- Opowiadanie: Wicked G - Zarzewie

Zarzewie

Idąc za przykładem innych, wrzucam i ja :) Tekst ukazał się w Silmarisie nr 10.

Zachęcam także do polubienia Silmarisa na Facebooku.

Za korektę i sugestie poprawek dziękuję zespołowi redakcyjnemu: AdamowiKB, Finkli i Mariannie (jeżeli dobrze rozszyfrowałem skróty :D)

Ilustracja autorstwa katii72.

 

Myślę, że jako podkład muzyczny dobrze pasuje EP Nastiki – Black Sun.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

NoWhereMan, Finkla, drakaina

Oceny

Zarzewie

Śnieg padał coraz mocniej. Im dłużej trwała podróż, tym trudniej było iść dalej. Kellin zastanawiała się, czy wybieranie się w tak odludne miejsce miało sens. Przecież mogła szukać szczęścia w jakiejkolwiek osadzie czy mieście, które mijała po drodze. Wystarczyłoby wymyślić wiarygodną historyjkę i zacząć życie na nowo… Mimo tego wciąż parła naprzód, byle dalej od rodzinnej wioski. Chciała wreszcie znaleźć miejsce, gdzie czułaby się swobodnie. I przede wszystkim pragnęła uciec od wspomnień.

Usłyszała delikatny szmer strumienia. Postanowiła, że odpocznie przy brzegu. Los dał jej okazję, żeby uzupełnić zapasy wody, ewentualnie złapać rybę. Gdy zauważyła wąską nitkę błękitu pośród bieli, nagle przez szum przebił się przeraźliwy krzyk, prędko zduszony. Potem chlupot i odgłosy szamotaniny.

Zazwyczaj omijała takie sytuacje szerokim łukiem. Pewnie ktoś się poślizgnął i topił, lecz równie dobrze to mogli być zbójcy. Czasy nie sprzyjały rycerskiej postawie. Tym razem jednak Kellin znalazła się zbyt blisko zamieszania, żeby go uniknąć. Musiała stawić czoła wyzwaniu. W razie czego zawsze mogła liczyć na pomocną dłoń… O ile Rami rzeczywiście posiadał dłonie.

Zrobiła kilka kroków naprzód i wyjrzała za linię drzew, w kierunku źródła hałasu. Nieopodal w górę strumienia stała zakapturzona postać o szarej, cętkowanej skórze na twarzy, cała mokra. Tuż u jej stóp, na płyciźnie leżało ciało okutane w znajomo wyglądające szaty. Ubiór, którego tak nienawidziła. Płaszcz Kapłanów Tchnienia.

Wyglądało na to, że napotkała potencjalnego sojusznika. Ten jednak zaczął uciekać, gdy tylko zauważył Kellin.

– Zaczekaj! – krzyknęła wieśniaczka. – Jestem po twojej stronie!

Na próżno. Nieznajomy nadal pędził w głąb lasu.

Ech – westchnęła w myślach. Rami, użyczyłbyś mi gibkości na krótką chwilę? Mam wrażenie, że ten ktoś może okazać się pomocny.

Wróg mojego wroga jest mym przyjacielem, jak to powiadają – odparł tubalnym, niskim głosem duch, choć słyszała go tylko Kellin. – Biegnij.

Poczuła, jak przybywa jej sił w nogach. Ruszyła za mordercą duchownego, śmigając pomiędzy omszałymi pniami świerków. Była znacznie szybsza, w mgnieniu oka skróciła dystans. W końcu wyprzedziła zabójcę i zatrzymała go, nieomal przewracając.

– Stój! – poleciła stanowczo. – Też mam na pieńku ze Świątynią, widzisz? – Wskazała na swe spowite czarną aurą ciało.

– Coś ty za jedna? – zapytał skonfundowany mężczyzna. – Przyzywająca demony?

– Zgadza się. – Kellin skinęła głową. – A ty jesteś Synem Pustki? No pewnie. – Nie zaczekała na reakcję. – Nawet nie dyszysz, choć przebiegłeś spory kawałek drogi. Mój „demon”, skoro ująłeś to w ten sposób, trochę mi o was opowiadał. Jak się nazywasz?

– Naabus.

– A ja Kellin. Miło poznać. – Poklepała go po ramieniu.

– Zabiłem człowieka. – Syn Pustki nerwowo rozglądał się dookoła z przestrachem w oczach. – Odebrałem życie, choć nie powinienem… Nie wiem, co robić. Pewnie zaraz przybędą inni kapłani, oni rzadko podróżują samotnie, ten musiał się odłączyć.

– Nie przejmuj się klechą. Nie wart splunięcia. – Wieśniaczka uspokajała Naabusa. – Kazałby rozerwać cię czwórką koni albo wrzucić do balii z ługiem, gdyby miał sposobność. Chodź, musimy ukryć trupa. Co w ogóle sprowadza cię w te strony?

– Idę do południowych krain – wyjaśnił Naabus. – Próbuję znaleźć bezpieczne miejsce do życia.

– Doskonale. Tak się składa, że też tam zmierzam.

 

***

 

Nocne obozowisko rozbili kilkanaście mil od strumienia. Śnieg powoli topniał, ogrzewany pomarańczowymi jęzorami ognia, tańczącymi na równo porąbanych szczapkach drewna. Przyjemne ciepło promieniowało na okryte rękawicami dłonie, przemoczone stopy i rumianą twarz wędrowniczki. Jej towarzysz nie odczuwał tego wrażenia w podobny sposób.

– Gorąc w ogóle cię nie rusza? – zapytała zaintrygowana Kellin.

W odpowiedzi Naabus pomachał ręką tuż nad płomieniami.

– Mógłbym nawet ją zwęglić i nie pisnąłbym z bólu.

Choć spowita futrem niewiasta i jej kompan byli zupełnie różnymi ludźmi – lub, jak określiliby to niektórzy, istotami – łączyły ich pewne cechy. Mieli wspólnych wrogów, którzy z całego serca pragnęli, by ich trupy stały się pożywką dla larw. Na obojgu ciążył stygmat wyrzutków.

Kellin dołożyła kilka drewienek do ogniska. Oskórowany zając czekał na nadzianie na kij i upieczenie. Nie musiała się martwić o zaspokojenie dokuczającego głodu. Naabus nie potrzebował jedzenia, więc całe mięso przypadało dla niej.

Nie wiedziała, czy południowe ziemie okażą się azylem. Podobno zostało tam kilka pustelni i osad dzikich plemion niepodległych wpływom Świątyni Tchnienia. Srogi klimat utrudniał rozprzestrzenianie religii na tamte terytoria, lecz prędzej czy później musiał nadejść moment, w którym kapłani dotrą i tam. Mówili, że nie spoczną, dopóki każdy zakątek Nowolądu nie będzie wyznawał ich prawdy.

