RUSZA PROCES WARSZAWSKIEGO WAMPIRA
Już jutro rozpocznie się proces Tomasza C. Mężczyźnie grozi dożywocie. Obrona złożyła wniosek o wykazanie niepoczytalności. Tomasz C. utrzymuje, że posiada nadprzyrodzone moce, które zmusiły go do bestialskiego morderstwa trzech niewinnych osób.
*
Monter zaczął z przytupem, od naruszenia Pałacu Kultury. Zerwał czubek budynku z antenką i wrzucił go do Wisły. To spowodowało pewne zamieszanie, ale jeszcze nie takie, żeby dotknęło to Ludwiki, mieszkającej na Pradze.
Parę dni później przyglądała się w telewizji, jak nieduża postać unosząca się na niebie zaciska pięści. Gest sprawił, że dworzec główny rozkruszono na proch. Podniosło się larum, że Rosjanie, że kosmici, że koniec świata. Wysłano pierwszych mediatorów, ale Monter nie chciał rozmawiać.
Kiedy następnym razem nieduża sylwetka pojawiła się na niebie, próbowano go zaatakować, zestrzelić, złapać w sieć, zalać wodą z węża straży pożarnej, znokautować, a nawet podpalić. Trzeba przyznać, że Monter zachował godną podziwu obojętność wobec wszystkiego, co się z nim działo.
Potem zniknął.
Kiedy uznano, że antyterroryści sobie nie radzą, major Ludwika Marszałek, specjalista psychiatra z Wojskowego Instytutu Medycznego, a przy tym koleżanka premiera ze studiów, została powołana do naprędce zawiązanej przez niego komisji. Mieli na wczoraj wymyślić, jak pozbyć się Montera.
Premierowi zaczęło spadać poparcie w sondażach.
Z pierwszego spotkania wróciła wyczerpana krzykami i niezrozumiałymi docinkami politycznymi. Na odchodnym usłyszała o planach odnowienia kolumny Zygmunta, któremu Monter złośliwie odłamał krzyż, i choć był to plany pozytywny i ze wszech miar pożądany, trudno uznać go za satysfakcjonujący owoc wielogodzinnego posiedzenia w zupełnie innej sprawie.
Dom był pusty jak zwykle – Piotr też go unikał. Cztery ściany już od dawna nie zarejestrowały żadnych uczuć, aż Ludwice zaczęło się zdawać, że tych uczuć w ogóle nigdy nie było, tak bardzo należały do innego, odległego świata i zupełnie innej, zakochanej Ludwiki.
Było ciemno, szaro i ponuro, i Ludwika nie miała ochoty robić nic więcej niż sączyć kawę, grzać się pod kocem, i może pogłaskać to dobrze utuczone bydlę, jeśli nie będzie próbowało odgryźć jej ręki.
Na stole leżała gazeta, pewnie Piotr zostawił. Sięgnęła po nią i bezmyślnie ślizgała wzrokiem po kolejnych stronach, podświadomie nadal szukając podpowiedzi, co można zrobić z Monterem.
Ludwika była przekonana, że to Niemcy albo Rosjanie testują jakieś nowe technologie. Może wypadałoby ich zapytać? Ona by zapytała, lubiła podchodzić logicznie do ludzi.
Przepraszam, czy to nie wasz robot łobuzuje nam tu w Warszawie?
Nic dziwnego, że nigdy nie ciągnęło jej do polityki.
Rusza proces Tomasza C., informował nagłówek na pierwszej stronie. Pamiętała tę sprawę. Chłopak zasiał panikę w stolicy, zostawiając swoje ofiary zmaltretowane i w kawałkach. Ktoś wisiał na ścianie, przybity jak Jezus na krzyżu siekierą z IKEI, pozostałą dwójkę rozsiało po całym domu. Czytała artykuł obojętnie – sprawa straciła już trochę na nowości – dopóki nie doszła do fragmentu, gdzie adwokat Tomasza C. wypowiadał się na temat jego nadprzyrodzonych mocy.
– Ciekawe – mruknęła, wpatrując się w tekst jeszcze długo po tym, jak słońce zaszło i w pokoju zapadł mrok.
*
Monter wirował w cieniu wiszących nad nim helikopterów. Był gwiazdą, był celebrytą, był najpopularniejszym człowiekiem Polski. Spojrzał w dół, na szczyty budynków i dachy. Płaskie powierzchnie gęsto wypełniali gapie z telefonami i kamery śledzące każdy jego ruch. Zaśmiał się. Miał ochotę zmiażdżyć któryś z budynków ot tak, na pokaz, ale nie wolno mu było zabijać ludzi bez powodu. Przeniósł się nad Most Świętokrzyski i jednym ruchem dłoni zerwał liny nośne. Konstrukcja zaczęła zgrzytać.
Chcecie show marzeń?
Proszę bardzo.
*
191, 192
Tom Chartowski mógł tylko zgadywać, przedmiotem ilu rozmów był dzisiaj, w przededniu procesu. Martusia, stara koleżanka, przyniosła mu kilka gazet, jakby myślała, że ucieszy go ta chwila sławy. Może ją by ucieszyła.
