- Opowiadanie: Jagiellon - Ciąg dalszy nie nastąpi

Ciąg dalszy nie nastąpi

Opowiadanie po części zainspirowane ogromem niezbyt ładnie pachnących klientów, których muszę obsługiwać w pracy (i nie mam tu na myśli chorych i biednych, wręcz przeciwnie). ;)

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Ciąg dalszy nie nastąpi

Dźwięk klikanych klawiszy laptopa niósł się po pokoju. Oczy piekły Emila od wielogodzinnego siedzenia przed ekranem, koncentracja zaczęła umykać. Z dołu dochodziły odgłosy telewizora, przyjemna woń kolacji rozprzestrzeniała się nad drewnianymi schodami, poprzez korytarz, docierając aż do nozdrzy mężczyzny.

– Dość na dziś – westchnął i omiótł wzrokiem rzędy liter. „Strona: 323 z 323” – widniał napis w lewym dolnym rogu monitora.

Mężczyzna wstał z fotela i podszedł do barku po swoją nagrodę – whisky Laphroaig. Już po chwili złoty płyn lał się z butelki. Przestał dopiero, kiedy szklanka była niemal pełna. Emil pociągnął drobny łyk. Smak torfu i palonego ebonitu połechtał mile jego podniebienie, przywołując na twarz uśmiech.

Na niebie skrzyły się miriady nieregularnie migoczących iskierek. Pośród nich wisiał niepełny krąg księżyca, świecący intensywnym blaskiem. Zagłuszane nieco szumem drzew wybrzmiewało cykanie świerszczy i odległe pohukiwania puszczyka. Pies sąsiadów zaszczekał, lecz po chwili dał sobie spokój i najwyraźniej ułożył się do snu.

Emil wziął ze stolika paczkę papierosów i zapalniczkę, po czym zaległ wygodnie na miękkim leżaku. Już po chwili wypuszczał z ust kłęby tytoniowego dymu, pociągając przy tym łyczki swojego ulubionego trunku. I to są wakacje, pomyślał.

Czuł spływającą na niego błogość. Wpatrywał się w niebo, próbując wyobrazić sobie, jakie tajemnice może skrywać ta niezmierzona otchłań, rozciągająca się nad jego głową.

– Więc to tak piszesz. – Dźwięczny, zimny głos wyrwał go z rozmyślań.

– Daj spokój, Ewka. Dopiero usiadłem – odparł nieco rozbawiony.

– Skończyłeś już?

– Zostało kilkanaście stron. Nie muszę się spieszyć, zdążę.

Pobłażliwy uśmiech rozciągnął kształtne usta Ewy. Przekrzywiła głowę, odgarniając blond włosy za ucho.

– Kolacja już gotowa, chodź.

– A co przyrządziłaś? – zapytał Emil wyraźnie zaintrygowany.

– Jezu, przyjdziesz, to zobaczysz – fuknęła poirytowana.

Odwróciła się i ruszyła w stronę schodów. Pisarz patrzył za swoją małżonką, delektując się widokiem jej wąskiej talii, smukłych nóg i kształtnych pośladków.

Gdy wstawał, by ruszyć na posiłek, jego wzrok przykuło zadziwiające zjawisko.

– Ewa, chodź tu szybko! – krzyknął.

Chciała coś odburknąć, jednak niesamowity widok zaparł jej dech. Niemal biegnąc, wróciła na taras.

Pośród gwiazd sunęły jaskrawopomarańczowe, pulsujące światła, manewrując chaotycznie, jakby omijały niewidzialne przeszkody. Gdyby ktoś zapytał teraz obserwatorów, ile obiektów widzą, powiedzieliby, że od pięciu do dwudziestu, tak szybkie i mylące były ruchy tych niesamowitych bolidów. Po dłuższej chwili jedno ze świateł oderwało się od reszty, opadając wolno, niby liść kołysany wiatrem. Nie minęło wiele czasu, jak zawisło nad lasem, dokładnie naprzeciwko pisarza i jego żony, by następnie rozbłysnąć oślepiającym blaskiem. Zjawisku nie towarzyszył żaden dźwięk ani podmuch. Gdy ta bezgłośna eksplozja dobiegła końca, pozostałych obiektów nie było już widać. Zupełnie jakby nic się nie wydarzyło. Tylko wskazówki zegara przesunęły się o blisko godzinę, choć małżeństwo mogłoby przysiąc, że minęło najwyżej kilkanaście minut.

 

***

 

– I jak myślisz, co to było? – zapytała Ewa, smarując kromkę chleba masłem.

Przyglądała się, jak Emil pałaszuje kiełbaski z musztardą, jego rudy zarost lśnił przy ustach od tłuszczu. Jak zawsze ten widok odbierał jej apetyt.

– Nie wiem – odparł, wycierając się wierzchem dłoni, zupełnie jakby odczytał myśl małżonki. – Ale się dowiem.

– Niby jak?

– Od razu po śniadaniu wybieram się do lasu. Wyznaczyłem sobie mniej więcej miejsce w GPS-ie, gdzie zawisł ten dziwny obiekt.

Ewa pokręciła głową z politowaniem.

– Idziesz ze mną?

Faceci są beznadziejni, pomyślała.

– Nie mam ochoty na uganianie się za kosmitami.

– To pójdę sam – odparł beztrosko.

Irytowało ją, że Emil nie zauważał tak oczywistych rzeczy, jak jej zły nastrój, który przez jego niedomyślność stawał się jeszcze gorszy. Poza tym znowu zajmował się wszystkim, tylko nie tym, o co go prosiła. Głupią półkę przykręca piąty dzień, a zobaczy byle cholerstwo na niebie i leci w lasy. Dureń…

Emil podziękował za posiłek i poszedł na górę, nie zadając sobie trudu, aby chociaż zanieść talerz do zlewu. Po chwili wrócił ubrany w czarny dres i zaczął wkładać buty. Ewa odprowadzała go nienawistnym spojrzeniem, gdy wychodził z tym swoim głupim zadowoleniem na twarzy.

 

***

 

– Neron, do mnie!

Owczarek niemiecki przemknął pod nisko zwisającymi gałęziami młodych świerków, przeskoczył nad spróchniałym pniem i pobiegł między starymi sosnami do swojego pana.

– Dobry psiak – powiedział Emil, drapiąc pupila za uszami.

Puścił Nerona, który zaraz znów oddalił się z nosem przy ziemi. Pisarz zaciągnął się głęboko czystym powietrzem, przesyconym zapachem żywicy. Szedł drogą, a raczej ścieżką biegnącą pomiędzy brązowymi pniami. Na ściółce malowała się ruchoma mozaika plam światła i cieni, nadająca poszyciu wielorako nasycone barwy zieleni oraz brązu. Śpiew ptaków mącił jedynie wiatr muskający czubki drzew.

Nie minęło wiele czasu, kiedy majestatyczne iglaki ustąpiły miejsca gęsto rosnącej leszczynie, przepuszczającej zdecydowanie mniej słonecznego blasku. Emil poczuł, że robi się coraz cieplej, zdjął więc bluzę, by przewiązać ją sobie wokół bioder. Wyciągnął telefon i sprawdził na mapie jak daleko znajduje się od domniemanego miejsca nocnego zdarzenia.

Neron hasał beztrosko. W pewnej chwili zatrzymał się jednak. Stał nieporuszenie przez chwilę, strzygąc uszami; wpatrywał się w pokryte cieniem leszczyn zarośla. Coś wyraźnie poruszało się między krzewami, kołysząc gałązkami i szeleszcząc liśćmi. Donośne szczekanie poniosło się przez las. Pies pędził wielkimi susami, ujadając.

– Stop! – krzyknął Emil. – Wracaj tu!

Owczarek posłuchał. Najpierw zwolnił, by zaraz, ponaglany przez właściciela, zawrócić z ociąganiem. Szelest momentalnie ucichł. Pisarz stał poddenerwowany, lecz jego uszu nie dobiegł już choćby najmniejszy szmer, nawet ptaki ucichły. Nienaturalna cisza przydała temu miejscu złowieszczej aury.

Pisarz nie zamierzał jednak przejmować się niedobrym przeczuciem, ciekawość była silniejsza. Chwilę później przedzierał się więc przez gęstwę leszczyn, wyszukując dogodnych przejść i próbując unikać pajęczyn. W jego nozdrza uderzył ohydny odór. Przypominał woń palonych włosów wymieszaną z zapachem zaawansowanej zgnilizny. Nerona najwyraźniej nowe doznanie zapachowe bardzo zaintrygowało, gdyż pospieszył tym tropem. W umyśle Emila natychmiast narodziło się przekonanie, że smród ma coś wspólnego z nocnym incydentem, postanowił więc nie zatrzymywać psa i podążyć za nim.

Pisarz przygarbił się i przytknął bluzę do nosa, inaczej zapewne zwróciłby całe śniadanie. Posuwał się wolno, cienkie, giętkie witki próbowały powstrzymać go przed dalszym marszem. Czuł, że kropla potu spływa mu skronią, przez policzek aż do brody, po czym skapuje na zgniłe listowie. W końcu wyszedł z tego ciasnego labiryntu, a oczom jego ukazała się polana.

Sam nie wiedział, czego się spodziewać, ale taki widok zadziwiłby każdego. Spopielone kikuty i czarna, zwęglona ziemia tworzyły krąg o średnicy około piętnastu metrów, zupełnie jakby ktoś celowo puścił z dymem tylko to miejsce, chroniąc resztę lasu. W środku owego kręgu znajdowało się coś nienaturalnego.

Emil podchodził bliżej, nie spuszczając znaleziska z oka. Obiekt miał około półtora metra wysokości, był podłużny i pokryty jakby organiczną błoną, pełną czegoś w rodzaju grubych żył, w których płynęła fioletowa ciecz. Całość przypominała nieco więdnący kwiat, zwieńczony jakby rozpękłym nasionem wielkości kokosu, z którego buchała cuchnąca, gorąca para.

Neron nie wszedł na polanę, stał, obserwując niespokojnie swego pana, który ostrożnie zbliżał się do jej centrum.

