- Opowiadanie: Maria Fuks - Najsłodszy róż

Najsłodszy róż

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Najsłodszy róż

To była kawiarenka z rodzaju tych, które nagle wyrastają  z ziemi, kiedy po kilku dniach przyjedziesz do domu. Wszyscy wiedzieli, że nie utrzyma się długo, że za jakiś czas zastąpi ją inna, równie kolorowa i kusząca. W tym przypadku również tak się stało, ale to nie koniec historii.

To dopiero początek.

***

Eryk Stanisław Żeromski otworzył drzwi swojego mieszkania przy ulicy Mokrej i krokiem kogoś, kto wraca poraniony z frontu, wszedł do przedpokoju.  Miał tyle entuzjazmu, co leżący na jego biurku list z gazowni.

– Barany głupie – zaklął pod nosem  – przecież niedawno zapłaciłem! Rękę  sobie dam odciąć, że płaciłem…

Otworzył kopertę, gniewnie przy tym pomrukując.  

–  Kto to stroi sobie takie żarty… pewnie jakieś bachory, nie mają co ze sobą zrobić, ot co. Do nauki! Albo do pracy. Za moich czasów tacy gówniarze uwijali się przy pracy, że  aż się dymiło, ot co.

Różowy kolor listu był tak słodki, że dało się go niemal poczuć na języku. Eryk rozwinął poskładaną równo, malinową kartkę i przeczytał:

–  Zapraszamy…  zapraszamy do cukierni… po jakie licho pisali, że z gazowni, nie wiem…

Cukiernia nazywała się „Fart” i szczęśliwie leżała tylko dwie ulice dalej…

***

– Wyciągnij. No, pociągnij mocniej – rozległ się szept. W ciemności zabłysła idea mgiełki. Po pokoju rozszedł się rozkoszny  zapach domu – zapach pieczonych babeczek.

– Delikatnie. – Głos był gładki  niczym jedwab. – Musisz unieść rękę, o tak… a potem zakręcić i wyciągnąć. Rozumiesz?

– Dlaczego nie zrobi pani tego za mnie? – jęknął inny głos, bardziej szorstki i przepełniony gorzkim rozczarowaniem. – Ja nie potrafię.

– Ciszej, ciszej. Dlatego się uczysz, tak?

Jej „tak” zabrzmiało jak niespodziewane dotknięcie palcem.

– Tak – odparł głos.

***

Ten dzień należał do takich, których pory roku nie można było  określić. Słońce przebijało się co chwila, a jednak kiedy zachodziło, robiło się tak zimno, że trzeba było z powrotem zapiąć kurtkę.

Marysia stanęła przed budynkiem cukierni „Fart” w stanowczej pozie – a raczej taki miała zamiar, bo właśnie wtedy mocniej zawiał wiatr. Marysia kichnęła i, chcąc nie chcąc, musiała sięgnąć po chusteczkę.

Stojący obok niej Pawełek przyglądał się dziewczynce niepewnie.

– Jutro zamykają – oświadczyła.

– A mówiłaś, że być może nie zamkną – wtrącił chłopiec cichutko.

Marysia obróciła się w jego stronę, a jej dwa warkocze zawirowały z furią.

– Mówiłam – warknęła. – Ale o to trzeba spytać panią Dianę.

– Ee… Dianę?

– No. Ale pani Diana ciągle jest zajęta.

Pawełek pokiwał głową z mądrą miną i owinął się szczelniej szalikiem.

– Nie każdy to rozumie – dodała wymownie Marysia i jeszcze raz zlustrowała budynek wzrokiem. Był niewysoki i podłużny, a na tyłach znajdowała się część nazywana przez ludzi „małą fabryką”. Mieszkańcy Chełmińska Śląskiego cieszyli się z różowej cukierni „Fart”, jej ciemnoniebieskich liter, które wyblakły (pomimo że przyklejono je niedawno) i drzwi z dzwoneczkiem, który brzęczał za każdym razem, gdy wiatr powiał mocniej. W chłodne jesienne i zimowe wieczory miło było schronić się w cukierence pachnącej żółtymi sernikami i złoto-brązowymi orzechowcami.

– Nie chcę, żeby ją zamykali – jęknął Pawełek, prawie zapominając o obecności Marysi.

– Dlatego trzeba coś zrobić – mruknęła  dziewczynka i wyciągnąwszy długopis, podeszła do ściany cukierni.  

– Co ty robisz? – przestraszył się Pawełek. – Tak nie wolno! To się nazywa niszczenie… tego… tchnienia miasta!

Marysia wzniosła oczy ku niebu, litując się nad jego głupotą.

– Nie tchnienia, tylko mienia, ciołku. A poza tym ja nie niszczę, tylko się podpisuję.

Pawełek nachylił się nad nią niczym sęp.

– Co wchodzi w zakres niszczenia – stwierdził.

– Jeśli ci przeszkadza, to idź do domu! Droga wolna.

Chłopiec zawahał się, spojrzał na niknącą we mgle Lotniskową, wyobrażając sobie zejście do Sobieskiego, Mokrej, Bagiennej…

– Zostanę – zdecydował.

– To jest – ciągnęła Marysia, nie zwracając na niego uwagi – pomnik historii. No, może nie dosłownie, ale tak mówili w szkole. Że jak się gdzieś podpiszesz, a potem to przeleży w ziemi czy gdzieś kilkanaście lat, to potem masz z tego kupę kasy, wiesz? I jeszcze na dodatek tworzysz historię.

– Uhm – Pawełek wydał z siebie dźwięk, który równie dobrze mógłby być obwieszczeniem jakiegoś stwora z głębin, że właśnie zbliża się pora obiadu.

Marysia napisała na murze swoje imię, bo rodzice mówili, żeby nie ujawniała nazwiska nieznajomym. Zrobiła to z nutą żalu; po latach nikt nie będzie wiedział, że to właśnie ona nabazgroliła na budynku. I nagroda trafi do kogoś innego. Miała jednak nadzieję, że poznają ją po charakterze pisma.

– Skończyłam. Chodź, Paweł. Idziemy poszukać pani Diany.

Pociągnęła chłopczyka za sobą i zniknęli za drzwiami cukierni.

***

Niektórzy mówią, że cmentarz jest miejscem strasznym. Niektórzy, pomimo tego, że są wierzący, wolą nie odwiedzać go w szare, jesienne wieczory. Albo w Halloween.

Eryk Stanisław Żeromski nie zaliczał się do żadnej z tych grup. Z natury był cynikiem i pesymistą, a z wyboru ateistą. Jego jedyne wspomnienie, w którym w roli głównej występował kościół, polegało na tym, że kiedyś podwędził księdzu prawy but. Przeczytał gdzieś, że jeśli wsadzi się do niego jajko ugotowane na twardo i podleje deszczówką z przedwczoraj, but zacznie chodzić sam z siebie. Niestety, sam z siebie zaczął jedynie cuchnąć.

