Czarne Oko Bogów dostrzeżono na niebie w południe – dryfowało nad strzechą zachodniego lasu niczym martwe, wypalone Słońce. Szeptano, że jego pojawienie się zwiastuje nieszczęście.
Kiedy nazajutrz Zorza uparła się, by same zaniosły strawę do Sowiej Wieży, Rosa skłonna była w te szepty uwierzyć bez reszty.
– Wracajmy – jęknęła, omal nie spadając ze stromych schodów.
Zorza mknęła po nich jak kozica. Kosz pełen wiktuałów był ciężki, ale w podekscytowaniu nie czuła jego wagi.
– Ani mi się śni! – syknęła, odrzucając na plecy jasny warkocz. – Chciałam zobaczyć Sowiego Demona, to go zobaczę!
Rosa westchnęła.
– Rada zabrania…
Ale dziewczyna już zniknęła w dziurze po wybitych drzwiach.
Ze środka ciągnęło chłodem, wonią pleśni i wilgotnego mchu. Zadrżała, ale ciaśniej owinęła się chustą i ruszyła dalej, trzymając się czerwonej o tej porze plamy słonecznego światła. Jej cień stał się długi i groteskowo chudy; na ten widok zadygotała raz jeszcze.
To było niebezpieczne. Rada surowo zabraniała przebywać poza pawilonami po zachodzie słońca – noce w wiosce były mroźne, a lasy pełne dzikiej zwierzyny. Kto po zmroku zasnął poza izbą, ten mógł już więcej nie wstać.
Ale Zorza nie bała się. Od dziecka wierzyła, że Hvasca, strażnik tej wsi, otacza ją opieką.
Nigdy go nie widziała, ponieważ wychodził tylko nocą – gdy wszyscy w wiosce spali – ale dostrzegała ślady jego obecności: palone nocą ogniska, rozkładane gdzieniegdzie pułapki na zwierzęta, przesuwane przedmioty. Sowi Demon był tu przed jej urodzeniem i miał być jeszcze długo po tym, jak Dobra Ziemia przyjmie jej martwe ciało.
Kroki odbijały się echem od kamiennych ścian. Zorza zadarła głowę i mocniej ujęła kosz. Sowia Wieża przypominała babkę Kandelę – była tak samo wykrzywiona, zrujnowana i przytłoczona brzemieniem lat, ale zarazem solidna. Nadgryziony zębem czasu kamień odsłaniał nagą więźbę dachu, wąskie korytarze zdawały się odbiegać od sieni we wszystkich kierunkach. Pod na wpół zawalonymi schodami czaiły się gęste cienie.
– Zorza, wracajmy!
– Idź sama! – warknęła dziewczyna i, nie czekając nawet, aż kroki uciekającej Rosy umilkną, raźno ruszyła przed siebie.
Nagle dopadła ją senność. Skronie ścisnęło nieludzkie znużenie, kosz raptownie stał się dziwnie ciężki. Upuściła go i spojrzała w dół.
Stała w głębokim cieniu. Konające słońce malowało na ścianach krwawe zacieki; Zorza nie zauważyła, kiedy zdążyło się aż tak ściemnić.
Odetchnęła, przyciskając czoło do zimnego kamienia w nadziei, że chłód ją rozbudzi.
Błąd.
Osunęła się na kolana. Powieki zaciążyły, jakby składały się z tego metalu, którego dawno już w wiosce nie było.
Ołów, przypomniała sobie, błądząc na pograniczu jawy i snu. Bardziej wyśniła sobie niż poczuła, że tuż obok miękko upada coś dużego.
***
Obudził ją płacz. Rozkleiła powieki, czując ciepłe krople wilgoci kapiące na grzbiet ręki. Ktoś ściskał ją z siłą imadła, zanosząc się szlochem.
– Ty żyjesz! – wyłkała Rosa.
– Przecież mówiłam, że nic jej nie będzie – prychnęła czająca się w kącie izby Łuna, odgarniając z twarzy kosmyk ognistych włosów.
– Która jest godzina?
Dziewczyna tylko machnęła ręką w stronę zegara słonecznego. Cień padał nieco poza wyrytą w drewnie cyfrą „8”. Słońce musiało wstać jakiś czas temu. Zorza zwykła sypiać długo – wstawała, gdy było już wysoko na niebie.
A to oznaczać mogło jedno.