193, 194
Spędził w tej klaustrofobicznej klitce kilka tygodni i wiedział, że wkrótce oszaleje. Nie miał absolutnie żadnego zajęcia. Lewitowanie talerzami szybko mu się znudziło, ale kiedy zaczął unosić łóżko, zaraz przybiegli strażnicy. Podobno tak nie wolno.
195, 196
No i przyśrubowali mu łóżko do podłogi.
Z początku nie wierzyli, a on też nie śpieszył się ze zwierzeniami, bo z pewnych rzeczy trudno się zwierza. Minęły dwa tygodnie, nim stwierdził, że oszaleje, jeśli dalej będzie udawał normalnego obywatela.
Nie wstając z miejsca uniósł stojący w drugim końcu celi kubek i tłukąc nim o ścianę, wystukiwał melodię We will rock you. Trzaskanie drzwiczkami szafki robiło za akompaniament.
197, 198
Nie pozwolono mu zadzwonić do Uli, a ona nadal się nie odzywała.
Wciąż miał jeszcze nadzieję, że narzeczona złoży wniosek o widzenie, ale chyba się na to nie zapowiadało. Nie dziwiło go to. W zdrowym związku nie ukrywa się przed drugą połówką przypadkowego morderstwa.
Ani dwóch, ani trzech.
199, 200
Cały spocony przewrócił się na plecy i rozciągnął na podłodze, próbując wchłonąć cały jej chłód. Oddychał głęboko. Dwieście pompek, nieźle. Szafka po raz ostatni trzasnęła, a kubek cicho opadł na pościel. Odpocznie teraz chwilę i zabierze się do… przysiadów. Nie, rozciąganie albo bieg w miejscu. Albo brzuszki! Tak, brzuszki. Dawno nie robił brzuszków, chyba od śniadania.
Zaraz oszaleje.
Naprawdę nie przewidział, jak to wszystko będzie wyglądać, gdy pozwolił im się przymknąć, ale nie ma co płakać nad rozlanym kotem.
Leżał z przymkniętymi oczami, nieświadom tego, że przez maleńkie, pękate oczko kamery w rogu sufitu przygląda mu się teraz kilkanaście osób, rozważając jego użyteczność dla społeczeństwa.
*
Decyzja zapadła.
Major Ludwika została pomysłodawcą projektu, który ostatecznie zdobył aprobatę komisji. Otrzymała już zielone światło na spotkanie z Chartowskim, ale nim do tego dojdzie, chciała zebrać więcej informacji na jego temat. Możliwości, które miał zespół, były olbrzymie, a na jej barkach spoczęła decyzja, czy dać dostęp do środków masowego rażenia stukniętemu chłopakowi, który udaje, że jest Tonym Starkiem.
Spośród świadków najciekawiej zapowiadał się Igor Malinowski, lat dwadzieścia dwa, wezwany jeszcze tego samego dnia na najbliższy komisariat. Znad okularów do czytania Ludwika uważnie obserwowała studenta siedzącego po drugiej stronie biurka, zbierając informacje na długo, nim otworzył usta. I nie ona jedna. Chłopiec wydawał się maleć z każdym spojrzeniem siedzącego po jej prawicy majora Witkowskiego, topiąc się w za dużym o dwa rozmiary garniturze. Na czole Igora błyszczały krople potu. Raz za razem nerwowo poprawiał ześlizgujące mu się z nosa okulary, a umazane jakimś ciemnym, smolistym paskudztwem palce zostawiały smugi na szkłach i policzku.
Smoliste paskudztwo nie umknęło uwagi Ludwiki.
– Dziękuję za stawienie się na wezwanie, panie Malinowski. – Witkowski skinął głową, zerkając na kartkę przed sobą. – Doceniamy to.
Chłopak skinął głową. Przełknął ślinę tak głośno, że słychać go było w drugim końcu pomieszczenia.
– Byłeś w jednej klasie w liceum z Tomaszem Chartowskim – ustalił mężczyzna.
– E tam, ledwie go znałem. – Igor wzruszył ramionami, a okulary natychmiast zjechały mu z nosa. Poprawił je, mażąc po oprawkach.
Major Witkowski uśmiechnął się jak lis, któremu zając wskoczył na talerz. Był to uśmiech niesmaczny, prześwitujący spomiędzy szpar w zębach policjanta, jaśniejący suchymi skórkami na bladych wargach. Ludwika nie znosiła, gdy się cieszył.
– Nasze źródło twierdzi, że znaliście się bardzo dobrze. Właściwie, cytuję, przez trzy lata siedzieli razem, a po lekcjach spotykali się grać w gry. – Obrzucił krótkim spojrzeniem chłopaka, który spąsowiał jak panna na wydaniu. – To co nam powiesz?
– No, może trochę z nim gadałem – przyznał ostrożnie Igor. – Wiecie, zależy, co w sumie byście chcieli.
Witkowski i Ludwika wymienili krótkie spojrzenie. Teraz to ona miała przejąć pałeczkę.
*
Następnego dnia Witkowski z Ludwiką trafili do izby przesłuchań, gdzie wyposażeni w kawę i notatki czekali na procedury.
Procedury od wczoraj zatrzymywały Toma Chartowskiego w celi.
