To nie tak, że mi się nie chciało. To znaczy na początku owszem, ale potem już traktowałem sprawę bardzo poważnie. Naprawdę wierzyłem, że można to wszystko naprawić… Cholera!
Zaczęło się w sobotnią noc. Obudziła mnie suchość w ustach, jaka pojawia się czasem po wypiciu jednego lub dwóch piw za dużo. Może czterech. Pamiętam, że ostrożnie wysunąłem się spod kołdry, ale po dwóch krokach zahaczyłem o tę nową szafkę, którą Zosia zamówiła przez internet, i stłukłem wazon z fajansu. Podwójna ulga. Wazonu nie lubiłem, a Zośka nic nie słyszała, bo była przecież na zjeździe rodzinnym na Łysej Górze. Osiemdziesiąta piąta pełnia babci Genowefy. Zosia trochę się dąsała, że nie chcę jechać, ale jakoś udało mi się ją udobruchać. Na szczęście! Ostatnio wujek Stefan ugryzł mnie w łydkę, złapałem trzy kleszcze, a od wycia dostałem chrypki. Mówię wam, mieć żonę wilkołaczycę to nie przelewki. Obwąchująca się rodzina, wspólne bieganie po lasach i te stany napięcia, bo okres, bo pełnia, bo kot sąsiadów. Że o sierści na dywanie nie wspomnę. Oczywiście są i pozytywy, ale to nie ta opowieść.
W lodówce była resztka soku. Dość by zaspokoić pragnienie. Blada łuna wydobywająca się z chłodnego wnętrza oświetlała moją sylwetkę. Rzucała cień na ścianę. Jak w bliskich spotkaniach trzeciego stopnia – pomyślałem zupełnie nie w porę. W tej samej chwili, na balkonie rozległ się rumor. Odruchowo chwyciłem wiszącą na ścianie chochlę i ruszyłem biegiem. Krótki korytarz, duży pokój, okno. Ktoś rozwalił nam antenę cyfrowego Polsatu! Popękana połowa talerza zwrócona była w kierunku gwiazd pod tak ostrym kątem, że nie uchwyciłaby już nawet telewizji Trwam. Konwerter dyndał na kablu. Nie nadawał się do niczego.
Przyznaję, że nie zareagowałem jak należy. Zamiast wykazać się czujnością stałem w drzwiach balkonowych jak ten osioł. Mieszkamy na ósmym piętrze, więc atak z dołu nie wchodził w rachubę. Rachunki płacimy regularnie, więc dywersja inkasentów odpadała, a sąsiedzi z góry wyjechali ze stonką, to znaczy z dziećmi, na wczasy do Władysławowa, gdzie parawanią się w najlepsze. Już byłem gotów uznać, że to może meteoryt, ale okazało się, że jest znacznie gorzej.
Nerwowe pukanie rozległo się na dole. Poniżej moich kolan.
– Bliskie spotkanie trzeciego stopnia!
Piskliwy głos należał do niewielkiej istoty ubranej w szary prochowiec i ciemne okulary. Na głowie miała stylową fedorę. W czteropalczastej dłoni błysnęła mała odznaka, którą istota uniosła najwyżej, jak potrafiła, czyli na jakieś sześćdziesiąt centymetrów, i przytknęła do szyby.
– Proszę mnie wpuścić, odłożyć łyżkę i się ubrać, na litość boską!
Zdążyłem jeszcze zauważyć niewielki, latający spodek, który wystawał spomiędzy doniczek po czym wykonałem polecenie. Co jak co, ale kiedy ktoś wam macha odznaką przed… no macha po prostu, to lepiej robić, o co prosi.
Kilka minut później siedzieliśmy przy stole. Mój gość zdjął prochowiec, pod którym miał luzacką koszulkę z wizerunkiem Michaela Jacksona, a ja założyłem spodnie.
– Dobra, panie Darek – zaczął bez ceregieli. – Sprawy nietypowe to pan, tak? Ogłoszenia w anonsach i na forach dla świrów?
– Nie dla świrów – sprostowałem.
– Przykryte terapie? – Spojrzał kpiąco.
– No dobra… – Zrobiło mi się wstyd. – To był przypadek. Na jednym dla świrów też.
Gość wyraźnie był zadowolony. Pomachał uszami. W sumie gdyby nie te uszy, to wyglądałby jak człekokształtny, ogolony na łyso cziłała. No ale uszy to miał takie bardziej królicze.
– My wiemy wszystko! – powiedział z dumą.
Wyprostowałem się i chrząknąłem wymownie.
– Skoro tak – podjąłem. – To wiecie, że teraz czas się przedstawić i powiedzieć, po co zawracacie mi tyłek w środku nocy.
– Konkret! To mi się podoba. Nazywam się IXinxuxxx, ale proszę do mnie mówić Iks. Agent specjalny Agencji Sekretny Syriusz. Jestem tu, aby pana wynająć… – Poprawił się na krześle, na którym położyłem kilka książek, aby wystawał ponad blat stołu. – Sprawa jest delikatna. Trzeba odnaleźć pewne urządzenie i je wyłączyć. Odzyskać albo zniszczyć, wedle uznania. Najważniejsze, żeby w końcu przestało działać. Temat jest pilny więc zapłacimy podwójną stawkę. Może być w kryptowalucie, dowolnej? – Spojrzał z nadzieją, a gdy parsknąłem śmiechem, sprostował. – Mogą być też złotówki, euro, marki, dolary, funty. Co tylko pan chce.