– Kto mnie przyniósł? – spytała z nadzieją, że był to smagły i wysoki Lumen.
Łuna odwróciła wzrok. Jej palce niecierpliwie szarpały rude loki.
– Nie wiemy.
– Co?
– Nie wiemy. Byłaś w łóżku, gdy Rosa wstała.
– Ale przecież… – Zorza zająknęła się. Rosa budziła się najwcześniej w całym pawilonie. – Zasnęłam w Wieży! Zrobiło się ciemno i… – Urwała.
Dziewczęta milczały, nieruchome i blade jak bibeloty z kości. Rosa z wrażenia aż przestała płakać. Jej niebieskie oczy skrzyły się od łez, rozszczepiona warga drżała.
– On mnie przyniósł – powiedziała Zorza. – Hvasca. Przyniósł mnie z Sowiej Wieży.
– Niemożliwe! – jęknęła Rosa, ale przyjaciółka już wygrzebywała się spod sterty skór i nakładała trzewiki.
***
Pawilon Rady był najbardziej okazały w całej wsi. Zorza musiała przemierzyć długie, obite skórami korytarze, nim dotarła do Wielkiej Sali.
Zamarła przed drzwiami, słysząc podniesione głosy.
– Niedorzeczne! – powiedział twardo ojciec. Rozległ się huk, jakby ktoś uderzył pięścią w stół.
– Otwórz oczy, ayascua. – Lumen mówił z szacunkiem, ale chłodno. – Ludzie przestają się budzić ze snu. To klątwa. Musimy podążyć za Okiem Bogów, znaleźć Dzierżących Blask i…
– Milcz! – zagrzmiał wódz. Zorza przestraszyła się furii w jego głosie. – Jestem ayascua tej wsi, tak samo jak mój ojciec i dziad, kość z kości, krew z krwi. Szanuję tradycję. A nasza tradycja głosi: kładź się o zmierzchu, wstawaj o świcie, czcij Prawdziwe Słońce i nigdy nie zbliżaj się do obcych, albowiem choć wykradli blask Bogom…
– …ich chciwe serca spowija ciemność – szepnął Lumen.
– Prawdę rzekłeś.
Zapadła głucha cisza.
Zorza odskoczyła od drzwi, jakby parzyły.
***
Została godzina do zmierzchu, gdy za swoją najładniejszą wstążkę wytargowała kolejną służbę w Wieży i, dzierżąc kosz, ruszyła ku na wpół zawalonej budowli. Pakunek był dużo cięższy – z pawilonu kuchennego, prócz świeżego chleba, kostki sera i kiełbasy, wzięła też blaszany rondel i chochlę.
Szkło chrzęściło pod jej butami, kiedy wkroczyła do środka. Wzięła głęboki oddech.
– Hvasca! – przemówiła, starając się pohamować drżenie głosu. – Okaż się, Sowi Demonie!
Cisza.
W cieniu kamiennych ścian chrobotały szczury.
Dziewczyna wyjęła metalowe naczynia i, zmówiwszy szeptem modlitwę do Prawdziwego Słońca, zamaszyście rąbnęła jednym o drugie. Od huku aż rozbolały ją zęby; szczury rozpierzchły się z piskiem.
W ciemności coś drgnęło.
– Auu!
Zorza zacisnęła usta, składając się do kolejnego uderzenia. Na ten widok istota wpadła w popłoch.
– Nie! Przestań! Wstaję. – Mrok wypluł niewyraźny, długi kształt, który ostrożnie zbliżył się do granicy światła.
Zorza wrzasnęła i upuściła swoje utensylia, robiąc przy tym taki raban, że Sowi Demon skrzywił się paskudnie.
I bez tego nie grzeszył urodą.
Był koszmarnie chudy. Przerastał ją o głowę, ale ubranie – strzępy szaroburych szmat – wisiało na nim luźno, odsłaniając obojczyki tak ostre, że niemal można było nimi chleb kroić. Hvasca miał bladą twarz z wydatnym nosem, wąskim i ostrym jak ptasi dziób. Strzecha ciemnych włosów okalała mu oblicze, którego większą część zajmowały oczy.
Zorza cofnęła się, dygocząc ze strachu.
Nigdy nie widziała takich oczu!
Były ogromne – dwa razy większe niż u człowieka – blisko osadzone i całkowicie czarne. Hvasca przymknął powieki, a wówczas zobaczyła, że ustawione są bardzo skośnie. Wyciągnął rękę, chcąc dziewczyny dotknąć, ale zawahał się.
– Uważaj. Cień – powiedział. Głos miał cichy i ochrypły, jak gdyby zardzewiały od nieużywania. – Ty w mrok. Zaśniesz.
– Jesteś prawdziwy! – wyszeptała.
– Jedzenie. Upuściłaś.
Kosz walał się po brudnej podłodze; zawartość wysypała się zeń jak wyprute wnętrzności. Zorza rzuciła się na kolana, by pozbierać wiktuały. Hvasca obserwował ją czujnie.
– Dlaczego hałasujesz w mojej wieży? – spytał, starannie dobierając słowa.
– Ja… potrzebuję pomocy.
– Niemądra. – Chwycił kosz i wycofał się w mrok. – Odejdź.
– Nie!
– Odejdź. Zmierzcha.
Dziewczyna zadarła głowę, by zmierzyć wzrokiem czerwonawy poblask zachodzącego słońca. Zagryzła wargę.
– Wrócę – zapowiedziała. – Jestem Zorza, druga córka ayascua tej wsi, i z pewnością tu wrócę.
***
Obietnicę spełniła nazajutrz, wymknąwszy się do Wieży z naręczem świśniętych z pawilonu kuchennego jabłek. Było słoneczne, choć mroźne popołudnie; oddech parował na zimnym powietrzu.
Sowi Demon czekał na nią. Czaił się na skraju cienia, krzywiąc ze wstrętem. Twarz miał szarą i zmęczoną, olbrzymie oczy podkrążone i opuchnięte z niewyspania. To nie była jego pora.
Zorza poturlała w stronę cienia jabłko.
– Tylko tyle? – burknął.
– Nie miałam czasu.
– Nie da się ukryć. – Hvasca uśmiechnął się paskudnie. Miał dziwne zęby: wąskie, bardzo ostre i podejrzanie zbyt liczne.
Błękitne oczy dziewczyny błysnęły.
– Ty coś wiesz – rzekła, przysuwając się na sam skraj plamy słońca. Demon podniósł palec, bez słowa wskazując jej linię wytyczoną przez światło – granicę ich istnień, nieprzekraczalny most pomiędzy jej dniem i jego nocą. – O naszej klątwie. Powiedz!
Potarł twarz wierzchem dłoni.
– To nie takie proste – westchnął, tłumiąc ziewnięcie. – Po pierwsze, nie zrozumiesz słów. Po drugie, nie chcę mówić.
Dziewczyna potoczyła w jego stronę kolejne jabłko.
– Proszę – szepnęła głosem ochrypłym z napięcia.
– Innym razem – zaszemrał, usuwając się w cień.
***
– Naprawdę jesteś demonem? – spytała Zorza dwa dni później, siedząc w kręgu światła. Nogi skrzyżowała przed sobą, w jej dłoniach srebrzyście błyskał kozik, którym kroiła szynkę.
Hvasca czaił się w kącie.
– Mam zmodyfikowany karioty… Mam w sobie ducha sowy. Różnię się od ludzi.
– Od Dzierżących Blask? – podchwyciła, rzucając mięso w stronę cienia; Sowi Demon złapał je w locie ruchem godnym drapieżnika. Wyglądał na głodnego. Kęsy połykał w całości. – Ojciec i babka Kandela przestrzegali nas przez nimi. To ludzie, którzy zakpili sobie z bogów i wykradli im Światłość, ale nie rozproszyli cienia w swoich sercach. Zniszczyli lądy, zatruli wody i wycięli lasy. Wyłupili bogom Oczy i zawiesili je na niebie.
– Ren zao yue qiu wei xing.
Zorza zbladła i zerwała się na równe nogi w obawie, że Demon zaczął rzucać czary, ale on tylko uśmiechnął się krzywo.
– Chińskie sztuczne księżyce. Nazywacie je Oczami Bogów, ale to tak naprawdę coś na kształt wielkich luster nocą odbijających światło w kierunku miast. Chodziło o redukcję zużycia elektryczności.
Dziewczyna aż syknęła, padając na kolana i krzyżując nadgarstki na dźwięk Imienia Blasku. To była wielka moc – zakazana i straszna – ale Demon mówił o niej swobodnie.
Jego głos stracił już chrapliwe tony. Hvasca mówił chętnie i pewnie, przypomniawszy sobie, jak należy budować zdania. Zorza zastanawiała się, od jak dawna nie rozmawiał z człowiekiem.
– W pewnym momencie ludzie zrozumieli, że ich umysły zmierzają ku przyszłości, ale ciała – nie. Nosili dusze bogów w ciałach zwierząt, które nie radziły sobie z tempem zmian. Próbowali to zatrzymać. Jedli jak człowiek paleolitu, usiłowali tak samo się ruszać, żyć w podobnym otoczeniu… Mówiłem, że mnie nie zrozumiesz. – Skrzywił się, dostrzegłszy jej minę.
– Mów dalej. Proszę.
Westchnął.
– Niektórzy pragnęli odciąć się od cywilizacji – podjął po chwili. – Powstawały różne sekty. Jedna z najbardziej zaciekłych wywalczyła sobie suwerenność i obietnicę nieingerencji ze strony rządu. Prowadzili eksperymenty na swoich ludziach, usiłując dostosować ich rytm dobowy do ruchów Słońca tak, by zasypiali, gdy tylko zrobi się zbyt ciemno. Główna zasada brzmiała: kładź się o zmierzchu…
– …wstawaj o świcie – dokończyła Zorza nabożnym szeptem.
Hvasca chciał odejść, ale była szybsza. Rzuciła się do przodu, oburącz chwytając go za kościsty nadgarstek. Skórę miał cienką i chłodną, w dotyku dziwnie przywodzącą na myśl oskubaną kurę. Zorza zadrżała; jej własne ręce po łokcie zanurzone w cieniu wyglądały obco i groźnie, jakby miały nigdy nie wrócić do światła.
– Niektórzy twierdzą, że klątwa to kara za odcięcie od świata! – rzuciła gorączkowo. – Mają rację?
Demon milczał przez chwilę.
– Poniekąd – przyznał.
– Powinniśmy opuścić wioskę? Ruszyć za Okiem Bogów? – Mocniej zacisnęła palce, czując, jak serce w jej piersi zbryla się w twardą, lodowatą grudę.
Hvasca zasyczał i wyrwał się z uścisku.
– Nie powiem ci nic więcej.
– Więc dlaczego na mnie czekasz?! – wrzasnęła wściekle, a przez jego twarz przebiegł cień zaskoczenia. – Dlaczego nie śpisz? To nie jest twoja pora!
– To nie…
– Dlaczego nie wyrzuciłeś mnie, kiedy przyszłam po raz pierwszy? Dlaczego pozwalasz mi tu przychodzić? Dlaczego… – zająknęła się, płonąc krwistym rumieńcem. – Dlaczego zaniosłeś mnie do pawilonu, zamiast pozwolić, bym zamarzła? Jesteś samotny. Od tak dawna, że zapomniałeś nawet, jak mówić.
Zorza przerwała, biorąc głęboki, drżący wdech. Policzki miała mokre od łez.
– Wioska kocha cię, czci jako opiekuna i składa dary. Ale jeżeli wszyscy zaśniemy, nikt więcej nie wespnie się na schody Sowiej Wieży, by przynieść ci świeży chleb. Nikomu więcej nie będziesz doglądał w nocy ognia. I wtedy… wtedy naprawdę zostaniesz sam.
Sowi Demon długo milczał z twarzą ukrytą w dłoniach, wtulony w cień kamiennej ściany. Wreszcie opuścił ręce.
I opowiedział jej wszystko.
***
– Coś ty powiedziała, dziewczyno? – spytał ayascua zimno. Zorza zadrżała, słysząc w głosie ojca dezaprobatę, ale nie ulękła się. Nie mogła stracić twarzy przed całym Zgromadzeniem Skowronków.
– Popieram Lumena – oświadczyła dobitnie. Lider opozycjonistów był bardzo blady. Dziś rano nie obudziły się jego matka i siostra. – Powinniśmy odnaleźć Dzierżących Blask. Klątwa jest karą za izolację.
W Wielkiej Sali wybuchły szepty.
– Absurd! – warknął Luks, zagorzały poplecznik ojca w Radzie.
– Tak powiedział mi Sowi Demon! – Zorza urwała, delektując się ciszą, która zapadła po jej słowach. – Opowiedział mi wszystko o wiosce. I o tym, co uczynił Wielki Założyciel, Diego Ayascua.
Ojciec, dotychczas purpurowy z wściekłości, teraz raptownie zbladł. Prawdziwe imię Założyciela było sekretem przekazywanym nowemu przywódcy. Zorza nie miała prawa go znać. Nie miała też prawa niepokoić śpiącego za dnia Hvaski. Nikt dotąd się na to nie poważył.
Nikt!
– Klątwa to kara za grzebanie w naszych ge… genach i życie w odosobnieniu. Rozmnażamy się sami ze sobą i dlatego…
– Dość!
– I dlatego dzieci rodzą się chore! – wrzasnęła, wskazując palcem Rosę. Oczy przyjaciółki, jedyna ładna część ciastowatej, szpetnej twarzy, wezbrały łzami. – Ale Dzierżący Blask mogliby nas wyleczyć! Ich badania…
Cios sprawił, że aż się zatoczyła. W szoku dotknęła twarzy; lewy policzek piekł, jakby wraziła go do ognia. Ojciec zamarł z wciąż uniesioną ręką.
– Zamilcz i wynoś się sprzed oczu Rady – wycharczał. – Już nie jesteś moją córką.
***
Tę noc po raz pierwszy w życiu spędziła poza pawilonem, w nieocieplonym, niskim namiocie zszytym z kozich skór. Kładła się spać, kołysana szumem wiatru i ich lekko zatęchłym, ostrym zapaszkiem.
Miała wyrzuty sumienia z powodu tego, jak potraktowała Rosę. Głęboko wierzyła, miała rację, ale powinna była wyrażać się delikatniej. Mogła przeprosić dopiero rano podczas wspólnego przędzenia, bo straciła prawo wstępu do domu, gdzie spały obok siebie, w najbardziej mroźne noce przytulone pod stertą skór.
Czekała, aż drzwi przędzalni uchylą się, ukazując brzydką, poczciwą twarz o rozszczepionej wardze. Ale tego ranka Rosa nie wstała.
Zorza z furią przędła przez cały dzień. Nawet nie zauważyła, że ukłuła się ostrym wrzecionem, a nowa nić nasiąkła krwią. Po plecach przebiegł jej lodowaty dreszcz – czuła, że to zły znak.
Nazajutrz nie obudził się Lumen.
***
Zorza zerwała się o świcie. Panujący w namiocie chłód sprawiał, że budziła się teraz znacznie wcześniej.
Odrzuciła skóry i wyskoczyła z posłania, usiłując nie hałasować. Spod łoża wyjęła spakowany zawczasu worek. Miała w nim suchą żywność, bukłaki wody i dary Sowiego Demona: czarodziejski przyrząd zawsze wskazujący północ, artefakt, z którego po pstryknięciu buchał prawdziwy płomień, nóż o ząbkowanym ostrzu. Dostała też ciepły koc, który po zrolowaniu zajmował bardzo mało miejsca oraz niesmaczne, twarde grudki zabijające ból i choroby. Na myśl o nich Zorza poczuła wściekłość.
Ojciec, choć wiedział o lekach, nigdy nikomu nie ulżył nimi w cierpieniu. Uważał to za świętokradztwo.
To, co zamierzała uczynić, także.
Wioskę otaczały gęste lasy. W odległości pół dnia marszu okalał je mur tak wysoki, że dwóch mężczyzn ledwo sięgało szczytu, jeśli jeden stanął drugiemu na barkach. Na wschodniej ścianie widniała jedna jedyna Brama. Poruszyć ją mogło tylko zaklęcie strzeżone przez ayascua.
Cóż, nie dość pilnie, pomyślała z satysfakcją, czując ciepło na piersi tam, gdzie w sekretniej kieszonce kryła się karteczka z ciągiem znaków. Zaraz jednak spoważniała.
O tej porze wioska wyglądała na wymarłą. Jedynym problemem była Straż Dzienna wstająca najwcześniej we wsi, by czuwać nad porządkiem.
Wyminęła oborę i skręciła w alejkę prowadzącą do przędzalni. To była najbezpieczniejsza trasa – z dala od pawilonu Rady, od centrum kulturalnego wioski. Nie spodziewała się tu o świcie nikogo.
Błąd.
Ktoś złapał ją za ramię i boleśnie ścisnął.
– Dokąd to?
– Na grzyby – warknęła. Zareagowała błyskawicznie, dokładnie tak, jak uczył ją Hvasca. W jednej sekundzie strażnik trzymał ją, w drugiej już wybałuszał oczy, leżąc na ziemi. Zorza nie wahała się ani chwili.
Błysnął chrom. Wbiła igłę w ramię mężczyzny i wcisnęła tłok; jego twarz raptownie sflaczała, a oczy zasnuły się mgłą.
Zorza starannie zagrzebała w ziemi iniektor i odetchnęła głęboko.
A potem pobiegła w las.
***
Ledwo zanurzyła się w knieję, poczuła się samotna. Szła wolno, dygocząc z zimna, strachu i samotności.
Wioska żyła w dużym ścisku, pracując i wspierając wzajemnie, a ona po raz pierwszy poczuła, że już nie jest jej częścią.
Serce waliło jej w piersi, gdy przedzierała się przez gęste poszycie. Każdy jej nerw napiął się jak cięciwa, choć wiedziała, że Rada zauważy jej zniknięcie i pośle pogoń dopiero za kilka godzin. Biegła, nie bacząc na to, że po raz pierwszy w życiu czuje w powietrzu sosnową, świeżą woń – zapach głębi lasu.
Będzie dobrze.
Potknęła się na wystającym korzeniu. Krzyknęła cicho, czując, jak sucha gałąź rozdziera skórę na jej policzku, ale nie zwolniła.
Będzie dobrze. Muszę tylko znaleźć Bramę przed nimi. Nie odważą się jej przekroczyć!
W południe zwaliła się na wilgotny mech, dygocząc z wysiłku. Jednym łykiem opróżniła pół bukłaka, ale nie pozwoliła sobie na dłuższy odpoczynek.
Płakała z ulgi, gdy dopadła do Bramy. Tak jak obiecał Demon, w mur wtopiona była stara płytka. Rząd liter i cyfr wciąż jarzył się słabym blaskiem.
Wciskała je, drżąc z nerwów. Wrota ze zgrzytem pękły na pół, a Zorza załkała i rzuciła się biegiem w ich metalową gardziel.
***
Po południu znalazła jar, w którym odważyła się rozpalić niewielkie ognisko z suchych gałązek. Głodna jak wilk, pożarła kolację i umościła sobie legowisko. Hvasca miał dołączyć do niej nocą, wędrując po tropach upuszczanych po drodze jaskrawożółtych groszków. Musieli odpoczywać, wiec nie mogli iść razem.
Ujrzała go o świcie. Mrużył oczy załzawione od zbyt ostrych promieni słońca.
– Co będzie, gdy znajdziemy Dzierżących Blask? – spytała.
Demon uśmiechnął się; policzki błyszczały mu od łez. Wyglądało to bardzo smutno.
***
Drugiego dnia upolowała i upiekła ptaka. Połowę starannie odkroiła i owinęła liśćmi w nadziei, że Hvasca zje swoją część, nim zrobi to jakieś zwierzę.
Obudziła się w cieple. Sowi Demon spał, ciasno przytulony do jej boku. Obok wygasłego ogniska piętrzył się stos obgryzionych kostek.
Ruszyła dalej.
***
– Przyszedłeś – szepnęła, kiedy przycupnął bezszelestnie u jej boku. Zmierzch już zapadał; Zorza dygotała pod kocem, walcząc z sennością. Hvasca wyglądał na bardzo zmęczonego; choć nie powinien, szedł jej śladem za dnia. – Wiesz, dawno temu babka Kandela opowiadała nam baśń. O królewnie, która wraz z dworem zasnęła na sto lat, czekając na księcia, który zbudziłby ją pocałunkiem.
Demon milczał.
– Nie chcę spać. – Poczuła pod powiekami łzy. – Jeśli nie wstanę o świcie… obudź mnie. Choćbym miała czekać sto lat, przysięgnij, że mnie obudzisz!
Chciałbym, pomyślał, dotykając jej policzka. Ale priony w twoim mózgu już zmieniły jego białka. Nie doczekasz stu lat. Umrzesz we śnie, bo ja nie potrafię cię ocalić.
– Śpij, królewno – szepnął Hvasca, gdy powieki Zorzy opadły.
Nie zauważył nawet, że przesiedział w wykrocie całą noc. Oprzytomniał, czując na skórze liźnięcia słońca. Dopiero wtedy pochylił się i, nie wiedząc, co robi, wycisnął na jej ustach pocałunek.
Nie obudziła się.
Na horyzoncie wstawał świt. Zorza, druga córka ayascua Skowronków, miała rację.
Został sam.