Po dłuższej chwili spędzonej nad płomieniami zając był już ładnie przyrumieniony z zewnątrz. Wygłodniała Kellin zdjęła go z rusztu i, poczekawszy, aż troszkę ostygnie, wzięła spory kęs mięsa. Zmówiła bezgłośną modlitwę do Wielkiego Łowcy, by odpędził kuszone zapachem drapieżniki.

– Szkoda, że nasze życie musi tak wyglądać – wypalił nagle Naabus, wzdychając głęboko.

– Racja, ale co my możemy z tym zrobić? – żachnęła się Kellin. – W sumie to nie wiem, czy wybrałam odpowiedni cel podróży – dodała po chwili, którą poświęciła na dalszą konsumpcję pieczystego. – Tutejsze warunki nie są zbyt znośne. Dla ciebie to dobra opcja, zimno ci nie zaszkodzi.

– To, że nie czuję bólu i nie muszę jeść, pić czy oddychać, nie oznacza, że jestem nieśmiertelny – wyjaśnił mężczyzna. – Owszem, mogę znieść większy chłód niż zwykli ludzie, ale jeżeli ktoś odetnie mi głowę albo zamarznę na kość, dar Pustki nie zda się na wiele.

– Chciałabym, aby ktoś położył kres temu szaleństwu – powiedziała Kellin, wrzucając kości zająca do ogniska jako ofiarę dla duchów zmarłych. – Odpocznijmy już, przed nami cały dzień wędrówki. Jeśli chcesz, śpij jako pierwszy, poczuwam.

– Dzieci Pustki nie potrzebują dużo snu – poinformował Naabus. – Połóż się, obudzę cię, kiedy najdzie mnie ochota na drzemkę.

Kellin skinęła głową i wstała z klęczek. Sięgnęła po plecak i wyjęła z niego największy skarb, śpiwór. Rozłożyła go na przygotowanym wcześniej posłaniu z gałęzi świerków. Otrzepała buty i spodnie z białego puchu, po czym wsunęła się pomiędzy płaty skóry podszyte owczą wełną. Tymczasem Naabus narzucił kaptur na głowę, uformował spory wał ze śniegu i oparł o niego plecy, prostując nogi.

– Wiesz, czuję się odrobinę winny – rzekł Syn Pustki. – Zabiłem człowieka, choć nawet mnie nie zaatakował. On po prostu pił ze strumienia…

– Niepotrzebnie zaprzątasz sobie tym głowę – stwierdziła Kellin, obracając się na bok. – Skąd mogłeś wiedzieć, czy przemknąłbyś niezauważony? W tych czasach bezwzględność to wymóg przetrwania.

– Tak, ale… – Mimika Naabusa zdradzała trapiące go wyrzuty sumienia. – Czy postępując w ten sposób, nie stajemy się tacy jak oni? Czy tymi działaniami nie dajemy im powodów, żeby nas nienawidzili?

– Oni nie potrzebują powodów – powiedziała stanowczo Kellin. – Wystarczą im chore przekonania, oparte na wizjach od boga uznawanego za jedynego, choć jest tylko jedną z wielu sił rządzących światem. Z fanatykami nie da się porozumieć.

– Masz rację, ale może nie wszyscy z nich są doszczętnie źli i ślepi na krzywdę… Wybacz, bredzę o jakichś bzdurach, pewnie ci przeszkadzam.

– Nie przejmuj się, każdego czasem dopadają rozterki – pocieszyła go Kellin. – Zresztą, jestem tak zmęczona, że zasnęłabym, nawet gdyby grał tu minstrel.

– Tak czy inaczej, od tej pory zamilknę – zapewnił Naabus. – Chcę pomedytować.

– W takim wypadku dobrej nocy. – Kellin ziewnęła głęboko i przewróciła się na drugi bok.

– Śpij dobrze – życzył jej Syn Pustki.

Nie minęło wiele czasu i prześladowana wieśniaczka opuściła jawę. Jej towarzysz zaś spędził noc ze wzrokiem wlepionym w mrok spowijający las, uważnie nasłuchując dźwięków z otoczenia i starając się oczyścić umysł ze wszystkich myśli.

 

***

 

Gdy zbudził ją Naabus, czuła się wypoczęta i gotowa do dalszej drogi. Zaoferowała mu odpoczynek na własnym legowisku, lecz stwierdził, że nie robi mu to żadnej różnicy, i po prostu położył się na śniegu.

– Zastanawiam się, jaki mróz musiałby panować, żeby cię zmógł. – Kellin zadziwiały zdolności jej towarzysza.

– Moja krew przenosi pierwotną energię Pustki – wyjaśnił Naabus. – Dopóki nie ulegnie zestaleniu, będę żył. Na razie nic mi nie grozi, ale obawiam się, że warunki na dalekim południu wymagają cieplejszego odzienia.

– Teraz szkoda czasu na takie troski – stwierdziła Kellin. – Śpij już, im wcześniej stąd wyruszymy, tym lepiej.

Syn Pustki zamknął oczy i po chwili odpłynął do krainy snów. Wybranka Ramiego zaś wyciągnęła z plecaka dwa plastry suszonego mięsa i spożyła je, powoli przeżuwając. Zapasy kurczyły się w zabójczym tempie, zostało jej jedzenia na zaledwie trzy niesyte posiłki.

Niecałe dwie królewskie klepsydry później Naabus obudził się sam i zadeklarował gotowość do dalszej drogi. Kellin zwinęła śpiwór w rulon, związała go powrozem i przytroczyła do sakwy. Następnie zasypali śniegiem ognisko i posłanie z igliwia, licząc, że to choć trochę zmyli ewentualnych tropicieli.

Kellin w trakcie ucieczki korzystała z głównych szlaków, gdy tylko oddaliła się na bezpieczną odległość od rodzinnej wioski. Wyjaśnienie, że podróżuje do bliskich w Baeles, najbardziej wysuniętym na południe mieście, wystarczało, aby zbyć ciekawskich. Niestety znamię Pustki, nietypowy kolor skóry, sprawiało, iż Naabusa od razu rozpoznawano jako innowiercę. Luźne szaty i chusta owinięta wokół twarzy gwarantowały osłonę przed wzrokiem ciekawskich, dopóki nikt nie kazał zdejmować odzienia pod groźbą pokiereszowania szablą. W związku z tym renegaci musieli przemieszczać się poza utartymi ścieżkami. Parli praktycznie na ślepo na południe, biorąc porastające drzewa mchy za drogowskazy. Mogli liczyć jedynie na łut szczęścia oraz Ramiego. Duch obiecał swej wybrance, iż postara się dowiedzieć czegoś o rzekomych oazach bezpieczeństwa w Górach Zmroku. Kobieta liczyła na niezawodność jego zdolności i tym razem.