Psie skomlenie dotarło do uszu Emila. Nogi drżały mu ze zdenerwowania, jednak jakaś podświadoma potrzeba pchała go ciągle naprzód. Gdy był około pięć metrów od celu, para wyfrunęła z „nasiona”, a fala gorąca rozeszła się wokół. Poczuł, jakby jego ciało zalał wrzątek. Zawył z bólu i odskoczył. Odwrócił się, gotowy do ucieczki, jednakże zaczepił o coś stopą i upadł twarzą w popiół. Zaraz zerwał się i popędził przed siebie przerażony. Neron biegł tuż obok, jakby z ulgą, że jego głupi właściciel w końcu ucieka z tego niebezpiecznego miejsca.

 

***

 

Weterynarz miał na sobie luźne dżinsy i skórzaną kurtkę, spod której wystawała kraciasta koszula. Klęczał nad osmalonymi truchłami kurcząt, powyginanymi w nienaturalnych pozach. Dłonią w gumowej rękawiczce obmacywał jedno z ciał, mrucząc coś przy tym i kiwając głową.

– Coś je zabiło – orzekł w końcu autorytarnym tonem, rozprostowując nogi.

Remek prychnął z pogardą. Tacy ludzie zawsze go irytowali. Półgłówki, które dyplomem ukończenia studiów wynoszą swoje ego do poziomu, z którego ledwo mogą dostrzec innych.

– A może jakieś konkrety? – zapytał, widząc, że weterynarz ani myśli rozwijać temat. – Co to było? Jaki gatunek zwierzęcia? Skąd popalone pierze?

Pan magister przejechał dłonią po blond czuprynie i spojrzał na rozmówcę z wyższością.

– Nie jestem pewien, czy jest pan w stanie pojąć arkana weterynarii – odrzekł. – Wszak jest pan policjantem, nie lekarzem.

– Zaryzykujmy. – Remek chciał dodać, że według niego weterynarz i lekarz mają ze sobą tyle samo wspólnego, co rybak z wędkarzem, jednak uznał, że nie warto zrażać do siebie tego matoła dla chwili satysfakcji.

– Zgon nastąpił najprawdopodobniej wskutek obrażeń organów wewnętrznych i licznych złamań. To musiało być duże zwierzę, borsuk, może wilk, mniej prawdopodobny wydaje się ryś czy jenot. Nie znalazłem śladów po ugryzieniach, a właściciel stwierdził, że żadna z kur nie została zjedzona, konstatuję więc, iż atak spowodowany był nie głodem drapieżnika, a wścieklizną. Choroba jest najpewniej w zaawansowanym stadium, nie ma powodu do obaw. Zwierzę prędko zdechnie, a zrzucane tutaj prewencyjnie środki dla lisów skutecznie zapobiegną epidemii. Trzeba tylko dopilnować szczepień psów. Co do śladów oparzeń i osmalonych piór, mogę stwierdzić, że powstały już po śmierci ptaków, nic więcej.

– Ta… – mruknął ktoś lekceważąco.

Weterynarz zmierzył komentatora srogim spojrzeniem, jednak najwyraźniej uznał, że nie będzie wdawał się w polemikę z plebsem. Remek również zwrócił wzrok w kierunku, z którego dochodził głos. Pośród gromady gapiów stał niewysoki mężczyzna o ciemnych włosach i gęstym, rudym zaroście. Jego ubranie było pomięte, a w ręce dzierżył butelkę z resztką piwa. Podrapał się w brodę, dopił, co było do dopicia, i odszedł chwiejnym krokiem.

– Zna pan tamtego człowieka? – zapytał policjant najbliżej stojącego z gapiów.

– Ta, to Emil Siewierski, pisarz, syn Władka, co to u nas kiedyś sołtysem był – odparł starszy mężczyzna w gumowcach. – Zawsze z żoną tu przyjeżdżali na wakacje, ale w tym roku jest drugi raz, już sam. Mówią, że stara kopnęła go w dupę. Pewno i prawda, bo teraz cięgiem chla, a z chałupy wychodzi tylko do sklepu.

Policjant pokiwał głową. Już wiedział, gdzie wybierze się jutrzejszego ranka.

 

***

 

Brzęczenie dzwonka niemal rozsadziło Emilowi czaszkę, a przynajmniej tak mu się wydawało. Naciągnął poduszkę na głowę, próbując ochronić obolały czerep przed kolejną falą drażniącego dźwięku. Natręt nie ustawał jednak w próbach wyciągnięcia gospodarza z łóżka.

Emil zwlókł się, potrącając przy tym butelkę po harnasiu, która odtoczyła się z brzękiem. Owinął się w koc i ostrożnymi krokami podreptał do wejścia. Dzwonek wciąż wibrował boleśnie w uszach, doprowadzając go niemal do rozpaczy. Emil w końcu dotarł do celu, przekręcił klucz w zamku i nacisnął klamkę.

Najpierw poczuł uderzenie rześkiego, wilgotnego powietrza, rozpędzającego zaduch panujący wewnątrz. Następnie jego oczom ukazał się mężczyzna, na oko trzydziestoletni, wysoki i o bystrym spojrzeniu. Ubrany był w spodnie moro i wojskowe buty, na górę nałożył czarny golf, solidny plecak wystawał mu znad głowy.

– Dzień dobry. Pan Siewierski? – zapytał mocnym głosem, nawykłym do wydawania rozkazów.

– Tak. Z kim mam przyjemność?

– Podkomisarz Remigiusz Małek – odparł nieznajomy, prezentując odznakę. – Mogę wejść?

Emil ogarnął spojrzeniem chlew jaki panował w jego domku. Porozrzucane butelki, opakowania po gotowym jedzeniu, gruba warstwa kurzu i mnóstwo okruchów na podłodze. To nie były warunki do przyjmowania gości. Chcąc nie chcąc, musiał jednak wpuścić funkcjonariusza.

– Zapraszam – powiedział, usuwając się z drogi.

Gość nawet drgnieniem powieki nie zdradził, że bałagan go odrzuca, przeciwnie – położył plecak na podłodze, rozsiadł się wygodnie na kanapie i poprosił o herbatę. Pisarz był mu za to wdzięczny.

– Co pana do mnie sprowadza? – zapytał gospodarz, gdy już gorące napoje parowały przed nimi. Szczęśliwie znalazł ostatnie czyste kubki.

– Przeczucie – odparł poważnie Małek.

– A dokładniej?

– Był pan rano u Kaźmierczaków, kiedy weterynarz badał te zabite kurczaki. Podobno to nie pierwszy raz tutaj.

– Podobno…

– Kiedy ten weterynarz, straszny buc, nawiasem mówiąc, orzekł, że to sprawka borsuka, pan zdawał się nie dowierzać.

– Jestem podejrzany o mordowanie kurczaków? – zapytał Siewierski ze śmiechem.

– Gdzie tam. – Podkomisarz machnął ręką. – Myślę, że pan wie coś, co może mi pomóc rozwiązać tę zagadkę.

– Pan wybaczy, ale kto po pijaku nie gada różnych głupot?

Policjant milczał dłuższą chwilę, uśmiechając się zagadkowo. W końcu zapytał:

– Czym się pan zajmuje?

– Ja? Jestem pisarzem.

Emil czuł, jak głowa pulsuje mu tępym bólem. Pociągnął długi łyk herbaty. Gorący napój poparzył mu język i podniebienie. Pisarz syknął przez zęby. Policjant zachichotał.

Siedzieli jakiś czas w milczeniu. Umysł Siewierskiego pracował na zwolnionych obrotach. Fakty kojarzył wolno, albo wcale, toteż nie mógł zrozumieć, dlaczego Małek wciąż tu siedzi.

– Wiem, że pan coś widział. Ja też przeżyłem kiedyś coś podobnego. Chaotyczne, pomarańczowe światła, czyż nie?

Nawet upośledzona alkoholem kora mózgowa zdołała szybko przetworzyć zasłyszaną informację, która wprawiła Emila w osłupienie. Siedział z otwartą gębą i gapił się w funkcjonariusza.

– Ale to nie wszystko, zgadłem? – dopytywał Remek. – Znalazł pan coś jeszcze. Proszę mi opowiedzieć, to ważne.

– Dobrze, ale nie na trzeźwo – odparł Siewierski, wstając. Następnie ruszył w stronę lodówki i wyciągnął z niej buteleczkę wódki. – Proszę dać mi chwilę. Ubiorę się i zaprowadzę pana w to miejsce. Po drodze wszystko opowiem.

 

***

 

Cichy głos przekradał się pośród drzew jak nieśmiałe zwierzątko. Rozdeptana szyszka chrupnęła pod nogą Emila, zagłuszając opowieść. Las wyglądał ponuro i smętnie, bezlistne gałęzie i szare poszycie przydawały gęstwinie mroku. Tylko czekać mrozów, pomyślał pisarz, gdy skończył mówić.

– Ciekawe – skonstatował Remek. – Jak rozumiem, myśli pan, że coś wylazło z tego, no, „zwiędłego kwiatu”?

Siewierski skinął głową w potwierdzeniu.

Szli jakiś czas, nie rozmawiając. Ciszę przerywał tylko chrzęst deptanych gałązek i ledwo słyszalne oddechy. Pisarz wyciągnął flaszkę zza pazuchy i jednym haustem pochłonął resztkę alkoholu. Westchnął z zadowoleniem.

– Wóda to przez żonę? – zagaił Małek.

– Nie. Pomaga mi funkcjonować. Niweluje stany lękowe, które zaczęły się po moim „odkryciu”. – Akurat z żoną poszło głównie o coś innego – dodał ze szczerym uśmiechem. – Ot, typowy małżeński paradoks: ona myśli, że go zmieni, a on żyje w przeświadczeniu, że już zawsze będzie jak przed ślubem. Oboje się mylą.

Podkomisarz parsknął, szczerze ubawiony.

– Zapamiętam sobie pana słowa – odparł.

– Tylko seksu trochę szkoda. Nie powiem, moja była to niezła sztuka.

Roześmiali się gromko, płosząc stadko kruków siedzące dotychczas na starej sośnie.