Czterech strażników wprowadziło skutego kajdankami więźnia w ciemnym, drelichowym stroju. Chartowski był wysoki, dużo wyższy od Witkowskiego, i barczysty jak niedźwiedź. Splątane włosy wpadały mu do oczu, a broda wyglądała, jakby ostatnich kilka lat spędził na bezludnej wyspie, choć w areszcie spędził tylko kilka tygodni. Chłopak uśmiechnął się na ich widok.
– Przepraszam, że no, taki zapuszczony jestem, ale trudno tu o dobrą brzytwę – powiedział kurtuazyjnie i wyciągnął rękę do uścisku. Strażnicy zareagowali natychmiast, odpychając go od majorów. Tom nie wydawał się tym zaskoczony. Posłusznie pozwolił się usadzić w krześle, w które ledwie się mieścił.
– Nie szkodzi – uśmiechnęła się Ludwika. – Panie Tomaszu…?
– Mówcie mi Tom. – Uśmiech wykwitł na jego twarzy. – Nie krępujcie się.
Spojrzał na kajdanki na swoich dłoniach i zachichotał ze swojego dowcipu.
Ludwika nie spuszczała z niego wzroku. A więc Tom był jedną z tych osób, które nie tracą humoru w żadnych okolicznościach. To dobrze, lubiła pracować z takimi ludźmi.
– Tak… Dobrze. Major Marek Witkowski – wskazała dłonią na współpracownika – i major Ludwika Marszałek, specjalista psychiatra. Jesteśmy członkami komisji, która ma za zadanie… Czy masz tutaj telewizję?
– Oooch – na twarzy Toma pojawiło się zrozumienie – chcecie pozbyć się Montera?
Witkowski przybrał nieprzeniknioną minę, ale Ludwika po prostu przytaknęła.
– Nie będę odwoływać się do twoich uczuć obywatelskich – powiedziała wprost. – Jeśli uznasz, że jesteś w stanie walczyć z Monterem, nie ma rzeczy, której nie moglibyśmy ci zapewnić. Zostaniesz uniewinniony. Jeśli zginiesz w trakcie walki, twoja mama otrzyma odszkodowanie. Kwota do dyskusji. Odzyskasz twarz.
Chłopak poruszył wąsami, udając, że się zastanawia.
(Stuk, stuk, stuk.)
Jego oparte na stole palce wystukiwały jakiś rytm, ku irytacji Ludwiki. Gdy dołączyła do nich stopa (łup-łup-łup), kobieta już siedziała na skraju krzesła, całą siłę woli wkładając w to, by nie rzucić czymś w chłopaka.
– Nie – powiedział wreszcie z rozbawieniem. – Czy nic o mnie nie czytaliście?
Melodia uległa zróżnicowaniu (stu-stuk, stu-stuk, stu-stuk). Palce chłopaka wyglądały jakby leżały na klawiszach pianina.
– Co masz na myśli? – spytała ostrożnie.
– Policja mnie nie złapała, ja sam po nich zadzwoniłem. Gdybym chciał wolności… – Uniósł rękę i skierował ją w stronę wyjścia. Mechanizm chwilę obracał się z trzaskiem i nagle żelazne drzwi otworzyły się na oścież. – …to bym ją sobie wziął.
Palce wróciły na blat i dołączyły do wystukiwanej butem melodii (tuk-tuk-tu-tu-tuk). Strażnicy spanikowali. Jeden z nich podbiegł do drzwi. Zamykając je, wymienił krótkie spojrzenie z osłupiałym wartownikiem stojącym na korytarzu. Co powinni zrobić? Zamknąć ponownie i czekać, aż je znów otworzy?
– Fajne, nie? – Tom uśmiechnął się skromnie.
– Imponujące – przyznała kobieta.
Witkowski z fascynacją wpatrywał się w palce Toma (tyk-tyk, tyk-tyk), a kobieta słyszała, jak mamrocze coś pod nosem. Z pewnością poświęcał palcom chłopaka więcej uwagi niż słowom, które padały w pokoju.
– Więc czemu tutaj siedzisz? – spytała, ignorując go.
Tom przeciągnął się na krześle.
– Bo mi się tu bardzo podoba – powiedział zupełnie poważnie. – Spokój, cisza… Mam czas, żeby zadbać o figurę, od dawna chciałem zrzucić parę kilo. Karmią tu tak, że chudnę w oczach.
Ludwika przygotowała się do rozmowy już wcześniej, proszę bardzo, czarno na białym miała w notatniku wypisaną listę argumentów, które planowała wykorzystać. Zerknęła na nią. Niemal nic już nie pasowało… Skoro tylko zapadła cisza, nachyliła się ku Tomowi i spytała porozumiewawczo:
– Co z Ulą?
Tom, do tej pory rozluźniony, lekko rozbawiony, spiął się nagle. Palce przyśpieszyły (ty-ty-ty-ty-ty), ich melodia stała się nerwowa, urywana. Witkowski, który wcześniej jak zahipnotyzowany odgadywał kolejne hity, zgubił się. Rytm zmieniał się zbyt szybko.
– Nic nie ma, co ma być? – Najeżył się Tom.
– Nie odwiedziła cię.
– Ula jest stuknięta – burknął chłopak. – Jak jej się przywidzi, to przyjdzie, a póki to się nie stanie, żadna siła jej do niczego nie zmusi.
