Sądzę, że to nie był pierwszy koniec świata. Wszystko wskazuje na to, że Ziemia jest jak kot albo feniks – potrafi umierać i wracać do życia wraz z tym wszystkim, co ją zamieszkuje. Więc i ludzkość – jeśli tak umownie nazwiemy gatunek dominujący w kolejnych wcieleniach globu – ginęła i odradzała się wielokrotnie. Za każdym razem, jak przypuszczam, w nieco zmienionej formie, zawsze jednak zdolna do tego, by sprowadzić zagładę na swoją żywicielkę.
Tak czy inaczej, Ziemia umarła, a ja byłam jedną z tych, którzy, niczym czerwie, pełzali po jej gnijącym truchle.
Przez pół roku mieszkaliśmy w bunkrze, nie wyściubiając nosów na powierzchnię. Było nas kilkadziesiąt – znajome twarze, sąsiedzi z nieciekawej dzielnicy na przedmieściach. Ci, którzy zdążyli dobiec, kiedy wszystko się zaczęło. Z większością nie łączyła mnie zażyłość bliższa niż codzienne, rzucane od niechcenia „dzień dobry”. W ostatnich latach nauka i medycyna mocno wyprzedziły ludzką mentalność i z takimi jak ja mało kto chciał się spoufalać.
Nie było więc nikogo, komu mogłabym powiedzieć, jak dusi mnie rozpacz. Przez pierwsze godziny wpatrywałam się w zdjęcie Gabi na wyświetlaczu telefonu, chciwie chłonąc widok różowych policzków i drobnego noska. Desperacko usiłowałam połączyć się z jej ojcem, u którego spędzała tamten weekend – dwieście kilometrów na północ kraju. Oczywiście sieci komórkowe nie działały, a resztki mojej nadziei na kontakt zgasły wraz z wyczerpaniem się baterii.
Po sześciu miesiącach ktoś odważył się otworzyć właz. Powód tej szalonej decyzji był przykry, przerażający i cuchnący, a przeważyło raczej to ostatnie. Otóż, gdy pierwszy z Jeźdźców Apokalipsy skończył robotę na górze, pozostali trzej zaczęli ryć umarłą ziemię niczym dziki, w poszukiwaniu takich tłustych kąsków jak nasza betonowa nora. Głód znaczył swą obecność w sposób nieustępliwy, acz mało spektakularny. Chudliśmy, bledliśmy, gubiliśmy zęby, ale mieliśmy grupę naprawdę ogarniętych ludzi, którzy racjonowali konserwy tak, by żarcia starczyło na rok, jak zakładał system. Nawet z górką, bo było nas znacznie mniej, niż przewidziano. Za to Zaraza przyszła nie wiadomo skąd, rozpanoszyła się w try miga i zaprosiła Śmierć. Razem porwały do tańca kilkanaścioro nieszczęśników, no i zaczęły się kłopoty. Smród i panika.
Psiamać, gdyby tamten typ nie otworzył włazu, pewnie sama bym to zrobiła.
Zgłosiłam się na ochotnika do ekspedycji pochówkowej. W skafandrach, w maskach, ciągnęliśmy trupy przez ruiny naszego osiedla. Czułam się jak na obcej planecie. Jak w obcej skórze. Jakbym sama stała się kupką gruzu i popiołu. To był moment, impuls, krótka chwila, w której rzeczywistość wydała się nie do zniesienia. Kiedy ściągnęłam maskę, zauważyłam, że dwóch mężczyzn również to zrobiło. Ich twarze wykrzywiała rozpacz. Byłam pewna, że i na mojej maluje się równie silne pragnienie śmierci. Pozostali przyglądali się nam, niepewni, czy powinni reagować, ostatecznie jednak postanowili uszanować naszą wolę. Tamci dwaj potrzebowali niespełna kilkunastu minut, by dołączyć do wleczonych zwłok. Ja nadal czułam się wyśmienicie, gdy ekspedycja wracała do schronu.
