- Opowiadanie: Wilk który jest - Panaceum

Panaceum

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Panaceum

Po­go­da była naj­gor­sza z moż­li­wych. Śnieg top­niał, wy­peł­nia­jąc mroź­ną wil­go­cią buty, a chłod­ny i prze­ni­kli­wy wiatr tar­gał kurty i po­dróż­ne kap­tu­ry, do­cie­ra­jąc chwi­la­mi aż do gołej skóry. Zbi­gniew wy­raź­nie słabł. Go­rącz­ka brała górę nad si­ła­mi ry­ce­rza. Przy­gi­nał się coraz niżej, coraz bli­żej ziemi. Sapał, a i tak zda­wa­ło mu się, że do płuc tra­fia nik­czem­nie mało tlenu. Dłoń coraz sła­biej ści­ska­ła ko­stur, choć ciało rade by oprzeć się na nim całym cię­ża­rem.

Młody Wo­je­mił z bólem spo­glą­dał na to­wa­rzy­sza. Wiele już pomóc nie mógł. Od wczo­raj dźwi­gał ba­ga­że ich obu. Wspie­rał to­wa­rzy­sza na chwiej­nych i ob­lo­dzo­nych most­kach. Oddał mu swoją chu­s­tę, by mógł owi­nąć szczel­niej twarz i szyję. Kar­mił wolę Zbi­gnie­wa do­brym sło­wem. Tempo mar­szu jed­nak bar­dzo spa­dło. Wo­je­mił nie znał tej oko­li­cy. Czę­sto bywał ksią­żę­cym po­słań­cem, ale za­wsze do Krain Je­zior lub Dębów i za­wsze konno. Teraz nie dość, że mie­rzy­li się pie­szo z przed­wiecz­ną pusz­czą, to jesz­cze po jej opusz­cze­niu wy­szli na roz­le­głe pola, gdzie tylko wiatr hulał, a aż po ho­ry­zont nie było widać choć­by naj­cień­szej smugi dymu, zwia­stu­ją­ce­go ludzi.

Słoń­ce za­czy­na­ło za­cho­dzić za ich ple­ca­mi. Śnieg za­pło­nął bladą czer­wie­nią, a cie­nie wę­drow­ców znacz­nie się wy­dłu­ży­ły. W za­pa­da­ją­cym zmro­ku Wo­je­mił do­strzegł na pół­noc od nich zarys cze­goś, co mogło być sza­ła­sa­mi pa­ster­ski­mi opu­sto­sza­ły­mi o tej porze roku. Po­pra­wił worki po­dróż­ne na ple­cach. Objął sła­nia­ją­ce­go się na no­gach to­wa­rzy­sza i powiódł go w tę stro­nę. Od­le­głość oka­za­ła się więk­sza, niż się tego spo­dzie­wał, a ko­niecz­ność pro­wa­dze­nia Zbi­gnie­wa mocno nad­wą­tli­ła i jego siły. Wresz­cie do­szli do resz­tek pa­li­sa­dy. Za nimi znaj­do­wa­ły się po­zo­sta­ło­ści chat. Wszyst­kie jed­nak bez da­chów i drzwi. Wkro­czy­li na plac, na któ­re­go środ­ku leżał po­kaź­nych roz­mia­rów kloc, tak czar­ny na tle śnie­gu, że nie­chyb­nie osmo­lo­ny przez pło­mie­nie. Po dru­giej stro­nie ry­necz­ku stał dom, który był w naj­lep­szym sta­nie ze wszyst­kich. Nie miał wie­rzei ni okien, ale po­dziu­ra­wio­ny dach osła­niał nieco wnę­trze.

Wo­je­mił wpro­wa­dził Zbi­gnie­wa do środ­ka i uło­żył go w moż­li­wie za­cisz­nym kątku. Z po­dróż­ne­go worka wy­cią­gnął wiąz­kę chru­stu, którą za­bra­li, bo nie wie­dzie­li, czy w tych po­lach jakiś opał znaj­dą. Skrze­sał ogień. Jego to­wa­rzysz od­dy­chał po­spiesz­nie. Mło­dzie­niec dał mu się napić wody z gli­nia­nej fla­szy. Za­gad­nął cicho:

– Zbi­gnie­wie…

Cisza, ni słowa w od­po­wie­dzi.

– Zbi­gnie­wie – po­wtó­rzył gło­śniej i po­trzą­snął ra­mie­niem ry­ce­rza.

Nie do­cze­kaw­szy się od­ze­wu, po­wie­dział do cho­re­go:

– Teraz sobie po­śpij. Ja po­czu­wam. Sił na­bie­rzesz, to rano ru­szy­my dalej. Do grodu nie może być już da­le­ko – po­cie­szył na ko­niec bar­dziej sie­bie niż nie­przy­tom­ne­go od go­rącz­ki ry­ce­rza.

Pło­mie­nie ob­ję­ły wiąz­kę. W cha­cie zro­bi­ło się cie­plej. Wo­je­mił do­rzu­cił kawał drew­na le­żą­cy na kle­pi­sku. Gęsty i czar­ny dym mo­men­tal­nie wy­peł­nił po­miesz­cze­nie. Mło­dzie­niec kop­nia­kiem usu­nął po­la­no z ogni­ska.

– Ki dia­beł? – mruk­nął do sie­bie.

Opary zmą­ci­ły mu w gło­wie. Padł na zie­mię i mo­men­tal­nie za­padł w cięż­ki sen. Prze­ży­wał w nim mi­nio­ne wy­pad­ki. Oto do­bi­ja­jąc targu, mu­sie­li sprze­dać swoje konie. Znowu szli przez od­wiecz­ną pusz­czę. Bór zda­wał się nie mieć końca, a droga do grodu wy­dłu­ży­ła się znacz­nie, odkąd mu­sie­li ją mie­rzyć li tylko wła­sny­mi no­ga­mi.

Ze snu wy­rwał go po­tęż­ny huk. Dach runął. Jemu ktoś na szyję za­rzu­cił po­wróz i przy­parł mo­car­nym szarp­nię­ciem do resz­tek ścia­ny. W bla­sku po­chod­ni zo­ba­czył zbroj­nych jeźdź­ców. Było ich tak wielu, że nie po­zo­sta­ło mu nic in­ne­go, jak cze­kać na roz­wój wy­da­rzeń.

– Dzier­żę jed­ne­go! – krzyk­nął ktoś za jego ple­ca­mi.

– Tu jest jesz­cze jeden – wo­jow­ni­cy do­strze­gli nie­przy­tom­ne­go Zbi­gnie­wa – Wsta­waj! – ryk­nął ochry­pły głos. Ry­cerz nie drgnął. Po chwi­li ktoś dźgnął le­żą­ce­go kopią. To też nie wy­wo­ła­ło re­ak­cji.

– On chory… – wy­char­czał Wo­je­mił, bo po­wróz na szyi już mocno go przy­du­sił. Uniósł dło­nie, by go choć tro­chę po­lu­zo­wać.

– Chory, po­wia­dasz? Zo­ba­czy się!