Cmentarz był dla niego miejscem po prostu jednym z wielu. Gdyby ktoś go o to zapytał, powiedziałby, że odwiedza go rzadko, ale tak naprawdę nie robił tego wcale. Zresztą tego nie potrzebował. Wspomnienia, które bolały, łatwiej  zamknąć w głębi siebie. Po trzech latach nadal nie był gotowy na spotkanie z rzeczywistością.

Teraz rzucił tylko okiem na stertę wystających z ziemi kamiennych płyt i ruszył przed siebie, tam, dokąd sobie zaplanował: do cukierni „Fart”. Ulice były zatłoczone, ludzie spieszyli się do domów lub na drugą zmianę. W środowe popołudnie nawet takie miasteczko jak Chełmińsko Śląskie stanowiło wirującą chmurę pyłu, plątaninę ludzi  i samochodów. Eryk wyszedł na ulicę Sobieskiego i wmieszał się w tłum, który  zawsze był większy, niż powinien. Spojrzał na bocianie gniazdo ulokowane na słupie po prawej, obok jego ulubionej ławeczki – zawsze obserwował je z pewną melancholią. Teraz było idealnie puste; nie mógł uwierzyć, że jeszcze kilka miesięcy temu stanowiło miejsce spotkań uroczej bocianiej rodzinki. Na ich kolejne przybycie będzie musiał czekać długo, aż do wiosny.

Wkroczył na ulicę Lotniskową, a przeraźliwy róż cukierni zakłuł go w oczy.

Eryk nie miał sobie tego za złe. Z domu wychodził bardzo rzadko, a czasami trzeba się rozerwać, inaczej człowiek oszaleje. Nie miał też do kogo gęby otworzyć, więc czytał gazety i oglądał wiadomości. Pracował jako woźny, ale niezbyt lubił dzieci.

Pozostały odcinek drogi pokonał niemal biegiem. Nie przyznałby się do tego nawet przed samym sobą, ale coś go tam ciągnęło. Tak jakby teraz, po tych trzech latach, cokolwiek mogło go zaskoczyć. Ogień entuzjazmu zgasił cynizmem, którego niewyczerpane źródła posiadał.

Eryk Stanisław Żeromski nie pamiętał już, kiedy ostatni raz odwiedzał cukiernię. Wszystkie wydawały mu się zbyt jaskrawe, zbyt radosne. Ta tutaj nie odbiegała od stereotypu. W Chełmińsku Śląskim żywot cukierni był krótki, a jej następców czekała cała kolejka.

Jeszcze przed wejściem zawahał się na chwilę; kątem oka zauważył jakieś bazgroły na ultraróżowej ścianie.

– Barany głupie – zaklął pod nosem. – Wszędzie nabrudzą, wszędzie nabrudzą! Tylko dać takiemu długopis do ręki.

A potem, warcząc cicho niby silnik samochodu, otworzył drzwi.

***

Z cukierni buchnął intensywny zapach jabłecznika. Był on jednak tak plastyczny, tak żywy i rozkoszny, że można było dosłownie wyobrazić sobie unoszącą się we wnętrzu chmurę żółtopomarańczowego  dymu. Zaraz do tego zapachu dołączyła  brązowa, ciepła woń cynamonu, do której doszła jeszcze różowa guma balonowa. Wydawałoby się, że wszystkie te wonie zupełnie do siebie nie pasują, lecz  cukiernia miała w sobie coś takiego, co kazało stwierdzić, że wspaniale się komponują. Nad „Fartem” unosił się jeszcze jeden zapach – zapach magii. I to nie byle jakiej.

– Pachnie czymś… różowym – pomyślał Eryk i nagle uświadomił sobie, że powiedział to na głos.

Zza lady powitał go drwiący uśmieszek sprzedawcy.

– Dopiszę to do naszej Księgi Dziwacznych Sformułowań – stwierdził i nabazgrolił coś w notesie. – Witam pana. Proszę sobie usiąść.  Co panu podać?– Wskazał stolik przy ścianie, którego najlepszym określeniem byłoby słowo „wytworny”.

– Dzi-dziękuję – wyjąkał niepewnie Żeromski, wciąż jeszcze nie mogąc wyjść z szoku spowodowanego tym, że dał się tak publicznie ośmieszyć. Rozejrzał się po wnętrzu cukierni; na jej drugim końcu, nieopodal dużego regału z przedziwnymi miksturami siedziała dwójka dzieci. Poza tym nie było nikogo.

Sięgnął po menu. Tak właściwie nie przyszedł tu po nic szczególnego, nie był też tak bogaty, aby wydawać pieniądze na głupoty. Ale skoro przysłali mu list…

Właśnie. List. Ma zapytać o list.

Dwójka dzieci siedząca w kącie odwróciła się w jego stronę i zachichotała. Eryk natychmiast poczuł, jak rumieniec wstydu oblewa mu policzki. Nie znosił tego uczucia, kiedy nie wiedział, co zrobić z rękami i jak zapomnieć. Zapomnieć o tym, o czym nigdy się nie powinno…

To nie była jego wina, że ona umarła. Nie chciał tego. Naprawdę nie chciał. Przecież wiedziała, że nie chciał. Wiedziała, tak? Tak czy nie? A może jednak nie? Może tak naprawdę chciał, tylko nie pamięta albo sam dla siebie zmienił wersję wydarzeń? To w końcu jak jest? Przecież był zły, tylko zły, po prostu zły, jak bywa każdy mąż. Ale to posunęło się za daleko. To było… kiedy o tym myśli, kiedy znów wchodzi w tamtego siebie, czuje, jak zaczyna miotać się w wyrzutach sumienia. Nakrzyczał na nią, uderzył, a ona wybiegła. A potem powiedział kilka złych słów pod nosem, kilka: „A niech by się ona…”. A potem, jeszcze później, usiadł w salonie i czekał. Włączył telewizję, oglądał wiadomości, ale wszystko wydawało mu się jedną, zbitą papką. Nie potrafił przestać o niej myśleć. Ale przecież wróci, tak? To tylko chwila, tak? Jak zawsze, no nie?

Piętnaście minut rozciągało się jak guma balonowa. A potem, jeszcze, jeszcze później, było wycie karetki gdzieś na Bagiennej. A wtedy wyobraźnia Eryka Stanisława Żeromskiego rozkręciła się na dobre.

Nie pamiętał nawet, jak wkładał buty i czy wyłączył telewizor. I czy w ogóle zamknął dom, ale to było nieważne. Potem nic już nie było ważne. Oprócz niej, leżącej na zimnym chodniku. „Przepuśćcie mnie!” – zawołał. – „To moja żona!