Widzicie, kiedyś chorowałam na kurestwo, które w zastraszającym tempie zżerało mi mięśnie i uśmiercało nerwy. Wówczas wielu ludzi nie akceptowało nowoczesnej medycyny, superskutecznych, acz wątpliwych etycznie metod, które z grubsza opierały się na robieniu z ludzi półcyborgów o zmutowanym DNA, pozwalającym zatrzymać postęp chorób, uważanych wcześniej za nieuleczalne. To, co zdążył już trafić szlag, protezowano i w ten sposób w prawej połowie ciała zamiast większości nerwów miałam kabelki, a mięśnie zastępowało coś na kształt gąbki. Działało świetnie, choć lista możliwych efektów ubocznych zdawała się nie mieć końca. W każdym razie kurestwo przestało być kłopotem – funkcjonowałam nieźle i jedyne, z czym musiałam się pogodzić, to bycie poruszającym się niezbornie dziwadłem, odmieńcem z prześwitującymi spod skóry drucikami, z którym czterech na pięciu sąsiadów nie chce gadać. Żaden problem, dopóki cały świat nie skurczył się do bunkra wypełnionego rzeczonymi. Ot, ironia.
Nie mam pojęcia, jak całe to ustrojstwo wpływało na układ oddechowy czy odporność na unoszący się w powietrzu martwego świata syf. Kabelkom i gąbkom pewnie nic do tego, cały pic musiał polegać na zmienionym kodzie genetycznym.
Podjęcie decyzji o opuszczeniu bunkra zajęło mi – w przybliżeniu, bo liczenie czasu było kłopotliwe – kilka dni. Potrzebowałam zapasów żywności, a więc musiałam je wynegocjować. Czyli zdradzić swoje zamiary. Miałam pewność, że sąsiedzi nie dadzą mi błogosławieństwa na drogę. Od kiedy okazało się, że mogę swobodnie przebywać na zewnątrz, ich stosunek do mnie zmienił się diametralnie. Byłam im zwyczajnie potrzebna i nie ulegało wątpliwości, że nie zrezygnują z takiego zasobu z racji sentymentów. W trudnych czasach nawet mamuśkom i przedszkolankom kamienieją serca, wierzcie mi.
Postanowiłam więc to wykorzystać. Plan, który im przedstawiłam, zakładał próbę nawiązania kontaktu z innymi ocalałymi, co w pewien sposób pozwalało mi zachować czyste sumienie – w tym zakresie mówiłam prawdę.
***
Kiedy człowiek po miesiącach opuszcza podziemną klitkę, kiedy oddala się od znajomych ruin, gdzieś głęboko w sercu skrywa nadzieję, że wreszcie wyjdzie ze strefy śmierci i odnajdzie utracony świat. A później z każdym przebytym kilometrem, z każdym mijanym zakrętem rośnie rozczarowanie, choć przecież od początku było wiadomo, że to, co się wydarzyło, ma skalę globalną. Tylko że tego nie da się ogarnąć, zrozumieć, zaakceptować.
A potem? Potem przychodzi obojętność.
Wspomnienie córeczki pchało mnie naprzód, choć szybko straciłam wiarę, że zdołam ją odnaleźć. Bez mapy, bez słońca i gwiazd, skrytych za ciężkimi, syfiastymi kłębami, mogłam tylko iść przed siebie i śmiać się z własnej głupoty. Błądząc wśród lepkich obłoków, zdałam sobie sprawę, że ten pomysł od początku był skazany na klęskę. Jednak nawet gdybym chciała, nie miałam pojęcia, jak wrócić.
Ludzi widywałam coraz częściej i szybko nauczyłam się, że lepiej trzymać się od nich z daleka. Zwykle poruszali się w grupach, zakuci w maski i skafandry. Przypominali watahy dzikich zwierząt, walczące o zasobne w konserwy terytoria.
Parę razy, widziałam z daleka takich jak ja. Wyleczonych, mutantów, odmieńców. Ci zazwyczaj chodzili samotnie. Początkowo zdarzało mi się ich zaczepiać, pytać, raz nawet polazłam za jednym do bunkra, ale szybko stamtąd uciekłam. Nie bardzo wiedziałam, czy wciąż wierzę w cel mojej wędrówki, ale coś kazało mi iść dalej – więc szłam.
Po kilkunastu dniach drogi wyczerpały mi się zapasy jedzenia. Błąkałam się po jakimś pustkowiu, z dala od miejskich ruin, bez szans na znalezienie czegokolwiek do żarcia. Przebywałam coraz krótsze odcinki drogi, czując, jak opuszczają mnie siły. Gdy za którymś razem wszechobecna szarość zgęstniała, zwiastując nadejście nocy, usiadłam pod rachityczną jabłonką, równie martwą, co otoczenie. Walcząc ze skurczami pustego żołądka, zwinęłam się w kłębek i po jakimś czasie zapadłam w płytki sen.