Któ­ryś z na­past­ni­ków przy­bli­żył po­chod­nię do kle­pi­ska, by przyj­rzeć się po­wa­lo­ne­mu przez go­rącz­kę. Spo­mię­dzy pół kurty wy­sta­wał ka­ftan, a na jego środ­ku wid­niał krzyż. Pierś ry­ce­rza po­ru­sza­ła się w szyb­kim od­de­chu, a usta zda­wa­ły się chcieć ugryźć po­wie­trze, by móc się nim na­kar­mić. Pół­otwar­te oczy zdra­dza­ły brak przy­tom­no­ści. Po­licz­ki go­ra­ły czer­wie­nią na tle bar­dzo bla­dej twa­rzy.

– Krzy­żo­wiec… – stwier­dził ktoś gło­sem spo­koj­nym, ale wład­czym. – Ten chyba bał­wa­nów nie chciał z nie­by­tu dźwi­gać.

Po chwi­li ten sam jeź­dziec zwró­cił się do Wo­je­mi­ła:

– Gadaj, co­ście za jedni.

– Ksią­żę­cy emi­sa­riu­sze – rzekł mło­dzie­niec, gdy po­lu­zo­wa­no mu nieco po­wróz na szyi. – Wra­ca­my do Żmij­gro­du po dłu­giej wy­pra­wie aż za krań­ce od­wiecz­nej pusz­czy.

– Ksią­żę­cy lu­dzie? – w gło­sie czuć było za­sko­cze­nie. – Dawno tu ksią­żę­cych wojów nie było.

– Późno już – dodał jakiś głos z ciem­no­ści. – Skoro nic się złego nie dzie­je, ostaw­my ich tutaj i wra­caj­my.

– Nie, tu ostać nie mogą – po­wie­dział ten, który nie­chyb­nie do­wo­dził gro­ma­dą. – Nie tylko my pło­mie­nie do­strzec mo­że­my, a wtedy biada nam. Trza ich stąd za­brać.

Wo­jow­ni­cy coś po­bur­cze­li mię­dzy sobą, ale żaden nie ode­zwał się gło­śno.

– Mło­dzian, pakuj sta­re­go i juki na sanie – rzekł do Wo­je­mi­ła ten, który do­wo­dził.

Ksią­żę­cy emi­sa­riusz wy­niósł ze zglisz­czy bu­dyn­ku worki po­dróż­ne i uło­żył je na po­jeź­dzie zbu­do­wa­nym z dwóch płóz, które po­łą­czo­no ły­kiem i wy­ście­lo­no jo­dło­wy­mi ga­łę­zia­mi. Wró­cił po Zbi­gnie­wa.

– Wsta­waj – po­wie­dział cicho. – Wsta­waj, pro­szę cię – po­wtó­rzył gło­śniej. Ry­cerz nie drgnął. Chwy­cił go w pół i spró­bo­wał dźwi­gnąć. Ciało cho­re­go bez­wład­nie za­wi­sło w jego uści­sku. Sta­rał się po­pra­wić uchwyt, ale ma­newr utrud­nia­ły reszt­ki za­wa­lo­ne­go dachu.

– Pomóż mi który! – za­wo­łał do wojów.

Od­po­wie­dzia­ły mu śmie­chy i prze­kleń­stwa. Ten, który do­wo­dził, dodał:

– Sam mu­sisz po­do­łać i ru­szaj się żwa­wiej, bo całej nocy na to nie mamy.

Wo­je­mił po­zo­stał sam z za­da­niem. De­li­kat­nie po­ło­żył cho­re­go na kle­pi­sku. Wy­rów­nał od­dech, a gdy od­sap­nął, schwy­cił go pod pachy i wy­cią­gnął z chaty na dwór. Nie­przy­tom­ne­go ulo­ko­wał na je­dli­nie, a sam usiadł obok, cięż­ko dy­sząc.

– Pil­nuj, żeby ci nie spadł – na­ka­zał do­wód­ca, po czym jeźdź­cy bez roz­ka­zu ru­szy­li w drogę.

Nie­wie­le mło­dzie­niec za­pa­mię­tał z tej po­dró­ży. Długo je­cha­li po nie­rów­no­ściach. Jak mógł, pod­trzy­my­wał cho­re­go, by ten nie runął z tych pro­wi­zo­rycz­nych sań na któ­rymś z wer­te­pów. Wresz­cie wy­pa­dli na jakąś drogę. W ciem­no­ściach do­strze­gał po­je­dyn­cze drze­wa, ka­plicz­kę na roz­sta­ju, kilka ja­śnie­ją­cych bielą ostań­ców. Jeźdź­cy nie roz­ma­wia­li ze sobą. Niebo wciąż było gwieź­dzi­ste, gdy jeden z wojów zadął w róg. Od­po­wie­dział mu po­dob­ny dźwięk i nie mi­nę­ły trzy zdro­waś­ki, gdy sanie prze­je­cha­ły przez bramę. Tu od­dział się za­trzy­mał. Jeźdź­cy jed­nak nie zsie­dli z koni. Każdy pod­jeż­dżał do belki, gdzie wią­za­no mu gruby sznur pod pa­cha­mi. Dwóch pa­choł­ków krę­ci­ło ko­ło­wro­tem, który na­pi­nał sznur i uno­sił woja nad sio­dło. Wtedy trze­ci z po­ma­gie­rów od­pro­wa­dzał wierz­chow­ca, a tamci dwaj opusz­cza­li jeźdź­ca ku ziemi. Tu jakaś bia­ło­gło­wa, po­da­wa­ła laski i kule, a ten i ów lą­do­wał wprost na małej plat­fo­rem­ce z drew­nia­ny­mi ko­ła­mi i rę­ka­mi od­py­chał się od pod­ło­ża. Do­pie­ro wtedy Wo­je­mił do­strzegł, że żaden z wo­jow­ni­ków nie miał obu ca­łych nóg. Nie­któ­rzy mieli po jed­nej, inni ki­ku­ty do kolan, a u po­zo­sta­łych w ogóle koń­czyn dol­nych nie było. Zdu­miał się wiel­ce na ten widok. Nim jed­nak zdą­żył kogo za­gad­nąć, koń szarp­nął i po­wiózł sanie dalej. Su­nę­li mię­dzy cha­ta­mi, aż do­tar­li do wrót ja­kie­goś re­fu­gium. Tu ka­za­no mu zdjąć to­bo­ły z sań i za­tasz­czyć do wnę­trza. Potem po­le­co­no też prze­trans­por­to­wać Zbi­gnie­wa i uło­żyć na po­sła­niu ze słomy. Po chwi­li do sali we­szło dwóch bro­da­tych męż­czyzn a obaj o ku­lach. Za nimi wbiegł chło­piec. Ten szyb­ko za­czął się uwi­jać przy wznie­ce­niu ognia. Wo­je­mił za­uwa­żył, że mło­dzia­nek miał obie koń­czy­ny.

Gdy blask pło­mie­ni za­tań­czył na ścia­nach, dając nieco świa­tła, wyż­szy z męż­czyzn wska­zał brodą na Zbi­gnie­wa i rzekł:

– Ten tu chory. Chyba bar­dzo. A ten wy­glą­da na wy­cień­czo­ne­go – dodał, wska­zu­jąc na młod­sze­go z emi­sa­riu­szy.

Wo­je­mił chciał za­pro­te­sto­wać, po­wie­dzieć, że mocy w nim jesz­cze wiele, ale tak był słaby, że nawet głosu nie zdo­łał z sie­bie wy­do­być. Drugi z przy­by­łych, naj­wi­docz­niej medyk, z po­mo­cą chłop­ca przy­klęk­nął przy cho­rym. Przy­ło­żył ucho do pier­si pa­cjen­ta. Potem po­słu­chał od­de­chu. Do­tknął dło­nią roz­go­rącz­ko­wa­ne­go czoła.