– Proszę mówić dalej.
– No więc… – Wyraźnie starał się odpowiednio dobrać słowa. – Urządzenie działa od dawna, ale musiało ulec uszkodzeniu. Stacje pomiarowe wskazują, że moc sygnału od pewnego czasu zaczęła wzrastać wykładniczo, co grozi niewyobrażalną tragedią dla was wszystkich – podkreślił. – Rozumie pan, z założenia część przedstawicieli pana gatunku jest odporna na działanie fal emitowanych przez urządzenie. Ale ta odporność opiera się na stosunku liczby połączeń neuronowych do mocy sygnału. Duża liczba to duża odporność… Od momentu awarii wartość graniczna stale rośnie i obawiamy się, że… – Wiercił się, szorując irytująco tyłkiem po ilustracji Josha Kirby’ego, która zdobiła okładkę książki ze znanej serii. – Obawiamy się, że wkrótce osiągnie pułap, na którym żaden przedstawiciel pana gatunku nie będzie w stanie oprzeć się mocy emitera. Obawiamy się też, że w późniejszej fazie może zagrozić i nam.
W tamtej chwili pomyślałem, że najlepiej byłoby kopnąć Iksa w tę jego zadufaną dupę i zapomnieć o sprawie. Jestem jednak zawodowcem i realistą. Kasa zawsze się przyda.
– Okej. – Pokiwałem głową. – Co to za urządzenie, jak wygląda i gdzie się znajduje?
– Wedle archiwalnych hologramów to powinna być niewielka, jak dla pana, drewniana skrzynka. Może trzydzieści na trzydzieści centymetrów. Wewnątrz jest pulpit z przełącznikiem włącz/wyłącz, lampką kontrolną i wskazówką mocy sygnału. Ma numer seryjny i… To wszystko.
– Jakiego rodzaju fale emituje?
– Eee…
Ta wysoce elokwentna wypowiedź nie była dla mnie zadowalająca. Spytałem więc ponownie i w końcu Iks wymamrotał:
– Emiter upośledza funkcjonowanie mediatorów synaptycznych, na równi elektrycznych i chemicznych, istot humanoidalnych. Emituje fale prodebilizujące i antylogiczne, wykorzystując krzywą chamdodatnią. Po prostu ogłupia.
– W porządku. Gdzie się znajduje?
– W piwnicach na Wiejskiej.
– Pod sejmem?
– Czy to nie oczywiste? – Odzyskał ten irytujący, cyniczny wyraz pyska.
W pierwszej chwili chciałem zaprotestować, ale sami rozumiecie, że to miało sens.
– Od jak dawna? – spytałem.
– Co najmniej od lat czterdziestych. Pierwotnie uruchamiano go tylko na określony czas, a potem działał już stale… – Łypnął na mnie i westchnął. – To już od razu załatwmy kolejne kwestie: skąd się wziął? Oczywiście my go tam umieściliśmy. Po co? Wie pan, cicha inwazja, przejmowanie kontroli nad światem, potrzeba rozrywki. Streamowaliśmy live osiem sezonów z obrad plenarnych. Najśmieszniejszy program stąd do Jowisza. Niektóre odcinki wznawiamy do dziś… – Odchrząknął, widząc moją minę. – Od tamtej pory jednak wiele się zmieniło. Nasz ustrój opiera się na frakcjach rodowych. Aktualna władza uważa, że wasz gatunek powinien mieć większe prawa. Dlatego właśnie zależy nam tylko na tym, aby przestało działać. Prawdę mówiąc – ściszył głos do konspiracyjnego szeptu – pojawiają się nawet głosy, by ograniczyć znacznie liczbę naszych ziemskich kolonii. Osobiście uważam, że Polska mogłaby zostać objęta programem pilotażowym. Rozumie pan? Całkowita wolność i brak sterowania. Gra warta świeczki, prawda?
– Być może – odparłem ostrożnie. – A czemu sami nie pójdziecie tego wyłączyć?
– Emiter ma zabezpieczenia, które nie pozwalają nam się do niego zbliżyć. – Machnął lekceważąco ręką. Wyciągnął z kieszeni kartkę i coś na niej napisał. – Musi pan zrozumieć, że kiedy powstał, to były inne czasy. No! Skoro wszystko jest już jasne, proszę o deklarację. – Przesunął karteczkę tak, aby mógł ją odczytać. – Podejmuje się pan zadania?
– W czym ta kwota? – spytałem pochylając się nad ciągiem cyfr.
– Euro może być?
– W porządku. Wchodzę! – powiedziałem poważnie.
– Świetnie! – ucieszył się – Zatem omówmy szczegóły.
Okazało się, że Iks miał dokładny plan. Zatroszczył się o wszystko, a moja rola ograniczała się jedynie do postępowania zgodnie z wytycznymi. Wszystko miało pójść jak po maśle. Uśmialibyście się, gdybym wam opowiedział, ile razy coś podobnego słyszałem. Nawet na własnym ślubie z ust pogromcy wampirów, który niechcący nadział się na kołek… A zresztą nieważne.
