- Opowiadanie: Rand Erb - Świt

Świt

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Świt

Bywa, że na wojnie giną ludzie, bo po to ona właśnie jest. Bywa, że człowiek przeżyje wojnę, a i tak w nim coś umrze, problem polega na tym tylko co.

W polowym namiocie z grubego sukna rozciągniętego na pięciu wbitych w ziemię sosnowych palach, pachniało krwią– tym tak nienaturalnym, drażniącym zapachem, który jednak jest dobrze znany ludziom. Kiedy ranni leżący na słomianych sennikach wpatrywali się, jak ich przyjaciel właśnie traci nogę na krzywym, chwiejącym się stole operacyjnym, dwie staje na południowy zachód trwała regularna bitwa, w której ludzie i nieludzie pozbawiali się członków z godną pędzla największych artystów finezją, konsekwencją i wydawać się może, iż z nieskrywaną przyjemnością. Cóż, zabijanie zawsze było wpisane w naturę istot rozumnych. Nie minęły cztery lata od wypowiedzenia wojny Cesarstwu Północy przez Południowe Królestwa, a już rozlano może krwi. Oczywiście oficjalnym powodem była segregacja rasowa, kilka aktów otwartej zniewagi jednych przez drugich, przesuwanie głazów granicznych, zwiększenie ceł, napady na kupieckie karawany i tym podobne incydenty. Jednak prawdziwy powód wojny był znany tylko władcom krain, choć każdy zainteresowany pokusił się o wysnucie własnej teorii, choćby ta wyprana była z wszelkiej logiki. Tak oto walczono o wiele rzeczy. Jedni walczyli o złoto brzęczące w okutych żelazem kufrach, bo wszak żołnierski żołd do najwyższych nie należy, inni walczyli, bo tamci zbałamucili im córki, bo grzech i herezję rozsiewali, bo weksli nie spłacali, bo krzywo się uśmiechali… Znajdowano i wymyślano wiele powodów, niejednokrotnie błahych. Każdy walczył o coś innego i z innego powodu, ale mimo to wszyscy walczyli.

 

– Jak bogowie na niebie, a my na ziemi, powiadam. Tak jest i tak będzie.– Rycerz leżący w pełniej, lśniącej zbroi płytowej dźwignął się na prawe ramię i spojrzał na człeka, który miał posłanie naprzeciw.– Bluźnić przestańcie, powiadam, bo zły omen na nas ściągnięcie, a my przecie historię teraz tworzymy, rozumiecie? Historię!

-Nie rozumiem!- Młodzik załkał i odkaszlnął, wlepiając w rycerza szklane oczy. Spod podniesionej przyłbicy spoglądała nań twarz ozdobiona bliznami, ze złamanym, źle zrośniętym nosem– taka obca, inna. Zupełnie inna niż jego-delikatna, o rysach łagodnych, oczach chabrowych, pełnych życia oraz młodzieńczej radości, a teraz dziwnie pustych i przestraszonych, rozpaczliwie poszukujących pomocy. Nie tak powinien wyglądać żołnierz.

Płachty namiotu rozsunęły się, do środka wpadła złota smuga pulsująca od unoszącego się w powietrzu pyłu. Młodzik zmrużył oczy, wstrzymał oddech, wyczekując wejścia anioła z mieczem gorejącym w ręku, który roztaczając swą poświatę złocistą, odpędzi zło, ból i ciemność, niby pszczelarz, co dymem kadząc wokoło, pszczoły dezorientuje, odstrasza, by żadna go nie użądliła, bo wszak inaczej nie można. Nie pozbędzie się zła, można je jedynie odepchnąć, odsunąć, ale ono będzie istnieć nadal, tak długo, jak długo istnieją ludzie. Lecz nie anioł wszedł do środka, nie przyszło zbawienie. Miast niego na noszach wniesiono człowieka wrzeszczącego nieludzko, machającego kikutem prawej ręki. Młodzik poczuł, jak ogromna kula ciepła wędruje mu przez przełyk, fala mdłości przetoczyła się przez trzewia. Powstrzymał ją w ostatniej chwili. Rycerz zamilkł natychmiast, schylił głowę przymykając oczy. Nieszczęśnika położono na zaimprowizowanym stole operacyjnym, rzucał się, wołał pomocy, przeklinał wszystkich bogów. Przytrzymano mu nogi, rękę i to, co zostało z drugiej, starano się opatrzyć, zatamować krwawienie – bezskutecznie. Wyzionął ducha na oczach wszystkich, krztusząc się własną krwią. Wyniesiono go gdzieś, ciągnąc za nogi jak worek ziemniaków. Sanitariusze zmieniali opatrunki pozostałym rannym, nie odważywszy się odezwać.