Obudziłam się w strugach lepkiego, oleistego deszczu. Ponad moją głową coś szeleściło, znajomo i kojąco. Rozpoznałam w tym dźwięku szum kropel pośród liści, a kiedy podniosłam głowę, pomyślałam, że wciąż śnię. Pośród uschniętych gałęzi drzewa dostrzegłam jedną całkowicie zdrową, ciężką od liści i dojrzałych owoców.
Gdy ruszyłam w dalszą drogę, wciąż nie miałam pewności, czy mój posiłek nie był sennym majakiem, lecz żołądek przestał mi dokuczać, a część dawnych sił powróciła. Wystarczyło mi ich na to, by splądrować jakiś wiejski sklepik, do którego najwidoczniej przede mną nie dotarł nikt z ocalałych. Napełniłam plecak puszkami owoców, pomidorów, sardynek, karmą dla psów i napojami. A gdy to wszystko przejadłam i głód powrócił, historia powtórzyła się.
Od tamtej pory za każdym razem, gdy się budziłam, znajdowałam w pobliżu jakąś jadalną roślinę – maleńki cud życia pośród wszechogarniającej śmierci. Nie potrafiłam tego w żaden sposób wytłumaczyć, cieszyło mnie jednak, że ziemia najwyraźniej nie umarła całkowicie i z jakiegoś powodu nie dawała zginąć i mnie.
***
Wkrótce po tamtych wydarzeniach moja wędrówka dobiegła kresu. Znalazłam się w spalonym lesie, przypominającym ponurą kolumnadę. Od tygodni nie widziałam żywej duszy, a towarzyszące mi odrętwienie przyczyniło się do tego, że odpuściłam sobie ostrożność. Mężczyzna, który wyłonił się spomiędzy roślinnych trupów całkowicie mnie zaskoczył. Jakiś gadzi instynkt odezwał się w moim zdziczałym ciele i pod wpływem strachu rzuciłam się na przybysza. Mężczyzna – wyjątkowo postawny, choć wychudzony – uchylił się, złapał mnie oburącz w pasie i bez większego wysiłku powalił na ziemię.
***
Ocknąwszy się, przez chwilę myślałam, że cała ta wyprawa była snem. Leżałam na niewygodnej pryczy, nad sobą miałam wilgotny, betonowy sufit, wokół panował dobrze mi znany półmrok i przez chwilę wierzyłam, że gdy się rozejrzę, zobaczę znajome, niezbyt życzliwe gęby moich współplemieńców – sąsiadów. Zamiast nich ujrzałam człowieczka o przerzedzonych włosach i oczach zapadniętych głęboko w posiniałych dolinach oczodołów. Uśmiechał się, zagadkowo i odpychająco. Wzdrygnęłam się skołowana. Nim zdążyłam wydobyć głos, za plecami brzydkiego chudzielca pojawił się olbrzym, który wystraszył mnie i obezwładnił w lesie.
– Kurwa – rzekłam z typową dla siebie ogładą, stwierdziwszy, że jednak nie śniłam i całe to popapraństwo faktycznie mi się przydarzyło.
Człowieczek zarechotał, odchylając głowę na nieludzko długiej szyi. Ogromny mężczyzna skrzyżował ręce na piersi, świdrując mnie spojrzeniem.
– Goliat wziął cię za Świruskę, kobieto – powiedział chudy, gdy przestał się śmiać. –Miałaś szczęście, że byłem w pobliżu. Umiem rozpoznać, gdy ktoś jest w drodze od miesięcy.
Nie rozumiałam, o czym mówił, patrzyłam więc na niego w milczeniu, zastanawiając się, o co powinnam zapytać najpierw. Tymczasem chudzielec przeciągnął spojrzeniem po moim ramieniu i prześwitujących spod skóry drucikach.
– Trafiłaś na swoich.
– Świetnie – bąknęłam. – A „swoich” to znaczy…?
Człowieczek znów wzruszył ramionami.
– Ludzi. Nie-Świrusów. Leczonych.
Przyjrzałam im się. Co prawda w lichym świetle lampek gówno widać, ale to, że chudzielec nie był ani do końca normalny, ani zdrowy, dawało się dostrzec nawet w półmroku. Uwagę zwracały zwłaszcza jego brzydka gęba i nienaturalnie wypukłe czoło, a także szybkie, mechaniczne ruchy oczu. Goliata, jak go nazywał mizerny kompan, lustrowałam dłuższą chwilę. Zauważyłam, że był nieco przygarbiony, jakby delikatnie zgięty wpół i domyśliłam się, że swój robotyczny sekret skrywa gdzieś w jamie brzusznej. To mi wystarczyło, nie miałam ochoty dociekać, na co chorowali moi nowi znajomi.
– A kim są Świrusy?
Zamiast odpowiedzieć, człowieczek pacnął dłońmi o kościste kolana, wstał i skinieniem głowy wskazał wylot korytarza.
– Świstak i Mała przygotowują żarcie. Chodź.
Podniosłam się z zadziwiającą łatwością i ruszyłam za nim. Goliat przepuścił mnie w drzwiach, co zapewne wynikało raczej z nieufności niż z dżentelmeńskich manier.
Po kilkunastu krokach znaleźliśmy się w sali jadalnej. Mogłam już stwierdzić, że schron wyglądał niemal identycznie, jak ten, z którego wyruszyłam. Nic dziwnego, budowali je od sztancy, gdy tylko ryzyko stało się wystarczająco wysokie. Jednak w tutejszej stołówce większość ław zsunięto pod ścianę. Tylko jeden stół przy drzwiczkach prowadzących do magazynu wyglądał na używany. Siedział przy nim rudowłosy brodacz, łypiący nieprzyjaźnie, i drobne stworzonko, prawie całkiem skryte pod ciemną, zmierzwioną czupryną. Na blacie stało pięć menażek wypełnionych parującą fasolą oraz metalowy dzbanek z herbatą.
– Jest was tylko czworo? – zdziwiłam się.
Nie dostałam odpowiedzi, za to poczułam na ramieniu ciężką łapę Goliata.
– Usiądź – rozkazał cicho. Posłusznie klapnęłam na ławkę. – Przedstaw się. Potem możesz zjeść.
Widok i zapach posiłku okazały się tak nęcące, że trudno było mi powstrzymać się przed rzuceniem na swoją porcję, ale olbrzym miał rację. Skoro sprawy zaszły aż do wspólnego stołu, wypadało, byśmy się poznali.
– Jestem Maria.
Chudzielec przyjrzał mi się, przekrzywiając głowę jak zaintrygowany kundel. Teraz, w lepszym świetle, mogłam dostrzec, że wypukłe czoło przecina w poprzek spora, głęboka blizna.
– Chcesz powiedzieć, że to twoje martwe imię.
– Martwe?
– Z poprzedniego życia. Z tamtego świata. Z przed.
– Uhm. No tak.
– A teraz kim jesteś?
Patrzyłam na niego dłuższą chwilę, nie rozumiejąc.
– Chodzi o to, że macie te ksywy, tak? Goliat i… tak dalej. – Rzuciłam pospieszne spojrzenie na brodacza i rozczochraną dziewczynkę, próbując przypomnieć sobie, jak nazwał ich chudy.
Dziecko zachichotało uroczo, po czym rozkaszlało się paskudnie.
Chudzielec rąbnął w blat dłonią i spiorunował mnie spojrzeniem. Wyglądał groteskowo, ale przez chwilę poczułam ukłucie zdradliwego strachu.
– Nie żartuj sobie z imion, kobieto! – ryknął.
– Daj spokój, Proroku – odezwał się rudzielec. Mówił niemal bezdźwięcznie, świszcząco. Spod rzadkiej brody dawało się dostrzec jakieś ustrojstwo. Obstawiałam sztuczny układ oddechowy.
– Mam na imię Maria – powtórzyłam. – Będę wdzięczna, jeśli przypomnicie mi wasze.
– Prorok gada po swojemu, jak to prorok – wyjaśnił brodacz. – Jestem Świstak, to jest Mała, a Goliata, zdaje się, znasz.
Spojrzałam na siedzącego obok olbrzymiego mężczyznę, który przyglądał mi się czujnie spod zmrużonych powiek. Pochwyciwszy mój wzrok, skinął głową w kierunku miski. Nie tracąc czasu na podziękowania, zabrałam się do jedzenia. Pozostali również, w milczeniu, zajęli się swoimi porcjami.
Skończywszy, przetarłam usta i brodę przedramieniem. Błogość, którą wywołał pierwszy od dawna ciepły posiłek, skłoniła mnie do próby spoufalenia się.