Później tłumaczył sobie, że to był wypadek. Jego żona Maria, kierowana ślepą furią, wbiegła na ulicę i nie zauważyła samochodu. Ale Eryk nie mógł  odpędzić od siebie myśli, że gdyby się z nią wtedy nie pokłócił, gdyby jej nie wygonił, nic by się nie stało.

Potem mógł tylko  szeptać dobre słowa, mając nadzieję, że zastąpią i wymażą tamte złe.

Mijał trzeci rok, a on nadal nie umiał sobie poradzić. Nie chciał pomocy; nie chciał obnażać się przed obcymi. Stracił znajomych, zamknął się w sobie, dobrze, że zachował chociaż tę marną pracę.

A dzisiaj, nie wiedząc dlaczego, siedział w ciepłej, przytulnej cukierni „Fart”.

 Nagle wyrósł przed nim kelner, ten sam, który przed chwilą zapisywał jego słowa w Księdze Dziwacznych Sformułowań.

– Co panu podać? – zapytał.

Eryk poczuł, jak gdyby wynurzył się z wody po wyjątkowo długim przebywaniu pod powierzchnią.

– Co? Nie wiem. A co macie dobrego?

Kelner zamrugał bystrymi oczami, a Eryk doznał niemiłego uczucia, że mężczyzna zajrzał właśnie do jego wnętrza.

– Każdy, kto do nas przychodzi, zachwala babeczki z tęczowym kremem. Podam panu.

Eryk przytaknął, a kiedy kelner odszedł, odetchnął z ulgą. 

Zaciągnął się rozkosznym zapachem czegoś, co przywodziło na myśl żelki albo twarde lizaki.

I wtedy właśnie z zaplecza wyszła pani Diana.

Gdyby ludzie mogli być porami roku, ona byłaby wiosną. Zieloną, pachnącą świeżo skoszoną trawą i smakującą kolorowymi warzywami. Wiosna kryła się w jej ruchach, spojrzeniach i tym, jak traktowała otaczający ją świat: z troską, jak gdyby należał do niej, a raczej jakby jej powierzono nad nim opiekę. Pani Diana przywodziła na myśl również wszystko, co słodkie i różowe; była tym napełniona aż po brzegi. Ciasteczka i lizaki wystawały z kieszeni jej kolorowego fartucha i ze spodni. Oczy miała niezwykłe; każde dziecko stwierdziłoby, że są tęczowe ( ponieważ takie w istocie były), natomiast dorośli wytłumaczyliby to pewnie złym oświetleniem albo czymś równie głupim.

Tak czy inaczej, pani Diana stała na środku cukierni i patrzyła na Eryka.

Marysia podniosła się z miejsca i krzyknęła: „Pani Diano! Szukałam pani!”.

Pawełek podniósł niepewnie rękę, jakby zgłaszał się do odpowiedzi.

Kelner wychylił się zza drzwi zaplecza, zmierzył wnętrze cukierni jednym ze swoich  rentgenowskich spojrzeń i zapisał coś w dzienniku.

A pani Diana nadal patrzyła na Eryka.

Erykowi Stanisławowi Żeromskiemu wydawało się, że śni.

Odchrząknął.

– Przepraszam – rzekł tonem, jakiego zwykle używał, aby pogonić niesfornego dzieciaka, który pałętał mu się pod nogami. – Kim pani jest i dlaczego się we mnie wpatruje?

Nie było to może najgrzeczniejsze odezwanie, ale Eryk był dziwnie pewien, że ta kobieta wie, co robi. Co więcej, że w duchu się z niego śmieje.

Pani Diana zamrugała kilka razy, po czym podała zdumionemu Erykowi dłoń.

– Na imię mam Diana – powiedziała. – Witamy w cukierni, panie Żeromski.

– Echem… przepraszam, ale… skąd pani zna moje nazwisko? – wyjąkał Eryk, odzyskując nad sobą panowanie.

Pani Diana obdarzyła go uśmiechem jak promień słońca.

– Chyba pańskie zamówienie się przedłuża. Patryku, nie mówiłam ci, jak to się robi?

Kelner stęknął, wychodząc zza drzwi.

– No… mówiła pani. Ale ja nie umiem.

– Dlatego się uczysz, tak?

Eryk skądś znał to „tak”, ale nie wiedział skąd. Postanowił się nie odzywać; tego było za wiele jak na jego głowę.

Tymczasem Marysia i Pawełek ( co prawda Pawełek trochę później) podbiegli do pani Diany, która  już miała zniknąć za drzwiami zaplecza. Zniknąć, i to dosłownie – kontury jej pokaźnej figury zamigotały ostrzegawczo na brzegach.

– Pani Diano! Pani poczeka! – zawołała Marysia. – Mam do pani sprawę.

– Tak?

– Chodzi, no… chodzi o tę… o… – zamotała się Marysia. Nagle zabrakło jej pewności siebie.

– Tak? – powtórzyła pani Diana. Czerwona troska smakująca truskawkami ze śmietaną wręcz wyciekała z jej głosu. – Nie denerwuj się.

Niespodziewanie na pierwszy plan wysunął się Pawełek.

– Chodzi o cukiernię – oznajmił, odważnie patrząc pani Dianie w oczy. – Naprawdę mają ją zamknąć? My  nie chcemy, żeby zamykali. My tu… no.. czujemy się tak… no, wie pani… jak u siebie w domu.

Rozejrzał się po wnętrzu „Fartu”, a pani Diana poszła w jego ślady. Wydawało się, że słowa takie jak „ciepła”, „domowa” pasowały tu jak nazwanie obrazu „bazgrołami”. Ten dom był… prawdziwym Domem. Domem z Duszą, a nie tylko budynkiem. Tutaj ożywały marzenia i zdawało się, że wróżki wcale nie są niedorzeczne. I nawet dzwonek dźwięczał jakoś tak magicznie. Czar unosił się wraz z wonią ciast i cukierków, był w każdym centymetrze kwadratowym podłogi. Poduszki na krzesłach były zawsze ciepłe, tak jakby ktoś dosłownie przed chwilą na nich siedział. A stoliki zrobione z przezroczystego szkła, w którym można się było przeglądać i dostrzec… och, można było dostrzec o wiele więcej, niż się wydawało i niż się chciało. Tutaj starożytna magia, więziona w księgach i zaklęciach, uwalniała się z każdym następnym klientem. Coś niezwykłego było w płomieniach, tańczących na woskowych świeczkach. Zdawało się, że tworzą własną melodię, którą można było wręcz usłyszeć. Świeczniki wiodły własne żywoty, a kandelabry ze sobą rozmawiały. Wszystko trwało w harmonii, spokoju i ciszy. Wszystko było miękkie i delikatne.

– Nie mogą tego zniszczyć – stwierdził stanowczo Pawełek. – Nie mogą!

– Proszę coś zrobić – odezwała się cichutko Marysia.

Zdawało się, że pani Diana spojrzała na nich oczami samej cukierni.