W końcu dotarli do leszczynowego zagajnika. Bezlistne kępy rózeg sterczały sztywno w kierunku stalowoszarej zasłony chmur.

– Słyszy pan? – zapytał szeptem Emil.

– Nie.

– Właśnie, martwa cisza.

Niebawem stanęli pośrodku wypalonej polany. Ślady spopielenia nadal były wyraźnie widoczne, jednak dziwna roślina zniknęła, pozostawiając po sobie jedynie dziurę w ziemi.

Policjant obszedł cały teren, jakby czegoś szukał. Po przeprowadzeniu oględzin znów wrócił do środka kręgu. Kucnął i przyglądał się pustemu zagłębieniu.

– Cholera, faktycznie. Nic nie zostało, tak jak pan mówił.

– I co teraz?

– Wracamy.

 

***

 

Szli wolno poboczem, mijając ciemne przydrożne kałuże. Nie rozmawiali, pogrążeni byli w rozmyślaniach. Gdy Emil uniósł głowę, zorientował się, że są już prawie przy jego posesji. Ku zdziwieniu pisarza, zza bramy wyłoniła się staruszka w wełnianej spódnicy i kamizelce. Kobiecina dostrzegła idących mężczyzn i natychmiast ruszyła biegiem w ich kierunku. Jedną ręką przytrzymywała spódnicę plączącą się między nogami, a drugą chustę targaną wiatrem.

– Panie policjancie, panie policjancie! – krzyknęła. – Panie policjancie – powtórzyła, dopadając do mężczyzn.

– Co się stało? – zapytał zaniepokojony Remek.

Staruszka sapała ciężko, próbując wykrztusić z siebie wyjaśnienia. Stała przez kilka chwil oparta o przydrożną latarnię, nabierając tchu.

– No co jest, do cholery?! – uniósł się podkomisarz. Wiedział, że czasami każda sekunda może okazać się na wagę złota.

– Dom Bajenów… – wycharczała z wysiłkiem babina.

– Wiem, gdzie to jest – wtrącił Emil. – Zaprowadzę pana. Chodźmy.

– Nie „chodźmy”, tylko biegnijmy!

Popędzili drogą, starając się omijać wyrwy w asfalcie. Policjant chciał narzucić większe tempo, ale nie wiedział, o który dom chodzi, a pisarz najwyraźniej nie dbał o kondycję. Jego czerwona twarz, pot perlący czoło i coraz większa trudność w przebieraniu nogami dobitnie o tym świadczyły.

– Szybciej, nie wiadomo, co się tam dzieje! – wrzasnął Remek.

Pisarz zdobył się na heroiczny wysiłek i przyspieszył. Przebiegli kilkaset metrów, a wówczas Siewierski zwolnił, wskazując palcem starą, drewnianą chałupę okoloną pordzewiałą metalową siatką.

Małek wyrwał przed siebie, pozostawiając Emila z tyłu. Wpadł jak burza na podwórko, gdzie przy obórce stała gromada tubylców. Zwrócili ku niemu przerażone twarze. Policjant przepchnął się bezpardonowo i wtedy to zobaczył.

Na ziemi leżał mężczyzna. Jego pusty wzrok błądził gdzieś w górze, klatka piersiowa unosiła się i opadała w spokojnym rytmie. Kończyny były nienaturalnie powyginane, najprawdopodobniej wskutek złamań. Prawą część jego twarzy stanowiła jedna wielka oparzelina, przywodząca na myśl maskę rodem z najupiorniejszego koszmaru.

Emil zbliżył się do policjanta, jednak, ujrzawszy leżącego człowieka, odbiegł szybko i zwymiotował obficie na trawnik.

 

***

 

Czerwono-niebieskie błyski rozpraszały wieczorną szarówkę. Ratownicy wnieśli połamanego i bezwładnego Bajenę do karetki, gdzie został podłączony do kroplówki. Zaraz potem rozległo się wycie sygnałów i warkot silnika.

Emil obserwował oddalające się światła, kiedy poczuł klepnięcie w ramię.

– Dobrze się pan czuje?

– Tak – odparł bez zastanowienia.

Policjant stał zamyślony, wyciągnął z kieszeni papierosy. Poczęstował Siewierskiego, który skwapliwie skorzystał z propozycji.

– Pan wie, co tu się dzieje, prawda? – zapytał Emil, wydmuchując chmurkę dymu.

Ręka funkcjonariusza powędrowała do drugiej kieszeni, skąd wyjął telefon. Wpatrywał się w wyświetlacz, szukając najwyraźniej odpowiedniego numeru.

– Niech pan wraca do domu, panie Emilu – rzekł, po czym odwrócił się i odszedł z aparatem przy uchu.

 

***

 

Rano pisarz obudził się jak zwykle spragniony i zmęczony. Alkoholowy sen nie sprzyjał regeneracji, jednak lepsze to niż budzenie się w panice co kilka chwil. Emil zszedł na dół i wstawił wodę na herbatę. Mdłe światło poranka wpadało przez okno w kuchni szarą smugą. Jego wzrok zatrzymał się na zwiędłej azalii, którą kupił byłej żonie przy okazji walentynek. Równie martwa, co moje małżeństwo, pomyślał z rozbawieniem podszytym goryczą. Jego rozważania przeniosły się zaraz na wczorajsze zajście. Zastanowiło go, że Małek nawet nie pofatygował się, żeby przesłuchać rodzinę Bajeny. Podkomisarz w ogóle wyglądał na kogoś, kto doskonale wie, czego szuka. Tylko dlaczego miałby chcieć pozostawić to w tajemnicy? Co atakuje zwierzęta i czemu nagle przerzuciło się na ludzi? Wreszcie, czym była ta dziwna roślina, buchająca gorącą parą?

Emil uznał, że musi działać, jeśli chce poznać odpowiedzi. Dopił herbatę, ubrał się w dżinsy i swój ulubiony, szary sweter, na który nałożył cienką kurtkę, po czym wyszedł na dwór z papierosem w ustach. Zakwasy po wczorajszym biegu dokuczały przy każdym kroku, wiążąc mięśnie w obręczach bólu. Niemal żałował, że zawsze uznawał sport za czystą głupotę i stratę czasu.

Po niedługim spacerze stał przed rozpadającą się chałupiną z dachem pokrytym przerdzewiałą blachą. Gości od frontu witał zapuszczony ogród, porośnięty zbrązowiałym zielskiem. Otwierana furtka zawyła żałośnie. Stopy Emila zaraz zniknęły w wysokiej trawie. W głębi podwórka walały się stare sprzęty rolnicze trawione korozją, pośród których dreptały gęsi w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia.

Emil przeszedł do wejścia domu, starając się omijać ptasie łajno. Gdy dotarł do celu, zapukał w drewniane, niezbyt solidne drzwi. Otworzyła mu koścista kobieta z zapadniętymi policzkami. Biła od niej intensywna woń alkoholu.

– Czego tu? – warknęła.

– Chciałem porozmawiać o…

– A, pan z ubezpieczalni! – przerwała mu z entuzjazmem.

Emil uznał, że nie może przegapić takiej okazji, choć rozumiał, że kobieta musi być tęgo wstawiona, skoro wzięła go za ubezpieczyciela.

– A, tak. Chciałem zadać kilka pytań pani oraz dzieciom.

– Zapraszam.

Wskazała mu brudne krzesło w jadalni. Choć trudno w to uwierzyć, wewnątrz był większy bałagan niż w jego własnym domku. Poza tym smród niepranej pościeli i zgnilizny unosił się w dusznym powietrzu, przyprawiając Emila o mdłości.

Pisarz indagował gospodynię krótko. Nie miało to wielkiego sensu, bowiem bełkotała ona coraz bardziej, by w końcu zasnąć z głową na lepkim blacie stołu. Gdzieś w drugim pokoju harcowały dzieciaki, zupełnie niezrażone stanem matki i obecnością nieznanego człowieka w ich domu.

– Cześć, maluchy! – przywitał się Emil, przestępując próg pokoju.

Dzieci – dziewczynka i chłopiec – patrzyły na niego wyczekująco, trwając w bezruchu. Brudne zasłony zakrywały okno, toteż w pomieszczeniu panował nieprzyjemny półmrok. Na bordowym dywanie leżała brudna poduszka z wizerunkiem bajkowej księżniczki Elsy.

– Mogę was o coś zapytać? Potrzebuję pomocy.

Nadal milczenie.

– Chciałbym, żebyście mi pomogli – kontynuował cierpliwie Siewierski – abym mógł wyleczyć waszego tatę. Gdybyście opowiedzieli mi, co widzieliście wczoraj, może udałoby mi się coś zdziałać.

Chłopczyk, najwyraźniej straciwszy zainteresowanie rozmową, chwycił czerwony samochodzik, leżący tuż obok jego nogi, po chwili zaczął jeździć nim po całym pokoju, imitując przy tym dźwięk silnika. Emil westchnął i przeniósł wzrok na dziewczynkę.

– Jak masz na imię, koleżanko?

– Jula – odpowiedziało dziecko piskliwym głosikiem.

– Bardzo ładnie. Pasuje do ciebie. Mieszkasz tu z bratem i rodzicami?

Pokiwała skwapliwie głową.

– Widzę, że lubisz koniki – zagaił pisarz, zauważywszy, że mała ma spinkę w kształcie konia.

– Tak. Najbardziej to białe w czarne kropki, bo one są takie ładne i w ogóle. Kiedyś nawet mieliśmy konika, ale tato musiał go sprzedać, bo potrzebowaliśmy pieniędzy. To była kobyłka, nazywała się Iskra i bardzo ją kochałam.

– Może jeszcze kiedyś się z nią spotkasz – odpowiedział Emil z uśmiechem. – Czasami tak bywa, że po latach spotyka się starych znajomych, czemu nie miałoby to zadziałać w przypadku zwierząt?

– Naprawdę?! – krzyknęła z entuzjazmem. – A ona by mnie pamiętała? – dodała zaraz nieco zaniepokojona.

– Na pewno! Nie sposób zapomnieć takiej ładnej buzi!