– Jestem pewna, że niezbyt jej się spodobało odkrycie, że ma w domu mordercę – ciągnęła półgłosem Ludwika, jakby tylko zastanawiała się nad czymś.
– No co ty nie powiesz.
Nie zważając na chłopaka, ciągnęła dalej:
– Ale mieć w domu bohatera? Człowieka, który uratował Warszawę i dostał order… Virtuti Militari, powiedzmy? Orła Białego? Odrodzenia Polski? Jako kobieta mogę ci zdradzić, że coś takiego robi wrażenie.
Palce Toma zawisły w powietrzu.
*
– Oni z tą Ulą to by papużki nierozłączki, wiecie? – wyjaśnił Igor. – Poznali się w czwartej klasie, na naszej studniówce, ona była na mat-infie, a my na humanie, ale studniówkę mieliśmy razem, i poszło im piorunem. Miesiąc ze sobą pisali od rana do wieczora. Przychodzę na zajęcia, on w telefonie, polski, matma, biologia, nieważne, zawsze ten telefon za piórnikiem, żeby nauczyciele nie widzieli. Gramy sobie w Diablo piątkę, bo szóstka to szajs i masakra jakaś, Tom w połowie misji słyszy, że dostał smsa i już po grze, pędzi jej odpisać. Po miesiącu byli już razem, wiecie? Spotkać się z nim nie było kiedy, wiecznie tylko ja nie mogę, idę do Ulki. No ale jakoś bardzo mi to nie przeszkadzało, bo to było tuż przed maturami i też nie miałem czasu.
– A matury jak im poszły? Nie mieli żadnych problemów z nauką?
Igor wzruszył ramionami.
– Z tego co wiem, to oboje z marszu dostali się tam, gdzie chcieli. Ula była zdolna jak cholera. Jak byliśmy w liceum, dorabiała sobie pisaniem gier na Androida, czaisz?
*
Tom odmówił powrotu do swojego rodzinnego domu.
– Nie chcę niepokoić mamy.
Do odpowiedniego mieszkania przekwaterowano ich jeszcze tego samego dnia, gdy tylko zwolniono chłopaka z aresztu. Na miejsce dotarli furgonetką więzienną. Dwaj wyznaczeni im do towarzystwa strażnicy wydawali się zdenerwowani dodatkowym, nieplanowanym dyżurem, i przez całą drogę siedzieli bez słowa, naburmuszeni, gotowi wyładować gniew na czymkolwiek, co im się napatoczy przed ręce. Ludwika odesłała ich do salonu, gdzie szybko odnaleźli się z pilotem od telewizora – bardzo nie lubiła nerwowych sytuacji – a sama poszła do kuchni. Tom podążył za nią.
– Dopóki sprawa się nie zakończy, ja albo Witkowski będziemy tu z tobą siedzieć – wymamrotała i dyskretnie ziewnęła.
– Przykro mi, że musicie tracić na mnie czas.
Dla Ludwiki, której małżeństwo właśnie się sypało, możliwość unikania domu była jak gwiazdka w bożonarodzeniową noc. Omijanie Piotra, egzystowanie w tym samym miejscu bez możliwości wymiany zdań, doprowadzało ją do szału, przy którym złość strażników była jak wiosenny deszczyk.
Sama nie wiedziała, które z nich, ona czy Piotr, zaczęło tę grę.
Ale żadne nie chciało przerwać.
– Nie ma sprawy – odpowiedziała grzecznie.
Na kolację zamówili pizzę. Ludwika zrobiła sobie herbatę i czekała jak zaklęta, wpatrując się w telefon. Tom kręcił się przy niej, miotając się jak ptak w klatce. Trzaskał garnkami i szafkami, sprawdzał pustą lodówkę, siadał naprzeciwko kobiety tylko po to, by za chwilę znów poderwać się gwałtownie. Wytrzymała może z kwadrans.
– Trzeba ci czegoś? – spytała.
– Nie.
Tom stanął przy oknie. Zaczął wystukiwać stopą jakiś rytm (ty-ty-ty-ty).
– Mogę… mógłbym pożyczyć twój telefon?
Przytaknęła i sięgnęła po leżącą na stole komórkę. Jednocześnie chłopak uniósł dłoń, a przedmiot sam w nią wleciał.
– Dzięki. – Wyszczerzył zęby.
Próbowała mu się nie przyglądać, ale trudno było nie widzieć, co robi. Tom wystukał numer, wcisnął zieloną słuchawkę i niemal natychmiast się rozłączył.
Jeszcze raz wybrał numer i znów przerwał połączenie przed pierwszym sygnałem.
Kiedy po raz trzeci na wyświetlaczu pojawiły się cyfry, a jego kciuk zawisł w bezruchu, cicho odchrząknęła.
– Trzeba ci czegoś? – spytała.
Tom uniósł wzrok. Stopa, którą przytupywał jakąś tylko sobie znaną melodię, zwolniła.
– Co…? A, nie – wymamrotał. – Radzę sobie.
– Zadzwoń do niej – poradziła mu. – Na pewno to doceni.
Ludwika pomyślała o własnym małżeństwie. Nie miała pojęcia, czy telefon coś zmieni, ale sama wola działania, wola, której zabrakło w relacji jej i Piotra, była znaczącym gestem.