– Powiedz mi – odezwała się Kellin, stawiając kolejny krok na dość stromym zboczu, po którym się wspinali – czy życie Dziecka Pustki nie jest przypadkiem nudniejsze? Wiesz, to trochę dziwnie tak nic nie czuć.

– Ale ja czuję – poprawił ją Naabus – smakuję, wącham. Po prostu docierające do mnie wrażenia przestały dzielić się na dobre i złe. To obojętne, suche informacje. Nawet nie wyobrażasz sobie, jaki to daje spokój ducha… Dla mnie to błogosławieństwo, nie klątwa.

– Rozumiem – odparła Kellin, łyknąwszy wody z manierki. – Niewątpliwie ma to pewne zalety… Kiedy stałeś się tym, kim jesteś teraz?

– Rok, dwa miesiące i trzy oktawy temu – poinformował Naabus. – Doskonale pamiętam ten dzień. Po skończeniu medytacji otworzyłem oczy. Nie czułem głodu, choć miałem pusty żołądek, ból w stłuczonym kolanie całkowicie minął… Potem spojrzałem na dłonie i serce nieomal stanęło mi ze strachu. Zorientowałem się, że to piętno Pustki i że sługom Tchnienia raczej nie przypadnie to do gustu. Opuściłem miasto w beczce po sfermentowanej kapuście. Byłem tylko zwykłym urzędnikiem podatkowym pracującym dla barona w Hyeron, na deszczowej północy. Miałem przyzwoitą pensję, dach nad głową, cieszyłem się powodzeniem u kobiet. Bogowie, wtedy nawet uważałem Świątynię Tchnienia za coś dobrego, miłą odmianę po krwawych kultach dominujących wcześniej w tamtym rejonie. Ale Poruszyciel nie potrafił pozbawić mnie strachu przed baronem, który srogo karał za najdrobniejsze błędy i nie omieszkał skracać pracowników o głowę. Zrobiła to Pustka. W nicości odnalazłem spokój i zrozumiałem, że materialny świat to więzienie.

– Skoro tak, to dlaczego się nie zabijesz? – zapytała prowokującym tonem Kellin. – Czy tak nie byłoby prościej? Przecież nie czujesz bólu.

– Nie o to chodzi. – Na twarzy nieco rozbawionego Naabusa pojawił się dziwny grymas. – Życie to próba, która kształtuje naszego ducha. Pozwala na przygotowanie do chaosu, w który kiedyś przeistoczą się wszystkie światy i zaświaty.

– Jeżeli tak uważasz, nic mi do tego. Ja nie wrzucę cię do balii z ługiem.

Naabus zachichotał, chociaż niezbyt było mu do śmiechu.

W końcu dotarli na szczyt wzniesienia. Kellin dyszała zmęczona, a jej oddech zamieniał się w parę. Gdyby nie prowizoryczne rakiety śnieżne, sklecone z gałęzi i pasków elastycznej kory, męczyłaby się jeszcze bardziej. Naabus jak na razie korzystał tylko ze zwykłych butów, rozgarniając sypkie kopce drobnych kryształków lodu, lecz mimo niewyczerpanych zapasów siły poruszał się odrobinę wolniej niż jego towarzyszka.

– Zróbmy chwilę przerwy – zaproponowała. – Widzisz te drzewa? – Wskazała trzy rosłe okazy o rozłożystych koronach i białych, grubych pniach. – To Wachlarze Łowcy. Prawdziwy skarb. Ich żywica jest wyjątkowo krzepiąca.

Wyciągnęła z kieszeni futrzanego płaszcza nóż z rękojeścią owiniętą skórą. Nacięła nim pień jednej z roślin. Ze szczeliny zaczęła powoli wypływać gęsta, turkusowa ciecz, która tężała na chłodzie. Kellin oderwała kawałek skrzepliny i zaczęła go żuć. Jej usta wypełniła lepka słodycz, a źrenice nieco się rozszerzyły.

– Żałuj, że nie możesz tego doznać – powiedziała do Naabusa, na co ten wzruszył ramionami.

Kobieta zebrała jeszcze kilka porcji żywicy z pozostałych drzew na zapas i wrzuciła je do plecaka. Syn Pustki rozglądał się dookoła, podziwiając piękno uśpionej przyrody. Przyprószone śniegiem świerki dostojnie stały pośród zasp, krzaczaste mchy pokrywały ich pnie i gałęzie. Gdzieniegdzie spod śniegu wyłaniały się gładkie, czarne głazy. Perfekcyjna harmonia, którą nagle zakłócił ni to ryk, ni to rozpaczliwy krzyk, a następnie stłumiony huk.

– Słyszałaś to? – zapytał Naabus.

– Tak – odparła Kellin. – Jak mniemam z południowego wschodu. Czyli ruszamy na zachód.

– Hę? A jeśli ktoś tam ucierpiał i potrzebuje pomocy? Odgłos brzmiał jak użycie magii…

– To najprostszy sposób, żeby wpakować się w kłopoty – stwierdziła wieśniaczka. – Lepiej nie ryzykować.

– Możemy być jedyną szansą na ratunek. – Syn Pustki twardo bronił swych racji. – Obojętnością nic nie zdziałamy wobec zła.

– Przejmujesz się zaskakująco dużą ilością spraw jak na czciciela Nicości – rzuciła kąśliwie Kellin.

– Co, gdybyś to ty była w takiej sytuacji? – Wzrok Naabusa przenikał ją na wskroś, malachitowe oczy błagały o zgodę. – Gdyby nikt nie przejmował się tobą w niedoli?

Słowa mężczyzny wywołały u Kellin przykre wspomnienia. Ludzie odwracający głowy na widok obłapiającego ją Lethora. Brak jakiejkolwiek reakcji ze strony sąsiadów, gdy drwal wyciągał ją siłą z karczmy. Rodzice, zmarli na chorobę żołądka przed laty, mogli jedynie przyglądać się tragedii z zaświatów. Pomógł jej tylko Rami…

– Nie muszę sobie tego wyobrażać, ja to wiem – powiedziała stanowczo. – Chrzanić wszystko, idziemy tam. Masz broń?

– Straciłem swój sztylet podczas przeprawy przez rzekę parę dni temu.