Jula zachichotała radośnie. Klasnęła małymi dłońmi, przyciągając na chwilę uwagę brata, który jednak zaraz kontynuował rajd po podłodze.

– Powiedz mi, Jula, czy widziałaś może wczoraj coś dziwnego? – zapytał Emil z całą łagodnością, na jaką umiał się zdobyć.

Dziewczynka potwierdziła.

– Opowiedz mi wszystko.

– A obiecujesz, że nikomu nie powiesz? Mama zabroniła o tym mówić.

– Daję słowo.

– To było tak, że tato wyszedł na dwór, zagonić gęsi do kurnika. Ja poszłam z nim, bo też chciałam na dwór. Bawiłam się na bronach i wtedy zaczęło okropnie śmierdzieć. Rozejrzałam się, i tato też, ale niczego nie widzieliśmy. Później na dachu naszego domu zobaczyłam potwora.

– Potwora?

– No tak. Wyglądał trochę jak pająk, ale chodził na dwóch nogach. Miał straszną maskę na twarzy. Chyba…

– I co zrobiłaś?

– Krzyknęłam i uciekłam do domu. Schowałam się pod kołdrę, bo tam potwory nie mają wstępu. Tak mówiła mama.

– Dziękuję ci za pomoc. Bardzo mi pomogłaś. Widać, że jesteś niesamowicie dzielna, jak księżniczka Elsa. – Emil mrugnął porozumiewawczo do dziewczynki, ta pisnęła radośnie.

– I pomożesz tacie? – zapytała.

– Obiecuję.

– To dobrze, bo nie chcę, żeby mama była smutna.

Gdy opuścił rodzinę Bajenów, było już ciemno. Zapalił papierosa. Szedł zamyślony ze wzrokiem wbitym w ziemię, buchając szarymi obłokami. Dotarło do niego, że jedynym sposobem rozwiązania tej pokręconej zagadki jest schwytanie lub zgładzenie potwora. A może mała zmyśla? Dzieci często tak robią, tyle że jej oczy pałały taką szczerością…

Poczuł na skórze mokre ukłucia zimna. Mżyło. Popękany asfalt lśnił odbitym światłem latarni. Emil szedł pogrążony w rozmyślaniach, dopiero przyciszone głosy przwróciły go do realnego świata.

Co najmniej dwóch ludzi prowadziło rozmowę pod osłoną przypominającego stary wychodek przystanku autobusowego. Nie widział sylwetek, tylko nikłe połyskiwania palonych papierosów.

– Mówię ci, to nie jest przypadek. Bajena to kawał skurwysyna i dlatego tak się stało – powiedział ktoś niskim głosem.

– Mońkowa mówiła, że diabeł zabrał mu duszę, a ona zna się na czarach i takich tam. Każdy przecież o tym wie – dopowiedział drugi z nutą zaniepokojenia.

Emil wyrzucił niedopałek na ulicę naprzeciw przystanku. Głosy wnet przycichły, wybrzmiewając ponownie już za jego plecami.

Wrócił do domu cały przemoczony i zziębnięty. Mokre włosy przylegały mu do czaszki, zimne dreszcze targały ciałem. Nie zamierzał jednak wygrzewać się w łóżku. Wszedł na górę, otworzył szafę i wyrzucił stamtąd ubrania byłej żony. Z wnętrza mebla wyciągnął wysłużoną strzelbę. Tylko ona mogła pomóc mu dotrzymać obietnicy danej Juli. Czas zapolować na diabła, pomyślał.

 

***

 

Już trzecią godzinę chodził po lesie bez żadnego planu, liczył, że dopisze mu szczęście i natknie się na tajemniczą kreaturę, opisaną mu przez małą Julę. Wierzył w to, co mówiła dziewczynka, wspomnienie dziwacznej rośliny wciąż tkwiło w jego umyśle, czyniąc wizję potwora jak najbardziej realną.

Zastanawiał się, dlaczego właściwie próbuje rozwikłać tę niebezpieczną tajemnicę. Czy to zwykła ciekawość? Chęć dotrzymania obietnicy danej dziecku? Wyrzuty sumienia, że nie powiadomił służb, kiedy znalazł to coś? A może wszystko po trochu?

Spojrzał między korony drzew, skąd na jego twarz spływały ciężkie, zimne krople. Odgłosy kapania rozpraszały ciszę, tchnęły nieco życia w szarą knieję. Chłodne, wilgotne powietrze przenikało ubranie jak papier.

Nagle usłyszał skrobanie, kątem oka dostrzegł nad sobą jakiś ruch. Bez zastanowienia chwycił strzelbę i nacisnął spust. Huk wystrzału wybrzmiał wibrującym echem, z gałęzi sfrunął deszcz lśniących perełek. Przerażona, ale cała i zdrowa wiewiórka mknęła ku wierzchołkowi rachitycznej sosny.

 

***

 

Emil chuchnął w zdrętwiałe dłonie, rozglądając się wokół, poprawił zwisającą przez ramię broń i ponownie podjął marsz. Postąpił ledwie kilka kroków, gdy coś zaszeleściło w zaroślach. Plątanina kolczastych gałązek wyraźnie się poruszała, i to coraz gwałtowniej. Pisarz chwycił strzelbę i zastygł w oczekiwaniu.

Spomiędzy krzewów wychynął powoli podkomisarz Małek ze swoim plecakiem, strzepując z ubrania wodę i przeklinając pod nosem. Drgnął nerwowo, kiedy dostrzegł Emila.

– To pan? Proszę opuścić tę pukawkę, jeszcze komuś stanie się krzywda.

Pisarz usłuchał.

– Swoją drogą – dodał, szczerząc zęby w uśmiechu – to chyba spadek po dziadku, co? Sprzęt nie wygląda na nowy.

– Odgadł pan kapitalnie – odparł Emil z przekąsem. – A może byłby pan łaskaw wyjaśnić, czego tu szuka?

– Poluję. Choć po prawdzie, to skierowałem się tutaj zwabiony hukiem wystrzału. Czyżby upolował pan jakiegoś grubego zwierza?

Siewierski nagle spąsowiał. Spróbował skierować rozmowę na inny tor.

– Czyli wie pan, co stoi za ostatnimi wydarzeniami – bardziej stwierdził, niż zapytał.

Policjant ruszył wolnym krokiem, dając znak, żeby pisarz podążył za nim. Rozglądał się dookoła, co chwilę przystając, a w międzyczasie opowiadał:

– Popytałem tu i ówdzie. We wsi zginęło więcej zwierząt, niż się spodziewałem. Myśliwi twierdzą zgodnie, że znaleźli sporo martwych jeleni i saren, a większość padliny cechowały liczne złamania. Szukam więc czegoś o ponadprzeciętnych rozmiarach, lubującego się w zabijaniu.

Emil nie mógł tego pojąć. Rozumiał, że policjant nie chce lub nie może mu wszystkiego wyjawić, ale to tylko potęgowało skalę tajemnicy, a co za tym idzie ciekawość pisarza.

– Proszę mi powiedzieć, co pan teraz pisze? – zmienił temat Remek, chcąc najwyraźniej odwieść Siewierskiego od niepotrzebnych rozważań.

– To powieść science-fiction. Grupa badawcza dociera na planetę, gdzie odkrywają ślady cywilizacji podobnej do naszej. Więcej nie mogę zdradzić, bo jeszcze mi pan pomysł ukradnie.

Policjant uśmiechnął się.

– W takim razie proszę powiedzieć chociaż, czy dużo zostało do napisania.

– Raczej niedużo, ale zawsze można uciąć historię w dowolnym momencie i zapowiedzieć kontynuację. A tak z innej beczki, czemu mnie pan nie odsyła do domu?

– Nie chcę mieć trupa na sumieniu.

Emil nie skomentował. Szli jakiś czas w milczeniu, podkomisarz rozglądał się wokół, jakby szukał jakiegoś tropu, jednak pisarz niczego nie dostrzegał. W końcu, po blisko półgodzinie Małek przystanął, wstrzymując towarzysza wyprostowaną ręką.

– Niech pan tu zaczeka – powiedział, nie spoglądając na rozmówcę, po czym ruszył ostrożnie przed siebie.  

Kroki Remka były bezszelestne. Zatrzymany gestem Siewierski został w tyle. Podkomisarz posuwał się powoli, uważając, żeby nie nadepnąć na żadną gałązkę, wiedział, że to mogłoby być zgubne. Gdzieś w górze wybrzmiało gardłowe krakanie.

Widział dobrze nienaturalne legowisko. Niewielki skrawek terenu został okolony półtorametrowym ogrodzeniem, splecionym między drzewami z giętkich gałęzi i mchu. Pomiędzy dwiema brzozami, niby drzwi, stał spory płat kory. Remek poczuł, jak z każdym krokiem robi mu się coraz cieplej. Przenikliwy chłód gdzieś zniknął, deszcz przypominał o sobie już tylko rosą osiadającą na roślinności.

Policjant stał przed „wejściem” do tej niezwykłej kryjówki. Chwycił korę za górną krawędź i delikatnie ułożył ją obok, tak aby móc przejść. Wszedł między ogrodzenie, po czym cofnął się odruchowo. Białe kości i wyszczerzone ludzkie czaszki walały się na poszyciu pośród nadgniłych części ciał, przywodząc na myśl makabryczne puzzle. Pośrodku tego nietypowego cmentarzyska stał wysoki na metr kopiec, z którego wydobywały się kłęby pary. Ziemia musiała zostać przetransportowana z innego miejsca, gdyż nigdzie nie było widać śladów kopania.

– Dobierasz ofiary dla swojej królowej, co? – mruknął pod nosem Remek. – Ale pośledniejsze dusze przypadają tobie…

Przyklęknął, zdejmując plecak i kładąc go na ziemi.

 

***

 

Zimne dreszcze niepokoju wstrząsały ciałem Emila. Stał skulony, nie mając pojęcia, co wyprawia policjant, który zniknął w tej dziwnej konstrukcji. Poza kapaniem i rozwrzeszczanym krukiem nie było słychać nic. Pisarz wodził nerwowym wzrokiem po mokrych pniach i bezbarwnym poszyciu, doszukując się jakiejkolwiek emanacji życia w tym miejscu.