Gestem mówiącym, że jednemu z nich nadal zależy.
Tom oparł łokcie na kolanach i zgarbił się.
– Na pewno doceniłaby bardziej, gdybym powiedział jej wcześniej o… o tych ludziach. Za długo czekałam, ale… chciałem, by dalej mnie kochała. Wiesz, jak się jest dziwakiem, i nagle się znajdzie tego drugiego dziwaka, to nie można z niego po prostu zrezygnować.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Ludwika poderwała się z miejsca. Złapała portfel i wychodząc, jeszcze na chwilę zatrzymała się w progu.
– Za kilka dni możesz być martwy.
Jedno pudełko z pizzą zaniosła strażnikom, a z drugim wróciła do kuchni. Telefon leżał na stoliku.
– Nie odebrała – rzucił Tom ponuro. – Napisałem do niej, że ja to ja, ale i tak nie odebrała.
*
– Tom nie umiał siedzieć w bezruchu. Zawsze musiał coś robić, grał melodie, przebierał palcami, rysował po zeszytach, składał samolociki, o rany, nie pamiętam.
– Miał jakieś zaburzenia koncentracji? ADHD?
– Nie wiem, raczej nie. Szukali mu różnych chorób, ale nic nie znaleźli. Po prostu cały czas musiał się ruszać. Nawet kiedy graliśmy na konsoli, kiwał się w takt muzyki albo z kimś gadał. Dziwak.
*
Następnego dnia przyszedł Witkowski, by przepytać Toma o jego możliwości i zakres mocy. Ludwika z przyjemnością zeszła z posterunku, a kiedy wróciła następnego dnia rano, major był na skraju wyczerpania.
– Co chwila coś mi gra nad uchem, terkocze, stuka, spać nie idzie, oglądać telewizji nie idzie, żyć nie idzie – gderał, zakładając buty. – Niczego się nie dowiedziałem. Patrz na to.
Podał jej plik kartek. Na kilkunastu stronach widniały pytania, które otrzymał Tom, i jego odpowiedzi.
Nie wiem.
Nie wiem.
Nie wiem.
Nie wiem.
Nie wiem.
Nie wiem.
Nie wiem.
Nie wiem.
– Do walki z Monterem wysyłamy człowieka, który nie ma pojęcia, do czego jest zdolny – warknął major, wstając z klęczek.
Kiedy powitała Toma, uderzyła ją zmiana, jaka w nim zaszła. Zarost i wygląd skazańca zniknęły. Witkowski przywiózł chłopakowi normalne ubrania, a potem osobiście go ogolił, nie chcąc dawać mu brzytwy do ręki.
Kolejnych kilka dni spędzili głównie na poligonie wojskowym, sprawdzając, co Tom jest w stanie zrobić.
Jak się okazało, mniej więcej wszystko.
Nie byli w stanie dać mu polecenia, którego nie byłby w stanie spełnić, a kiedy po niebie zaczęły latać czołgi, uznano, że pora zakończyć trening.
Rozpoczęło się czekanie.
*
– Powiedziałbyś, że był skłonny zabić?
Igor pokręcił głową.
– Ja wiem, że udowodniono ponad wszelką wątpliwość, że to on zabił… Nie wiem, w życiu bym się tego po nim nie spodziewał. Z niego był zawsze taki śmieszek, miał, co robić i to mu wystarczało. Jeśli faktycznie ich zabił…
– Jeśli? Sam powiedziałeś… – wtrąciła się Ludwika.
– To na pewno miał dobry powód.
*
Monter dał im trzy dni.
Tom pożyczył jeszcze kilka razy telefon od Ludwiki, ale zawsze zwracał go z ponurą miną. Czekanie w mieszkaniu dłużyło im się niemiłosiernie, więc razem z dwójką strażników zaczęli chodzić na spacery. Podczas jednego z nich zawędrowali na Plac Zamkowy, gdzie z lodami przysiedli na ławeczkach.
– Miałem zamiar zostać muzykiem, ale Ula powiedziała, że to niepraktyczne, więc zacząłem studiować mechanikę i projektowanie maszyn, prywatnie, bo nie zdawałem rozszerzonej maty, ale mi się nudziło, więc jako drugi kierunek wziąłem sobie wychowanie fizyczne… – opowiadał Tom.
Myśli Ludwiki błądziły w innych rejonach. Dziś rano zniknęły rzeczy Piotra.
Zniknęło dobrze utuczone bydlę, tłusty kocur, który chciał odgryźć jej rękę za każdym razem, gdy go dotykała. Trochę za nim tęskniła.
I cóż z tego, że nie pokazała, że jej zależy? Tom pokazał i wylądował w tej samej sytuacji, co ona.
Plac Zamkowy miał się okazać miejscem, gdzie wszystko się skończy. W jednej chwili na czystym niebie pojawił się Monter. Wisiał w powietrzu i najwyraźniej na coś czekał.
Wciąż panował pozorny spokój, ale otoczenie Ludwiki zmieniało się szybko jak scenografia w teatrze. Nieśpiesznie spacerujący warszawiacy nagle się rozproszyli, znikając w sklepach i między kamienicami. Z okien spozierały zaciekawione twarze, zza rogów wystawały telefony komórkowe, nagrywające każdą sekundę akcji w 4k. Na niemal pustym placu pojawiły się pierwsze wozy telewizyjne.