– Dziękuję, że się o mnie troszczycie – odparła. – Ale obawiam się, że ludzie nie rozumieją naszej sztuki, niestety. Nie wiedzą nawet, jak wiele tracą…

***

Sny bywają różne. Czasami są sny wesołe, sny, po których śmiejemy się w głos. Ale są też takie, po których budzimy się i spoglądamy z niepokojem wokół siebie. Są ucieczki, kradzieże, powroty, pożegnania. Jest cały świat zamknięty jakby w szklanej kuli.

Na świecie istnieją ludzie, choć jest ich tylko garstka, którzy potrafią te sny łapać i zachowywać. Jest to niebywały dar. Ludzie ci mają zawsze pełne ręce roboty. Wybierają sobie poszczególne osoby, zakradają się w nocy do ich mieszkań i wyciągają sny z ich głów, dlatego owi ludzie budząc się, nic nie pamiętają. Sny te przechowują w specjalnych kulach, bo  lubią one znajdować się w czymś kształtem podobnym do ludzkiej głowy.

Co zatem uczynić ze snami, skoro już się je złapało?

Odpowiedzi są różne.

Każdy robi z nimi coś innego.

***

Eryk Stanisław Żeromski patrzył na leżącą przed nim babeczkę z pewnym niepokojem. Owszem, cukiernia była rozkoszna, ale też nieco dziwna, a Eryk miał duży dystans do dziwności.

Niemniej jednak postanowił zaryzykować.

Wziął babeczkę do ust. Była przesłodka. Zamrugał.

Siedziała przed nim jego żona, Maria.

W pierwszej chwili Eryk przetarł oczy, ale rzeczywistość się nie zmieniła. Zrobił to kolejny raz, ale nadal tam była. I najwyraźniej nie zamierzała odejść. Potem pomyślał, że babeczki są nieświeże lub zatrute, dlatego powodują halucynacje. Już miał ochotę wypluć to, co miał w ustach, nakrzyczeć na panią Dianę, a w ostateczności zadzwonić na policję, ale powstrzymała go Maria.

– Jedz spokojnie, mój drogi – rzuciła głosem niczym tchnienie wiatru.

Eryk automatycznie ugryzł babeczkę i już miał się odezwać, ale Maria go uprzedziła:

– Zjedz całą – poleciła.

Eryk uciekał od niej wzrokiem, udawał, że z zainteresowaniem przegląda menu. Spojrzenie małżonki paliło go jak ogień. Poczuł, jak oblewa się rumieńcem.

Dopiero, gdy skończył jeść babeczkę, wszystko stało się jasne. Otrzepał palce z ciasta i wytarł usta. Maria patrzyła na niego cierpliwie.

Powoli dochodziło do niego to, co się stało. Odwiedziła go jego małżonka zza grobu. Potrzebował kilku minut, żeby oswoić się z tą myślą.

Maria uśmiechnęła się, a wtedy on się rozpłakał.

Nie przypominała zombie z filmów ani duchów. Nie była nawet zjawą. Była… snem. Kiedy poruszała głową, rozmywała się lekko, tak jakby stworzono ją z czegoś niebywale delikatnego i zwiewnego.

– Ja naprawdę nie chciałem… – zaczął Eryk.

– Wiem – przerwała ona. – Jak mogłeś kiedykolwiek sądzić, że jest inaczej? Zmarnowałeś… zmarnowałeś trzy lata swojego życia na analizowanie tego! – powiedziała  z wyrzutem, za którym kryła się troska.

– Myślałem, że będziesz na mnie zła – mruknął Eryk.

Maria roześmiała się czysto, niczym strumień śpiewający w lesie.

– Ja? Eryku Stanisławie Żeromski, jak mogłeś tak w ogóle myśleć? Głuptas z ciebie – dodała tonem, który wcale nie pasował do jej podeszłego wieku.

Eryk pokręcił nosem.

– Nie zachowujesz się tak, jak kiedyś – rzekł, odzyskując trochę pewności siebie. – To znaczy… zachowujesz się… młodo.

– Tam, gdzie teraz przebywam, jestem młoda – odparła wesoło Maria – ale ty pamiętasz mnie w takiej postaci. Przecież to twój sen, prawda?

– To wszystko sen? – zdziwił się  Eryk. – Ten list i ta cukiernia też? Szkoda…

– Nasze spotkanie jest snem – wyjaśniła Maria. – Snem, którego nie pamiętasz. Pani Diana chciała, żebyś przeżył to na jawie.

Popatrzyli na siebie tak, jak za dawnych lat. Maria miała zmarszczki i kaskady siwych włosów spływające na ramiona, ale miała też znajome dołeczki w policzkach i ulubiony czerwony pierścień na prawym kciuku.

– Kocham cię, skarbie. Nie zapominaj o tym. I odwiedzaj mnie czasami.

Powoli zaczęła się rozmywać. Przyłożyła dłoń do ust i wysłała Erykowi buziaka.

Po chwili po świętej pamięci Marii Żeromskiej pozostał jedynie słodki zapach, przywodzący na myśl coś miękkiego i różowego.

Eryk Stanisław Żeromski spojrzał na swój pusty talerz. Nie… talerz nie do końca był pusty. Coś na nim błyszczało. Coś małego i złotego. Eryk podniósł to i w miarę jak zbliżał do twarzy, przedmiot stawał się coraz większy i wyraźniejszy, aż…

– Czerwony pierścionek – westchnął. – To jest… to jest…

– Dzisiaj nie musi pan płacić, panie Żeromski – poinformowała go pani Diana, przyglądająca się wszystkiemu zza lady. Eryk spojrzał na nią, przypominając sobie nagle o jej obecności. – Dzisiaj idzie na koszt firmy. Zresztą i tak niedługo zamykamy.

– Dlaczego? To jest… wspaniałe!

– Ludzie nie mogą widywać snów zbyt często, bo po jakimś czasie przestaliby odróżniać je od jawy, panie Żeromski. To, co się panu przydarzyło, nie jest popularnym zjawiskiem. I, jak sądzę, jednym z ostatnich w tym mieście. Cukiernia nie przynosi takich dochodów, jakich się spodziewałam. Niedługo splajtuje.

Oblicze Eryka było pełne smutku.

– Co z panią będzie? – jęknął Pawełek, który razem z Marysią przysłuchiwał się całej rozmowie.

Pani Diana wzruszyła beztrosko ramionami.

– Coś na pewno – odparła dziarsko. – Nieraz byłam już w podobnych tarapatach. Na pewno za jakiś czas nowa cukiernia „Fart” powstanie gdzieś indziej – stwierdziła.

– Od czego zależy to miejsce? Od ludzi? – dopytywał się Eryk.

Spojrzała na niego jak gdyby z wielkiej dali.

– Nie – rzekła śpiewnie. – Ludzie są wszędzie tacy sami. Wszędzie tak samo ważni.