Nagle usłyszał trzask. Policjant wypadł zza ogrodzenia, pędził jak oszalały. Nie miał plecaka, w dłoni ściskał zabawnie wyglądający pistolet, w którym nad lufą sterczał niewielki talerz, przypominający odbiornik satelitarny.

– Za drzewo! I padnij! – wrzasnął Małek.

Emil nie zastanawiał się długo. Wykonał polecenie, tracąc podkomisarza z oczu. Głośny huk rozdarł ciszę. Pisarz poczuł wyraźne drżenie gruntu. Spadające krople wdarły mu się za kołnierz, szczypiąc przy tym nieprzyjemnym zimnem.

Leżał przez chwilę, zanim odważył się podnieść. Gdy stanął na nogach, ku swojej uldze ujrzał policjanta kroczącego szparko w jego stronę i rozglądającego się po koronach drzew. Za jego plecami kłębiły się chmury białego dymu.

– Co tam się stało? – wychrypiał pisarz, czując, że zaraz zemdleje.

– Później będę objaśniał, teraz spierdalamy!

Szli szybko, niemal biegnąc, nie wypowiadając choćby słowa. W pewnym momencie poczuli nieprzyjemną woń, która nasilała się z każdą chwilą. Emil znał ten zapach. Podkomisarz co i rusz oglądał się za siebie, wypatrując nieznanego zagrożenia.

– Przed czym uciekamy?! – krzyknął zdyszany pisarz.

– Uwierzy pan, jeśli powiem, że przed potworem, który używa czystych dusz do stworzenia swojej królowej, a sam pożera te mniej wartościowe – niegodziwców i zwierząt?

Siewierski nie zdążył odpowiedzieć. Lasem wstrząsnęło rozpaczliwe, nienaturalne wycie, jakby lament dziecka skrzyżowany z rykiem lwa. Emil aż skulił się z przerażenia. Przypomniał sobie opowieść małej Juli. Lodowate igiełki zatańczyły mu po kręgosłupie.

Zatrzymali się zupełnie nagle. Zdezorientowany pisarz początkowo nie rozumiał, o co chodzi, chciał ponaglić podkomisarza do podjęcia marszu, ale zaraz to poczuł. I zobaczył. Zza grubego pnia sosny wyłoniła się długa, koścista kończyna zwieńczona nienaturalnie małą, szponiastą dłonią. Zwisała nad ziemią, kołysząc się nieznacznie. Obrzydliwy odór przyprawiał o mdłości.

– Uciekaj! – krzyknął Małek, unosząc swoją dziwaczną broń.

Coś pofrunęło w stronę funkcjonariusza, trafiając go w pierś i przewracając na plecy. Ciężka gałąź opadła z głuchym łoskotem na ściółkę, tuż za jego głową. Emil pędził przed siebie ile sił, przeskakiwał omszałe pniaki, lawirował między sosnami, szukając ratunku w pobliskim świerkowym młodniaku. Po chwili przedzierał się na czworakach pod gąszczem igieł, nie oglądając się za siebie. Poczuł, że zwalnia, choć nadal chciał przeć naprzód. Po jego ciele rozlało się odrętwienie. Upadł. Leżał z twarzą przyciśniętą do ziemi. Oddychał z coraz większym trudem, śmierdzący opar wypełniał płuca, dusząc i dławiąc. Pisarz widział jasność przebijającą między choinkami. Jednakże zaraz coś tam zamajaczyło. Podłużny cień, pełznący w jego stronę, wyginający się obrzydliwie, niczym strużka lepkiej mazi. Potwór ukazał swoją twarz. Beznosą, pozbawioną ust i uszu, jak haloweenowa biała maska z dwoma gorejącymi wściekłą czerwienią otworami. Emil chciał zamknąć oczy, ale paraliż ogarnął całe jego ciało. Patrzył, jak upiorne oblicze przybliża się coraz bardziej i bardziej, przysłaniając cały świat.

 

***

 

Bezwolne ciało pisarza, wyniesione w powietrze ognistą, bezgłośną eksplozją, pofrunęło między koronami drzew. Spadało z wysoka, gruchnęło o ziemię z makabrycznym mlaśnięciem. Wysoka na trzy metry istota wychynęła z zagajnika. Jej giętki tors nie był już odrażająco wykręcony, nogi poruszały się wolno, przy każdym kroku uginając się w czterech stawach, dwie pary rąk wisiały swobodnie wzdłuż tułowia.

Remek przymierzył, ściskając broń w drżącej ręce. Nacisnął spust. Nie dało się usłyszeć żadnego dźwięku, choćby szmeru, mimo to wiązka ultradźwięków targnęła potężnym potworem, odrzucając go na kilka metrów. Gibkie cielsko opadło na poszycie, z czerwonych oczu buchnęła zgniłozielona maź o konsystencji śmietany, która zaraz zajęła się jasnofioletowym ogniem. Monstrum podrygiwało spazmatycznie wśród dziwacznych płomieni, wydając z siebie żałosne jęki. Policjant nie mógł widzieć, jak w czarnych oczodołach potwora powstają ogniste wiry, pochłaniając całą twarz, a w końcu i resztę ciała, rozprzestrzeniając się powoli coraz dalej.

Małkowi kręciło się w głowie. Opadał w miękką otchłań nieświadomości.

 

***

 

– …w pożarze zginął pisarz Emil Siewierski, autor bestsellerowej powieści pod tytułem „Za niebem”. Służby zatrzymały podejrzanego o podpalenie Henryka K., mieszkańca wsi…

Małek zaciągnął się tytoniowym dymem. Spojrzał na centrum Warszawy, gdzie pod szarą zasłoną górował Pałac Kultury.

– Może powinniśmy powiedzieć ludziom prawdę? – zapytał, nie odwracając wzroku od widoku miasta.

– I co im powiesz? – odrzekł spokojnie łysy mężczyzna w garniturze, siedzący przy łóżku. – Że gdzieś poza zasięgiem naszych teleskopów jest organizm, produkujący nasiona, które, wzorem dmuchawca, przemierzają wszechświat w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na wykiełkowanie? Że rocznie tysiące z nich wchodzą w ziemską atmosferę, a prawie połowa ląduje na powierzchni planety? Że z owych nasion wychodzą potwory, mordujące ludzi i tworzące z ich dusz oraz ciał królową, mającą potencjał na aneksję całej planety?

Remek zgasił niedopałek o parapet i pstryknął nim w powietrze. Zamknął okno i wrócił do łóżka. Miał już dość szpitalnej bieli i tego wszechobecnego zapachu choroby. Zirytowany wyłączył telewizor i zaczął układać się na łóżku, stękając z bólu pulsującego w klatce piersiowej i żebrach. Łysy mężczyzna nie drgnął ani o włos.

– Szukają cię – powiedział, przypatrując się leżącemu Małkowi. – Następnym razem już nie możesz być policjantem.

Remek zamknął oczy, oddychając ciężko. Ból ustawał bardzo powoli.

– To cholerstwo ubite?

– Tak. Szczątki zabraliśmy. Nie licząc ostatniej, miejsca zamieszkania zidentyfikowanych ofiar znajdowały się co najmniej czterdzieści kilometrów od gniazda. Te bydlaki w jakiś sposób uczą się na błędach poprzedników.

– Zauważyłem to już podczas tropienia. Ten zaczął zostawiać fałszywe ślady, próbował mnie zwieść. Krążyłem za nim ładnych parę dni. Szczęśliwie, nie mógł powstrzymać apetytu i zabijał zwierzęta zbyt blisko legowiska. – Milczał przez chwilę, nadal nie otwierając oczu, po czym zapytał: – A jak zginął pisarz? W pożarze?

– Nie. Był martwy już przedtem. Jego dusza też…

– Rozumiem. To był ciekawy przypadek, po bezpośrednim kontakcie z nasionem doznawał stanów lękowych. Przydatny obiekt badań.

– Teraz to już bez znaczenia.

– Szkoda – powiedział Remek, unosząc powieki – jego nowa powieść zapowiadała się intrygująco. Teraz ciąg dalszy już nie nastąpi…

Koniec

Komentarze

Jagiellonie, cześć :).

 

Jedną ręką przytrzymywała spódnicę plączącą się między nogami, a drugą chustę, targaną wiatrem

zgubiłeś na końcu kropkę

 

gdzie został podłączony pod kroplówkę.

do kroplówki

 

– Chciałbym, żebyście mi pomogli – kontynuował cierpliwie Siewierski[.]Abym mógł wyleczyć waszego tatę. Gdybyście opowiedzieli mi, co widzieliście wczoraj, może udałoby mi się coś zdziałać.

kropeczka i duża litera.

 

Chłopczyk, najwyraźniej straciwszy zainteresowanie rozmową, chwycił czerwony samochodzik[,] leżący tuż obok jego nogi i zaczął jeździć nim po całym pokoju, imitując przy tym dźwięk silnika. Emil westchnął przeniósł wzrok na dziewczynkę.

przecinek i dwa i obok siebie.

 

– Swoją drogą – dodał, szczerząc zęby w uśmiechu[.]To chyba spadek po dziadku, co?

 

– Nie. Był martwy już przedtem. Jego dusza też…

Łe, trochę mi nie pasuje ta dusza tutaj. Dwóch łapaczy kosmitów rozmawia ze sobą, widać, że twardo stąpają po ziemi, a tu nagle gość zaczyna filozofować o martwej duszy ;_;. Może świadomość?

 

– Szkoda – powiedział Remek, unosząc powieki[.]Jego nowa powieść zapowiadała się intrygująco.

 

więcej mi się szukać nie chce, pewnie jakieś przecinki też się znajdą :)

 

Czytało się płynnie, historia ciekawa, pomysł na kosmitę okej :)

 

Paru rzeczy tylko nie rozumiem:

[SPOJLERY] [SPOJLERY] [SPOJLERY]

Dlaczego Bajena przeżył atak i co się z nim później stało?