-Zrozumiecie, jak dorośniecie– oświadczył rycerz, kładąc się na plecy, po czym złapał się za lewe ramię i zaklął brzydko, nawet jak na rycerza. Był przyzwyczajony do widoku krwi i śmierci, nawet tak bezwstydnie brutalnej i odartej z człowieczeństwa.

– Cholerny grot w ranie utkwił, wyciągnąć nie idzie. Widzicie, jak każdy człek winien się zachować, lada chwila dostanę środek przeciwbólowy i wrócę na pole bitwy, by za ojczyznę walczyć, bo to jest, kurwa wasza mać, patriotyzm.

-To jest głupota.

-A co wy o życiu wiecie, młodzieńcze. Wczoraj pewno od matczynego cycka się oderwaliście, a dziś chcecie mądrości prawić, że niby wiecie, co w życiu ważne, tedy wam powiem: gówno wiecie, ani funta więcej.– Młodzian nie odpowiedział, westchnął głęboko i uniósł wzrok ku niebu, choć i tak go nie widział. Milczał, a w jego głowie kłębiły się myśli, których nigdy w życiu by się nie spodziewał, bo nie tak miało wyglądać jego życie. Nie miał leżeć ranny w polowym namiocie obok błędnego rycerza gotowego oddać swe życie za ojczyznę bez zbędnych pytań, bez zbędnych myśli, nie mrugając nawet okiem.

-A widzicie.– Rycerz usiadł z niemałym trudem. Wziął głęboki oddech, rana piekła niemiłosiernie, przypominając o sobie za każdym razem, gdy się poruszył. – Pewnie się zastanawiasz po co my tu w ogóle jesteśmy?– Młodzieniec nie odpowiedział.

-Jest wojna, do jasnej cholery! Co innego mamy robić, jak nie umierać za ojczyznę.

-Ale dlaczego właśnie ja mam umrzeć, a nie ktoś inny?

-To jest zaszczyt! Jeśli warto za coś umierać, to z pewnością za ojczyznę!

-Jeśli warto za coś umrzeć, to tym bardziej warto za to żyć!

Zamilkli obydwaj na dłuższą chwilę, patrzyli nieprzytomnym wzrokiem, każdy gdzie indziej. Bali się. Rycerz wiedział, że nie wytrzyma spojrzenia chabrowych oczu.

-Jak Ci na imię młodzieńcze?– mruknął w końcu rycerz.

-Orcen, a wam?

-Lord Vonkled de`Heller.

 

-Lordzie Vonkled de`Heller, miło znów lorda widzieć– Oficer stojący przed namiotem dowódcy pododdziału skłonił się niezgrabnie. Lord zignorował go, wszedł do środka, nawet nań nie spojrzawszy. W wnętrzu namiotu panowała duchota, na małym stoiku porozkładane były mapy, nad którymi pochylali się trzej oficerowie, może generałowie. Zresztą teraz i tak było to bez różnicy. Jeden z nich, ten najbliżej wyjścia, podniósł głowę.

-O Lord de` Heller ponownie na równych nogach. Doskonale, brakowało nam kogoś, kto poprowadzi natarcie z lewej flanki.– Mężczyzna miał około czterdziestu lat, co było, biorąc pod uwagę stanowisko generała, którym się szczycił, nie lada wyczynem. Uśmiechał się dobrodusznie, jakby właśnie oznajmiał komuś, że los mu sprzyja i można by tak pomyśleć. Wszystkiemu jednak przeczyła tunika w barwach Północnych Królestw upstrzona plamkami krwi, brzęk kolczugi przy każdym ruchu i fakt, że za kilka godzin dwadzieścia tysięcy istot zacznie zabijać się nawzajem.