Sprawa była pilna, więc akcję zaplanowaliśmy na poniedziałek. Było mi to na rękę, bo Zośka miała wrócić dopiero w środę. Miałem więc cały wtorek na wymianę anteny, że o zwykłym odpoczynku nie wspomnę.
Iks siedział niemal do świtu. Powtarzaliśmy do znudzenia każdy element planu, aż wreszcie zdecydował, że już wystarczy. Ponoć cofnęli mu licencję na loty dzienne i musiał wrócić przed wschodem słońca. Wyciągnąłem poobijany spodek spomiędzy kwiatków i ustawiłem ostrożnie na niewielkich kółkach. Zaliczka, jaką przelał mi już na konto, wyzwoliła we mnie chęć niesienia pomocy.
– Czemu zgłosiliście się akurat do mnie? – spytałem, gdy sadowił się w fotelu pilota.
– Był pan drugi na liście najlepszych.
– A co, pierwszy zrezygnował? – spytałem z przekąsem. Moja duma otrzymała właśnie solidny kop w tyłek.
Iks spojrzał na mnie z powagą i pokręcił głową.
– Niewielka miejscowość na wschodzie. Stara chałupa na odludziu. Wysłaliśmy tam agenta Szy. Zameldował, że nasz obiekt siedzi przy ognisku w towarzystwie dwóch miejscowych. Pili bimber. Polecono Szy się ujawnić. Wyszedł w blask ognia i zaczął referować sprawę… – Iks zamknął ślepia i odetchnął głęboko. – Ostatnie czytelne zapisy brzmią: „Patrz świagier jaka franca” i „zagrycha”. Potem tumult, krzyki i śpiewy. Na chwilę przed ostatecznym wyłączeniem nadajnika, zachrypnięty głos powiedział: „Dobry był, taki nie za kwaśny”. Tak, panie Darku, właśnie tak. Można powiedzieć, że teraz pan jest numerem jeden. Z obywatelem Jakubem W. definitywnie nie chcemy mieć już nic wspólnego.
***
Poniedziałek nie był upalny. Nie był też zimny. W normalnych warunkach zaryzykowałbym stwierdzenie, że jest idealny. Ale to nie były normalne warunki. Ubrany w czerwoną kurtkę z odpowiednim logo na plecach przeciskałem się na czerwonym skuterze przez ulice Warszawy. Coraz bliżej budynku sejmu i otaczających go barierek, w które od rana kopała grupa ludzi sympatyzujących z poprzednią władzą. Robili to na tyle rytmicznie, że przemykając obok, mimowolnie zacząłem nucić Johnego Lee Hookera. Minąłem kordon policji i zajechałem pod bramę, która wyglądała o wiele groźniej, niż kiedy byłem tu ostatni raz. Do pełni obrazu brakowało tylko zasieków i pola minowego. Choć tego drugiego nie mogłem wykluczyć.
Strażnicy obrzucili mnie podejrzliwym spojrzeniem. Jeden z nich zbliżył się ostrożnie.
– Pizza dla panów posłów. – Wskazałem torbę zamocowaną z tyłu. – Jeszcze ciepła – dodałem zgodnie z poleceniem Iksa.
Strażnik był chudy i miał wyłupiaste oczy. Tak wyłupiaste, że gdy pochylił się do mnie, byłem pewien że patrzy nie tylko na wskazaną torbę, ale ma też na oku stojących za szlabanem kolegów.
– Hasło! – szepnął, co przyjąłem z ulgą. Do tej chwili nie byłem pewien, czy uda się dostać na teren. Najwyraźniej jednak Iks naprawdę panował nad sytuacją.
– Jeden jest kot, co mruczy należycie – odszepnąłem, ledwo ruszając ustami.
– Wielka jest ręka, która go głaszcze. – Skinął głową i odwrócił się do reszty. – W porządku, puśćcie go!
Chwilę później pędziłem już z pełną mocą maleńkiego silniczka pod dom poselski. Przy wejściu kiwnąłem portierowi i pewnym krokiem ruszyłem schodami na pierwsze piętro. To zabawne, jak łatwo charakterystyczny strój i pudełka z ciastem potrafią uśpić ludzką czujność. Znalazłem właściwe drzwi, upewniłem się, że nikt mnie nie widzi i wślizgnąłem do środka.
Schowek przywitał mnie ciemnością i stojącym na środku wózkiem, z którego sprzątaczka nie wylała wody. Dostałem zatęchłym mopem w twarz i chlusnęło mi na buty. Dopiero wtedy wymacałem włącznik. Niewielka, goła żarówka rozżarzyła się tuż nad moją głową. Znalazłem ręczniki i doprowadziłem się do porządku. Obok ręczników leżała słuchawka, taka z mikrofonem i kablem zwiniętym w sprężynkę, który powinien znikać pod kołnierzem. Ta, którą miał dla mnie zostawić Iks. Położyłem kartony na wolnej półce. Zdjąłem czerwoną kurtkę i poprawiłem znajdującą się pod nią marynarkę.
Przeczesałem włosy, odetchnąłem i dopiero wtedy zainstalowałem zestaw.
– Jesteś! – przywitał mnie piskliwy głosik Iksa.