Czy Emil zginął tylko dlatego, że zmęczony odpuścił ucieczkę i dopadł go kosmita? :D

Czy Remek jest “facetem w czerni” i unieszkodliwia kosmitów?

Dlaczego ta, ech, dusza Emila umarła po zetknięciu się z nasionem?

 

Pozdrawiam! :)

Używanie poprawnej polszczyzny jest bardzo seksowne

Cześć, sy.

Na początku chcę podziękować ci za przeczytanie opowiadania.

Już tłumaczę o co mi chodziło:

[UWAGA SPOILER!!!!!!!]

Bajena przeżył atak tylko fizycznie, bo jego duszę pochwycił potwór. To samo tyczy się Emila, pod koniec opowiadania – kosmita przechwycił/pożarł, czy jak to zwać, jego duszę, zanim go zabił.

Główny bohater zginął, ponieważ monstrum, poprzez swoje śmierdzące wyziewy potrafiło paraliżować ofiary, chociaż faktycznie, słabo to zaakcentowałem, jeszcze poprawię ;).

Remek istotnie jest czymś w rodzaju faceta w czerni, trafnie odgadłaś :).

Generalnie założenie było takie, że te światła to “kosmiczne nasiona”, przemierzające bezładnie galaktyki na wzór nasion dmuchawca. Pochodzą z pozaziemskiej formy życia i są “pasożytami planet”. Ich jedynym celem jest wyhodowanie królowej, która mogłaby wytworzyć kolejne nasiona. Do tego potrzebne są dusze (im czystsze, tym lepsze, dlatego jest wzmianka, że Bajena nie należał do cnotliwych ludzi, mianowicie “potwór robotnik” sam też potrzebował dusz, ale zjadał tylko te “gorsze”, czyli złych ludzi i zwierząt). W tym “uniwersum” miałoby to tłumaczyć fenomen UFO. Remek należy do organizacji zwalczającej ten problem, i tu nie ma się więcej nad czym rozwodzić ;).

W swoim opowiadaniu zrezygnowałem z klarownego przedstawienia sytuacji z trzech przyczyn:

  1. Historia bądź co bądź jest przedstawiana głównie z perspektywy zwykłego człowieka, który spotyka się z dziwaczną sytuacją.
  2. Chciałem uniknąć “infodumpa”, który wytknięto mi przy okazji innego opowiadania.
  3. Plan zakładał oddanie pola do interpretacji czytelnikowi, a to, że ja sam miałem jakiś tam zarys, nie znaczy, że muszę go na siłę forsować.

Tak czy siak również pozdrawiam i jeszcze raz dzięki za komentarz :).

Generalnie założenie było takie, że te światła to “kosmiczne nasiona”, przemierzające bezładnie galaktyki na wzór nasion dmuchawca.

O! Bardzo ciekawy pomysł :O. Może chociaż zaakcentujesz to w ostatniej rozmowie Remka z tym drugim gościem z organizacji? :D. Szkoda byłoby się tego dowiedzieć z komentarzy.

 

Kurczę, te dusze to jednak mi tu nie grają :<

Tu wchodzisz na bardzo grząski temat związany z religią, czy dusza właściwie istnieje (ja uważam, że nie, dlatego się tak strasznie tego czepiam :D) i czy jeśli tak, to czy kosmici też ją posiadają ;_;

Ja bym tu jednak pokombinowała z czymś bardziej przyziemnym :D.

 

Remek istotnie jest czymś w rodzaju faceta w czerni, trafnie odgadłaś :).

spoko plot-twist na końcu, serio myślałam, że to jakiś podrzędny policjant :3

Używanie poprawnej polszczyzny jest bardzo seksowne

Nic nie poradzę, że dusze mi tu najbardziej pasują (zupełnie abstrahując od przekonań religijnych). Po prostu karmienie się świadomością wydaje mi się straszliwie oklepane. A tworzenie “królowej” z dusz i ciał uważam za ciekawsze. W tym przypadku zostanę jednak przy swoim pomyśle.

Dałaś mi za to dużo do myślenia z tym, żeby wcisnąć na końcu jeszcze wyjaśnienie. Cholera, sam nie wiem, czy to dobrze wyjdzie. Spróbuję, jeśli efekt będzie zadowalający, to go “dokleję”, wszak termin zgłoszeń do konkursu upływa 15 ;).

Dzięki za cenne uwagi, sy!

Też jestem za dopisaniem wyjaśnień, które przedstawiasz w komentarzach. Fajny pomysł z królową, dmuchawcami i karmieniem dobrymi duszami, a w tekście widać tylko królową-kolonistkę.

A żebyśmy nie marudzili o infodumpach, trzeba to zrobić z głową. Remek wie najwięcej, więc niech się podzieli. W rozmowie z Emilem albo niech wyśle krótki raport do centrali. Choćby SMS-a, po znalezieniu tego pokiereszowanego chłopa. Zresztą, sam kombinuj.

Bo bez tego zostają ci bardzo oklepane klisze, które kojarzą mi się z amerykańskimi filmami. Cóś spadło na polu farmera lub obok, więc farmer wkłada bejsbolówkę, bierze strzelbę i idzie zobaczyć, co to. “Faceci w czerni” też się narzucają.

Dość szybko można się domyślić końcówki – kiedy pisarz mówi, że książkę może skończyć w każdym momencie. Plus tytuł i wszystko jasne.

Miejsca zamieszkania zidentyfikowanych ofiar znajdowały się co najmniej czterdzieści kilometrów od gniazda.

I ten pisarz bez kondycji przeszedł 40 km po lesie?

Babska logika rządzi!

Już mam pomysł na wplecenie wyjaśnień, ale zaczekam z tym do rana :D. Jeśli chodzi o pisarza, masz rację, dopiszę tam jeszcze, co i jak, żeby było jasne ;). Dzięki za komentarz :).

“Stukostrachy” + “Ewa wzywa 07” :)?

Kolejny miks obyczajówki i horroru? Jest nieźle, ale… Trochę mi tu zgrzyta logika. Potwór-alien grasował kilka lat i nic? Żadnej akcji policji, nawet chłopy się nie zebrały z widłami poszukać, kto im inwentarz zabija? Druga sprawa – “gniazdo” w lesie. Remek znajduje je raz-dwa, a co z okolicznymi: zbieraczami chrustu, grzybiarzami, kłusownikami? Nikt się nie natknął? Czyli – czytało mi się fajnie, ale w paru miejscach w historię po prostu nie uwierzyłem. Te dusze też trochę wyskakują jak królik z kapelusza. Niech już będą, ale daj jakiś sygnał wcześniej, że to właśnie dusze są ważne. Bo tak jak teraz, robią tylko za ozdobnik.

I czepialstwo ;):

– “wstukiwanych klawiszy” – na pewno “wstukiwanych”? wstukiwać to można gwóźdź w ścianę, a “wstukany” klawisz jak dla mnie już nie wraca do położenia wyjściwego;

– “wynieść talerz do zlewu” – wynosi się śmieci, naczynia – zanosi;

– “Wnet jego nozdrza” – raczej: “w jego nozdrza”;

– “Nie znalazłem śladów po ugryzieniach, (…) konstatuję więc, iż atak spowodowany był (…) wścieklizną” – to jak te wściekłe zwierzęta zabijały? wilkowi, jenotowi do mordowania służa właśnie kły, to jak – karki skręcały łapami?; 

– “Naciągnął poduszkę na głowę,(…) Raz, drugi, trzeci, czwarty” – poduszkę naciągał tyle razy?;

– “zwlókł się ciężko” – a da się zwlec lekko?;

– “włosy przystawały mu do czaszki” – “przystawały” to nie jest właściwe słowo;

– “Po środku” – pośrodku;

– “wychynęła spomiędzy zagajnika” – spomiędzy, czyli musi być coś i coś innego; raczej “wychynęła z zagajnika”;

– “wiązka ultradźwięku” – jak wiązka, to ultradźwięków.

Coś za wiele masz też kruków, w Polsce to raczej rzadkie ptaki.

 

Reasumując – czytało się ciekawie, ale niewiary nie umiałem zawiesić na tyle, żeby się wciągnąć.

 

EDIT: Aha, no i rzeczywiście tytuł za dużo zdradza.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Przeczytane :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Staruchu drogi, cieszę się, że przeczytałeś i już spieszę z wyjaśnieniami.

Akcja opowiadania rozgrywa się od wczesnego lata do późnej jesieni, co jest zaakcentowane przy okazji badań zabitych kurczaków, nie wiem dlaczego uznałeś, że minęło kilka lat :).

Jeśli chodzi o odnalezienie gniazda, to poszukiwania zajęły Remkowi sporo czasu, mimo, że umiał wytropić potwora po śladach (a po incydencie z Bajeną, miał doskonały punkt startu). Las był duży i gęsty, a uwierz mi, że niełatwo jest natknąć się w takim przypadku na niewielką kryjówkę. Miejscowi zazwyczaj korzystają z udeptanych ścieżek i nie zawracają sobie głowy przedzieraniem się przez krzaki.

Co do weterynarza i jego opinii, nie był on wybitnym specjalistą, a nie potrafiąc wymyślić sensownego wyjaśnienia (do czego przecież nie mógł się przyznać), podał takie rozwiązanie, jakie mu przyszło do głowy. W rzeczywistości był dyletantem, i durniem, przykrywającym swoją nieudolność skończonymi studiami.

W razie dodatkowych pytań jestem do dyspozycji :D.

dlaczego uznałeś, że minęło kilka lat

Się zasugerowałem tym – “Zawsze z żoną tu przyjeżdżali na wakacje” (sceny z żoną i bez żony zwizualizowały mi kolejne sezony) oraz faktem, że Emil strasznie szybko przeszedł od fazy “niemal-szczęśliwe-małżeństwo” do fazy “piję-bo-żona-kopnęła-mnie-w-d…”. To jednak moim zdaniem trwa dłużej niż kilka miesięcy. Ale ok, można to traktować jak mówisz.

natknąć się w takim przypadku na niewielką kryjówkę

Kryjówka może i niewielka, ale bukiet zapachów rozkładających się zwłok roznosi się zapewne po całym lesie. I od wszelakich ścierwojadów (w tym bezpańskich psów m.in.) powinno się tam roić.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

O, też mi się pomyślało, że szybko im ten rozwód poszedł.