– Życia w nim nie­wie­le – po­wie­dział po chwi­li. – Dam coś obu na sen. Po­sie­dzą w cie­ple, na­kar­mi­my. W dzień spraw­dzę, co ziół jesz­cze zo­sta­ło. A potem się ich od­pra­wi.

Jego rosły to­wa­rzysz po­ki­wał głową, po czym wy­szedł. Medyk syp­nął ja­kie­goś prosz­ku do ognia i po­wie­dział:

– Śpij­cie sobie, śpij­cie.

Po tych sło­wach wy­szli wraz z mło­dzień­cem, za­my­ka­jąc za sobą wrota.

Z pa­le­ni­ska za­pach­nia­ło przy­jem­nie. Zda­wa­ło się, że od­dech Zbi­gnie­wa się uspo­ko­ił. Nie wal­czył już tak roz­pacz­li­wie o każdy łyk po­wie­trza. Wo­je­mi­ła szyb­ko zmo­rzył sen. Tym razem uka­zy­wa­ły mu się przy­jem­ne ob­ra­zy. Bie­gał jako mały chło­piec po zie­lo­nych łą­kach, słoń­ce świe­ci­ło jasno, a trawa ła­sko­ta­ła de­li­kat­nie jego bose stopy.

Nawet naj­przy­jem­niej­szy sen kie­dyś się koń­czy, a po­bud­ki by­wa­ją nader bo­le­sne. Gdy mło­dzie­niec się obu­dził, uj­rzał pustą izbę. Zbi­gniew gdzieś znik­nął, a ich ba­ga­że zo­sta­ły wy­be­be­szo­ne. Ze­rwał się na ten widok z bar­ło­gu. Ru­szył do drzwi wej­ścio­wych, te jed­nak za­mknię­to od ze­wnątrz. Szyb­kim kro­kiem prze­szedł w stro­nę dru­gie­go wyj­ścia. Tu było otwar­te. Znaj­du­ją­cy się za pro­giem bez­no­gi męż­czy­zna na plat­for­mie z kół­ka­mi uśmiech­nął się na jego widok.

– Wsta­łeś – po­wie­dział po­god­nie. – Chodź za mną. Wódz za­pra­sza na spo­tka­nie.

Nad po­dziw spraw­nie ob­ró­cił się i ru­szył, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Skon­fun­do­wa­ny Wo­je­mił szedł za nim. Mi­nę­li długi ko­ry­tarz i skrę­ci­li w lewo. Tu jego prze­wod­nik za­ko­ła­tał w drzwi wzmoc­nio­ne sta­lo­wy­mi ta­śma­mi. Te otwo­rzy­ły się, uka­zu­jąc wy­so­kie po­miesz­cze­nie z czwor­giem wyjść w każ­dej ścia­nie i jed­nym za to naj­więk­szym na wprost. Nie było tu żad­nych okien, a mrok roz­świe­tla­ły po­chod­nie. Drzwi za­mknę­ły się za nimi. Żad­ne­go przy nich czło­wie­ka jed­nak nie było. Mu­sia­ły być więc ste­ro­wa­ne jakąś wy­myśl­ną ma­szy­ne­rią lub cza­rem.

Za ma­syw­ny­mi drzwia­mi znaj­do­wa­ła się oka­za­ła sień. Pro­mie­nie po­ran­ne­go słoń­ca są­czy­ły się do niej przez okna wy­peł­nio­ne szkla­ny­mi go­muł­ka­mi. Po dru­giej stro­nie po­miesz­cze­nia sie­dzia­ło dwóch straż­ni­ków. Nie mieli pa­rad­nych ha­la­bard, lecz przed każ­dym le­ża­ła na drew­nia­nym stol­cu na­cią­gnię­ta kusza. Ge­stem na­ka­za­li, by przy­by­li się za­trzy­ma­li. Wo­je­mił przyj­rzał się swo­je­mu to­wa­rzy­szo­wi. Zmiar­ko­wał, że ten, nim stra­cił koń­czy­ny, mu­siał być męż­czy­zną wy­so­kim i bar­czy­stym. Widać było, że dło­nie miał krzep­kie, plecy sze­ro­kie i wy­pro­sto­wa­ne. Tę ob­ser­wa­cję za­koń­czy­ło otwar­cie drzwi. Prze­wod­nik prze­pu­ścił Wo­je­mi­ła przo­dem. Ten wszedł do środ­ka.

W sali pa­no­wał pół­mrok. Okna wy­peł­nia­ły wi­tra­że. Nie mógł jed­nak roz­po­znać wi­docz­nych na nich sym­bo­li czy figur. Po bo­kach na ła­wach za­sia­da­ło mniej wię­cej pół kopy wojów. Na wprost sie­dział do­wód­ca wczo­raj­szej wy­pra­wy. Po jego bo­kach dwóch męż­czyzn na wóz­kach mie­rzy­ło z kusz w przy­by­łe­go. Na środ­ku kom­na­ty, na ka­mien­nej po­sadz­ce leżał Zbi­gniew. Wciąż był nie­przy­tom­ny. Ka­ftan miał roz­pię­ty, a szara szata krzy­żow­ca ze zna­kiem męki pań­skiej na pier­si zda­wa­ła się ja­śnieć bielą. Nagle Wo­je­mił cicho krzyk­nął. Oto do­strzegł, że zdję­to rze­mień z szyi jego to­wa­rzy­sza i gdzieś za­bra­no to, czego chro­ni­li obaj od tak wielu dni. Pod­niósł wzrok na wodza. Szyb­ko za­uwa­żył małą bu­te­lecz­kę le­żą­cą na jego ko­la­nach, skarb nie­sio­ny spoza od­wiecz­nej pusz­czy. Nie­wie­le my­śląc, ru­szył w jego stro­nę. Wtedy bełt śmi­gnął mu tuż koło ucha. Za­trzy­mał się i się­gnął do pasa. Mi­ze­ry­kor­dii przy nim nie było. Znać za­bra­no ją, gdy spał. Znie­ru­cho­miał. Wtedy wódz za­brał głos:

– Na­stęp­ny strzał cię do­się­gnie, jeśli nie wró­cisz na miej­sce.

Wo­je­mił cof­nął się o dwa kroki.

– Jesz­cze! – na­ka­zał wódz bez­no­gich.

Mło­dzie­niec wy­co­fał się jesz­cze ka­wa­łek. Go­spo­darz dał mu znak ręką, że tam może po­zo­stać. Potem prze­mó­wił do zgro­ma­dzo­nych:

– Dzię­ku­ję wszyst­kim za przy­by­cie. Jak już wie­cie, wczo­raj w środ­ku za­ka­za­nej ziemi spo­tka­li­śmy tych dwóch. Przed­sta­wi­li się jako emi­sa­riu­sze ksią­żę­cy i zna­le­zio­ny przy nich list po­twier­dza te słowa. – Po­ka­zał zwi­nię­ty w rulon per­ga­min. – Nim po­dej­mę de­cy­zję co z nimi dalej, chcę wy­słu­chać obec­ne­go tu mło­dzień­ca, na­sze­go me­dy­ka i za­się­gnąć wa­szej opi­nii.