– Weź to. – Wręczyła mu nóż, po czym zdjęła plecak i wygrzebała siekierkę do drewna. – I to. Mi wystarczą dłonie.

Naabus wyczuł, że to nie przejaw brawury, a szczere zapewnienia.

– W takim razie ruszajmy! – zakomenderował.

Wędrowcy puścili się pędem w dół łagodnego zbocza. Wcześniejsze hałasy traciły na sile, aż w końcu całkiem ucichły, co wskazywało na to, że ich źródło się oddala. Naabus parł niestrudzenie do przodu, robiąc krótkie ślizgi w dół, tuż przed nim Kellin sadziła spore susy, zostawiając odciski rakiet na śniegu.

Gdy minęli wypłaszczenie w połowie stoku, zobaczyli słup dymu. Coś płonęło w niewielkiej kotlince u podnóża wzniesienia. Naabus jeszcze przyspieszył kroku, pragnąc jak najszybciej przybyć na miejsce. Kellin miała złe przeczucia. To nie mogło skończyć się dobrze.

Niecałe ćwierć królewskiej klepsydry prędkiego marszobiegu później dotarli do trawionej jęzorami ognia, prowizorycznie skleconej chaty. Zwęglone krokwie nie wytrzymały ciężaru dachu i konstrukcja prawie całkowicie się zawaliła. W mokrej, przytopionej zaspie nieopodal domku leżała nadpalona figurka wystrugana z drewna. Kellin podniosła ją i przyjrzała się przedmiotowi z bliska. Trzymany w prawej dłoni łuk i dziób zamiast ust jawnie zdradzał, że to rzeźba Wielkiego Łowcy.

– Cokolwiek tutaj się stało, przybyliśmy za późno – orzekła Kellin, rozsierdzona zmarnowanym wysiłkiem.

– Ciekawe, kto za tym stoi. – Naabus wyglądał na odrobinę przerażonego.

– Bandyci? Nasi przyjaciele ze Świątyni Tchnienia? Teraz to nieistotne. Przynajmniej możemy skorzystać z ciepła od pożaru – stwierdziła sucho.

– Czekaj, chyba ktoś się zbliża – ostrzegł Syn Pustki.

Zza pleców dobiegał odgłos trzeszczącego śniegu. Odwrócili się, by zobaczyć pędzące wprost na nich spore, kudłate zwierzę o rudobrązowym futrze. Biegło na dwóch łapach, w dość mocno pochylonej pozie.

Kellin wezwała Ramiego. Jej mięśnie napięły się i spuchły, oczy zaświeciły na fioletowo, a całe ciało spowiła półprzeźroczysta, czarna, postrzępiona aura.

– Przygotuj się – powiedziała grubym, wibrującym głosem Kellin.

 Naabus uniósł bronie do góry. Kellin zacisnęła pięści i stanęła twardo na nogach. Bestia wciąż nacierała. Naabus miał już cisnąć w stwora nożem, lecz ten nagle stanął jak wryty.

Trudno było orzec, jakim zwierzem jest właściwie. Miał uszy wilka, pysk podobny do niedźwiedziego, pręgę koloru smoły pomiędzy bursztynowymi oczami z pionową źrenicą. Długi, puszysty ogon bestii przywodził na myśl lisa, zaś wysunięte przed chwilą zakrzywione pazury – dzikiego kota. Z łokci i z tyłu głowy wystawały mu długie, czerwone pióropusze.

Lecz to nie dziwiło najbardziej. Stwór bowiem miał postawę człowieka, choć był wyższy i masywniejszy. Opierał ciężar ciała na całych stopach, od pięt aż po pokryte zrogowaciałą skórą palce. I, sądząc po kawałkach płótna osłaniających okolice lędźwi i klatki piersiowej, najprawdopodobniej był kobietą.

– Co zrobiliście? – wycharczała bestia. – Mój mąż! Moje dzieci!

– Uspokój się, khatremo. – Kellin wystąpiła przed Naabusa, osłaniając go ciałem. – Jesteśmy po twojej stronie. Przybyliśmy tu dopiero niedawno. To na pewno sprawka bandytów albo…

– Ktoś wydał nas kapłanom – powiedziała khartema, łapiąc się za głowę. Po jej pysku popłynęły łzy. Wiedziałam, że tak będzie. Łowco, dopomóż! Azzem! Ruzl! Mwari! Czuję zapach. Zabrali je na zachód, pewnie do wioski! Muszę je odzyskać!

– Stój! – Kellin chwyciła zwierza za przegub, nim ten zdążyć ruszyć. – To na nic. Duchownych jest pewnie kilku, jeśli nie kilkunastu. Nie dasz rady. Dołącz do nas, podróżujemy na południe i też mamy zatargi ze Świątynią Tchnienia. Kiedyś nadejdzie odpowiedni moment na zemstę.

– Dla mnie nadszedł teraz – odparła khartema, wyrywając się z uścisku.

Bestia pobiegła pędem przed siebie, zostawiając spore odciski w śniegu.

– Głupi sierściuch. – Kellin pokręciła głową. – Powinniśmy w tym momencie odwrócić się na pięcie i odejść, ale kto to widział, żeby khartema odczuwała mniejszy lęk przed kapłanami niż wybranka przedwiecznego ducha…

– Czym są khartemy? – zapytał skonsternowany Naabus.

– Dawno temu w ofierze bogom składano wszelkiej maści zwierzęta, ale też i ludzi – rzekła Kellin. – Krew z ołtarzy zbierano do mis. Przypadkowo ze zmieszanej esencji życiowej istot powstały jaja, z których wykluły się pierwsze khartemy. Ale teraz nie czas na historie. Zakładaj rakiety, ja dogonię i zatrzymam samicę. Musimy zaatakować razem.

Kellin odwiązała paski, zdjęła prowizoryczne platformy przytroczone do obuwia i wręczyła je Naabusowi. Odbiegła, podążając za śladami bestii. Naabus nigdy nie widział kogoś poruszającego się tak szybko, a w dodatku niezapadającego się w śniegu. Wizja konfrontacji z kapłanami sprawiła, że jego serce zakołatało. Nie odczuwał bólu, ale wciąż mógł umrzeć… Przejście na drugą stronę życia było nieprzewidywalnym doświadczeniem, przerażającym go nawet po otrzymaniu Daru Pustki. Mimo to głęboko wierzył, iż kiedyś uda mu się przemóc lęk. Teraz nadeszła kolejna próba na drodze do ostatecznego pokonania strachu. Sprawdziwszy, czy dobrze zamocował rakiety, ruszył prędko na pomoc uprowadzonym stworzeniom.