– Kim ty jesteś? – spytał nagle Eryk. – Czy jesteś Życiem?

– Nie, ale jestem jego siostrą. Jestem Tęsknotą, która potrzebuje słodyczy, marzeń i bliskości. Ludzie tęsknią za tym. Lubię im to dawać.

– Chciałbym móc już zawsze odwiedzać cukiernię „Fart” – rzekł Eryk.

– W takim razie pojedź z nami – odparła Tęsknota, spoglądając gdzieś daleko.

Zaglądnęła w głąb jego oczu, w ukryty tam smutek, resztki lęku i głęboko przyczajoną nadzieję. I pomyślała, że może i musi ją wyciągnąć na światło dzienne.

– Pojedź z nami – powtórzyła.

***

Czwartek, który potem nadszedł, na pierwszy rzut oka nie różnił się wcale od innych. Był pełen pracy, krzątaniny, a także lekkiego powiewu weekendu.

Marysia stała na ulicy Lotniskowej i patrzyła, jak pracownicy „Fartu”  wynoszą z wnętrza meble.

– Czyli jednak zamykają – oznajmił Pawełek, pojawiając się obok niej.

-Co za odkrycie – skomentowała.

A potem, przez dni, tygodnie i lata, pozostawała nadal tą samą, zrzędliwą Marysią, z tymi samymi dwoma warkoczami i stanowczym spojrzeniem. Zmieniało się tylko jej otoczenie. Najpierw została Pawełkową przyjaciółką, potem dziewczyną, a potem…

A potem działo się wiele innych, ciekawych i zaskakujących rzeczy, które nie należą już do tej historii.

***

Eryk Stanisław Żeromski w w pośpiechu zbierał się do drogi. Spakował do dużej torby wycieczkowej wszystkie  koszule, które wyglądały jeszcze w miarę przyzwoicie, kilka par spodni oraz inne drobiazgi, które darzył sentymentem.

Był wśród nich list z domniemanej gazowni (pani Diana miała poczucie humoru) oraz czerwony pierścionek – dwie rzeczy, które odmieniły jego życie. Na zewnątrz, pod blokiem czekała na niego pani Diana z całą ekipą.

Cieszył się, że będzie pomagał. Po raz pierwszy w jego sercu, w odpowiedzi na otrzymane dobro zakwitło pragnienie dawania go innym.

Wciąż oczywiście był cynikiem, ale pani Diana stwierdziła, że to się przyda.

Życie nie jest chyba aż tak złe, jak się wydaje, pomyślał Eryk, i chociaż różnie o nim piszą, prawdą jest, że nawet w szarej rzeczywistości można znaleźć magię. 

I to nie byle jaką.

Najsłodszą, najbardziej różową magię na całym świecie.

Koniec

Komentarze

Jakiś ten listopad dołujący. Większość opowiadań na jakie trafiam ostatnio jest przepełnionych melancholią, nostalgią. Coś się kończy, coś się zaczyna. A ja naprawdę chcę sobie usiąść w kawiarence, sączyć kawę, zacząć czytać nowo zakupioną, pachnącą drukiem książkę, a nie rozglądać się, czy obok nie przysiądą duchy moich byłych, albo co gorsza nie odnajdzie mnie małżonka od której udało mi się czmychnąć gdy wpadła w szał zakupów. I chce rozmawiać. Nieważne, że jestem zatopiony w lekturze ;-)

Wracając do meritum. Nie jest to złe opowiadanie. Ale nie na to mam w tej chwili ochotę. Zaczarowana cukiernia. Jak dla mnie lekko przesłodzona.

 

Rzeczywiście słodkie. Aż przydałby się jakiś niewielki kontrast, dla złamania tej słodkości, np. w finale, żeby było takie bardziej słodko-gorzkie. A, i jeszcze drobiazg: ukuł???

 

Dla mnie też wyszło za słodko i za różowo. Przez to jakoś mało realnie, dziecinnie. Nie mówię, że to wada, tylko że nie jestem targetem. Może dlatego, że nie znoszę różowego. ;-)

Wkroczył na ulicę Lotniskową, a przeraźliwy róż cukierni zakuł go w oczy.

Sprawdź w słowniku, co znaczy “zakuć”. Możesz się zdziwić.

Nie pamiętał nawet, jak ubierał buty

Butów się nie ubiera.

Babska logika rządzi!

Przyjemnie się czytało o sympatycznej kawiarence. Kilka rzeczy jednak zwróciło moją uwagę (to jedynie subiektywne sugestiesmiley ):

Piętnaście minut rozciągało się jak guma balonowa. – ten zwrot nie brzmi tu zbyt dobrze.

Nie przypominała zombie z filmów…. – jakoś nie pasuje mi to do opowiadania i trochę je spłyca.

Przyłożyła dłoń do ust i wysłała Erykowi buziaka – może bardziej całusa?

Niedługo splajtuje. – trochę psuje zwiewny obraz Diany.

-Co za odkrycie  – dywiz

 

Mam wrażenie niekonsekwencji w czasie przy ostatnich fragmentach. Najpierw piszesz, że nastał czwartek i kawiarenka wyprowadza się z budynku, po czym Eryk wpada do mieszkania jakby dopiero po wydarzeniach z tęczową babeczką. Może zacząć po prostu, że pan Eryk pakuje się.

Dostrzegam tu jakiś pomysł na specyficzną baśniowość, ale wykonanie mnie nie przekonuje. Nie potrafię ująć w słowa, co mi tu nie pasuje, ale nie pasuje. Nie chodzi nawet o tę ulukrowaną pozytywność, no naprawdę, nie wiem, co mi się rozłazi. Niekonsekwencja stylistyczna? Sposób opowiedzenia? Może podobnie jak Finkla nie jestem targetem, choć cały czas miałam wrażenie, że niewiele brakło, a mój odbiór byłby bardziej pozytywny.

Z drobiazgów: nie przepadam za dawaniem bohaterom nazwisk znanych ludzi, jeśli nie jest to znaczące. Dlaczego on się nie może nazywać tak, żeby nazwisko nie wywoływało skojarzeń kompletnie od czapy?

Zapis dialogów i interpunkcja nieco kuleją.

 

krokiem kogoś, kto wraca poraniony z frontu[+,] wszedł do przedpokoju

Wtrącenia powinny mieć przecinki z obu stron. Metafora jak dla mnie taka sobie.

 

Miał tyle entuzjazmu, co leżący na jego biurku list z gazowni.

Kolejna metafora, która do mnie nie przemówiła.

 

po jakie licho pisali, że z gazowni, nie wiem…

Ja niestety też, mimo że dobrnęłam do końca tekstu i niby jest wyjaśnienie…

 

W ciemności zabłysła idea mgiełki.

Wymiękam na tych metaforach.