Teraz zwró­cił się do ksią­żę­ce­go emi­sa­riu­sza:

– Jak cię zwą?

– Wo­je­mił, panie.

– Z jakąż misją ksią­żę pan was wy­słał?

Mło­dzie­niec przy­gryzł wargi. Nie wie­dział, czy może mówić o celu i szcze­gó­łach wy­pra­wy, czy też po­wi­nien za­cho­wać mil­cze­nie.

– Nie lękaj się – rzekł wódz. Po­ka­zał fla­ko­nik przy­mo­co­wa­ny do rze­mie­nia. – Ja się tego celu już do­my­ślam. Im to po­wiedz.

Wo­je­mił do­szedł do wnio­sku, że tylko praw­da może oca­lić skarb, po który razem wy­ru­szy­li.

– Ksią­żę cięż­ko za­nie­mógł. Me­dy­cy nic po­ra­dzić nie mogli. Ze­bra­li radę star­szych i tam ura­dzo­no, że trze­ba w obcym kraju poza od­wiecz­ną pusz­czą zdo­być lek. Wy­ru­szy­li­śmy tedy we dwóch. Zbi­gniew, bo jako je­dy­ny znał drogę i men­tal­ność tam­tych ludzi i ja bom już nie­raz księ­cia po­słań­cem był. Mu­sie­li­śmy sprze­dać swoje konie, żeby do­piąć po­myśl­nie targu, bo mik­stu­ra to nad­zwy­czaj kosz­tow­na. Pie­szo prze­szli­śmy przez bór. Pod ko­niec drogi mój prze­wod­nik za­nie­mógł. Przez pola le­d­wie do­szli­śmy do ruin ja­kiejś osady. Stam­tąd wasz zbroj­ny od­dział przy­wiózł nas tutaj.

– Ksią­żę za­nie­mógł, po­wia­dasz? – za­py­tał wódz, choć na od­po­wiedź nie cze­kał. – Dawno to było?

– Tuż po Bożym Na­ro­dze­niu – rzekł za­gad­nię­ty.

– Star­czy mi in­for­ma­cji – po­wie­dział wódz. – Me­dy­ku, opo­wiedz nam o tym leku.

Sie­dzą­cy z w środ­ku ciżby po lewej stro­nie od Wo­je­mi­ła męż­czy­zna za­brał głos.

– Pa­na­ceum to pra­daw­ny lek. Dziś już rzad­ki i rze­czy­wi­ście bar­dzo drogi. Mu­sie­li wiele złota, sre­bra i kosz­tow­no­ści za niego dać. O ile go umie­jęt­nie za­sto­so­wać ule­cza wszyst­kie cho­ro­by.

Zgro­ma­dze­ni za­szem­ra­li mię­dzy sobą.

– Jak dzia­ła? – za­py­tał wódz.

– Praw­dzi­we pa­na­ceum skła­da się z trzech kro­pli. Pierw­szą kro­plę pusz­cza się do ust cho­re­go. Wtedy w zde­rze­niu z cie­płem za­mie­nia się ona w parę. W tej po­sta­ci wraca do fla­ko­ni­ka. Po­wia­da­ją, że nie­sie dwóm po­zo­sta­łym całą wie­dzę o cho­ro­bie, niby dia­gno­zę taką. Wtedy one przez noc i dzień mo­dy­fi­ku­ją się tak, by swoją siłą to wła­śnie scho­rze­nie ule­czyć. Dru­gie­go dnia pod wie­czór do ust cho­re­go wpusz­cza się drugą kro­plę, tym razem za­my­ka­jąc szczę­ki cho­re­go. Jeśli cho­ro­ba była rzad­ka, po­tęż­na, lub wy­wo­ła­na przez czary, ko­lej­ne­go dnia rano po­da­je się trze­cią kro­plę, a ta nie­za­wod­nie pro­wa­dzi do uzdro­wie­nia.

– Szcze­gól­ny to dar, który przy­pad­kiem a może i nie przy­pad­kiem tra­fił w nasze ręce – ode­zwał się nie­py­ta­ny wo­jow­nik. – Nawet ksią­żę­cych emi­sa­riu­szy mo­że­my zgła­dzić za wkro­cze­nie do za­ka­za­nej ziemi. Jeden zresz­tą już le­d­wie dycha. Ksią­żę się nie dowie, co z nimi za­szło. A owoc ich wy­pra­wy za­cho­wa­my dla sie­bie.

Wo­je­mił chciał się ode­zwać, ale wódz ge­stem na­ka­zał mu mil­cze­nie.

– Z księ­ciem i tak źle ży­je­my – dodał ko­lej­ny z wojów.

– Czy to le­kar­stwo spra­wi, że koń­czy­na od­ro­śnie? – za­py­tał na­stęp­ny, wy­ra­ża­jąc tym samym źle skry­wa­ną cie­ka­wość, która tkwi­ła we wszyst­kich.

– Nie – od­rzekł medyk. – Jeno cho­ro­by po­wsta­łe od złego po­wie­trza, czy wy­wo­ła­ne przez za­klę­cia. Nie ma pa­na­ceum ta­kiej mocy, by choć­by naj­mniej­szy palec przy­wró­cić.

– A co, jeśli czwar­tą kro­plę podać?

– Czwar­ta za­bi­ja. W ogóle tylko raz w życiu pa­na­ceum można zażyć. Każda dawka po­wy­żej trzech jest śmier­tel­na. Tu nic już nie po­mo­że.

– A gdyby po wpusz­cze­niu pierw­szej kro­pli fla­ko­nik chyżo za­tkać?

– Mo­gło­by się zda­rzyć, że pa­na­ceum nie za­dzia­ła.

– A jakby tak wszyst­ko od razu wlać?

– W ni­czym wtedy nie po­mo­że, ale i nie za­szko­dzi.

Po tych sło­wach zgro­ma­dze­ni za­mil­kli. Znać zga­sły ich skry­wa­ne na­dzie­je. Wódz za­py­tał, czy ktoś co jesz­cze pra­gnie dodać. Po­cze­kaw­szy chwi­lę, w któ­rej trak­cie son­do­wał twa­rze zgro­ma­dzo­nych, splótł palce i głę­bo­ko się za­du­mał. W końcu rzekł:

– Oto moja de­cy­zja. Może ten gest wobec księ­cia cof­nie jego su­ro­wą groź­bę, która nad na­szy­mi dzieć­mi wisi. Ode­śle­my mu tedy obu emi­sa­riu­szy, wraz z le­kiem i to szyb­ko, póki ten stary jesz­cze dycha. Szy­kuj­cie sanie, a czte­rech niech sta­nie do eskor­ty. Przy­go­to­wać pro­wiant, bo naj­wcze­śniej do­pie­ro nocą uda się wam w gro­dzie sta­nąć. Ko­niec ze­bra­nia – za­koń­czył do­no­śnie.

Drzwi za Wo­je­mi­łem otwo­rzy­ły się, a głos za nim po­wie­dział:

– Chodź, za­pro­wa­dzę cię do jadła, nim wszyst­ko do drogi go­to­we bę­dzie.

Mło­dzie­niec stał jed­nak, pa­trząc na le­żą­ce­go na środ­ku kom­na­ty ry­ce­rza.