Tymczasem Kellin miała już khartemę w zasięgu wzroku. Rozjuszona matka pędziła ile sił w nogach, jednak obecność Ramiego pozwalała wieśniaczce na poruszanie się z niesamowitą lekkością, niemalże bezwysiłkowo. Wybranka ducha zaczęła sadzić jeszcze dłuższe susy i w końcu dogoniła bestię.

– Zaczekaj! – ryknęła wibrującym głosem Kellin. – Sama szykujesz się na pewną śmierć, we trójkę mamy jeszcze jakieś szanse!

Stwór powoli wyhamował, zostawiając za sobą długie leje w białym puchu.

– Mój towarzysz, Naabus, zaraz też przybędzie. Tak w ogóle, to jestem Kellin, ale w tej chwili przebywa w mym ciele też inny duch, Rami.

– Wyczułam to. Na imię mi Lyazza.

– Pośpiech jest złym doradcą – rzekła wieśniaczka. – Ktokolwiek porwał twoich bliskich, na pewno porusza się wolniej od nas. Musimy dobrze zaplanować, co zrobić. Pójdę przodem i zrobię zwiad, mnie nie usłyszą. – Wskazała dłonią swe stopy spoczywające na powierzchni śniegu. – Spróbujemy zaatakować z zaskoczenia.

Lyazza kipiała złością i strachem, jej dłonie drżały zaciśnięte w bezsilności. Obnażone kły zdradzały pragnienie krwi wrogów. Kellin nadal podchodziła dosyć sceptycznie do zamiarów ludzko wyglądającej bestii. Jeżeli udałoby się uratować męża i dzieci khartemy, zyska kolejnych sojuszników, którzy być może dołączą do wyprawy. Przeważało jednak prawdopodobieństwo, że odejdą z pustymi rękoma, o ile w ogóle zdołają uciec. Mimo wszystko postawa Lyazzy zdawała się mocno pobudzać żądzę sprawiedliwości zarówno u Kellin, jak i Ramiego.

Po chwili zza szpaleru ośnieżonych świerków wyłonił się Syn Pustki, ani odrobinę niezmęczony długotrwałym wysiłkiem.

– O, wreszcie jesteś – powiedziała Kellin. – Mam już plan, posłuchajcie. Naabus nie biega tak prędko jak ja i Lyazza, więc my polecimy przodem, dopóki Lyazza nie wyczuje po zapachu, że zbliżyliśmy się na dostateczną odległość do porywaczy. Wtedy ona poczeka na ciebie, a ja ruszę na zwiady. Przypuszczam, że kapłani podróżują dnem wąwozu, więc postaram się zajść ich od zbocza góry. Potem wrócę po was i pomyślimy, co dalej.

– Nie traćmy już czasu – ponagliła khartema. – W drogę.

Lyazza ruszyła, a Kellin i Naabus popędzili tuż za nią, lecz mężczyzna niemal od razu został z tyłu.

– Daj mi znak, gdy będą już blisko – poprosiła Kellin.

Bestia w odpowiedzi skinęła głową. Parła naprzód z całych sił, a gniew niwelował ból w mięśniach. Bezgłośnie modliła się do Wielkiego Łowcy o moc i pomyślność w walce. Prosiła Pana, by ukarał ciemiężycieli swych wyznawców, choć oprawcy mogli liczyć na wsparcie potężniejszego boga. Wciąż węszyła, a bliskie sercu wonie Azzema, Ruzla i Mwari nabierały intensywności.

– Są jakieś ćwierć, może pół mili na zachód od nas. – Lyazza poinformowała Kellin.

– Wystarczy – odparła wybranka Ramiego. – Zaczekaj na Naabusa i odrobinę odpocznij. Zostawię tu rzeczy.

Wieśniaczka zdjęła plecak i pobiegła w górę zbocza, bezgłośnie przemykając pomiędzy drzewami. Od jej rekonesansu zależało wiele. Jeżeli przeciwnik miałby znaczącą przewagę liczebną, Kellin wycofałaby się bez wahania, nie patrząc na zdanie Lyazzy i Naabusa. Próbowałaby co najwyżej przekonać ich do wspólnej ucieczki.

Kapłani byli trudnymi przeciwnikami w walce. Posiadali porządne wyposażenie, spędzali też sporo czasu na ćwiczeniach bitewnych. Część z nich potrafiła władać żywiołami i siłami. W dużych oddziałach stanowili potęgę, jakiej mało kto zdołał się przeciwstawić.

Kellin słyszała gromkie krzyki, żywiołową dyskusję. Była już blisko, więc musiała bardzo uważać, aby jej nie wykryto. Czarna aura kontrastowała z bielą śniegu, lecz ciemne chmury spowijające niebo i gęsty las znacznie pogarszały widoczność, a mrok sprzyjał demonom.

Stawiała susa za susem, aż w końcu dostrzegła u podnóża wzgórza powoli sunącą do przodu gromadkę ludzi. Zbliżyła się jeszcze odrobinę i przycupnęła za świerkiem, by obserwować za pomocą wyostrzonych przez Ramiego zmysłów.

Grupa duchownych liczyła siedmiu członków, w tym trzech odzianych w połyskujące, srebrne szaty, najpewniej utkane z włókien skałonopii. Skoro podpalili dom, prawdopodobnie był wśród nich zaklinacza ognia. Naabus miał nikłe szanse nawet w pojedynku jeden na jeden, musieli polegać więc na zdolnościach Ramiego i naturalnej sile Lyazzy. Jeżeli udałoby się im oswobodzić samca, który kroczył ze spętanymi dłońmi i pyskiem, łańcuchem pomiędzy nogami oraz ostrzem szabli wymierzonym w żebra, zyskaliby dodatkowego partnera do walki.

Istniały pewne szanse na sukces, choć wyjątkowo nikłe. Jednak płonący w sercu ogień nie pozwalał Kellin się poddać, zbyt bardzo bolał ją widok kapłanów co chwila mocno uderzających małe khartemy i ich ojca. Fakt, że te stworzenia myślały i czuły podobnie jak ludzie, nie miał dla duchownych najmniejszego znaczenia… Może za wyjątkiem jednego z nich.

– Nie sądzę, aby zadawanie im cierpień prowadziło do czegokolwiek. – Wyczulony słuch Kellin dokładnie rejestrował słowa sługi Poruszyciela, najwyższego z całej grupy. – Owszem, potwory nie powinny kroczyć po świecie, lecz nie są winne temu, że ktoś powołał je do życia. Ta para to jeszcze młode… Moglibyśmy po prostu zadać im szybką śmierć, zamiast bawić się w pokazowe egzekucje.