-Wnoszę o wycofanie naszych wojsk.– oznajmił grobowym tonem Lord de` Heller i jak na zawołanie wszyscy utkwili w nim wzrok. Wytrzymał, nie drgnął, stał z piersią wypiętą do przodu, jak nieulękły heros. Oficer, który go przywitał właśnie wszedł do środka i uśmiechnął się jeszcze szerzej, trochę sztucznie.

-Rozbiliśmy już cztery elfie oddziały, a także udało nam się sabotować ich system zaopatrzeniowy. Wygrywamy na morzu, flota prowadzona przez admirała Rackhama jest nie do zatrzymania. Wyeliminowaliśmy co ważniejszych generałów i oficerów, a wy chcecie się wycofać? O nie drogi Lordzie, za daleko to wszystko zabrnęło, by teraz móc spokojnie się wycofać i wrócić do swoich domów. My nie oglądamy się za siebie, skończymy to, co zaczęliśmy. Lord raczy poprowadzić natarcie i potraktować te słowa jako rozkaz.

-Tak jest!

 

Słońce chyliło się ku zachodowi, malując horyzont odcieniami żółci i czerwieni. Ucichły śpiewy ptaków, ustępując miejsca pobrzękiwaniu kolczug i szczękowi żelaza. Wytoczyły się naprzeciw siebie dwie fale, dwie nacje, dwa światopoglądy. Elfy stanęły do walki z proporcami smukłymi, łukami najlepszymi w świecie i mieczami o zakrzywionych ostrzach, za swymi plecami mając zachodzące słońce. Naprzeciw nich ludzie w swej potędze i woli niezachwianej? Dumni, pewni siebie, pewni słuszności racji, o które walczą.

Lord de`Heller odwrócił się do swych towarzyszy. Spoglądały na niego oblicza pozbawione ludzkich uczuć być może tylko z pozoru. Nie miał sił się nad tym zastanawiać, starał się wyprzeć z głowy wszystkie normalne myśli, bo nie można być normalnym i iść na wojnę. Miał coś powiedzieć, ale nie umiał znaleźć słów, więc milczał posępnym, wzrokiem mierząc swych towarzyszy.

Nie czekał już dłużej. Niechaj i ziemia na wzór nieba czerwienią spłynie, mruknął tylko do siebie. Spiął konia, wszyscy ruszyli za nim, na początku stępem, nieśpiesznie. Morze włóczni kołysało się leniwie w oddali, wprawiając w zdumienie. Proszę! Oto rzecz, która potrafi zjednoczyć cały naród i jednocześnie go wygubić. Teraz wszystko przestawało się liczyć. Został tylko on, jego koń i kopia, a potem też i miecz. Morze dalej kołysało się w szparach przyłbicy, rosnąc, z każdą chwilą nabierając kształtów. Przyśpieszyli, powoli przechodząc w galop. Lewa ręka samoistnie zacisnęła się mocniej na lejcach, kopia zaczęła opadać i wszystko nadal przyśpieszało. Morze najeżyło się żelaznymi grotami z zadziorami, zagrzmiało gniewnie. Urosło do bladych twarzy spoglądających z nienawiścią i strachem, do białek przekrwionych od żądzy mordu. Znikł tętn kopyt, okrzyki, rozkazy i groźby. Lord de`Heller skupił się tylko na końcu kopi, która za chwilę miał się złamać na czyjejś piersi. Zaczęło się… Pierwszemu wbił kopię w pierś, drugi dostał płazem miecza wyszarpniętego w mgnieniu oka z pochwy. Na nic mu teraz były wyrafinowane finty, zasłony i inne szermiercze sztuczki. Zbijał pchane w jego stronę groty włóczni i natychmiast odpowiadał szerokim cięciem. Byle zranić, byle zabić, nic więcej się nie liczyło. Wstrzymał konia, obrócił się by, sprawdzić czy natarcie wygląda tak, jak powinno. Elfi szyk zaczął się łamać, przewaga wojsk Wielkiej Koalicji Północy była wyraźna, ale wystarczyła tylko ta chwila, jedno spojrzenie w tył. Lord de`Heller poczuł, jak grot wbija się w jego ciało, wziął głęboki oddech, spadł z konia. Poczuł drugi cios teraz pewniejszy, śmiertelnie pewny.