– O to­wa­rzy­sza się nie martw. Zaj­mie się nim medyk. Po­trze­ba ci siły, żeby go na san­kach utrzy­mać. Przed wami dzień drogi.

***

Naj­krót­szy trakt do grodu wiódł na­sam­przód przez pola. Wiatr tar­gał na nich odzie­niem, aż Wo­je­mił się nie­raz zląkł, czy mu bu­te­lecz­ki z pa­na­ceum z rze­mie­nia nie ze­rwie i spod ka­fta­na nie za­bie­rze. Potem gnali duk­tem le­śnym, gdzie nie­raz czapy śnie­gu spa­dły na sanie z po­chy­lo­nych pod cię­ża­rem bia­łej masy drzew. Pod wie­czór wje­cha­li na głów­ny szlak. Tu roz­cią­gnię­ta dotąd grupa się prze­for­mo­wa­ła. Dwóch jeźdź­ców je­cha­ło na prze­dzie. W dru­giej parze ten, któ­re­go koń cią­gnął po­jazd z jed­nym zbroj­nym po lewej. Wresz­cie same sanie i obok nich ostat­ni z jeźdź­ców. Ten spo­glą­dał na po­słań­ców trans­por­to­wa­nych na sa­niach, a na­po­tkaw­szy wzrok Wo­je­mi­ła, uśmiech­nął się przy­jaź­nie. Na ten wyraz życz­li­wo­ści mło­dzian od­wa­żył się za­gad­nąć.

– Za­py­tać można?

– A pytaj. Droga przed nami da­le­ka. Jak po­ga­da­my, to się i skró­ci.

– Co za gniew księ­cia nad wa­szy­mi sy­na­mi wisi?

– Jeno o to chcesz spy­tać?

Mło­dzie­niec za­wa­hał się. W końcu dodał:

– Chciał­bym też, jeśli wolno, skąd u was tyle kalek.

Jeź­dziec za­śmiał się.

– Ręczę ci, że każdy z tu obec­nych po­wa­lił­by by cię ry­chlej, niż byś pojął, co się stało.

– Nie wąt­pię – dwor­nie od­po­wie­dział Wo­je­mił. – Przy­znasz jed­nak, że to rzecz szcze­gól­na tylu jed­no­no­gich i bez­no­gich w jed­nej osa­dzie.

– Praw­da – rzekł konny. Widać było, że się za­my­ślił, w końcu roz­po­czął opo­wieść. – Z men­del lat temu przy­by­li na te­re­ny, dziś zwane zie­mią za­ka­za­ną, obcy z pół­no­cy. Rzą­dzi­li nimi ka­pła­ni, któ­rzy no­si­li czap­ki zdo­bio­ne ba­ra­ni­mi ro­ga­mi. Czci­li bał­wa­ny, ale do han­dlu byli sko­rzy, więc i nam nie prze­szka­dza­li. Potem do­pie­ro wy­szło, że na rzecz wro­gów księ­cia szpie­gu­ją. Szla­ki roz­pa­try­wa­li, zna­czy­li brody, któ­rę­dy dzika kon­ni­ca przejść by mogła. Wresz­cie i zbroj­nie na­jeźdź­ców wspar­li. Gdy za­koń­czy­ły się dwa lata rzezi nie­win­nych i cięż­kich bojów, a na­past­ni­cy z łu­pa­mi do sie­bie po­gna­li, ob­ró­cił się ksią­żę prze­ciw­ko miesz­kań­com za­ka­za­nej ziemi z całą po­tę­gą, a że i ci ucie­kli, cały gniew spadł na nas. Po­go­da była po­dob­na jak teraz, wil­got­no i zimno za­ra­zem. Po­wyw­le­ka­li nas z domów i boso ka­za­li stać po pas w śnie­gach przez cały dzień i całą noc. Mało który choć jedną koń­czy­nę oca­lił, a część cięż­ko za­cho­rza­ła i nie­ba­wem po­mar­ła. Wieś tam­tych ksią­żę­cy lu­dzie spa­li­li, a naj­więk­sze­go bał­wa­na oba­li­li, choć ten ja­ki­miś cza­ro­dziej­ski­mi sztucz­ka­mi chro­nio­ny le­d­wie się w po­żo­dze osmo­lił. Gdy przy­szła wio­sna, a my wciąż rany żeśmy li­za­li pod opie­ką bia­ło­głów i zna­ne­go ci już me­dy­ka, przy­by­li po­słań­cy księ­cia. Od­czy­ta­li, że na­ka­zu­je nam ziemi za­ka­za­nej pil­no­wać. A gdyby tamci wró­ci­li, to wszyst­kich zgła­dzić. Jeśli zaś nie upil­nu­je­my, z na­ka­zu księ­cia koń­czy­ny na­szym synom od­ję­te będą. Czu­wa­my tedy dzień i noc. Za­wsze nie mniej niż dwie pary oczu pa­trzą w tamtą stro­nę, a raz na ty­dzień wy­ru­sza pa­trol w oko­li­cy się ro­ze­znać. Blask two­je­go krze­si­wa do­strze­gli­śmy, nim zdą­ży­łeś pierw­szą ga­łąz­kę z wiąz­ki pod­pa­lić. Zdu­mie­li­śmy się też wiel­ce, bo tamto drew­no, które oca­la­ło z po­ża­ru, się nie pali, jeno kopci strasz­li­wie i spro­wa­dza po­nu­re wizje.

Tu za­milkł, bo mu­sie­li prze­pu­ścić wozy kup­ców ja­dą­cych w prze­ciw­ną stro­nę. Usta­wił się więc jeź­dziec za sa­nia­mi i tam już po­zo­stał do końca drogi, nie ode­zwaw­szy się wię­cej.

***

Do grodu wpusz­czo­no ich bez prze­szkód. Zaraz też przy sa­niach po­ja­wił się Ma­ciej, wy­pró­bo­wa­ny ich to­wa­rzysz i do­wód­ca stra­ży ksią­żę­cej. Uści­skał Wo­je­mi­ła po oj­cow­sku i z tro­ską po­pa­trzył na nie­przy­tom­ne­go Zbi­gnie­wa. Na­ka­zał też pa­choł­kom, by za­nie­śli cho­re­go ry­ce­rza do szpi­ta­la.

Wo­je­mił po­ka­zał fla­ko­nik z pa­na­ceum i po­wie­dział:

– Zdo­by­li­śmy! Ry­chło bież­my do księ­cia!

Na widok braku po­śpie­chu w ru­chach Ma­cie­ja, który za­czął ścią­gać ich to­boł­ki, z trwo­gą do­py­tał:

– Pan dycha jesz­cze?

– A dycha, dycha, ale pa­na­ceum tra­fi­ło do grodu przed wami.

– Jakże to?

– Przed­wczo­raj mag i zie­larz tu przy­był po­tęż­ny. Miał on ze sobą to le­kar­stwo osta­tecz­ne i zgo­dził się je księ­ciu podać. Dziś podał drugą kro­plę. Jeśli ta nie wy­star­czy, jutro o świ­cie da ostat­nią.

Do­wód­ca stra­ży po­pa­trzył na zmar­kot­nia­łe­go Wo­je­mi­ła i dodał po­spiesz­nie:

– Do­brze­ście się spra­wi­li! Nie ma co! A teraz chodź, posil się tro­chę. Ja wra­cam czu­wać przy księ­ciu, potem zaj­rzę do Zbi­gnie­wa, a do cie­bie wpad­nę wie­czo­rem, to wy­mie­ni­my się no­wi­na­mi.