Dorosły samiec wydał z siebie jakiś niezrozumiały krzyk, stłumiony przez zaciśnięty na pysku powróz. Tęgi kapłan z głową owiniętą chustą w odpowiedzi zdzielił go płaską stroną szabli.

– Dlaczego tak zależy ci na losie bestii, Terheinie? – zapytał oprawca khartemy. – To bezmózgie kupy mięsa i kłaków. Ucieleśnienie występków przeciwko Tchnieniu, które trzeba wypalić żywym ogniem.

Kellin miała już dosyć słuchania nienawistnych bzdur. Zacisnęła pięści i pobiegła do miejsca, gdzie rozstała się z Lyazzą. Napędzana gniewem, sunęła po warstwie śniegu jak sztorm nadchodzący z oceanu. Po niedługiej chwili dotarła do towarzyszy. Syn Pustki zdążył już dołączyć do khartemy.

– Co zobaczyłaś? – Lyazza z niecierpliwością czekała na rezultaty zwiadu.

– Twój mąż i dzieci jeszcze żyją. – Kamień spadł z serca bestii, gdy usłyszała słowa wieśniaczki. – Kapłanów jest siedmiu, czeka nas trudna walka. Trzech nosi błyszczący, tkany pancerz, wobec którego twoje pazury i broń Naabusa mogą być bezużyteczne. Wezmę ich na siebie, ale na wszelki wypadek pamiętajcie, szaty chronią przed cięciami, ale nie wstrząsami. Prawdopodobnie są wśród nich magowie, więc na dystans mają ogromną przewagę. Gdy będziemy się zbliżać, przeskakujcie od drzewa do drzewa, powinny zapewnić choć częściową osłonę. To chyba wszystko, co powinniście wiedzieć. Gotowi?

– Tak! – krzyknęła Lyazza, a Naabus skinął głową.

Khartema popędziła do przodu, nie czekając na towarzyszy. Kellin, zanim ruszyła za nią, wzięła Syna Pustki na stronę.

– Dobiegniesz do miejsca starcia jako ostatni – zwróciła się do niego. – Jeżeli wcześniej zobaczysz, że poległyśmy, uciekaj. Bezsensowna próba zemsty to najgłupsza rzecz, jaką możesz zrobić.

Naabus nic nie odpowiedział, lecz jego wzrok zdradzał, że zrozumiał przekaz. Wybranka ducha i jej towarzysz pobiegli po śladach Lyazzy. Kellin wkrótce dogoniła khartemę. Razem przemierzały wąwóz, aż w końcu w dole, za jednym z meandrów ujrzały grupę duchownych, może z pięćdziesiąt jardów przed sobą. Musieli usłyszeć kroki bestii, zatrzymali się bowiem i odwrócili za siebie, dobywając mieczy i formując czary w dłoniach. Kobiety natychmiast uskoczyły na bok, kryjąc się za pniami sosen. Stawiały sus za susem, czasami ledwie unikając fruwających kul ognia.

– Oho, to samica! – zawołał jeden z kapłanów.

– Tam był ktoś jeszcze! – poinformował inny. – Uważajcie!

 Jeden z pocisków śmignął tuż nad głową Lyazzy, co rozjuszyło ją jeszcze bardziej. Gdy w końcu dotarła do prawej flanki kapłanów, obnażyła zęby i skoczyła na wyznawcę Tchnienia, nim ten zdążył rzucić czar. Mając na uwadze słowa Kellin, wbiła palce głęboko w oczy kapłana, jedyne nieosłonięte skałonopnianą tkaniną miejsce. Kapłan zawył i wyzionął ducha, gdy pazury sięgnęły jego mózgu. Inny duchowny ruszył mu z pomocą, już szykując zamach mieczem, by skrócić khartemę o głowę, lecz poruszająca się z zawrotną prędkością czarna sylwetka odepchnęła go i przekoziołkował po śniegu.

Lyazza rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu bliskich. Jej młode, Ruzl o śnieżnobiałej sierści i ruda Mwari, desperacko próbowały wspiąć się po ścianie wąwozu, co było niemal niemożliwe ze względu na skrępowane ręce i skute łańcuchami nogi. Z lewej strony drogę ucieczki odcinała im para kapłanów atakująca Kellin oraz podnoszący się z zaspy klecha. Z prawej zaś – akolita, który przerażony atakiem tkwił nieruchomo, a także dwójka pozostałych, stojących przy jej mężu.

Jeden z nich przystawił nóż do gardła Azzema. Lyazza była zbyt daleko. Mogła jedynie patrzeć, jak krew ukochanego zrasza biały puch.

W jej sercu zapłonął ogień. Zapragnęła rozszarpać mordercę na strzępy, zadając mu jak największy ból. Jednak w tym momencie istniały rzeczy ważniejsze niż zemsta. Ruzl i Mwari.

Lyazza wstała znad truchła i ruszyła im na pomoc. Błagała Łowcę, by nic im się nie stało… Nie zauważyła kulistego pioruna nadciągającego z prawej. Rażona padła na ziemię. Przeżyła dzięki grubej skórze, lecz spięte mięśnie nie pozwalały na jakikolwiek ruch.

Kellin dobrze radziła sobie z unikaniem ciosów, lecz była zbyt skupiona na tej czynności, by móc wyprowadzić atak. Kapłani wciąż cięli mieczami, ale ich ostrza napotykały jedynie powietrze. Kątem oka dostrzegła, że wróg, którego powaliła wcześniej, szykuje na nią pocisk z ognia. Uniknięcie go przy jednoczesnej walce z dwoma innymi osobami stanowiłoby nie lada wyzwanie, lecz w tym momencie zjawił się niespodziewany przez czcicieli Poruszyciela Naabus.

Syn Pustki ześlizgnął się w dół wąwozu i strzaskał obuchem siekiery czaszkę kapłana zajętego inkantacją zaklęcia. Później podbiegł odciążyć Kellin. Kapłan ostrzegł towarzysza o zbliżającym się przeciwniku, lecz nic nie wskórał. Gdy tylko drugi duchowny odwrócił się, w oczekiwaniu na szarżę Naabusa, wybranka Ramiego wykorzystała moment nieuwagi, zanurkowała i przebiła otwartą dłonią trzewia walczącego z nią akolity na wylot. Wyswobodziła rękę i wysokim kopnięciem skręciła kark stojącego za nią duchownego, nim ten zdążył zaatakować Naabusa.