Zadzwonił telefon Ludwiki.
– Jesteśmy na miejscu – przekazała majorowi Witkowskiemu. – Przyjeżdżajcie.
Strażnicy rozglądali się niemrawo, jakby tak na wszelki wypadek szukali najkrótszej drogi ucieczki, i kobieta wcale im się nie dziwiła, bo za taką płacę też by nie chciała nadstawiać karku.
Tom wyszedł do przodu, stając niemal dokładnie pod Monterem, a jego opiekunka ruszyła za nim.
Na miejsce wjechały wozy wojskowe i nagle znów zaroiło się od ludzi, tym razem w mundurach. Monter uznał, że dość już czekania. Uniósł prawą rękę, a świeżo naprawiona kolumna Zygmunta zaczęła się chybotać.
Koło nich pojawił się Witkowski z obstawą. Mężczyźni otoczyli Toma i zaczęli zakładać mu kilka warstw zabezpieczeń. Na jego plecach znalazła się kamizelka kuloodporna. Podczas gdy ostatni z nich zapinał Tomowi hełm, Witkowski podał mu pistolet.
Chłopak spojrzał na Ludwikę i uniósł brwi.
– Naprawdę nie sądzę…
– Powodzenia – przerwała mu.
Tom schował pistolet do kabury i zmrużył oczy, skupiając się na butach. Jego stopy oderwały się od ziemi i pomknął do góry niczym Tony Stark.
Nie wiedział, że jego lot przypominał z dali taniec połamanego kota, balansującego na skraju przepaści. Lewitowanie własnych butów nie było najprostszym zadaniem, gdy przyglądała ci się połowa Warszawy.
Zawisł naprzeciwko Montera.
– Cześć – powiedział. Przez myśl przemknęło mu, że może to nieodpowiednie powitanie tak ważnej osoby, więc dodał: – Znaczy, dzień dobry.
Miał teraz naprawdę dobry widok na swojego przeciwnika, ale tak naprawdę niewiele mógł o nim powiedzieć. Mężczyzna był cały ubrany na czarno. Twarz zakrywał mu kask motocyklowy. Ręce zakończone rękawicami i nogi miał podejrzanie grube, pewnie kryły się tam jakieś ochraniacze.
Prawa ręka trzęsła kolumną Zygmunta.
– Pomyślałem, że może moglibyśmy pogadać – powiedział uprzejmie Tom. Jego umysł, na chwilę rozproszony widokiem pomnika, zapomniał o butach i chłopak zaczął spadać. Zatrzymał się po kilku metrach i wrócił do Montera. – Widzisz, ty i ja mamy zdaje się podobne zdolności. Myślę, że dobrze byłoby wymienić pewne przemyślenia…
Monter obrócił kask w jego stronę.
– Wiesz, jacyś ludzie próbowali mnie ostatnio zabić – dodał Tom i zaraz zmarszczył brwi, jakby zastanawiając się, po co to wyjaśnia. – Fanatycy religijni. Mówili, że zostałem wybrany przez Szatana. Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć, na wszelki wypadek, bo wiesz, może ciebie też będą chcieli kropnąć… To jest, nie ci, bo spanikowałem i ich zabiłem, ale jacyś znajomi. No, chyba że u ciebie to naprawdę szatańskie moce…
Zygmunt zastygł.
– Żartowałem! – dodał pośpiesznie Tom.
Monter uniósł dłoń, a pomnik władcy wzbił się w powietrze.
Król zaczął zbliżać się ku niemu z ogromną prędkością, a chłopak na jego widok wyrwał się do góry. Zygmunt podążył za nim. Przez chwilę obaj tak manewrowali, posąg za Tomem, Tom przed posągiem, zataczając coraz większe kręgi. Monter poruszał teraz ręką niczym dyrygent w pierwszorzędnej orkiestrze. Gdyby chłopak mógł spojrzeć w dół, zobaczyłby ludzi patrzących na niego z rozdziawionymi ustami i dziennikarzy perorujących z zapałem przed kamerami, ale na szczęście tego nie zrobił, bo rozbiłby się pewnie o bruk.
Za każdym razem, gdy lecący w jego stronę Zygmunt zaskakiwał go, chłopak gubił się i zaczynał spadać. Wiedział, że długo tak nie pociągnie.
Zderzenie z królem było kwestią minut.
Kiedy po raz kolejny buty go zawiodły i upadł z impetem na dach pobliskiego budynku, tylko refleks uratował go przed zmiażdżeniem przez posąg. Przeturlał się, a król uderzył w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się Tom.
Świeżo wyreperowany krzyż uległ ponownemu zniszczeniu.
– Nie tylko ja wyjdę z tego starcia ze szwankiem, Zygmuncie – obiecał posągowi, ale ten zachował kamienną twarz.
Monter zbliżył się do nich i poderwał króla do walki. Tom ledwo zdążył się unieść, gdy poczuł, jak figura wbija mu się w brzuch z ogromną siłą. Chwilę później plecy zabolały go znacznie konkretniej i zanim zdążył się zorientować, przebił się przez ścianę i wpadł do czyjegoś salonu.