Wo­je­mił po­czuł się po­twor­nie zmę­czo­ny. Do­tych­czas obo­wią­zek wy­peł­nie­nia misji trzy­mał go w pio­nie. Teraz, już z tej służ­by zwol­nio­ny, ru­szył za pa­choł­ka­mi do izby, gdzie cze­ka­ła na niego stra­wa i le­go­wi­sko. Zjadł wy­bor­ną, jak mu się zda­wa­ło po dłu­gich dniach po­szcze­nia w dro­dze, kaszę ze skwar­ka­mi, popił odro­bi­ną miodu i peł­nym kub­kiem na­pa­ru z won­nych ziół, po czym za­snął snem twar­dym i tym razem po­zba­wio­nym ob­ra­zów. Obu­dził się do­pie­ro nad ranem. Ma­ciej sie­dział na skrzy­ni, grze­biąc ożogiem w pa­le­ni­sku ko­min­ka. Wo­je­mił uniósł się na łok­ciach.

– Leż, leż – mruk­nął do­wód­ca stra­ży, nie oglą­da­jąc się na niego. – Wy­po­czyn­ku ci trza. Nim mi opo­wiesz dzie­je wa­szej wy­pra­wy, ja ci wspo­mnę o tym, co się dzia­ło w gro­dzie. Ksią­żę cięż­ko go­rącz­ko­wał. Roz­pa­lo­ny był, jak szta­ba w klesz­czach ko­wal­skich, a od­dech miał ledwo za­uwa­żal­ny. Trwa­łem przy nim dzień i noc. Wy­sił­ki przy­by­łych ze­wsząd zie­la­rzy nie przy­no­si­ły re­zul­ta­tu. Po­nie­cha­li wresz­cie sztu­ki le­kar­skiej i sku­pi­li się na mo­dli­twie. Wtedy przy­był mag po­tęż­ny. Spo­tkał się ze star­szy­zną i po­ka­zał fla­ko­nik z pa­na­ceum. Wiele za pomoc nie za­żą­dał. Skrzy­nię pełną złota, sre­bra i kosz­tow­no­ści kazał o pół­no­cy za­ko­pać na roz­sta­jach, pro­wa­dzą­cych w jedną stro­nę do Ja­dow­nik, a w drugą do Ko­stom­ło­tów. Po upew­nie­niu się, że jego żą­da­nie wy­peł­nio­no, udał się wraz ze mną do cho­re­go. Długo ja­kieś gusła od­pra­wiał, po ­czym podał mi per­ga­min z wy­pi­sa­nym za­klę­ciem ja­ko­wymś i po­le­cił, by zaraz, jak pierw­sza kro­pla na język księ­cia spad­nie, przy­kryć mu nim usta. Tak też uczy­ni­łem. Po­dob­nie zro­bi­li­śmy i wczo­raj. Dziś ostat­ni raz pod pa­na­ceum. Oby oka­za­ło się, że to lek sku­tecz­ny, wart swo­jej ceny i sławy.

– To za­bój­ca! – ryk­nął Wo­je­mił, zry­wa­jąc się z po­sła­nia. – Wołaj stra­że, poj­mać go trze­ba!

– Co ty ple­ciesz – zdu­miał się Ma­ciej i czoło zmarsz­czył. – Naj­star­si ze star­ców roz­po­zna­li, że to pa­na­ceum, a fla­ko­nik taki sam, jak ten, który i wy przy­nie­śli­ście.

– Pa­na­ceum jeno wtedy leczy, kiedy para z ust cho­re­go się ulat­nia i łączy z le­kiem we fla­ko­ni­ku. Gdy to po­łą­cze­nie ze­rwiesz, nic nie po­mo­że. Ru­szaj­my!

Wo­je­mił schwy­cił mi­ze­ry­kor­dię. Ma­ciej, wciąż wy­glą­da­ją­cy na nie­prze­ko­na­ne­go, ru­szył za nim. Bie­gli przez ka­mien­ne ulice gór­ne­go mia­sta. Wpa­dli na zamek. Wej­ścia do głów­nej wieży strze­żo­no, ale war­tow­ni­cy ustą­pi­li na sam widok do­wód­cy. Stop­nie scho­dów za­da­wa­ły się nie mieć końca. Gdy wresz­cie wbie­gli do kom­na­ty, uj­rze­li męż­czy­znę o spi­cza­stej, po­czer­nio­nej bród­ce, w czap­ce ozdo­bio­nej ba­ra­ni­mi ro­ga­mi, który po­chy­lał się nad księ­ciem. Przy ścia­nach sie­dzie­li star­cy, asy­stu­ją­cy snadź w le­cze­niu wład­cy.

Mag spoj­rzał na Ma­cie­ja i rzekł:

– No, wresz­cie! Już mia­łem bez cie­bie za­czy­nać, choć dziś już za­klę­cie nie bę­dzie po­trzeb­ne. – Uśmiech­nął się po tych sło­wach. Wów­czas jego wzrok padł na fla­ko­nik z pa­na­ceum ko­ły­szą­cy się na szyi Wo­je­mi­ła, do­strzegł też ob­na­żo­ną mi­ze­ry­kor­dię w jego dłoni. Za­śmiał się w głos. Rzu­cił o podłogę czymś, co przy­po­mi­na­ło dużą pest­kę, wy­bu­chło z hu­kiem i mo­men­tal­nie wy­peł­ni­ło kom­na­tę gry­zą­cym dymem. Ze­bra­ni za­czę­li gło­śno ka­słać, a jeden ze star­ców za­słabł i runął bez ducha na po­sadz­kę. Ma­ciej, za­sła­nia­jąc płasz­czem nos i usta, do­padł do okna i otwo­rzył je na oścież. Na­stęp­nie wró­cił do wej­ścia i roz­warł drzwi od kom­na­ty. Sta­nął też w nich na sze­ro­ko roz­sta­wio­nych no­gach. Wyjął miecz i pró­bo­wał do­strzec coś w mroku. Wy­peł­nił sobą przej­ście tak, że i pies miał­by pro­blem się obok niego prze­ci­snąć. Dym po­wo­li ustę­po­wał. Na środ­ku sali leżał ksią­żę. Lico miał blade i widać było, że życie z niego ula­tu­je. Star­cy sta­ra­li się ocu­cić tego, który za­słabł po wy­bu­chu. U nóg wład­cy klę­czał Wo­je­mił i pła­kał gorz­ki­mi łzami. Ksią­żę umie­rał i nic już nie mogło temu za­po­biec.

Ma­ciej po­wiódł wzro­kiem po izbie. Maga ni­g­dzie nie było. Za­wo­łał straż­ni­ków z dołu. Wydał im po­le­ce­nie za­mknię­cia bram i prze­szu­ka­nia ca­łe­go mia­sta, choć nie spo­dzie­wał się ucie­ki­nie­ra zna­leźć. Na­ka­zał też je­chać zbroj­nym do roz­staj­nych dróg i wy­ko­pać skrzy­nię ze skar­ba­mi, bę­dą­cą za­pła­tą za pa­na­ceum.