Tymczasem Lyazza wreszcie wyrwała się z objęć paraliżu. Z trudem podniosła się ze śniegu i zaryczała ze wściekłości. Popędziła w kierunku kapłanów, którzy zbliżali się do jej dzieci. Jeden z nich odbił w stronę khartemy i zablokował drogę. Uniósł miecz na wysokość pasa, celując w bestię. Lyazza wywiodła go w pole, markując ruch w lewo, a następnie uskakując na prawą stronę i atakując kolanem w krocze. Duchowny upuścił broń, zgiąwszy się wpół z bólu. Lyazza posłała go na ziemię ciosem młotkowym w plecy i stanęła mu na głowie, aby ją zmiażdżyć. Kellin i Naabus przybyli jej na pomoc, było jednak już za późno. Sługa Tchnienia trzymał noże przy gardłach małych khartem.

– Ani kroku dalej, plugawe potwory, albo te pomioty zginą – zagroził kapłan, złowieszczo szczerząc zęby. – Terheinie, dlaczego tak stoisz?! Zrób coś!

Stojący za nim towarzysz o długiej, nieco posiwiałej brodzie zawahał się przez chwilę, po czym dobył miecza. Lyazza myślała, że oszaleje z żalu i bezsilności. Kellin kalkulowała, czy uda jej się powstrzymać wroga, lecz to było nieosiągalne nawet dla kogoś tak szybkiego jak ona. Naabus tylko żałował losu dzieci, modląc się, by w zaświatach odnalazły spokój i drogę do Pustki…

Nagle z grdyki kapłana wyłoniła się srebrna klinga. Trzymane przez niego noże opadły na grunt, a Ruzl i Mwari drobnymi, ograniczonymi przez łańcuchy krokami przytruchtały do mamy i przytuliły się do niej. Terhein wyciągnął miecz z ciała duchownego, które bezwładnie osunęło się na śnieg. Ostatni pozostały przy życiu członek wysłanników Świątyni Tchnienia odrzucił broń na bok i zwiesił głowę.

– Nie będę z wami walczył – rzekł Terhein. – Chciałem tylko, żeby te dzieci nie zginęły. Nie zniosę już tego dłużej. Przelaliśmy tyle krwi, zgładziliśmy tyle istnień… Ta religia nie miała tak wyglądać. Uczyńcie ze mną, co pragniecie. W waszych oczach pewnie zasługuję na śmierć. Mogę jednak się przydać. Znam wiele tajemnic Świątyni.

– Co z nim zrobimy? – zapytał Naabus, skonsternowany niespodziewanym obrotem spraw.

– Nie wiem, czy jest godny zaufania. – Kellin splunęła na ziemię. – Mógłby zaciągnąć nas w jakąś pułapkę.

– Czy w takim przypadku uśmierciłbym brata w wierze? – Terhein spojrzał wybrance Ramiego prosto w oczy. – To wy staliście na przegranej pozycji.

– Coś jest na rzeczy w twych słowach, klecho – odparła Kellinn. – Zdolności kapłana to cenny atut. Ja jeszcze wczoraj też byłam sama… Teraz jest nas piątka. Szóstka, jeśli do nas dołączysz. Decyzję zostawię Lyazzie, należy się jej zemsta. Ale najpierw oddaj klucze od kajdan. A zresztą, sama je zdejmę.

Wieśniaczka podeszła do Ruzla i Mwari, po czym rozerwała żelazne okowy i powrozy. Lyazza w ogóle zdawała się nie przejmować Terheinem. Zbliżyła się do swego martwego męża, rosłego samca khartemy o czarnym futrze w białe pasy oraz jelenich rogach wyrastających z tyłu głowy, i położyła dłonie na jego zakrwawionej klatce piersiowej.

– Do zobaczenia, Azzemie – wyszeptała. – Niech twój duch spoczywa w pokoju.

Pogładziła go po czole i zamknęła powieki zmarłego. Złożyła jego ręce na brzuchu, po czym wstała i wróciła do pozostałych.

– Jest twój – powiedziała Kellin, wskazując głową kapłana. – Zasłonię dzieciom oczy, napatrzyły się już dość.

– Nie musisz tego robić – zapewniła Lyazza.

Khartema zbliżyła się powoli do duchownego i położyła dłoń na jego ramieniu.

– Nie zabiję cię. Wielki Łowca zabrania zbędnego rozlewu krwi. Pójdziesz z nami, Thereinie. Śmiercią nie odkupisz swych win. Masz dobre serce, uratowałeś moje dzieci. Dziękuję ci za to.

Terhein nie wiedział, jak ma się zachować. Trawił go żal, jednak słowa Lyazzy nieco podniosły na duchu. Był współwinny śmierci jej ukochanego, a ona nie pragnęła odwetu…

– Pójdę – przyrzekł kapłan. – Przepraszam… przepraszam za to, co zrobiliśmy. Wierzę, że uda się to zmienić. Nie wszyscy w szeregach Świątyni są zepsuci do szpiku kości.

– Lepiej będzie, jeżeli jak najszybciej opuścimy to miejsce – stwierdził Naabus. – Na pewno ktoś wyruszy w pogoń. Co z ciałami?

– O Azzema nie musimy się martwić – odparła Kellin, tym razem już normalnym, kobiecym głosem. Jej aura znikła, co świadczyło o tym, że Rami wrócił do swego świata. – Wielki Łowca nakazuje, by ciała zostawić na posiłek zwierzętom. Na resztę ścierw nie straciłabym czasu, nawet jeśli miałabym go pod dostatkiem. Zgarnijmy wszystko, co może się przydać. Szaty, pożywienie, broń. Po drodze zabierzemy mój plecak.

Czekała ich długa, męcząca droga na południe w poszukiwaniu azylu. Kellin wierzyła jednak, że ta niewielka grupka istot, którą spotkała na przestrzeni zaledwie dwóch dni, stanie się przykładem dla innych, choć jej członkowie mieli liczne przywary. Będzie zarzewiem zmian, iskrą nadziei, która podpali świat i oczyści go z plagi ślepej nienawiści…

 

Koniec

Komentarze

Wickedzie, czy to na pewno skończone opowiadanie?

Bo nie mogę pozbyć się wrażenia, że przeczytałam zaledwie prolog, z którego dowiedziałam się, w jaki sposób Kellin, samotnie zdążająca do południowych krain, zebrała grupę wędrowców, z którymi teraz podąża do celu. Zarzewie wygląda tak, jakby właściwa opowieść miała się dopiero rozpocząć.

 

Ech – wes­tchnę­ła w my­ślach. –> Ech – wes­tchnę­ła w my­ślach.

Tu znajdziesz poradnik, jak prawidłowo zapisywać myśli bohaterów: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

 

Na obu cią­żył styg­mat wy­rzut­ków. –> Piszesz o kobiecie i mężczyźnie, więc: Na obojgu cią­żył styg­mat wy­rzut­ków.