Umierał za ojczyznę.

 

Świt następnego dnia był chłodny, pierwsze promienie słońca jeszcze nie zdążyły rozproszyć mgły, która gęsto zasnuła dolinę wyściełaną ciałami poległych. W żaden sposób nie przeszkadzało to ucztować krukom, skrzydlaci posłańcy śmierci bez żadnych oporów raczyli się świeżym białkiem oczu, tym smaczniejszym, iż nie ujrzały one miłosierdzia i pardonu. Co jakiś czas czarne plamy wylatywały z białego morza, zataczały dwa, trzy koła i znów lądowały w mlecznych odmętach. Nie brano jeńców, bo nie taki był cel tej wojny. Nikt nie błagał o pomoc i łaskę.

W mgle brodziła tylko jedna postać odziana w długi czarny płaszcz. Przywodząc na myśl ponurego żniwiarza, kluczyła między ciałami poległych, pchając przed sobą drewniany wózek. Koła skrzypiały, rozrywając cieszę. Postać nachyliła się, ujęła w trzęsącą się dłoń rękojeść miecza. Przez chwilę przyglądała się zakrwawionej klindze. Po każdej wojnie ktoś musi posprzątać. Klinga błysnęła promieniem wschodzącego słońca.

Koniec

Komentarze

Jak dla mnie tekst na 5. Żywy, sprawnie napisany oraz klimatyczny. Nie wszystko mi się podobało, ale nie chce mi się nawet tych negatywnych wrażeń (czy właściwie "wrażonek") opisywać. I jeszcze  jedno pytanie- wydaje mi się, że tekst powstał pod silnym wpływem "Pani Jeziora" A.Sapkowskiego. Mylę się?

Między innymi... W ogóle twórczość Sapkowskiego ma bardzo duży wpływ na moje skromne próby literackie, ale w tym wypadku inspiracją był Paragraf 22.

Ciekawe opowiadanie. Podoba mi się ten styl, wszystko ładnie opisane. Dobry tekst.

Napisane bardzo dobrze. Masz świetny styl. Widać, że inspirujesz się Sapkowskim, ale mi samej się to podoba, bo lubię jego styl. Zasługujesz wg mnie na 5+.
Mam jednak małe dwie uwagi:
Naprzeciw nich ludzie w swej potędze i woli niezachwianej? - nie wiem, czy pytajnik był zamierzony czy nie, ale dużo bardziej pasowało by zakończenie kropką.
Oto rzecz, która potrafi zjednoczyć cały naród i jednocześnie go wygubić. - radziłabym poprawić na "zgubić". Wygubić wytrąca z rytmu i dziwnie wygląda.

Parę błędów jest (typu "żołnierski żołd"), trochę problemów z przecinkami i szykiem zdań. Poza tym ok, ale ten tekst jest o niczym. Ot, jakaś bitwa i tyle. 

Daje się wyczuć brak pisarskiej ogłady w tym tekście. Jednak predyspozycje są i to całkiem niezłe, jak się wydaje. Niestety mam poczucie, że pomysł nie został należycie zrealizowany, przez co opowiadanie wydaje się być o niczym. 

Myślę, że masz zacięcie do pisanie większych tekstów, bo piszesz ładnie i plastycznie. W opowiadaniu natomiast musiałbyś raczej zrezygnować z dokładnych opisów, bo opowiadanie się dłuży a nie wiadomo, o czym jest i po co w ogóle powstało.

To jest takie krótkie opowiadnako oparte jedynie na pomyśle pokazania strachu przed walką i poczuciu konieczności walki. Napisałem, bo dłuższy czas gdzieś mi tam na śledzionie ciążyło i raczej nie mam zamiaru go rozbudowywać, czy pisać dalszy ciąg. No i zawsze chciałem opisać sobie scenę batalistyczną.

Nowa Fantastyka