– Zgodnie z planem – mruknąłem. – Co dalej?
– Widzisz pudło na buty? Powinno stać na najwyższej półce, na lewo od drzwi.
– Jest! – potwierdziłem, sięgając po nie.
– W środku jest twoja broń.
Brzmiało to dobrze, ale wyglądało zupełnie inaczej.
– To mikrofon! – powiedziałem rozczarowany.
– Zgadza się – potwierdził zadowolony głos Iksa w słuchawce. – Jest też identyfikator. Przypnij go w widocznym miejscu. Gdy wyjdziesz na korytarz, nieś mikrofon w ręce, przed sobą. Jeśli ktoś zwróci na ciebie uwagę wyceluj w niego i przyspiesz.
– Co to da?
– Sam zobaczysz! Pamiętasz, gdzie masz teraz iść? W drogę, panie Darek!
Ruszyłem więc. Zejście do podziemi, tych konkretnych, gdzie według informacji zdobytych przez Iksa miał być zainstalowany emiter, znajdowało się w zupełnie innym budynku. To nie ułatwiało zadania, ale cóż… do łatwych zadań nikt mnie nigdy nie wynajmuje. Taka praca.
Szedłem pewnym krokiem, charakterystycznym dla człowieka, który nie znalazł się w danym miejscu przypadkowo i dobrze wie, dokąd zmierza. Z plakietką na piersi i czarnym, bezprzewodowym przetwornikiem z charakterystyczną kulistą gąbką, poniżej której zamocowane było logo znanej stacji telewizji informacyjnej.
Skręciłem w odnogę korytarza, gdzie kilku mężczyzn w garniturach stało pogrążonych w cichej rozmowie. Moje nagłe pojawienie się wyraźnie ich skonsternowało. Najwyższy, którego mętnie kojarzyłem z prasy lub telewizji, postanowił w jakiś sposób zareagować. Uniósł dłoń i otworzył usta. Jego surowa, arogancka mina sugerowała kłopoty.
– Zrób to! – pisnął mi do ucha Iks.
Płynnie uniosłem dłoń z mikrofonem i przyspieszyłem, uśmiechając się głupkowato. Ten uśmiech był odruchowy, ale najwyraźniej świetnie pasujący do całości. Sytuacja zmieniła się momentalnie. Mężczyźni spuścili głowy i rozpierzchli się w popłochu. Najwyższy wytrzymał najdłużej. Miałem do niego jakieś dziesięć kroków, gdy jego twarz zaczęła się zmieniać. Zbladł i przewrócił oczami, wyraźnie walcząc z ogarniającym go, irracjonalnym lękiem.
Osiem kroków. Zamknął usta i opuścił dłoń.
Pękł przy sześciu. Odwrócił się na sztywnych nogach i zaczął oddalać truchtem w przeciwnym kierunku.
– Fascynujące – szepnąłem półgębkiem. – Boją się mikrofonu.
– Nie mikrofonu, tylko pytań – wyjaśnił Iks. – To w końcu politycy. Zwykła prośba o podanie nazwiska może ich doprowadzić do omdlenia lub niekontrolowanego słowotoku.
– Oni tak wszyscy?
– Nie. Musisz uważać na rzeczników prasowych.
– Ci są kompetentni?
– Bynajmniej! – parsknął jakbym opowiedział dowcip. – Staramy się po prostu aby mikrofon im się dobrze kojarzył… Wprowadzono niedawno eksperymentalną tresu… szkolenie eksperymentalne. Mniejsza o to! – Spoważniał. – Kontynuujmy.
Kontynuowaliśmy więc. Korytarze, schody, ścieżka, kolejny budynek. Co rusz natrafiałem na polityków. Pojedynczo, w parach i grupach. Za każdym razem uniesiony mikrofon torował mi drogę. To było nawet zabawne. Do czasu. Od wejścia do podziemi dzieliły mnie ledwie dwa poziomy, cztery zakręty i kilkadziesiąt metrów, gdy sprawy nagle się skomplikowały.
– Tam jest! – Rozległy się głosy w korytarzu przede mną i zza winkla wyskoczyło dwóch strażników. Wycelowałem w nich mikrofon, a oni sięgnęli do kabur.
– Chodu! – ryknął mi do ucha Iks.
Zrobiłem w tył zwrot i popędziłem w kierunku wind.
– Nie tędy! – zapiszczała słuchawka. – W lewo!
Skręciłem więc w lewo. W samą porę, bo od wind biegł kolejny strażnik w towarzystwie dwóch cywili w garniturach.
– Odkryli nas! – gorączkował się Iks – Klęska, porażka. W prawo! Tragedia, koniec…
– Żaden koniec! – warknąłem zdyszany. – Prowadź naokoło, odciągnijmy ich. Potem wymyśl jakiś skrót. Wykonam zadanie.
Niech nie zmyli was moja bohaterska postawa. Przemawiała przeze mnie niechęć do oddania zaliczki i pragnienie zobaczenia kolejnych zer na moim koncie po wypłaceniu całego honorarium. Rozumiecie, upatrzyłem już sobie motocykl w modnym salonie i naprawdę nie chciałem z niego rezygnować.