 

Po dłuż­szej chwi­li spę­dzo­nej nad pło­mie­nia­mi zając był już ład­nie przy­ru­mie­nio­ny z ze­wnątrz. Kel­lin zdję­ła go z rusz­tu i, po­cze­kaw­szy, aż tro­chę osty­gnie, wzię­ła spory kęs mięsa. – Z tego co wiem, dłuższa chwila nie wystarczy, aby zając się przyrumienił. Zająca na rożnie piecze się dobrze ponad godzinę.

Choć przyjmuje do wiadomości, że Kellin była tak głodna, że jadła niemal surowe mięso.

 

Ow­szem, mogę znieść niż­sze tem­pe­ra­tu­ry niż zwy­kli lu­dzie… –> Czy w tym świecie jest znane pojęcie temperatury?

A może: Ow­szem, mogę znieść większe zimno niż zwy­kli lu­dzie

 

w tej chwi­li prze­by­wa w mym ciele prze­by­wa też inny duch, Rami. –> Dwa grzybki w barszczyku.

 

sporo czasu na ćwi­cze­niach bi­twe­nych. –> Literówka.

 

uj­rza­ły grupę du­chow­nych, może z pięć­dzie­siąt jar­dów przed nimi. –> …uj­rza­ły grupę du­chow­nych, może z pięć­dzie­siąt jar­dów przed sobą.

 

i sko­czy­ła na wy­znaw­cę tchnie­nia… –> Wcześniej pisałeś to wielką literą.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za przeczytanie i komentarz, Reg :) Błędy poprawiłem.

 

Jeżeli chodzi o kompozycję utworu – rzeczywiście, celowo zostawiłem tu dość otwarte zakończenie, żeby mieć furtkę do ewentualnej kontynuacji; skupiłem się raczej na ukazaniu historii narodzin wspólnego sprzeciwu wobec złu; to miała być główna oś utworu.

 

Co do zająca – przyznaję, że o tym nie wiedziałem. Dodałem wzmiankę o głodzie dla większej wiarygodności.

 

Jeżeli chodzi o temperaturę – w rozumieniu ciepłoty była używana już w XVII w. (https://www.etymonline.com/word/temperature wybaczcie brak polskojęzycznego źródła, lecz nie mogłem nic znaleźć), nie jest to zatem czysto współczesne pojęcie. Realna termodynamika w świecie przedstawionym nie istnieje, więc jest to tylko kwestia właśnie wyrażenia idei miary ciepła/chłodu w naszym języku (bo bohaterowie, rozpatrując to z ich punktu widzenia, nie posługują się polskim, a własnym językiem). Ostatecznie poprawiłem na chłód (żeby nie powtarzał się z “zimnem” parę zdań wcześniej), powinno brzmieć lepiej.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Wickedzie, furteczka jest szeroko otwarta, więc mam nadzieję, że kontynuacja będzie bardzo zadowolona, mogąc z niej skorzystać. ;)

Dziękuję za wyjaśnienie temperatury i cieszę się, że uznałeś uwagi na przydatne. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Od strony światotwórczej przedstawiasz smakowite kąski. Nawet jeśli motywy nienowe (zła organizacja religijna, prześladowanie ludzi o dziwnych mocach), to jednak składają się w ładny obraz całości.

Trochę mocno chroboczą mi bohaterowie. Nijak nie potrafiłem sobie Kellin jako wieśniaczki. Jasne, jej wiedza może pochodzić od demona, a znajomość możliwości tej istoty sugeruje dłuższą znajomość. Tylko że w jej sposobie obycia, doborze słów czy zachowaniu widzę raczej mądrą młodą dziewczynę z miasta. Ani śladu kogoś, komu do niedawna pisane było żyć w wiosce i iść przez życie zgodnie z ustalonym schematem.

Lepiej wypada Syn Pustki. Co prawda też w nim nie widzę do końca urzędnika, ale słowa sugerują, że pociągi ku medytacjom i innym miał wcześniej niż swoją przypadłość. Dywagacje na temat wyrzutów sumienia także budują taki obraz.

Pozostałe postacie to raczej tło, wpadające na koniec, by sformować z główną dwójką drużynę :) Wypadają dobrze, ale jakoś się do nich nie przywiązałem.

Cała fabuła to właściwie wstęp do czegoś większego, ale od samego tytułu było to sugerowane, więc mi otwarte zakończenie nie przeszkadzało.

Podsumowując: światotwórczo miodzio, gorzej od strony postaci. Fabuła wypada przyzwoicie. Stąd daję klika temu koncertowi fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dziękuję za przeczytanie, komentarz i bibliotekę NoWhereManie!

 

Jeżeli chodzi o postaci, chciałem właśnie podkreślić tę odmienność, nie wpasowywanie się w środowisko, z którego pochodzą. I dziewczęta ze wsi może cechować duża chłonność wiedzy, a długotrwały kontakt z tak obszernym źródłem informacji, jakim jest pradawny demon, mógł wpłynąć na ukształtowanie jej tożsamości. Nienawiść do macierzystego środowiska mogła też sprawić, że Kellin pragnęła całkowicie porzucić wszystkie zachowania właściwe jego członkom. Przyznaję jednak, że ta charakteryzacja przypuszczalnie została przeze mnie wręcz przerysowana, zbyt dobitnie ukazana.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Skądś znam ten tekst. ;-)

Sama fabuła mnie na kolana nie rzuciła. Bohaterowie są tak wypasieni, że nikt im nie podskoczy. Ale spodobało mi się religijne tło. Chyba lubisz się bawić tą tematyką. Szczególnie powstanie khartem ciekawe. Całość wyszła nieco zbyt moralizatorsko, ale że zgadzam się z przesłaniem, jestem w stanie to przełknąć.

Babska logika rządzi!

Dziękuję za komentarz i bibliotekę, Finklo :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Okej, jest nieźle, bo przeczytałam klasyczne fantasy nie krzywiąc się co drugie zdanie ;)

Zgoda, że sprawia to wrażenie kawałka większej całości, a bohaterowie są nieco za doskonali, ale całość stoi nastrojem, dobrym językiem, brakiem sztampy, ciekawym światem. Takim, że poczytałabym więcej. Co do przesłania – mam jak Finkla :)

Klikam, bo w sumie się aż dziwię, że to jeszcze nie w Bibliotece.

http://altronapoleone.home.blog

Dziękuję za komentarz i bibliotekę, Drakaino :)

Niczego nie obiecuję, ale mam już luźny pomysł na kontynuację historii w tym świecie :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Dzięki za przeczytanie i komentarz, Anet :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Nowa Fantastyka