*
Ludwika przyglądała się podniebnej walce, a ludzie wokół niej raz za razem zasłaniali dłońmi oczy, by nie widzieć, co robił Tom. Musiała przyznać, nie było to mistrzostwo świata w gimnastyce artystycznej. Chłopak wielokrotnie tracił równowagę i spadał, a parę razy zdarzyło mu się zawisnąć do góry nogami.
Sama nie wiedziała, co trzymało go jeszcze przy życiu.
– Kogo myśmy tam posłali – mamrotał z niezadowoleniem major Witkowski.
Zmrużyła oczy. Może jej się wydawało, ale mogła dostrzec chwile, kiedy Monter wolniej unosił figurę Zygmunta, pozwalając Tomowi złapać oddech.
Tak jakby nie chciał załatwić go od razu.
Jakby na przekór jej rozważaniom, chłopak oberwał właśnie kamienną figurą w brzuch.
Nie, z pewnością musiało się jej wydawać.
– Marek – zagadnęła majora Witkowskiego, który nie odrywał oczu od rozgrywającego się w górze spektaklu. – Skąd dostałeś info o Igorze? Kto ci powiedział, że warto go przesłuchać?
Mężczyzna obdarzył ją krótkim, zdziwionym spojrzeniem i zaraz na powrót skupił się na Monterze.
– Mail. Dostałem maila.
– I co? Nie dałeś chłopakom do prześledzenia? – drążyła.
Witkowski wzruszył ramionami.
– Mail był od córki emerytowanej nauczycielki z jego liceum, ale nie daliśmy rady się z nią skontaktować. Bo co?
Wiadomość o Igorze przyszła do nich dzień po tym, jak postanowili sprawdzić Chartowskiego. Dwa dni po tym, jak znalazła na stole gazetę.
Gazetę, którą chyba Piotr przyniósł, no bo kto inny?
Tom zniknął jej z oczu, wbijając się z impetem w jakiś budynek. Monter z gracją podążył za nim.
Zdaje się, że popełnili wielki błąd, wystawiając Toma do walki. Elementy łamigłówki nagle zaczęły łączyć się w jej głowie w całość, w którą nie mogła uwierzyć.
– Słuchaj – zagadnęła Witkowskiego – potrzebuję się skontaktować z kimś od… komputerów… telefonów… Lokalizacji?
Spojrzał na nią, jakby upadła na głowę.
– Teraz?
– To ważne.
Nie spuszczając wzroku z budynku, w którym zniknął Monter, wyciągnął telefon i wybrał jakiś numer.
– Basiu – zwrócił się do słuchawki przymilnym głosem – proszę, połącz mnie z Borskim.
Podał telefon Ludwice.
– Cześć – zaczęła bez wstępów – musisz koniecznie sprawdzić mi lokalizację pewnego telefonu.
– Nakaz – zbył ją chłopak.
– Za chwilę wykituje mi Tom Chartowski, bohater Warszawy – warknęła, czując jak ziemia osuwa się jej spod stóp. – Potrzebuję. Twojej. Pomocy.
– No właśnie patrzę, co się z nim dzieje – ożywił się Borski. – Zniknął tam w środku. Wiesz coś więcej?
– Odejdź od telewizora i natychmiast sprawdź ten numer – powiedziała, nie siląc się na grzeczności. – Chyba że wolisz pogadać z majorem Witkowskim.
Witkowski, słysząc własne nazwisko, zerknął na nią półprzytomnie.
– Nie, nie, coś ty, weź się nie wygłupiaj – zaprotestował Borski. – Dawaj.
Ludwika opuściła telefon i sczytała z niego kolejne cyfry.
– A tak, jest niedaleko ciebie – ucieszył się chłopak. – Na… Ej, to ten sam budynek! Jest razem z Tomem.
Kobieta wciągnęła głęboko powietrze. Więc jednak! Gest, który miał pokazać, że mu zależy, zadziałał.
Dziś wieczorem zadzwoni do Piotra.
– Ludwika? Czyj to jest numer?
*
Tom otworzył oczy i z trudem rozejrzał się po pokoju. Typowy polski salon, dwa fotele, meblościanka, kanapa i ława z białą serwetką, na resztkach której właśnie leżał, trzymając w objęciach króla Zygmunta.
W rogu stała plazma, a przed nią jakiś człowiek, co zarejestrował kątem oka, nim przez dziurę w ścianie spłynął z nieba Monter i przystanął na środku pokoju. Tom spiął się, czekając na kolejne uderzenie.
– Wyjdźcie stąd! – wrzasnął wąsaty mężczyzna, właściciel mieszkania, niczym Rejtan broniący plazmy. – Idźcie walczyć gdzie indziej! To jest mój dom i ja się nie zgadzam!
Monter zrobił kilka mechanicznych kroków w jego stronę. Górował nad mężczyzną, był wyższy o najmniej pół metra i to wystarczyło, by wąsaty zapomniał o plazmie i wybiegł z mieszkania.
Tom próbował zrzucić z siebie Zygmunta. Ze zdziwieniem odkrył, że posąg jest znacznie lżejszy, niż mógłby się spodziewać. Gdyby jego noga nie zaklinowała się między królem a resztkami ławy, bez problemu by się go pozbył.