– Panie Darek, idą po mnie! – Iks starał się opanować, ale przychodziło mu to z trudem. Po chwili pisnął i gdy się odezwał, zdawało się, że panuje nad sytuacją. – Mam plan! Chwilkę, muszę się tylko przemieścić… Potrzebuję kilku minut, proszę nie dać się złapać!
Zamilkł, gdy mijałem grupę zdezorientowanych posłów. To była świetna okazja. Kilkanaście osób wychodzących z jakiegoś zebrania. Mężczyźni i kobiety. Stłoczeni w wąskim korytarzu przy wyjściu z niewielkiej sali. Uniosłem w górę mikrofon i wrzasnąłem:
– Mam kilka pytań o reformę! – A potem zacząłem nim celować w przygodne osoby.
Wybuchła panika. Ludzie próbowali biec w kilku kierunkach naraz. Niektórzy się tratowali. Inni odbijali głucho od ścian. Jakiejś kobiecie wytrącono z rąk pojemnik z sałatką. Ktoś wrzeszczał o suwerenach. Ktoś inny krzyczał, że rząd ma rację, że to czyjaś wina. Wreszcie dostrzegli, z której strony jest zagrożenie i rzucili się do ucieczki w kierunku przeciwnym. Jak fala przyboju, zwalając przy tym z nóg podążającą moim śladem pogoń. To musiał być piękny widok, lecz nie dane mi było go oglądać. Biegłem już bowiem odnogą korytarza, oddalając się od zgiełku i przekleństw.
Drzwi, schody, korytarze. Wkoło zrobiło się puściej. Wreszcie nikt mnie nie gonił ani nikt przede mną nie uciekał. Mogłem przystanąć, oprzeć się o ścianę, próbować złapać oddech… Wyszedłem z wprawy. Straciłem formę. Sflaczałem. Najchętniej zwaliłbym winę na pyszne obiady gotowane przez żonę, ale nie byłem jeszcze aż tak żałosny. Potrafiłem się przyznać do zwykłego lenistwa. „Lenistwo pożywką prokrastynacji!” – taki cytat powinienem sobie powiesić nad łóżkiem. Kto wie, może by mnie do czegoś zmotywował, zanim zacząłbym go ignorować?
– Panie Darek, panie Darek! – Sygnał był słaby i pełen zakłóceń. Bez problemu jednak rozpoznałem głos Iksa.
– Jestem – powiedziałem, rozglądając się czujnie. Wciąż nikogo nie było w pobliżu.
– Służby przeczesują budynek. Szukają pana… – Zamilkł na chwilę, a potem, z wyraźnym wahaniem powiedział: – Mam pewien plan, ale…
Czekał, żebym się odezwał, albo po prostu wciąż nie był pewien, czy dobrze robi. Może rozważał jeszcze wszystkie za i przeciw. W końcu podjął decyzję.
– Będę musiał złamać wszystkie zasady i pokazać panu coś, czego nikt z pana gatunku nie powinien widzieć. Rozumie pan? Coś, o czym nigdy nikomu nie będzie pan mógł powiedzieć, nawet pomimo oburzenia, jakie niewątpliwie to u pana wywoła.
– Czy to coś bardziej oburzającego niż rozmyślne ogłupianie ludzi? – spytałem, ścierając pot z czoła. Oddech mi się powoli uspokajał.
– Obawiam się, że tak.
– Czytał pan rewers mojej wizytówki? – Starałem się być poważny.
– Nie – przyznał. – Znalazłem ogłoszenie w internecie.
– Jest tam napisane, że zapewniam bezwarunkową dyskrecję, o ile klient rozliczy się zgodnie z umową.
– Aha. A czemu nie było tego w ogłoszeniach w sieci?
– Limit znaków – mruknąłem.
Nie chciałem przyznać, że przez roztargnienie nie wkleiłem całego tekstu. Komuś wyglądającemu jak cziłała?
– Dobrze! – odetchnął. – Pokieruję pana, ale proszę przygotować się na szok. To może pana zdruzgotać, ale jest niezbędne byśmy przedarli się do celu. Musimy się pośpieszyć, bo wkrótce nawet ten fortel na nic nam się nie zda. Gotowy?
– Od otrzymania zaliczki!
– Zatem biegiem prosto. Toaleta po lewej stronie. Trzecia kabina. Proszę zablokować drzwi.
Dotarłem tam po minucie.
– Niech pan zakręci rolką papieru i naciśnie dwa razy spłuczkę – usłyszałem dalsze instrukcje.
– Podniosła się klapa sedesu. Mruga tam jakieś światełko – zameldowałem.
– Świetnie! – pochwalił Iks. – Teraz proszę wyrecytować pierwszą linijkę hitu Zenka o oczach zielonych.
– Coś pan?
– Recytuj!
Po słowie „oszalałem” klapa opadła, a cała kabina wykonała ślizg i obrót. Nie byłem na to gotowy, więc poleciałem na ścianę, odbiłem się i wylądowałem tyłkiem na muszli.
– Proszę odryglować drzwi i prosto, potem pierwsza w lewo. – Głos w słuchawce był wyraźniejszy.