 

– Delikatnie[+.] – Głos był gładki  niczym jedwab.

uroczej[-,] bocianiej rodzinki

Nie wyliczasz cech, tylko dookreślasz

 

O zakuciu w oczy już pisano, a ono nadal kłuje w oczy, co zniechęca do wypisywania błędów…

 

Wkroczył na ulicę Lotniskową, a przeraźliwy róż cukierni zakuł go w oczy.

Nie miał sobie tego za złe.

Róż nie miał sobie tego za złe?

 

W Chełmińsku Śląskim żywot cukierni był krótki, a jej następców czekała cała kolejka.

Coś się w tym zdaniu zaplątało

 

Dz-dziękuję

Spróbuj to wymówić. Nikt się tak nie zająknie, bo na początku jest miękkie dź, a nie twarde dz.

 

miotał się w swoim wnętrzu sam ze sobą

Trochę tu go za dużo w tych zaimkach. Na dodatek w pobliżu za dużo miotania się, bo za chwilę on będzie się miotał w wyrzutach sumienia, co ogólnie jest takim sobie konceptem językowym.

 

– Co panu podać? – powtórzył.

Dlaczego “powtórzył”? Wcześniej nic takiego nie pada, więc jeśli bohater zorientował się, że kelner pyta po raz drugi czy kolejny, powinno to być wprowadzone inaczej.

 

zaglądnął → zajrzał (i później Zaglądnęła → zajrzała)

Zaglądać jest czasownikiem niedokonanym, zajrzeć – dokonanym

 

Tak czy inaczej, pani Diana stała na środku cukierni i patrzyła na Eryka.

Marysia podniosła się z miejsca i krzyknęła: „Pani Diano! Szukałam pani!”.

Pawełek podniósł niepewnie rękę, tak jakby zgłaszał się do odpowiedzi.

Tu i dalej do gwiazdek rozłażą się punkty widzenia, bo w ogóle skąd Eryk zna te wszystkie imiona? To on nadal jest punktem widzenia. Potem znajomość imienia i nazwiska przez Dianę jest istotnym zabiegiem fabularnym, więc Eryk chyba tego daru posiadać nie powinien?

 

Rozejrzał się po wnętrzu „Fartu”, a pani Diana zrobiła to za nim.

Co zrobiła za nim??? Brzmi intrygująco :P

 

koszule, które nie zostały jeszcze zjedzone przez mole

Mole jedzą wełnę, a wełniane koszule to rzadkość.

 

http://altronapoleone.home.blog

Oczywiście miało być "zakłuł", ale kiedy skopiowałam tekst na bloga, zaznaczyło mi jako błąd. Wtedy jakoś zgłupiałam i poprawiłam na "zakuł". Dziękuję za czujność.

Marysia i Pawełek mogli być zafascynowani różową cukiernią, tęczowymi babeczkami i innymi słodkościami. Mnie jakoś klimat opisanego przybytku niespecjalnie przypadł do gustu, a słodkie wypieki z różowym kremem są chyba ostatnią rzeczą, na którą mogłabym się skusić. Publiczne przeżywanie snów, też mnie raczej pociąga.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

Rękę  sobie dać od­ciąć, że pła­ci­łem… –> Literówka.

 

Ma­ry­sia sta­nę­ła przed bu­dyn­kiem cu­kier­ni „Fart” w sta­now­czej pozie– a ra­czej… – Brak spacji przed półpauzą.

Na czym polega stanowczość pozy?

 

Po­cią­gnę­ła chłop­czy­ka za sobą i znik­nę­ła za drzwia­mi cu­kier­ni. –> Skoro pociągnęła za sobą chłopca, to raczej: …znik­nę­li za drzwia­mi cu­kier­ni.

 

że kie­dyś pod­wę­dził księ­dzu pra­we­go buta. –> …że kie­dyś pod­wę­dził księ­dzu pra­wy but.

 

ru­szył przed sie­bie, tam, gdzie sobie za­pla­no­wał… –> …ru­szył przed sie­bie tam, dokąd sobie za­pla­no­wał

 

lu­dzie spie­szy­li się do domów, na drugą zmia­nę. –> Czym jest druga zmiana w domu?

 

Teraz było ide­al­nie puste ; nie mógł… –> Zbędna spacja przed średnikiem.

 

miej­sce spo­tkań uro­czej, bo­cia­niej ro­dzin­ki . –> Zbędna spacja przed kropką.

 

ba­zgro­ły na ultra ró­żo­wej ścia­nie. –> …ba­zgro­ły na ultraró­żo­wej ścia­nie.

 

chmu­rę żół­to-po­ma­rań­czo­we­go  dymu. –> …chmu­rę żół­topo­ma­rań­czo­we­go dymu.

 

Co panu podać?– Wska­zał… –> Brak spacji po pytajniku.

 

Ma się za­py­tać o list. –> Ma za­py­tać o list.

 

po­czuł, jak wstyd ob­le­wa mu po­licz­ki ru­mień­cem. –> Raczej: …po­czuł, jak ru­mieniec wstydu oblewa mu policzki.

 

Nie pa­mię­tał nawet, jak ubie­rał buty… –> W co ubierał buty???

Buty można włożyć, założyć, można się obuć, wzuć je, ale butów, tak jak żadnej odzieży, nie można ubrać!!!

 

a kiedy kel­ner od­szedł, ode­tchnął z ulgą. Wszy­scy mu się przy­glą­da­li. –> Kim są ci wszyscy, skoro wcześniej napisałaś, że w cukierni, poza dziećmi i kelnerem, nie było nikogo?

 

( po­nie­waż takie w isto­cie były) –> Zbędna spacja po otwarciu nawiasu.

 

Na­zy­wam się  Diana – po­wie­dzia­ła. –> Na­ imię mam Diana – po­wie­dzia­ła.

 

wy­ją­kał Eryk, od­zy­sku­jąc nad sobą pa­no­wa­nie. –> …wy­ją­kał Eryk, od­zy­sku­jąc panowanie nad sobą.

 

( co praw­da Pa­we­łek tro­chę póź­niej) –> Zbędna spacja po otwarciu nawiasu.

 

Prze­sy­co­na ja­sno­ró­żo­wym kre­mem i do­brze wy­pie­czo­nym, pu­szy­stym cia­stem. –> Co to znaczy, że babeczka jest przesycona ciastem?

 

Nie raz byłam już w po­dob­nych ta­ra­pa­tach. –> Nieraz byłam już w po­dob­nych ta­ra­pa­tach.

 

-Co za od­kry­cie – sko­men­to­wa­ła. –> Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

 

oraz inne dro­bia­zgi, które za­bie­rał  z przy­wią­za­nia. –> Raczej: …oraz inne dro­bia­zgi, do których był przywiązany. Lub: …oraz inne dro­bia­zgi, które darzył sentymentem.

 

( pani Diana miała po­czu­cie hu­mo­ru) –> Zbędna spacja po otwarciu nawiasu.