Monter uniósł dłoń, a posąg uniósł się i opadł lekko obok nich. Tom był zbyt słaby, by wylewitować siebie, więc przeczołgał się tylko pod ścianę. To chyba pora, przemknęło mu przez myśl, na jakieś ostatnie słowa.
Monter pochylił się nad nim i… znieruchomiał.
Tom nie mógł w to uwierzyć. Czekał ze wstrzymanym oddechem, aż jego przeciwnik się odwiesi i dokończy dzieła.
Wreszcie zaczęło mu brakować powietrza.
Odetchnął kilka razy i… nadal nic. Podniósł się, kuśtykając. Plecy paliły żywym ogniem, a noga zdawała się eksplodować. Przewrócił się na kanapę kilka kroków dalej, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Zygmunt w trakcie ich igraszek musiał mu chyba zmiażdżyć kość udową.
W panującej ciszy usłyszał, jak w głębi mieszkania ze zgrzytem otworzyły się drzwi. Tomowi przemknęło przez myśl, że to właściciel telewizora wrócił po swoją plazmę, ale wtedy w progu stanęła jakaś drobna postać. Dziewczyna mierząca może półtora metra wzrostu, z całą twarzą i ramionami oplecionymi kablami, z metalowymi rękawiczkami pełnymi żyłek i wiązań, które zaraz z siebie zsunęła.
W momencie, gdy opuściła dłonie, opadły też rękawice Montera.
– Ula – wyjąkał chłopak.
– Musimy porozmawiać – stwierdziła, przysiadając obok niego. – No, już, nie maż się tak. Widziałam, że ładnie cię ubrali na nasze spotkanie.
Pogładziła go po czole.
– Noga – powiedział. – Wezwij pogotowie.
Wystarczył jeden rzut oka na jej twarz by Tom zrozumiał, że Ula nigdzie nie zadzwoni.
– Czemu nie odbierałaś telefonu? – spytał. – Czemu do mnie nie przyszłaś?
– Ach, komórka Ludwiki jest na podsłuchu. Próbowałam nam zorganizować nieco lepsze warunki do rozmowy w cztery oczy. Rozumiem, że możesz być na mnie zły. Dwa miesiące to długi czas, ale poświęciłam go w całości na plany wyciągnięcia cię z więzienia. Widzisz, nie chciałam zwykłej ucieczki. Chciałam czegoś, co pozwoliłoby ci odzyskać twarz. Tak narodził się Monster. – Zerknęła na stojącego obok robota.
– Monster?
– Wiem, wiem. Redakcja czasopisma, z którym się skontaktowałam, zrobiła literówkę. A wszyscy to podchwycili jak idioci.
Patrzył na nią bezmyślnie. Noga pulsowała, jakby ktoś rozrywał mu coś w środku, a to nie ułatwiało zbierania myśli.
– Pracowałam nad nim już wcześniej, pamiętasz?
– Pamiętam, jak produkowałaś zdalnie sterowane roboty – przyznał – wielkości małego pieska!
– No, trochę rozwinęłam skrzydła – przyznała skromnie.
– Chcesz powiedzieć, że zabiłaś tych wszystkich ludzi…? – spytał chłopak. – Wszystko, co robił Monter, to byłaś ty?
– Musiałam na nich wywrzeć odpowiednie wrażenie – przytaknęła. – Trochę mi zajęło, by ogarnąć podstawy pirotechniki. Igor mi pomagał. A Zygmunt to w ogóle był majstersztyk. Ten prawdziwy leży teraz na dnie Wisły.
Podeszła i odepchnęła gipsowy posąg, pokazując u jego spodu całą elektrykę. Tom milczał.
– Musimy porozmawiać o tych twoich morderstwach. Czemu nic mi nie powiedziałeś? Dopóki nie wyjaśniłeś Monsterowi, że próbowali cię zabić, nawet o tym nie wiedziałam!
– Mogłaś mnie odwiedzić w areszcie.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Od początku wiedziałam, że jesteś niewinny. Trochę się już znamy, nie? Muszę już iść. Proszę, użyj teraz tej swojej telekinezy i poobijaj tego ślicznego potwora. Oderwij mu głowę, czy coś. Potem możesz zejść na dół, do ludzi, i świętować zwycięstwo. Zadzwoń do mnie za kilka dni.
Cofnęła się i złożyła miękki pocałunek na jego czole.
– Kocham cię – powiedziała śpiewnym głosem i, nie czekając na odpowiedź, wyszła.
Chłopak odprowadził ją wzrokiem.
Ula poświęciła wiele, by odkupić go w oczach społeczeństwa. Poświęciła siebie, bo niewątpliwie wojsko prędzej czy później odkryje, kto za tym wszystkim stał. Trudno zrezygnować ze swojego dziwaka, gdy już się go odnajdzie, prawda?
Nawet jeśli twój dziwak jest psychopatą.
Tom wiedział, że przyjdzie dzień, gdy to on będzie musiał pomóc jej odzyskać twarz.
*
Tom wyłonił się z budynku, kuśtykając i zataczając się od ściany do ściany. Podpierał się na złamanym karniszu, który służył mu za laskę. W dłoni trzymał kask Montera. Tłumy ludzi w oknach i na ulicy zaczęły klaskać.
Wiwatowano.
– Bohater! – krzyczeli warszawiacy, podbiegając do niego.