Korytarz nie przypominał tych, którymi przemieszczałem się do tej pory. Gładkie, połyskujące metalicznie ściany. Taka sama podłoga i sufit. Podwieszone pod nim gazowe świetlówki dawały blade światło. W jednej nawalał starter i mrugała irytująco. Wbrew moim obawom kroki nie odbijały się echem. Nie musiałem się nawet wysilać. Dziwne podłoże wydawało się pochłaniać dźwięki. Wkrótce skręciłem, jak kazał Iks i dotarłem do szerokich, stalowych drzwi. Nie miały żadnej klamki ani zamka.
– Trzymaj się panie Darek, otwieram!
Po jego słowach oba skrzydła rozsunęły się bezszelestnie, ukazując panującą wewnątrz ciemność. Przeszedł mnie dreszcz niepokoju, ale zaraz usłyszałem znów głos Iksa. Tym razem nie w słuchawce, a z mroku przed sobą.
– Niech pan wejdzie i postara się to jakoś przyswoić.
Nie pytałem już o nic, tylko postąpiłem do przodu. Gdy tylko moja noga przekroczyła próg, wysoko w górze rozpaliły się jarzeniówki. Kolejne i kolejne, oświetlając długi hangar zastawiony…
– Ożeż ty w mordę! – wyrwało mi się.
Pomieszczenie wypełnione było kukłami ludzi. Stojącymi na baczność, nieruchomo, w równych rzędach. Po kilka egzemplarzy tych samych twarzy. Kobiety i mężczyźni. W sektorach opisanych jak działy w supermarkecie. „Byli ministrowie”, „członkowie niższego szczebla”, „członkowie wyższego szczebla”, „przyszli ministrowie”, a nawet „kozły ofiarne”.
Z przerażeniem odkryłem, że część twarzy znam.
– To surogaci – wyjaśnił Iks. – Proszę się jednak nie stresować. Każdy z nich ma odpowiednik w żywym człowieku. Warunkiem ich istnienia jest istnienie pierwowzoru.
– Ale…
– To kopie na użytek własny, dopuszczalne przez galaktyczne prawo. Możemy je posiadać, jeśli istnieje oryginał. W wypadku utraty oryginału kopie muszą zostać zniszczone. Jasne?
– Ale…
– Miał się pan trzymać zadania – burknął z urazą. – Surogaci nie są autonomiczni, nie mogą sami się poruszać. Proszę na mnie spojrzeć. W tej formie nie mogę się przecież pokazać publicznie, prawda? A ja jeszcze jestem przystojny. – Mrugnął do mnie porozumiewawczo. – To dla nas bardzo korzystne. Oryginał wysyłamy na urlop, a sami siadamy za sterami jego kopii. Pozwala nam to lepiej kontrolować pewne kwestie, ale mniejsza! To nasza szansa, by dostać się do emitera.
– Przecież ja w to nie… – zacząłem wciąż skołowany.
– Nie pan! – Roześmiał się. – Ja pana przeprowadzę, tylko musimy przejść do działu premium!
W rogu hali znajdowały się kolejne drzwi. Nad nimi, na skromnej tabliczce umieszczono napis VIP, a w środku…
– Rany! – nie mogłem się powstrzymać. – Przecież to Donald, a to Andrzej… Zbigniew i Grzegorz obok siebie?
– Taki żarcik.
– I Ryszard…
– Wrócił z Madery.
– Beata przecież już niezbyt…
– To polityka, może się jeszcze przydać. – Podszedł do kolejnej, skrytej nieco w cieniu, chudej postaci. Zbyt charakterystycznej, by można mieć jakiekolwiek wątpliwości.
– Żartujesz! – Pokręciłem głową.
– W żadnym razie – Wyciągnął z kieszeni niewielkiego pilota i nacisnął przycisk. W ciemności zamrugały złowrogie oczy.
– Bib, bip! – powiedział metalicznie Antoni, po czym na jego szyi pojawiła się cienka rysa.
Po chwili pusta głowa uniosła się na zawiasie przytwierdzonym do kręgosłupa, ukazując oświetlony fotel otoczony pulpitem sterowniczym. Iks wdrapał się tam zwinnie i zasiadł za sterami.
– Uruchamiany na kluczyk? – zażartowałem.
Iks jednak nie był w humorze. Spojrzał na mnie psimi ślepiami i przysiągłbym, że był w nich strach. A jeśli nie strach, to co najmniej niepokój. Zrozumiałem wtedy, że Iks tylko stara się zachować pozory opanowania i zrobiło mi się go żal.
– Niech pan nie żartuje – powiedział cicho. – Aktywacja następuje po wprowadzeniu komendy głosowej. – Zapiął pasy, omiótł wzrokiem ekrany i znów spojrzał na mnie – Gotowy?
– Gotowy – potwierdziłem.
– Brzoza! – zapiszczał do pulpitu.
Antoni drgnął. Zatelepał się i zamruczał. Sięgnął rękami i ostrożnie umieścił głowę na właściwym miejscu. Ślad łączenie zniknął w ciągu kilku sekund.
– Chodźmy! – powiedział głosem znanym z telewizji i ruszył żwawo z powrotem tam, skąd przyszliśmy.
Pierwszych ochroniarzy spotkaliśmy tuż po wkroczeniu na główny korytarz. Na mój widok drgnęli nerwowo, ale cofnęli się pod zimnym wzrokiem Antoniego. Żaden z nich nie zdecydował się choćby odezwać. Wkrótce maszerowaliśmy równym krokiem, a ludzie schodzili nam z drogi. Nie potrzeba już było mikrofonu ani plakietki. Lekko przechylona głowa Antoniego obracała się to w lewo, to w prawo jak radar stacji naprowadzania rakiet dalekiego zasięgu. Nie było nikogo, kto ośmieliłby się choć podnieść na nas wzrok. Minęliśmy miejsce, gdzie urządzono na mnie zasadzkę i bez trudu pokonaliśmy ostatni odcinek drogi.
Stare, zardzewiałe wrota prowadzące do nieużywanego schronu jęknęły, gdy Antoni naparł na nie z całą siłą. Mechanizm zgrzytnął i się poruszył. Rdza posypała się ze skorodowanych zawiasów. Poczułem zapach stęchlizny i kurzu. Typowy dla nie odwiedzanych od lat podziemi.
Wąski tunel o niskim sklepieniu prowadził w dół. Iks, dłonią Antoniego, przekręcił bakelitowe pokrętło na ścianie i po chwili strome schody oświetliły niskowatowe żarówki w zakurzonych, pancernych oprawach. Zaczęliśmy schodzić ostrożnie, trzymając się przytwierdzonej do ściany poręczy. Spod naruszonych zębem czasu zaczepów osypywał się tynk. Przy suficie biegły smołowane kable i jakieś rury. To wszystko sprawiało, że czułem się nieswojo. Rozumiecie, dużo horrorów kończy się w takich właśnie miejscach. Zmutowane pająki, hitlerowskie zombie, małe, czarnowłose dziewczynki w sukieneczkach z lat sześćdziesiątych czy ruscy pasażerowie czekający na swój wagonik metra. Pocieszające było tylko to, że Antoni schodził pierwszy. W razie problemów dawało to trochę czasu na wykonanie rozsądnego manewru taktycznego.
Oczywiście wziąłem się w garść. W samą porę, bo zaraz poczułem się jak ten kot Schrödingera. Na szczęście odwrót nie był konieczny. Na nieszczęście nie był też możliwy.
Pomieszczenie na dole miało osobny włącznik światła. Antoni wymacał go, gdy stanęliśmy na nierównej, betonowej podłodze. Pstryk! Dwadzieścia pięć metrów kwadratowych o łukowatym sklepieniu. Chylące się ze starości regały zastawione wieloletnią kolekcją kurzu i pajęczyn. Stojąca w kącie skrzynia. Oparte obok niej duże ramy, zakryte być może prześcieradłem. Samotne krzesło na środku i stojący obok niego Lenin. Obaj z Antonim podskoczyliśmy w tym samym momencie. Iks podskoczył ponownie, gdy Lenin się odezwał:
– Syruszaninie IXinxuxxx, dopuściłeś się haniebnego złamania obowiązujących praw!
W tym samym momencie na schodach, za naszymi plecami, załomotały czyjeś kroki. Pojawił się tam siwowłosy Stanisław, a zza jego pleców łypał młody Bartłomiej. Blokowali drogę ucieczki.
– W dodatku wmieszałeś w nasze sprawy niewinnego człowieka! – kontynuował Lenin.
– Wasza ekscelencjo! – zaskomlał Iks ustami Antoniego, po czym padł na kolana, wznosząc dłonie w błagalnym geście. – Ja tylko…
– Ty tylko chciałeś skompromitować władzę naszej frakcji i doprowadzić do przedwczesnych wyborów. Naprawdę wierzyłeś, że masz szansę mnie zastąpić?
– Moment – chrząknąłem. – Agent Iks wynajął mnie w imieniu Agencji Sekretnego Syriusza…
– ASS nie istnieje, a Iks nie jest żadnym agentem. – Pokręcił głową Lenin. – To tylko młody i ambitny Syriuszanin, który źle pojmuje swoją rolę we wszechświecie i zadania, jakie stoją przed frakcjami.
– Ale… – bąknął Iks.
– Zbyt młody, aby posiadać odpowiednią wiedzę, i zbyt ambitny, aby jej brak do siebie dopuścić. Podąża za mrzonką i opiera swoje plany na mrzonkach.
– Transmiter nie istnieje? – spytałem.
– Istnieje – przytaknął Lenin. – I nie widzę przeciwwskazań, abyś zrobił z nim, co uznasz za stosowne. Najpierw jednak…
– Proszę o wyrozumiałość! – wyjęczał Antoni. – Ja naprawdę nic złego… To wszystko dla dobra… Ja mam dowody!
– Zamilcz! – fuknął Lenin. – Chciałeś zająć moje miejsce, a to poważne przewinienie. Za karę zostaniesz odesłany na Syriusza i powtórzysz ostatni rok w kolonii elementarnej! Na koniec zdasz egzamin i każę dopilnować, abyś tym razem nie miał możliwości oszukiwać. Nasz świat potrzebuje ambitnych Syriuszan, nie głupich. Program praktyk na ziemi wymaga gruntownego przemyślenia. Wy – wskazał Iksa palcem – młodzi, macie uczyć się o zgubnym wpływie ignorancji, cwaniactwa i egoizmu na społeczeństwo. Uczyć się na ludzkich błędach, a nie brać z nich przykład. – Spojrzał na blokujących schody. – Wyprowadźcie go i odeślijcie pierwszym transportem!
– Wybacz! – Antoni spojrzał na mnie przepraszająco. – To tylko takie nieporozumienie. – Po chwili człapał już w górę w asyście milczących surogatów.
Na szyi Lenina pojawiła się szpara. Głowa uniosła się z trudem. W staromodnym, wysłużonym wnętrzu zasiadał pomarszczony jak mops kosmita w kremowym garniturze i okularach.
– Przykro mi, panie Darku, że ta niefortunna sytuacja doprowadziła do marnotrawienia pana czasu – powiedział zmęczonym, nieco skrzekliwym głosem. – Bardzo szanuję dorobek pana rodziny i cenię dyskrecję. – Ręka Lenina sięgnęła do zakurzonej kieszeni i wyciągnęła starą wizytówkę. Aż mi się łza w oku zakręciła, gdy rozpoznałem na niej piękne pismo dziadka. – Przepraszam w imieniu Iksa i swoim. – Postukał dłonią w pulpit. – Ten surogat był jedynym, jaki jeszcze działał w magazynie odrzutów, tu pod ziemią. Nie miałem czasu, aby sprowadzać nowego z góry.
– W porządku. Lenin wiecznie żywy. – Wzruszyłem ramionami. – Rozumiem, że umowa…
– Oczywiście nie istnieje. – Pokiwał głową. – Ale zaliczkę proszę sobie zostawić. Niech to będzie forma zadośćuczynienia za to zamieszanie.
– A co z emiterem?
– Iks często wagarował i omijał wykłady. Szczególnie z historii…
– Mówił pan, że istnieje – przypomniałem.
– Naturalnie. – Przytaknął i podszedł do jednego z regałów.
Surogat drżał przy każdym ruchu, powłóczył nogami, przez co siedzący w jego wnętrzu kosmita bujał się, jakby dosiadał wielbłąda. Obaj wyraźnie się męczyli. Odchylona do tyłu głowa kukły sprawiała upiorne wrażenie. Mechanizmy zabuczały z wysiłkiem, gdy Lenin wyciągał z regału skrzynię. Jeden rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że leżała tu od dawna.
– Emiter był innowacją. Wiele ułatwiał – powiedział, przenosząc urządzenie na środek pomieszczenia.
Buczenie nasiliło się, gdy ustawiał ją na krześle. Potem cofnął o krok i spróbował wyprostować. Zdołał dopiero za drugim razem.
– Z biegiem lat zrezygnowaliśmy jednak z tego programu. Surogaci okazali się praktyczniejsi. To chyba ostatni sprawny emiter na tej planecie. – Kosmita się uśmiechnął. – Jest pański.
– Tak po prostu? – zapytałem z niedowierzaniem.
– Chcę być wobec pana fair, szczególnie, że przesunął się pan na pierwsze miejsce naszej listy outsourcingowej. Jest kilka projektów, które zapewne będziemy chcieli zrealizować, ale o tym porozmawiamy, kiedy zarząd naszej frakcji zatwierdzi je w budżecie. To może potrwać… – Popukał w jeden z ekranów na pulpicie – Teraz muszę pana opuścić, bo to truchło zaraz się rozsypie. Trafi pan do wyjścia, panie Darku?
– Myślę, że tak – wymamrotałem.
– Wspaniale. Miło było pana zobaczyć i raz jeszcze przepraszam za wszystko. Miłego dnia. – Nie czekając na moją odpowiedź, odwrócił się i pokuśtykał chwiejnie w kierunku wąskiego, nieoświetlonego otworu prowadzącego zapewne do kolejnych pomieszczeń schronu.
Pochyliłem się nad emiterem i starłem warstwę kurzu. Zardzewiały zatrzask ustąpił po chwili szarpania. Podniosłem wieko i stanąłem jak wryty. Wewnątrz naprawdę był pulpit z włącznikiem, lampką kontrolną i wskaźnikiem poziomu. Był też numer seryjny. Dokładnie tak, jak opisywał Iks. Nie zgadzało się tylko jedno.
– On jest wyłączony! – krzyknąłem w ślad za odwróconą do góry nogami łepetyną Lenina, która majaczyła na granicy mroku.
– Naturalnie – zgodził się kosmita. – Od wielu lat.
– Iks mówił, że stacje pomiarowe rejestrują…
– Rosnące zidiocenie? – Zatrzymał się i odwrócił w moim kierunku. – Ignorancję, frustrację, nienawiść?
Pokiwałem głową, a on się uśmiechnął.
– To prawda, panie Darku. Tak jest, ale przecież nie potrzebuje pan naszych stacji, aby to wiedzieć. Wystarczy zajrzeć do waszego internetu, prawda?
– Myślałem, że to emiter… Rodzaj spisku… Sterowanie…
– Nie, panie Darku – westchnął współczująco. – Nie potrzebujecie kosmitów, aby robili z was głupców, świetnie radzicie sobie z tym sami. Do widzenia.
Zanurzył się w mrok. Jeszcze przez chwilę słychać było cichnące buczenie i szuranie niesprawnych stóp, a potem zapadła cisza.