 

Miał oczy­wi­ście odro­bi­nę cy­ni­zmu… –> Czy cynizm można mieć?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jest pomysł na baśń, ale rozłazi się ona od lukru i pewnego niedopracowania. Podobnie jak Drakaina, nie potrafię określić, co tutaj do końca mi nie pasuje. Ale generalnie jesteś na tropie i nie przeszkadzało mi nawet mocno to, że to wszystko zaleciało w końcówce oniryzmem. A to już coś ;)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Podobało mi się. W ponure dni warto poczytać czasem o czymś słodkim. O przebaczeniu i o nowych możliwościach.

 

Dobry zwrot ze snami przerabianymi na ciastka. Choć faktycznie ciekawe by było, jak smakowałyby koszmary.

 

Większość błędów została już wytknięta. Na początek pochwalę:

Jej „tak” zabrzmiało jak niespodziewane dotknięcie palcem.\

← bardzo ładne sformułowanie; przemówiło do mnie.

wtedy mocniej zawiał wiatr, Marysia kichnęła 

← dałabym: …wtedy mocniej zawiał wiatr. Marysia kichnęła…

Poza tym nie było tu nikogo.

Sięgnął po menu. Tak właściwie nie przyszedł tu po nic szczególnego,

← pierwsze “tu” bym wywaliła

Pawełek podniósł niepewnie rękę, tak jakby zgłaszał się do odpowiedzi.

← wystarczy: Pawełek podniósł niepewnie rękę, jakby zgłaszał się do odpowiedzi.

Cieszył się, że będzie pomagał innym. Po raz pierwszy w jego sercu, w odpowiedzi na otrzymane dobro zakwitło pragnienie dawania go innym.

← pierwsze “innym” tez bym wywaliła

Nie wiem, ja tu widzę potencjał na całkiem niezły horror – gdyby przyszedł ktoś z naprawdę krepnymi snami… : )

Całość klimatem przywodzi na myśl “Troskliwe misie”, różu i słodkości jest pewien nadmiar, więc chyba bym to skontrastował właśnie czymś mroczniejszym.

 

Z uwag:

– zauważyłem trochę podwójnych spacji

 

Jej „tak” zabrzmiało jak niespodziewane dotknięcie palcem.

Głupie pytanie – jak brzmi dotknięcie palcem? Skojarzyło mi się z odgłosem klaśnięcia jedną dłonią.

 

To się nazywa niszczenie… tego… tchnienia miasta!

Pawełek nie wydaje się jakiś przesadnie ułomny, trochę trudno uwierzyć, że nie mógł sobie przypomnieć wyrażenia “niszczenie mienia”.

 

Marysia stała na ulicy Lotniskowej i patrzyła, jak pracownicy „Fartu”  wynoszą z wnętrza meble.

– Czyli jednak zamykają – oznajmił Pawełek, pojawiając się obok niej.

…no dobra, może jednak troszkę się wydaje : )

 

Cmentarz był dla niego miejscem po prostu jednym z wielu. Jeśli ktoś go o to pytał, mówił, że odwiedzał go rzadko

Trudno mi sobie wyobrazić sytuację, w której ktoś pyta kogoś, jak często odwiedza cmentarz. Przynajmniej mnie, jak żyję, nikt chyba nie zapytał.

 

Wkroczył na ulicę Lotniskową, a przeraźliwy róż cukierni zakłuł go w oczy.

Eryk nie miał sobie tego za złe.

Eryk nie miał sobie za złe, że róż zakłuł go w oczy? A dlaczego właściwie miałby mieć?

 

Eryk natychmiast poczuł, jak wstyd oblewa mu policzki rumieńcem. Nie znosił tego uczucia wstydu

Powtórzenie.

 

„A niech by się ona…”

A niech by się ona co właściwie? Jak by to brzmiało, gdyby dokończył?

 

– Nazywam się  Diana – powiedziała. – Witamy w cukierni, panie Żeromski.

Pani Diana najpierw mówi mu “pan”…

 

– Chyba twoje zamówienie się przedłuża.

…żeby chwilę później przejść na “ty”…

 

– Dzisiaj nie musi pan płacić, panie Żeromski

…a potem znów zacząć “panować”.

 

Tyle ode mnie. Powodzenia : )

Może rzeczywiście jest zbyt słodkie. Pomyślę nad jakimś kontrastem. Dziękuję za komentarze i póki co publikuję poprawioną wersję. 

Eryk Stanisław Żeromski

Już go nie lubię :)

 krokiem kogoś, kto wraca poraniony z frontu (…) tyle entuzjazmu, co leżący na jego biurku list z gazowni.

Nie za daleko szukasz tych metafor? Nawet, jeśli celujesz w pratchettowski humor, skręć je o dwa stopnie.

 ot co

Ot, co. Skoro uważa list za żart, czemu go otwiera?

 Różowy kolor listu był tak słodki

Synestezja, jej :) ale ja dałabym od razu malinowy, żeby naprowadzić na smak bez zakrętów.

 poskładaną równo, malinową kartkę

Składnia i przecinek: równo poskładaną malinową kartkę.

 szczęśliwie leżała tylko dwie ulice dalej

Dlaczego "szczęśliwie"?

zapach domu – zapach pieczonych babeczek

Hmm.

 Słońce przebijało się co chwila, a jednak kiedy zachodziło

Przebijało się zza czegoś (jak sądzę, chmur), nie zachodziło, bo to ciągle dzień. Przecinek przed który.

 stanęła (…) w stanowczej pozie

Powtórzenie. Opisałabym tę pozę.

 że być może

Nie brzmi to, jakby mówiło dziecko.

 jej dwa warkocze zawirowały z furią

Jak wirniki helikoptera?

 pokiwał głową z mądrą miną

Jakieś to dziwne.

 owinął się szczelniej szalikiem

Tak cały?

 na tyłach znajdowała się część nazywana przez ludzi „małą fabryką”

Skracalne, np.: na tyłach miał tak zwaną przez miejscowych "małą fabrykę". Swoją drogą, mało to obrazowe.

 cieszyli się z różowej cukierni „Fart”, jej ciemnoniebieskich liter

Coś tu nie ryksztosuje. Może raczej "napisu" niż "liter"? Nie jestem pewna.

 miło było schronić się

Składnia: miło było się schronić. (Głodna się robię, wrr…)

 prawie zapominając o obecności Marysi.