Ksią­żę zmarł, nim na­stał zmrok. Ciało zło­żo­no w ko­le­gia­cie, a ka­no­ni­cy i ka­pe­la­ni roz­po­czę­li przy nim ca­ło­noc­ne czu­wa­nie. Prze­szu­ka­nie grodu ni­cze­go nie dało. Mag znik­nął, jakby roz­wiał się wraz z dymem. Ci, któ­rzy po­je­cha­li na roz­sta­je, też wró­ci­li z ni­czym. Skrzy­nia była pusta, choć nie widać było, żeby kto­kol­wiek ją wy­ko­pał i po­wtór­nie tu scho­wał. Je­dy­nie na pod­ło­dze izby, w któ­rej ksią­żę do­ko­nał ży­wo­ta, zna­le­zio­no fla­ko­nik, w któ­rym wciąż znaj­do­wa­ła się ostat­nia kro­pla pa­na­ceum przy­nie­sio­ne­go przez maga. Do­wód­ca stra­ży po­le­cił oddać ją na prze­cho­wa­nie na­dwor­nym me­dy­kom.

Ma­ciej z Wo­je­mi­łem sta­nę­li przy łożu Zbi­gnie­wa. Gdy zie­la­rze od­stą­pi­li od cho­re­go, Wo­je­mił ode­tkał fla­ko­nik z pa­na­ceum. Pierw­sza kro­pla do­tknę­ła ję­zy­ka ry­ce­rza i wy­pa­ro­wa­ła z sy­kiem. Przy­jem­ny, orzeź­wia­ją­cy za­pach wy­peł­nił izbę. Jutro przyj­dą doń znów, by podać drugą kro­plę. Jeśli ta po­mo­że, we fla­ko­ni­ku po­zo­sta­nie jesz­cze jedna, tak samo jak w tym po­zo­sta­wio­nym przez maga. Może kie­dyś po­słu­żą do uzdro­wie­nia kogoś cięż­ko cho­re­go? Na razie nikt nie wie­dział, czy le­kar­stwo z róż­nych na­czyń może ze sobą współ­dzia­łać. Wo­je­mił za­de­kla­ro­wał, że po wy­zdro­wie­niu Zbi­gnie­wa wróci do osady bez­no­gich i za­py­ta o to ich me­dy­ka, który jak się zda­wa­ło, wie­dzę miał na ten temat więk­szą niż mę­dr­cy ze sto­li­cy.

Koniec

Komentarze

Przeczytałem i bardzo mi się podobało. Z początku styl był dla mnie ciężki, ale wystarczyło się przyzwyczaić aby chwilę później dać się pochłonąć.

Pomysł z zakonem kalekich rycerzy jest… intrygujący (w bardzo pozytywnym znaczeniu), ale sama wizja utraty nóg trochę mnie zastanawia. Czy rycerze nie zmarliby z wyziębienia podczas gdy ich tkanka obumierała? 

Drugim zgrzytem logicznym jest obecność maga z panaceum i baranimi rogami. Skoro ta cześć ubioru jest typowa dla największych wrogów to dlaczego bez podejrzeń wpuszczono go do zamku? 

Gdy młodzieniec się obudził, izba była pusta. Zbigniew gdzieś zniknął, a ich bagaże były wybebeszone. Zerwał się na ten widok z barłogu. Ruszył do drzwi wejściowych, te jednak były zamknięte od zewnątrz. Szybkim krokiem przeszedł w stronę drugiego wyjścia. Tu było otwarte.

Cztery zdania i cztery razy coś “było” – nie brzmi to za dobrze. 

 

Urzekła mnie też zasada trzech kropli, to znany motyw czy twój autorski? Kropelka panaceum, która wyparowuje i diagnozuje chorobę kupiła mnie w stu procentach. Zakończenie i pozostałe dwie krople w różnych flakonikach również mnie w pewien (niezrozumiały) sposób podekscytowały. 

A na koniec pytanie wynikające z mojej niepohamowanej ciekawości na temat samego tytułu i głównego sprawcy zdarzenia… czerpałeś widzę na temat panaceum z jakiś książek, bądź artykułów? Mógłbym prosić o linki lub tytuły? ;) 

Jeszcze gdy chodziłem do podstawówki, to był tam taki Paweł, i ja jechałem na rowerze, i go spotkałem, i potem jeszcze pojechałem do biedronki na lody, i po drodze do domu wtedy jeszcze, już do domu pojechałem.

Piękne dzięki za uwagi i dobre słow! Jak się zastanawiam teraz nad moimi kalekimi wojami, to myślę, że największy wpływ miały na mnie informacje dotyczące karceru w ciężkim więzieniu na Świętym Krzyżu i doświadczenia himalaistów. Część z wojów faktycznie pomarła. Warto jednak pamiętać, że ludzie na północy żyli w mniej cieplarnianych warunkach niż obecnie „i byle cug ich nie ruszał” (kabaret Loża 44). ;-)

Panaceum to moja własna wizja. Opierałem się obcym wpływom jak Frodo potędze pierścienia! :-)

Z pozdrowieniem,

Wilk który jest

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Bardzo to zacnie wszystko obmyśliłeś, Wilku, a i nader składnie opowiedziałeś całą historię. Nie brakło tu stosownego zimowego klimatu, potęgującego wrażenie osobistego udziału w opisanych wypadkach – chłód i wiatr były wręcz namacalne w czasie wędrówki Wojemiła i Zbigniewa, a zwłaszcza później, podczas budzącej grozę opowieści jeźdźca eskortującego bohaterów. Spodobał mi się pomysł osady zamieszkałej przez kalekich wojów, ich wola przetrwania, przezwyciężenie niemocy i przystosowanie się do życia w nowych okolicznościach. Zastanawiam się tylko, w jaki sposób ćwiczyli tężyznę fizyczną – szkoda, że nie było możliwości zobaczenia ich w akcji, ale cóż, opisane wypadki nie dały okazji do zademonstrowania umiejętności tych dzielnych mężów.

Opowieść sprawia wrażenie autentycznej, zapisanej na kartach starej księgi, a wątek tytułowego panaceum i obecność maga sprawiają, że nie można jej zarzucić braku fantastyki. ;)

 

po­pro­wa­dził go w tę stro­nę. Od­le­głość oka­za­ła się więk­sza, niż się tego spo­dzie­wał, a ko­niecz­ność pro­wa­dze­nia Zbi­gnie­wa… –> Powtórzenie.

 

Nie do­cze­kaw­szy się od­ze­wu, po­wie­dział do cho­re­go. –> Zamiast kropki, postawiłabym dwukropek.

 

Spo­mię­dzy połów kurty wy­sta­wał ka­ftan… –> Poła jest rodzaju żeńskiego, więc: Spo­mię­dzy pół kurty wy­sta­wał ka­ftan

 

schwy­cił go pod pachy i wy­cią­gnął z chaty na wór. –> Literówka.

 

Od­po­wie­dział mu po­dob­ny dźwięk i nie mi­nę­ło trzy zdro­waś­ki… –> Zdrowaśka jest rodzaju żeńskiego, więc: Od­po­wie­dział mu po­dob­ny dźwięk i nie mi­nę­ły trzy zdro­waś­ki

 

Żad­ne­go Przy nich czło­wie­ka jed­nak nie było. –> Dlaczego wielka litera?

 

A owoc ich wy­pra­wy za­cho­wa­ny dla sie­bie. –> Literówka.

 

że na­po­tkaw­szy wzrok Wo­je­mi­ła, uśmiech­nął się przy­jaź­nie. –> Pewnie miało być: …a na­po­tkaw­szy wzrok Wo­je­mi­ła, uśmiech­nął się przy­jaź­nie.

 

Gdy za­koń­czy­ły się dwa lata rzezi nie­win­nych i cięż­kich boi… –> Gdy za­koń­czy­ły się dwa lata rzezi nie­win­nych i cięż­kich bojów

 

Ma­ciej sie­dział na skrzy­ni, grze­biąc po­grze­ba­czem w pa­le­ni­sku ko­min­ka. –> Nie brzmi to najlepiej.

Może: Ma­ciej sie­dział na skrzy­ni, grze­biąc kociubą/ ożogiem w pa­le­ni­sku ko­min­ka.

 

Długo ja­kieś gusła od­pra­wiał, po­czym podał mi per­ga­min… –> Długo ja­kieś gusła od­pra­wiał, po ­czym podał mi per­ga­min

 

Rzu­cił o zie­mię czymś, co przy­po­mi­na­ło dużą pest­kę… –> Rzecz dzieje się w książęcej komnacie, a tam chyba nie było klepiska, więc: Rzu­cił o podłogę czymś, co przy­po­mi­na­ło dużą pest­kę…

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wilku,

 

choć mnie tytuł zniechęcał, to się przemogłem, bo po nieobecności na portalu, wypadało przeczytac coś ostatnio dodanego, a że teksty masz zawsze solidne to i nie zawiodłem się i tym razem.

Pamietam Twoje Pieśni Bitewne, i tutaj może mniej było epicko, za to solidnie właśnie.

Pełnoprawna historia, opowiedziana właściwym realiom językiem.

Zastanawia mnie ten mag na końcu z rogami, bo przecież dzicy co zdradzili też w takich rogach kapłanow mieli, i że co, ludzie księcia niepomni tamtego, od tak kapłana dopuścili?

Poza tym szczegółem, przyczepić się nie mogę. Nie jest to fabtastyka młodzieżowa zabili go, a potem wszczął bójkę w karczmie, ale fantastyka solidnie osadzona w stylizowanych realiach. Jest jak sobie to zapewne zamierzyłeś.

Największy plus to motyw tych bez-i-jednonogich w osadzie, oraz książęca kara, która do tego doprowadziła.

Pieczęć biblioteczną ode mnie dostaniesz :-)

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Cieszę się, że mogłem pomóc, Wilku. Również pozdrawiam. 

Jeszcze gdy chodziłem do podstawówki, to był tam taki Paweł, i ja jechałem na rowerze, i go spotkałem, i potem jeszcze pojechałem do biedronki na lody, i po drodze do domu wtedy jeszcze, już do domu pojechałem.

Bardzo fajne pomysły – na działanie panaceum, kalekich rycerzy, popożarowe drewno…

Trochę mniej mi się spodobała fabuła – zakończenie wydaje mi się niedomknięte. No, książę zmarł, ale co dalej z tymi dwiema kroplami?

Ale ogólnie na plus.

Babska logika rządzi!

Jeśli chodzi o warsztat i zawarte w tekście pomysły (kalecy rycerze, panaceum) to wszystko mi grało. Podobnie jak Finkla jestem jednak rozczarowany zakończeniem, jak i całością fabuły. Trochę to wygląda jak część większej całości, wyrwane w obszerniejszej historii.

Dołączam do większości, która zachwyca się twoimi pomysłami. Kalecy rycerze, panaceum, to wszystko pachnie nowością. Fabuła jest spójna, może nie gna opętańczo, ale mnie się podoba. Otwarte zakończenie pozwala z kolei wrócić w przyszłości do tematu, dla mnie jest to jak najbardziej w porządku.

Słowem, całość na duży plus.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Pięknie dziękuję za wszystkie dobre słowa i za wszystkie reprezentujące inne spojrzenie! :-)

Bawiłem się przy tej historii dobrze. Bardzo się więc cieszę, że przyniosła i trochę radości Wam.

 

@Regulatorzy

Dziękuję za dobre słowo, głos i uwagi. Po części jak zwykle się rumienię. Ponieważ plama czerwieni pojawia się pod futrem, więc nie widać. ;-)

 

@Mytrix

Cieszę się, że po powrocie zajrzałeś akurat do mnie. :-) Zastanawiam się, dlaczego tytuł zniechęca. Podpowiesz? Pięknie dziękuję za głos!

 

@Finkla

Dziękuję za głos i za uwagi. Chyba przydałby mi się chemik do konsultacji. Zostały dwie krople w dwóch fiolkach. O tym, czy udało się je połączyć i zbożnie wykorzystać, dowiemy się dopiero, „gdy otworzą tajne archiwa”! :-)

 

@Belhaj

Pomyślę nad alternatywnym zakończeniem. :-) Mnie się to z jego otwartością podoba. Piękne dzięki za uwagi!

 

@Irka_Luz

Dziękuję za obronę wilczych przemyśleń na temat panaceum! Cieszę się, że kalecy rycerze pachnęli świeżością. Na marginesie, kwestia kalekich wojów czasem pojawia się na marginesie mediewistycznych badań, nigdy jednak w takiej skali.

 

Chciałem wszystkich przeprosić za tak dramatycznie późną odpowiedź na komentarze. Wybaczcie. Nie mam nic logicznego na swoja obronę. Wspominając jednak o tym, na co marnotrawiłem czas dodam, że Wilk zajął się trochę swoimi sprawami, o takimi:

 

 

a potem zasiedział się w gościach u Wilczycy Kapitolińskiej.

 

 

Wybaczcie! Obiecuję w przyszłości reagować z refleksem i należnym Wam szacunkiem!

 

Z pozdrowieniem, Wilk który jest

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Mnie się podobało :)

Ciekawa, ładnie poprowadzona opowieść. Zainteresował mnie motyw osady zamieszkiwanej przez beznogich ludzi (przyznam, że miałam nieco makabryczne skojarzenia).

Czytało się bardzo dobrze.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Cieszę się! Taka osada bez wątpienia wywoływałaby ciarki na plecach. Pięknie dziękuję za dobre słowo!

Z pozdrowieniem,

Wilk który jest

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Misiowi podobało się, ale ma wrażenie za wczesnego zakończenia. Chętnie poczytałby jeszcze. Dlatego tylko piątka. :)

Dziękuję! :-) Najczęstszy zarzut do wilczych opowiadań brzmi: „za krótkie”. :-)

Z pozdrowieniem,

Wilk który jest

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Ośmielony niegdyś przez Finklę oraz w komentarzu do “Dowód?” przez Irkę_Luz, postanowił miś napisać uzasadnienie klika do biblio dla tego tekstu. Motyw klątwy, osady rycerzy bez nóg i kropli panaceum diagnozującej chorobę został zręcznie wykorzystany. Zdaniem misia to, że po skończeniu czytania chciałoby się więcej, jest zaletą nie wadą. Zasługuje na klika. :)

Raz jeszcze dziękuję! Wrócę jeszcze kiedyś do tej fabuły, więc ciąg dalszy nastąpi. :-)

Z pozdrowieniem,

Wilk który jest

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Nowa Fantastyka