Babska logika rządzi!

Zwierzęta unikały miejsc związanych z potworem. Dlatego tam, gdzie bohater znalazł nasiono, nie było słychać żadnych ptaków, ani innej zwierzyny, podobnie przy gnieździe. Drugą scenę napisałem z perspektywy żony po to, aby ukazać jej niezadowolenie z małżeństwa. Emil udawał, że wszystko jest ok, ale też nie czuł się w tym związku zbyt dobrze, o czym mówi Remkowi. Wspomina też o tym, że pije ze względu na stany lękowe, a nie rozwód. Sam akt rozwiązania małżeństwa chyba nie nastąpił aż tak szybko, przy założeniu, że pierwsza część rozgrywa się w czerwcu, a druga w październiku/listopadzie, ale nie wiem, może faktycznie. Chyba mam problem z przekazywaniem swojej wizji :D.

Nigdy się nie rozwodziłam, ale tyle się słyszy o tempie działania sądów… A tu na początku żona ledwo myśli, że facet zachowuje się jak facet. A gdzie etap rozmów, awantur, próby ratowania małżeństwa, jakieś poradnie…?

Babska logika rządzi!

Jeżeli obie strony są zgodne, co do tego, że już czas się rozstać, to nie widzę powodu, dla którego sprawa miałaby się przeciągać. Można byłoby im utrudnić sprawę przy podziale majątku, ale kto chciałby o tym czytać? Rozumiem wasze argumenty, ale rozwód może pójść bardzo szybko, i ten właśnie wariant uznałem za najlepszy dla mojego opowiadania. Po co komu tutaj rodzinne dramaty?

Zaczęło się dość intrygująco, więc czytałam ze sporym zaciekawieniem, szczególnie że opisywałeś wydarzenia tajemnicze i napawające niepokojem. Do pewnego momentu mogłam snuć przypuszczenia, jak rzecz się rozwinie, ale kiedy dotarłam do końca i okazało się, że chodzi o ludzkie dusze, to jakby powietrze ze mnie uszło. Innymi słowy, Jagiellonie – choć z komentarzy dowiedziałam się, co Tobą powodowało – dusze i karmiąca się nimi jakaś bliżej nieokreślona królowa, rozczarowały mnie kompletnie.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Niebo skrzy­ło się mi­ria­da­mi nie­re­gu­lar­nie mi­go­czą­cych iskie­rek. Po­śród nich wi­siał nie­peł­ny krąg księ­ży­ca, świe­cą­cy in­ten­syw­nym bla­skiem. –> Zdaje mi się, że jeśli księżyc świeci intensywnym blaskiem, przyćmiewa gwiazdy i niebo się nimi raczej nie skrzy, przynajmniej w jego najbliższej okolicy.

 

Emil wziął pacz­kę pa­pie­ro­sów i za­pal­nicz­kę ze sto­li­ka… –> Raczej: Emil wziął ze sto­li­ka pacz­kę pa­pie­ro­sów i za­pal­nicz­kę

 

Pi­sarz przy­glą­dał się swo­jej mał­żon­ce, de­lek­tu­jąc oczy wi­do­kiem… –> Można delektować się jakimś widokiem, ale nie wydaje mi się, aby można nim delektować oczy. Tak jak można delektować się doskonałą potrawą, ale nie można delektować nią kubków smakowych.

 

Czuł, że pot spły­wa mu skro­nią, przez po­li­czek aż do brody, po czym ska­pu­je na zgni­łe li­sto­wie. –> Z jednej skroni i z jednego policzka?

Mam wrażenie, że pot z brody skapnie raczej na pierś pocącego się, niż na podłoże po którym ów stąpa.

 

był po­dłuż­ny i po­kry­ty or­ga­nicz­ną błoną, pełną cze­goś w ro­dza­ju gru­bych żył, w któ­rych biegł fio­le­to­wy płyn. –> Skąd wiadomo, że błona byłą organiczna?

Płyn nie biegnie, płyn płynie.

 

Zawył z bólu i od­sko­czył. Za­cze­pił o coś stopą i upadł twa­rzą w po­piół. –> Zakładam, że Emil odskoczył do tyłu, a wtedy, potknąwszy się, powinien chyba upaść na plecy, nie w przód, twarzą w popiół.

 

Pan ma­gi­ster prze­je­chał dło­nią po swo­jej blond czu­pry­nie… –> Czy zaimek jest konieczny? Czy pan magister jeździłby dłonią po cudzej czuprynie?

 

Jego ubra­nia były po­mię­te… –> Jego ubra­nie były po­mię­te

Ubrania wiszą w szafie, leżą w szufladach i na półkach. Odzież, którą mamy na sobie to ubranie.

 

Sie­dział i gapił się w funk­cjo­na­riu­sza z otwar­tą gębą. –> Dlaczego funkcjonariusz miał otwartą gębę?

A może miało być: Sie­dział z otwar­tą gębą i gapił się na funk­cjo­na­riu­sza.

 

Na­stęp­nie ru­szył w stro­nę lo­dów­ki i wy­cią­gnął z niej małą bu­te­lecz­kę wódki. –> Masło maślane. Buteleczka jest mała z definicji.

Wystarczy: Na­stęp­nie ru­szył w stro­nę lo­dów­ki i wy­cią­gnął z niej bu­te­lecz­kę wódki.

 

Ni­we­lu­je moje stany lę­ko­we, które za­czę­ły się po moim „od­kry­ciu”. –> Czy oba zaimki są konieczne?

 

Bez­list­ne „kępy” rózeg ster­cza­ły sztyw­no w kie­run­ku sta­lo­wo­sza­rej za­sło­ny chmur. –> Dlaczego cudzysłów?

 

Po­li­cjant chciał na­rzu­cić więk­sze tempo, ale nie wie­dział o jaki dom cho­dzi… –> Po­li­cjant chciał na­rzu­cić więk­sze tempo, ale nie wie­dział o który dom cho­dzi

 

Chłod­ne, wil­got­ne po­wie­trze prze­ni­ka­ło ubra­nia jak pa­pier. –> Chłod­ne, wil­got­ne po­wie­trze prze­ni­ka­ło ubra­nie jak pa­pier.

 

– To Pan? Pro­szę opu­ścić tę pu­kaw­kę… –> – To pan? Pro­szę opu­ścić tę pu­kaw­kę

Formy grzecznościowe piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

– Od­gadł pan ka­pi­tal­nie – od­parł Emil z prze­ką­sem. – A może byłby pan ła­skaw wy­ja­śnić, czego tu szuka? –> Nie bardzo chce mi się wierzyć, że Emil każe się tłumaczyć policjantowi.

 

a więk­szość pa­dlin ce­cho­wa­ły licz­ne zła­ma­nia. –> …a więk­szość pa­dliny ce­cho­wa­ły licz­ne zła­ma­nia.

Padlina nie ma liczby mnogiej.

 

Wnet usły­szał trzask. –> Pewnie miało być: Nagle usły­szał trzask.

 

Małek za­cią­gnął się ty­to­nio­wym wy­zie­wem. –> Od kiedy tytoń coś wyziewa?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za solidną porcję jak zawsze cennych poprawek.Zabiorę się za to, jak tylko dorwę internet do komputera ;). Szkoda tylko, że opowiadanie nie przypadło ci do gustu, ale następne będzie lepsze ;).

Jagiellonie, nie powiedziałam, że opowiadanie nie przypadło mi do gustu. Nie spodobał mi się tylko pomysł nieznanej królowej karmiącej się duszami, dostarczanymi przez potwora z kosmosu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Oj, widocznie źle odebrałem twój komentarz. Tym niemniej nie wycofuję się ze swojej deklaracji :D.

Całe szczęście! :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytane. Niespecjalnie przypadło mi do gustu. Schematyczne postacie, przewidywalne dialogi. Za to końcówka nieprzewidywalna i za to duży plus.

Moja książka i artykuły naukowe (też o fantastyce), jakby ktoś miał ochotę zerknąć: https://uni-wroc.academia.edu/MarcinBorowski/Papers

Ok, dzięki za opinię ;).

Treść ma ręce i nogi, ale nie powala. Wszystko aż do epilogu jest powolne i mało interesujące. Z kolei w epilogu pokazujesz nam interesujący pomysł w tandetnej ekspozycji. Moje pytania: czemu nie dawkowałeś czytelnikowi informacji, tylko najpierw długo nic, a na sam koniec rzuciłeś całością? Czemu nie wplotłeś natury potwora w zasadniczą część opowiadania? Zauważ, że natura potwora nie ma żadnego znaczenia dla przebiegu opowiadania. Potoczyłoby się ono tak samo, gdyby był on na przykład z tego samego gatunku, co ten karaluch z “Facetów w Czerni”.

Wykonanie jest w porządku. Błędów mało, ale nie zauważyłem też w stylu nic, co by mnie zaciekawiło.

 

„Strona: 323 z 323” – głosił napis w lewym dolnym rogu monitora.

Głosić coś może na przykład wielki, wytłuszczony napis na plakacie, ale nie zwykłe, niewyróżniające się literki na ekranie. Za PWN:

głosić

1. «upowszechniać jakieś idee, hasła, myśli, propagować coś»

2. «wypowiadać głośno jakiś tekst»

3. «o psie myśliwskim: sygnalizować szczekaniem o znalezieniu tropu zwierzyny»

 

„Strona: 323 z 323” – głosił napis w lewym dolnym rogu monitora.

Wstał z fotela i podszedł do barku

Czemu napis wstaje z fotela i podchodzi do barku?

 

Pośród gwiazd sunęły jaskrawopomarańczowe, pulsujące światła, manewrując chaotycznie, jakby wymijały niewidzialne przeszkody.

To już wiem, że nie masz prawa jazdy :) Przeszkody się omija.

 

Gdyby ktoś zapytał teraz obserwatorów(+,) ile obiektów widzą

Przyglądała się(+,) jak Emil pałaszuje kiełbaski z musztardą

Szczekanie poniosło się donośnym echem przez las.

Nie wiem czemu, ale wyrażenie to (jak i wizja echa w lesie) jest dość popularne. Na tym portalu poprawiam je już któryś raz. Las jest ostatnim miejscem, w którym rozlega się echo (chyba, że stoisz na łące i masz przed sobą ścianę drzew). Liście tłumią i rozpraszają dźwięk, co przeciwdziała powstawaniu echa, a pnie drzew są obłe i znajdują się zbyt blisko od siebie, by dźwięk odbity dotarł do słuchacza z zauważalnym opóźnieniem.

 

Pisarz stał poddenerwowany,

Literówka.

 

Pisarz nie zamierzał jednak ulegać niedobremu przeczuciu,

Frazeologia – nie można ulegać przeczuciu.

 

W środku owego kręgu znajdowało się coś nienaturalnego.

Emil podchodził bliżej, nie spuszczając znaleziska z oka. Obiekt miał około półtora metra wysokości, był podłużny i pokryty jakby organiczną błoną, pełną czegoś w rodzaju grubych żył, w których płynęła fioletowa ciecz. Całość przypominała nieco więdnący kwiat, zwieńczony jakby rozpękłym nasionem wielkości kokosu

Masz narrację trzecioosobową, taki niepewny opis nie pasuje do wszechwiedzącego narratora.

 

Gdy był około pięć metrów od celu

Neron biegł tuż obok, jakby z ulgą, że jego głupi właściciel w końcu ucieka z tego niebezpiecznego miejsca.

Strasznie niekonsekwentny ten pies. Jeśli chcesz pokazać, że wyczuwa on “zło” czy coś tam innego (na tym etapie lektury jeszcze dokładnie nie wiem, o co chodzi), tak jak często jest w horrorach czy innych Terminatorach, to czemu wcześniej pies pędził w stronę krateru, wiedziony jego zapachem?

 

konstatuję więc, iż atak spowodowany był nie głodem drapieżnika(+,) a wścieklizną.

Zwierzę prędko zdechnie, a zrzucane tutaj prewencyjnie środki dla lisów skutecznie zapobiegną niekontrolowanej epidemii.

A czy jest coś takiego, jak kontrolowana epidemia?

 

Podrapał się w brodę, dopił, co było do dopicia(+,) i odszedł chwiejnym krokiem.

Natręt nie ustawał jednak w próbie wyciągnięcia gospodarza z łóżka.

“Próbach”.

 

– Dzień dobry. Pan Siewierski? – zapytał mocnym głosem, jakby nawykłym do wydawania rozkazów.

– Co pana do mnie sprowadza? – zapytał gospodarz, gdy już gorące napoje parowały przed nimi (szczęśliwie znalazł ostatnie czyste kubki).

Nawias w narracji powinien mieć jakieś swoje uzasadnienie, informacja w nim zawarta może być np. “puszczeniem oka” do czytelnika. Tu jest to zwykła informacja i tak też powinna być zapisana.

 

Emil czuł(+,) jak głowa pulsuje mu tępym bólem.

Jak rozumiem(+,) myśli pan, że coś wylazło z tego, no, „zwiędłego kwiatu”?

– Nie. Pomaga mi funkcjonować. Niweluje stany lękowe, które zaczęły się po moim „odkryciu”.

– Akurat z żoną poszło głównie o coś innego – dodał ze szczerym uśmiechem. – Ot, typowy małżeński paradoks: ona myśli, że go zmieni, a on żyje w przeświadczeniu, że już zawsze będzie jak przed ślubem. Oboje się mylą.

To powinien być jeden akapit.

 

Nie rozmawiali, pogrążeni byli we własnych rozmyślaniach

A można być pogrążonym w czyichś rozmyślaniach?

 

Jedną ręką przytrzymywała spódnicę plączącą się między nogami, a drugą chustę, targaną wiatrem.

Nie rozumiem niekonsekwencji interpunkcyjnej. Oba określenia imiesłowowe powinieneś potraktować tak samo, z przecinkiem lub bez.

 

– Panie policjancie, panie policjancie! – krzyknęła.

– Panie policjancie – powtórzyła, dopadając do mężczyzn.

Tu też powinien być jeden akapit.

 

nie wiedział(+,) o który dom chodzi

Zwrócili na niego przerażone twarze.

Frazeologia. “Ku niemu”.

 

– Niech pan wraca do domu, panie Emilu – rzekł, po czym odwrócił się i odszedł z aparatem przy uchu.

 

***

Rano obudził się jak zwykle spragniony i zmęczony.

Brakuje ci pustej linii po gwiazdkach. Problem z podmiotem domyślnym – ostatnim podmiotem z pasującym rodzajem jest Małek, nie Emil.

 

Podkomisarz w ogóle wyglądał na kogoś, kto doskonale wie(+,) czego szuka.

by w końcu zasnąć z głową wbitą w lepki blat stołu.

Frazeologia. Nie można mieć w coś wbitej głowy, co najwyżej wzrok.

 

– Naprawdę?! – krzyknęła z entuzjazmem.

– A ona by mnie pamiętała? – dodała zaraz nieco zaniepokojona.

Znowu jeden akapit.

 

– I pomożesz tacie? – zapytała.

– Obiecuję.

– To dobrze, bo nie chcę, żeby mama była smutna.

Nic dziwnego, że go żona rzuciła.

 

dopiero przyciszone głosy przywróciły go do realnego świata.

 

Zauważyłem, że w żadnym miejscu nie dajesz pustej linii po gwiazdkach.

 

bardziej stwierdził(+,) niż zapytał.

We wsi zginęło więcej zwierząt(+,) niż się spodziewałem.

Emil nie mógł tego wszystkiego pojąć. Rozumiał, że policjant nie chce lub nie może mu wszystkiego wyjawić, 

Pomiędzy dwiema brzozami, niby drzwi(+,) stał spory płat kory.

Remek poczuł(+,) jak z każdym krokiem robi mu się coraz cieplej.

z którego wydobywały się kłęby pary.

Co ciekawe ziemia musiała zostać przetransportowana z innego miejsca, gdyż nigdzie nie było widać śladów kopania.

Znowu zwrot niepasujący do narracji trzecioosobowej.

 

Zdezorientowany pisarz początkowo nie rozumiał(+,) o co chodzi

Patrzył(+,) jak upiorne oblicze przybliża się coraz bardziej i bardziej, przysłaniając cały świat.

ironiczny podpis

Dzięki za bardzo wartościowe uwagi. Masz rację, można było to wszystko rozplanować lepiej. Moje założenie, żeby nie było nic wiadomo położyło pomysł. Cóż, kolejna cenna nauka.

Podoba mi się ogólny pomysł i na postacie, i na ostatecznego przeciwnika. Jednak wykonanie nie do końca czyni mu zadość od strony tempa.

Przede wszystkim dusisz za mocno opowiadanie z początku. Wszystko rozkręca się bardzo powoli, poznajemy Emila, jego kłopoty małżeńskie. Dajesz element tajemnicy, ale nim na dobre wchodzi do gry, jest już połowa opowieści. Potem natomiast musisz czym prędzej wszystko wytłumaczyć i kończyć. Przez to ja np. na początku trochę się wynudziłem, a pod koniec nie załapałem od razu wszystkich elementów. Tymczasem dobrze rozplanowane tempo raz zwalnia, raz przyspiesza, ale nigdy nie gubi czytelnika.

Same postacie ni ziębią, ni grzeją, choć motyw horrorowy królowej ma naprawdę niezły potencjał.

Technicznie jest chropowato, ale czytało się w miarę przyjemnie. Tylko tempo tego koncertu fajerwerków należałoby lepiej rozplanować :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Fajnie, że przeczytałeś. Postaram się wyciągnąć wnioski z twoich uwag. 

Dzięki i pozdrawiam ;).

Przeczytane.

Wyciągnął telefon i sprawdził na mapie[+,] jak daleko znajduje się od domniemanego miejsca nocnego zdarzenia.

Jakoś rozczarowało mnie, że wystarczy magiczna broń, żeby zabić potwora.

Przynoszę radość :)

Rozumiem, ale skoro agenci walczą z potworami x czasu, to mogli znaleźć ich słaby punkt ;). No i objętościowo musiało się zgadzać.

Melduję przeczytanie.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

 Fabuła: Rozwija się bardzo powoli. Zaskakująco wyszedł nagły przeskok czasowy, w którym nastąpiła przemiana pisarza w alkoholika, dalej jest niestety trochę gorzej, bez elementu zaszokowania. W końcowym etapie nie spodobało mi się sprowadzenie roli policjanta do „faceta w czerni”, nie jest to zbyt wyszukane rozwiązanie.

 

Oryginalność: Obrzydliwy kosmita polujący na zwierzęta i ludzi, pisarz prowadzący śledztwo, wspomniani wcześniej „faceci w czerni”, tuszowanie sprawy przed opinią publiczną… To wszystko już było. Pistolet ultradźwiękowy łamiący trzecią zasadę dynamiki Newtona to dla mnie wpadka, trąci myszką jak w starym, naciąganym sci-fi, a nie wpisuje się w rule of cool, bo cały utwór miał zupełnie inny wydźwięk.

 

Język: Ładnie skonstruowane zdania, plastyczne opisy, choć miejscami cierpiące na nadmiar epitetów. Zgubione przecinki: „Gdyby ktoś zapytał teraz obserwatorów[+,] ile obiektów widzą” „Wyciągnął telefon i sprawdził na mapie[+,] jak daleko znajduje się od domniemanego miejsca nocnego zdarzenia.”. Nie spodobało mi się użycie nawiasu w didaskaliach, tę informację można by zwyczajnie zapisać jako osobne zdanie. W jednym miejscu kontynuacja wypowiedzi bohatera jest niepotrzebnie przeniesiona do nowego wiersza. Brak enterów po gwiazdkach.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Dzięki, Wicked G. Uwagi przyjęte do wiadomości ;).

Nowa Fantastyka