Ja bym tego nie zaznaczała – nie widzę, czemu służy.

 wchodzi w zakres niszczenia

Znów – mało dziecięca wypowiedź.

 dźwięk, który równie dobrze mógłby być obwieszczeniem jakiegoś stwora z głębin, że właśnie zbliża się pora obiadu

Znaczy się, ryknął?

 nabazgroliła na budynku

Nabazgroliła coś (np. napis).

 pomimo tego, że są wierzący,

Albo: choć/chociaż są wierzący; albo: mimo że są wierzący. (Ludzie, jesteście na sto procent pewni, że tu nie ma być przecinka? On się sam pcha!)

 nie zaliczał się do żadnej z tych grup

Jakich grup? Niektórych A i B?

 wspomnienie (…) polegało

Raczej jego treścią było, ale styl jest dość kolokwialny, więc to bardzo nie razi.

 odwiedza go rzadko

W zasadzie lepiej by było "je", bo wtedy wskazujesz na miejsce, które jest cmentarzem, a nie każesz czytelnikowi się cofać aż do cmentarza. Przynajmniej ja tak to czuję.

 Zresztą tego nie potrzebował.

Wycięłabym, następne zdanie wystarczy.

 Wspomnienia, które bolały, łatwiej zamknąć

Wspomnienia, które bolą, łatwiej zamknąć.

 miasteczko jak Chełmińsko Śląskie stanowiło wirującą chmurę pyłu

Eee… chyba przesadzasz z tą metaforą.

 który zawsze był większy, niż powinien

A jaki powinien być?

 gniazdo ulokowane na słupie

Wystarczyłoby: gniazdo na słupie. Prosto i swojsko.

 obserwował je z pewną melancholią

Jakoś mi to nie brzmi, ale nie do końca wiem, dlaczego.

 miejsce spotkań uroczej bocianiej rodzinki

Bociany raczej wychowywały tam pisklęta przez całą dobę. (W środku miasta?)

 Na ich kolejne przybycie

Spotkań? Bo na nie wskazuje zaimek z jego formą gramatyczną.

 Eryk nie miał sobie tego za złe.

A dlaczego miałby? Cały akapit wygląda trochę tak, jakbyś sobie nagle przypomniała, że trzeba coś o Eryku powiedzieć.

 Ogień entuzjazmu zgasił cynizmem,

O, mamusiu.

 nie odbiegała od stereotypu

Stereotyp funkcjonuje w powszechnym obiegu, nie w opinii jednej osoby.

a jej następców czekała cała kolejka.

Niby wiem, o co chodzi, ale jakieś to dziwne.

 na ultraróżowej ścianie

Starszy człowiek tak by pomyślał?

 Barany głupie – zaklął pod nosem

Motyla noga.

 warcząc cicho niby silnik samochodu

Rozchwiana metaforyka – silnik jest Ci do czegoś potrzebny?

 wszystkie te wonie zupełnie do siebie nie pasują, lecz (…) stwierdzić, że wspaniale się komponują.

Nie jestem pewna tego "kazało stwierdzić" – ja dałabym raczej "przekonywało". Ponadto – tu jest właśnie takie miejsce, gdzie powtórzenie dobrze gra, np. tak: wszystkie te wonie zupełnie do siebie nie pasują, ale cukiernia miała w sobie coś takiego, co przekonywało, że pasują doskonale.

 stolik przy ścianie, którego najlepszym określeniem byłoby słowo „wytworny”.

Potknęłam się. Może jednak go opisz. Albo lepiej, opisz reakcję Eryka na widok stolika (jazz!).

wciąż jeszcze nie mogąc wyjść z szoku spowodowanego tym

Skróciłabym. I – dał się? Czy on tak myśli? A kelner mało grzeczny, ale może masz w tym cel?

 dużego regału z przedziwnymi miksturami

Skąd wiadomo, że były przedziwne? Może opisz buteleczki, kanciaste, kryształowe, z różnościami w środku?

 Dwójka dzieci siedząca w kącie odwróciła się w jego stronę i zachichotała

Kolektywnie?

 nie umiał sobie poradzić

Może raczej: nie mógł sobie z tym poradzić.

 po wyjątkowo długim przebywaniu pod powierzchnią

A ile zwykle tam siedzi?

 smakującą kolorowymi warzywami

Zwykle kojarzą się z jesienią, ale…

 Chyba pańskie zamówienie się przedłuża.

Jakoś to nie po polsku. Chyba, że taki żargon obowiązuje w gastronomii, nie wiem.

 pokaźnej figury

Hmm? I "kontury" to "brzegi".

 Czerwona troska

Jakoś źle to brzmi, nadmiar określeń.

 Wydawało się, że słowa takie jak „ciepła”, „domowa” pasowały

Następstwo czasów – "pasują". I całość dałoby się skondensować, np.: Można by je nazwać ciepłym i domowym – tak samo, jak obraz można nazwać bazgrołem.

 Świeczniki wiodły własne żywoty

Nie wiem, czy "żywoty" mają pluralis, poza żywotami świętych (czyli hagiografiami, a to nie życie, tylko opis).

 dlatego owi ludzie budząc się, nic nie pamiętają

"Owi" jest zbyt wymyślne, a imiesłów zastosowałaś z angielska: dlatego kiedy ludzie się zbudzą, nic nie pamiętają.

 bo lubią one znajdować się

Składnia: bo one lubią znajdować się (może lepiej przebywać? Albo mieszkać, skoro już je ożywiasz).

 Co zatem uczynić

Troszkę za wysoko.

 Odwiedziła go jego małżonka zza grobu.

Nie od razu była zza grobu, więc składnia: Jego żona odwiedziła go zza grobu.

 zmarnowałeś trzy lata swojego życia na analizowanie tego

Kto tak mówi?

 czerwony pierścień

Jakiś oficjalny ten pierścień.

 Coś małego i złotego.

To był złoty – czy czerwony? Czy miał czerwone oczko?

 nie jest popularnym zjawiskiem

Raczej – częstym. I skoro Diana już wiele razy to robiła, to chyba wie, ile może zarobić?

 Od czego zależy to miejsce?

Nienaturalne. Co miałaś na myśli? Od czego zależy wybór miejsca na nową cukiernię?

 Kim ty jesteś? – spytał nagle Eryk. – Czy jesteś Życiem?

Oo, poezja.

 Zaglądnęła w głąb

Zajrzała.

 lekkiego powiewu weekendu

Pełen powiewu?

 zrzędliwą Marysią

Nie wydała mi się specjalnie zrzędliwa, może trochę przemądrzała.

Po raz pierwszy w jego sercu, w odpowiedzi na otrzymane dobro zakwitło pragnienie dawania go innym.

Pogmatwana składnia. Ja napisałabym: Po raz pierwszy otrzymane dobro zrodziło w jego sercu pragnienie dzielenia się nim z innymi.

 

Czasem trafiają się podwójne spacje – trochę to nieporządnie wygląda. Tak samo spacja po otwartym nawiasie. Teraz meritum – słodkie, słodkie, słodkie. Balsam na duszę, choć szalone, komediowe metafory trochę przeszkadzają. Ale może słodkie ciasto trzeba złamać odrobiną cytryny? Tylko bez przesady. Trochę szkoda, że urywają się wątki nauki Patryka i napisu – ale myślę, że rokujesz.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Dla mnie trochę za słodkie, ale czytało się dobrze :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka