- Opowiadanie: surfaceofthesun - Spojrzeć w blask - CZĘŚĆ I

Spojrzeć w blask - CZĘŚĆ I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Spojrzeć w blask - CZĘŚĆ I

Ta historia zaczyna się tam, gdzie większość innych kończy.

W miejscu, w którym powinny zatriumfować – i triumfują, a jakże – dobro i sprawiedliwość. Czarny charakter ląduje w więzieniu lub ginie, bohater zwycięża – bo przecież tak powinno być.

Zanim jednak przejdziemy dalej, drogi czytelniku, cofnijmy się nieco w czasie. O parę miesięcy. Do lutego, kiedy w niewyróżniającym się niskim bloku zamieszkał niewyróżniający się mężczyzna.

Miał – na oko – jakieś trzydzieści, trzydzieści pięć lat. Włosy zaczesywał na bok w rozpaczliwej próbie zamaskowania potężnych zakoli. Wydawało się, że miał lekką nadwagę – ciężko powiedzieć, nosił dość luźne ubrania. Umiłowanie do niezdrowego jedzenia zdradzały pulchne policzki, ale przecież mogło to być kwestią jakiejś choroby.

Był dobrze wychowany, fakt. Zawsze mówił dzień dobry, przytrzymywał drzwi windy, przy okazji świąt składał życzenia tym, których spotkał. Najprawdopodobniej pracował w domu, rzadko opuszczał mieszkanie, a jeśli już to wychodził późnym popołudniem i wracał w nocy.

Mógł być złotą rączką. Z zapałem wziął się do remontowania piwnicy – przypadała jedna na każde mieszkanie – i wykończył ją w niecały tydzień. Sąsiadce pomógł z cieknącym kranem, zupełnie za darmo.

Oczywiście, nie był idealny – ale kto jest? Bywały dni, gdy wydawało się, że zza jego drzwi dobiegają jakieś wołania, jakieś krzyki. To pewnie telewizja.

Raz coś straszliwie zaczęło cuchnąć – bardzo wszystkich przepraszał, ale formalina już tak ma, a on konserwuje w niej różne okazy. Przecież nikt normalny nie będzie denerwował się na człowieka za – najczęściej zupełnie nieszkodliwe – zwykłe hobby.

W ogólnym rozrachunku był miłym człowiekiem i niemal perfekcyjnym sąsiadem.

Tak przynajmniej mówiono o Zbieraczu.

Interesował się medycyną, choć nie był lekarzem – raczej samoukiem, niemal genialnym. Niemal, bo w końcu dał się złapać – chociaż to oczywiście nie ma nic wspólnego z jego umiejętnościami chirurgicznymi.

Te były najwyższego sortu.

Skalpel rzadko drżał mu w ręce, gdy wykonywał pewne, gładkie cięcia. Palce poruszały się szybko, z prawdziwą gracją. Wysiłek i skupienie perliły się pojedynczymi kroplami potu na czole.

Emocjom dawał upust dopiero, gdy okaz znalazł się już w słoju. Ustawiał je od najmniejszego do największego, podobne widowni podziwiającej mistrza. Mistrza w amoku, patroszącego zwłoki, rozrywającego skórę i mięśnie, czasem – jeśli naprawdę dał się ponieść – kosztującego mięso zębami.

Resztki wsadzał do czarnych worków – zazwyczaj wystarczyły mu trzy, w skrajnych przypadkach cztery. Następnie ruszał swoim niewyróżniającym się autem poza miasto, z upiornym ładunkiem przewracającym się w skrytce zamontowanej na dnie bagażnika.

 

Był bardzo ostrożny, przesadnie dbał o zabezpieczenia. Tyle, że ta dbałość właśnie przyczyniła się do jego klęski. Pewien mężczyzna zaczął zastanawiać się cóż takiego może kryć się za jedynymi oknami niewyróżniającego się bloku, które blokowały antywłamaniowe rolety.

Owa anomalia wzbudziła ciekawość, a ta – reakcję. Złodziej zaczął obserwować sąsiada niemal idealnego i, gdy ten po raz kolejny wyruszył na łowy – przystąpił do akcji.

 

Na posterunek wpadł człowiek. Samo to nie było jeszcze niczym niezwykłym. Ale w połączeniu z szaleństwem w oczach i krzykiem, żeby tylko go zamknąć, że się przyznaje, że chce iść do więzienia – jak najbardziej.

Uspokajać musiało go nie mniej niż pięciu policjantów, ale w końcu zdołano zapytać o co, do ciężkiej cholery, mu chodzi.

– Nie będę już kradł. Nie uczynię już nigdy nic złego. Błagam, dajcie mi wszystko naprawić.

Na pytanie skąd u niego taki przypływ uczciwości, odparł:

– Byłem tam. Byłem i wróciłem. To znak. Bóg daje mi szansę.

Jeden z policjantów, wyraźnie poirytowany enigmatycznym wypowiedziami faceta, który ewidentnie wyglądał na ćpuna szarpnął nim i uderzył o ścianę.

– Gdzie byłeś? Zacznijże gadać normalnie.

Mężczyzna wpatrywał się w niego przez chwilę bez słowa i w końcu wybuchł histerycznym śmiechem.

– Gdzie? W piekle, człowieku. Byłem w piekle.

 

 

 

W taki oto sposób wyszło na jaw, gdzie podziały się ciężarne kobiety, które znikały bez śladu.

Policjanci znaleźli w mieszkaniu Zbieracza siedem doskonale zakonserwowanych płodów, w różnym stadium rozwoju. Niektóre nie mogły być starsze niż trzy, cztery miesiące – dwa największe na pewno zostały wycięte z matek na parę tygodni, może nawet dni przed porodem. Wydawały się lewitować w formalinie, niczym przybory obłąkanego alchemika. Wszystkie pozbawione kolorów, jakby nierzeczywiste. A jednak, maleńkie trupy były jak najbardziej prawdziwym świadectwem potwornej zbrodni, która miała miejsce w niewyróżniającym się bloku.

Zwłok kobiet nie zdołano odnaleźć.

Z czasem zaczęła krążyć legenda, że Zbieracz je pożarł – nie było to prawdą. Oczywiście, w przypływie adrenaliny zdarzało mu się wgryzać się w ciała ofiar, ale nigdy w celach czysto konsumpcyjnych.

 

I w ten oto sposób wróciliśmy do końca, czyli naszego początku. Można by zapytać – ale co jeszcze może się stać? Zwierzę zostało zamknięte, triumf odtrąbiony, kobiety i ich partnerzy mogą spać spokojnie. Dzieci będą miały szansę się narodzić. Hurra.

 

 

Telefon na biurku Tomasza rozdarł ciszę.

– Tak?

– Chłopie, lepiej tu przyjeżdżaj. Dawno nie widziałem takiej jatki.

 

To właśnie na Tomasza spadł cały splendor za dorwanie Zbieracza. Prowadził jego sprawę od ponad półtora roku i klucząc w labiryncie fałszywych doniesień i niepewnych śladów wciąż natrafiał na kolejne ślepe zaułki. Nie mógł uwierzyć we własne szczęście, gdy rozwiązanie dosłownie samo wpadło mu w ręce.

Był człowiekiem skromnym i zawsze prostował informacje, jakoby dorwał mordercę dzięki swym ponadprzeciętnym umiejętnościom detektywistycznym.

– Przypadek – powtarzał w mediach – To był po prostu przypadek.

Ale ludzie wiedzieli swoje.

Poza tym, raz na jakiś czas, dobrze myśleć, że gdzieś niedaleko ciebie mieszka prawdziwy superbohater. I miło jest, kiedy koleżanki żony zerkają zazdrośnie marząc o takim mężczyźnie – prawdziwym mężczyźnie.

Mimo to, Tomasz niechętnie wracał do sprawy Zbieracza. Tylko on sam wiedział ile kosztowała go koszmarów, nieprzespanych nocy. Czasem nawet łez – pod prysznicem, tak żeby nikt nie mógł ich usłyszeć ani zobaczyć.

A teraz, spoglądając na zwłoki Jadwigi – tej samej, której zabójca pomagał z kranem – Tomasz nabierał przekonania, że może czekać go coś gorszego.

Znacznie gorszego.

 

 

Ślad z krwi i wnętrzności miał dobre parę metrów, niknął w zaułku i kojarzył się trochę ze śluzem, jaki mógłby zostawić ogromny ślimak. Sama Jadwiga leżała pośrodku chodnika, z rękami położonymi na brzuchu, jakby chciała powstrzymać wylewające się flaki.

Była rozpruta – nie rozcięta, a właśnie rozpruta – parę centymetrów pod piersiami. Rana o poszarpanych brzegach ciągnęła się niemal do samego krocza. Usta miała szeroko rozwarte i wydawało się, że zaraz wydobędzie się z nich charkot lub jęk bólu.

Na Tomaszu największe wrażenie zrobiły oczy – przekrwione tak mocno, że z trudem można było dostrzec białka.

– Coś makabrycznego, co? – młodszy policjant zagaił Tomasza, kiepsko próbując ukryć podekscytowanie.

– Straszne. Kiedy to się stało? I jak to możliwe, że nikt nic nie widział?! – Tomasz spojrzał na zegarek. Dochodziła czternasta, zwłoki były jeszcze świeże. – Jak to, kurwa, możliwe, że nikt nie zobaczył kobiety, która czołgała się przez pół chodnika usiłując przytrzymać wnętrzności na swoim miejscu?!

Rozejrzał się dookoła. Od sporego tłumu gapiów – niektórych odwracających głowy, lecz zerkających jednym okiem – odgradzała ich taśma. Jadwiga zginęła zaraz przy ruchliwym skrzyżowaniu. Biorąc pod uwagę długość śladu z krwi można było przypuszczać, że minęło co najmniej parę minut zanim umarła.

Młody policjant odchrząknął.

– Tak właściwie to… To mamy świadka, ale…

– Macie?! Czemu nic o tym nie wiem?!

– Bo… Bo chyba nie jest zbyt wiarygodny.

– Wiesz co jest niewiarygodne?! Że ktoś rozpruł kobietę na środku ulicy i nikt nic nie widział! Nie mamy o co się zaczepić, a ty usiłujesz mi wmówić, że jedyna osoba, która jest w stanie nam coś powiedzieć może nie być najlepszym świadkiem?

– No… Tak… To znaczy chyba tak. To chłopczyk, ma jakieś dziesięć lat. No i jest ślepy.

 

 

– Hej, nazywam się Tomek. Jak się masz?

Chłopiec odwrócił głowę w kierunku, z którego dobiegł go głos, ale nie otworzył oczu – były schowane za niemal całkowicie przymkniętymi powiekami. Uśmiechnął się

– Dzień dobry, proszę pana. Jest pan policjantem?

– Tak jakby. Detektywem, to znaczy, że szukam rzeczy, śladów, które pomogą mi złapać złych ludzi. Myślisz, że możesz mi pomóc…

– Maćku – znowu ten uśmiech. – Nie wiem, proszę pana. To było takie trochę… Dziwne.

– Spokojnie, nie spiesz się. Postaraj się przypomnieć sobie wszystko jak najdokładniej.

– Wie pan, kiedyś widziałem. Tak naprawdę widziałem, wszystko. Jak byłem jeszcze mały. Bardzo krótko i czasem tylko przyśni mi się niebo, drzewa. Nic wielkiego. No i nigdy nie mogą przyśnić mi się rodzice. I teraz znowu się czułem trochę, jakbym spał.

– Dlaczego?

– A nie… Nie będzie się pan śmiał?

– Nie, Maćku. Jesteśmy kumplami, ok? Kumple się z siebie nie śmieją.

– W porządku – odparł Maciek i wyciągnął przed siebie dłoń. Tomasz musiał pochylić się, żeby przybić mu piątkę.

– Widziałem światło. Jasne, bardzo jasne. Na co dzień nie widzę nic. Tylko ciemność, żadnego ruchu, tak jakbym stał przed czarną ścianą, rozumie pan? Trochę strasznie, ale można się przyzwyczaić.

– Tak…

– No właśnie. A dzisiaj, kiedy szedłem z mamą, nagle w tej ciemności coś zamigotało. Pojawiło się parę takich światełek, małych, jak… jak…

– Płatki śniegu?

– Nie wiem – uśmiech – Nigdy ich nie widziałem. Nagle te świetliki rozbłysły bardzo mocno, aż zaczęły boleć mnie oczy. I… I w tym świetle coś było. Ktoś…

– Ktoś? Skąd wiesz, że to był człowiek?

– To była druga dziwna rzecz. Ten ktoś śpiewał. – Tomasz dostrzegł, że powieki chłopca drżą lekko, jakby próbował rozejrzeć się wokół siebie.

– Śpiewał? Jesteś pewien? Może to przejeżdżało auto, coś leciało z radia…

– Nie, proszę pana. Słuch mam naprawdę dobry. Im dłużej nie widzę, tym jest lepszy… Śpiewał ktoś, kto był w środku tego światła. Kołysankę. Taką, jak dla małych dzieci.

 

 

 

Tomasz wrócił do domu przed północą. Odłożył kurtkę na stolik i ruszył w kierunku łazienki. Nagle za plecami usłyszał skrzypnięcie i poczuł, jak czyjeś ręce zaciskają mu się wokół pasa. Odwrócił się, trochę bardziej gwałtownie niż zamierzał, i spojrzał w oczy swojej żony.

– Cześć łobuzie – powiedziała i pocałowała go mocno w usta. – Jak było w pracy?

– Hej. Nie uwierzysz. Kolejne morderstwo, na dodatek z bloku Zbieracza. Straszne, okropne. Ale mam świadka

– To chyba dobrze?

Poszli do kuchni i usiedli przy stole.

– Nie wiem. To był chłopiec.

– Chłopiec? Chryste, wszystko z nim w porządku?

– Tak. To znaczy nie. Sam nie wiem. Jest ślepy, ale mówi, że widział jakieś światło. I…

Tomasz zaśmiał się niewesoło i pokręcił głową.

– I co?

– I kołysankę. Słyszał śpiewającą kobietę.

– Żartujesz? Wierzysz mu?

– Sama słyszysz, jak to brzmi. Ale gdybyś z nim porozmawiała. Wydawała się w to naprawdę wierzyć.

– Co to za kołysanka?

Tomasz sięgnął do kieszeni spodni i rzucił na stół zmiętą kartkę. Natalia sięgnęła po nią i rozprostowała. Papier pokryty był jego bazgrołami, które poznałaby wszędzie. W końcu ten sam okropny charakter pisma znaczył kilkanaście listów miłosnych, które trzymała na dnie szafy.

 

 

Już gwiazdy lśnią,

Już dzieci śpią,

Sen zmorzył twą laleczkę(…)

Był sobie król,

Był sobie paź,

I była też królewna.

Żyli wśród róż,

Nie znali burz,

Rzecz najzupełniej pewna(…)

Lecz straszny los,

Okrutna śmierć

W udziale im przypadła,

Króla zjadł pies,

Pazia zjadł kot,

Królewnę myszka zjadła.

– To wszystko? Znam ją.

– Tak, też ją chyba kojarzę. Chłopiec… Jak też on się nazywał… Maciek, o! Mówił, że kobieta, ta która śpiewała, zanosiła się czasem płaczem i nie potrafiła wyśpiewać wszystkiego. A na końcu… Na końcu..

– Co? – Anna zbliżyła się do męża i przytuliła do niego.

– Zaczęła krzyczeć, z całych sił. A dopiero potem zaczęli krzyczeć inni. Tak jakby dopiero wtedy zauważyli starszą babkę, która umiera na środku chodnika.

 

 

 

Dokładnie w tym samym czasie, w bloku, w którym do niedawna mieszkał Zbieracz, starszy mężczyzna niespokojnie poruszył się na łóżku. Otworzył oczy i westchnął. Ciężko przychodziło mu zaśnięcie w innej niż swoja, sypialni.

Dwa dni wcześniej przyjechał wraz żoną w odwiedziny do syna – trochę dlatego, że już dawno się nie widzieli, a trochę dlatego, że byli żądni sensacji. W końcu niewiele osób może powiedzieć, że mieszkało obok seryjnego mordercy, tym bardziej tak okrutnego!

Mężczyzna leżał jeszcze chwilę bez ruchu zastanawiając się, czy powinien pójść do toalety. Wiedział, że wcześniej, czy później i tak dozna nieprzyjemnego uczucia w pęcherzu. Niechętnie usiadł na skraju łóżka, założył kapcie i ociężale ruszył w kierunku łazienki.

Potknął się, gdy przechodził koło pokoju syna. Zaklął pod nosem i spojrzał pod nogi – nic nie zauważył, ale za to usłyszał coś, co brzmiało jak słaby szept. A może łkanie?

Rozejrzał się niespokojnie i czujniej nastawił uszu.

Nic.

Fuknął zdenerwowany i powlókł się do kibla. Czuł się poirytowany. Nie dość, że nawala mu ta cholerna prostata to jeszcze zaczyna mieć jakieś omamy.

Usiadł na muszli – jego posiedzenia lubiły się przeciągać, trwać nieskończenie męczącymi minutami – i zaczął rozglądać się po łazience. Całkiem ładna. Widać, że syn sobie radzi. Może jednak to, że został architektem nie jest takie złe. Dziewczyna tylko by się przydała. Chyba, że jest pedałem, architekt to taki trochę artysta, a ci to często lubią chłopców.

 

Żarówki – wszystkie, co do jednej – rozbłysły, bardzo mocno i pękły, zasypując posadzkę drobnym szkłem!

– Co do… – wymruczał mężczyzna i podniósł się gwałtownie, jedną ręką przytrzymując spodnie. Spojrzał w kierunku drzwi – były otwarte mimo, że pamiętał, jak je zamykał. Nagle poruszyły się, skrzypiąc cichutko, odsłaniając to, co było za nimi.

Dwa, trzy metry od łazienki, na podłodze majaczył się jakiś kształt. Ojciec architekta ruszył w tamtym kierunku, powoli, żeby się nie przewrócić. Było zupełnie cicho i bardzo mocno biło mu serce. Kilka razy próbował zapalić światło, ale wyglądało na to, że żarówki w korytarzu również dokonały żywota.

Nagle zdjęło go przerażenie. Oparł się o ścianę i chwycił za pierś. Spróbował krzyknąć, ale z jego ust wypełzł szept.

Kształt. Kształt, rozpoznał kształt.

Serce przestało bić.

 

 

 

– Żartujesz. – Tomasz oparł ręce na piersi i wpatrywał się z niedowierzaniem w swojego kolegę.

– Chciałbym. Słuchaj, jestem ojcem trójki, swoją droga bardzo rozbrykanej trójki, i byłem przy porodzie każdego z tych małych drani. Rozpoznam ją z zamkniętymi oczami.

– Ale skąd? Cholera, przecież to niemożliwe. To jeszcze bardziej pojebane niż muzeum Zbieracza.

– Mnie się pytasz? Wszystko pozamykane od środka. Ten, kto to zrobił, musiał się gdzieś tu schować wcześniej, nie ma innego wytłumaczenia. Zaczaił się i w końcu uderzył, dusząc tego nieszczęśnika. Dziwne tylko, że się nie bronił. Nie znaleźliśmy żadnych śladów.

– A co z ojcem?

– Stary koleś, organizm nie wytrzymał szoku. To cud, że żona żyje. Wyobrażasz to sobie? Przespała całą noc, obudziła się przed południem, a w przedpokoju leżeli koło siebie jej martwy mąż i syn. Kurwa, to jakiś horror.

– Słuchaj… To, co znaleźliście w gardle… Na pewno? To może być niezły trop, przecież nie sprzedają tego w pierwszym lepszym sklepie na rogu.

– Powiem tak: chciałbym się mylić. Bardzo. Bo jeśli mam rację to gdzieś gnije kolejny martwy dzieciak do spółki z martwą matką. Ale, tak jak mówiłem, trzy razy byłem przy porodzie i rzadko bywałem bardziej pewny niż teraz. Uwierz mi, facet miał wepchniętą do gardła oderwaną pępowinę.

Koniec
Nowa Fantastyka