– A więc, o co tu chodzi? Bunkier w lesie, z dala od cywilizacji. Czworo mieszkańców, wyposażenie, wnioskując z wielkości nory, pewnie dla ponad setki…?
Jak na komendę przestali jeść, podnieśli głowy. Mała przełknęła pospiesznie. Prorok z napięciem wpatrywał się w Goliata. Ten prawie niezauważalnie pokręcił głową.
– Dowiesz się, kiedy ci zaufamy. Póki co, to ty będziesz odpowiadała na pytania. – Spojrzał na mnie i zmrużył oczy. – Smakowało ci?
Pokiwałam gorliwie głową. Przez chwilę miałam chęć przejąć się i wkurzyć rolą, w którą chcieli mnie wcisnąć – jakiejś więźniarki, zakładniczki, intruza czy cholera wie kogo, ale ten zamiar szybko zbladł, wyparty przez niepokojącą myśl, że oto przestałam czuć ten dziwny zew, który wcześniej kazał mi iść. Zupełnie tak, jakbym znalazła się u celu. I całkowicie nieoczekiwanie, zapragnęłam zwyczajnie odpocząć, choć przez ostatnie długie miesiące takie luksusy w ogóle nie zaprzątały mi głowy.
– Skąd idziesz? – Olbrzym wyrwał mnie z krótkiego zamyślenia.
Wymieniłam nazwę mojego miasteczka, odkrywając, że z trudem sobie ją przypominam.
– Czemu ruszyłaś w drogę?
Zacisnęłam usta i odwróciłam głowę. Łzy zaszczypały mnie pod powiekami, ale nie pozwoliłam im popłynąć.
– Nieważne – powiedział Świstak po ciągnącej się w nieskończoność chwili, przerywając niezręczną ciszę.
Goliat chrząknął cicho, a gdy kontynuował przesłuchanie, jego głos zabrzmiał nieco mniej szorstko.
– Skąd wiedziałaś, którędy iść? Skąd wiedziałaś, że masz iść dalej?
– Nie wiem. Po prostu wiedziałam.
Zauważyłam, że mężczyźni wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Mała ześliznęła się z ławki i podeszła do mnie. Usiadła obok i bez słowa przytuliła się. Wyczułam toporny mechanizm ukryty w jej klatce piersiowej i rytmiczne ruchy zastępującej serce pompki.
Łzy przypuściły kolejny szturm, który odparłam z nadludzkim wysiłkiem.
***
W kolejnych dniach mieszkańcy bunkra nie poświęcali mi za dużo uwagi. Przez większość czasu trwałam w odrętwieniu, siedząc na pryczy i wpatrując się przed siebie. Tubylcy zajmowali się gospodarzeniem, sortowaniem jakichś śmieci przywleczonych z góry i snuciem się z kąta w kąt. Wiedziałam, że mnie obserwują i czułam, że zachowują się nienaturalnie – cały czas nieufni, choć starający się sprawiać wrażenie co najwyżej obojętnych.
Lody zostały przełamane za sprawą Małej, która pewnego razu usiadła obok mnie na pryczy i podała mi brudną, plastikową lalkę z urwanymi rączkami.
– Goliat ją znalazł – powiedziała, uśmiechając się. Zdałam sobie sprawę, że po raz pierwszy usłyszałam, jak dzieciak mówi.
– Brawa dla niego.
Przyjrzałam się dziewczynce. W gęstych, splątanych strąkach kryła się drobna, pociągła buźka. Oczy, których barwy nie byłam w stanie określić, lśniły jak w gorączce. Mała wyglądała na jakieś osiem lat, ale podejrzewałam, że mogła mieć ciut więcej. Nie potrafiłam odgadnąć, co znaczyła dla niej ta lalka.
– Masz więcej zabawek? – zapytałam. Mała pokręciła głową, wbijając wzrok w podłogę.
– Pewnie tęsknisz za innymi dziećmi, co?
Krótkie skinienie głową.
Tknięta nagłym przeczuciem ześliznęłam się z pryczy i kucnęłam przy nogach dziewczynki, zmuszając ją, by spojrzała mi w oczy. Zerknęłam pospiesznie na wejście do pomieszczenia.
– Powiedz, kochanie, czy oni cię krzywdzą?
Dziewczynka przyglądała mi się, marszcząc brwi.
– Nie wiesz, o czym mówię, prawda?
Pokręciła głową.
– Jestem tu bezpieczna – odparła. – I ty też jesteś.
Potem wstała i ruszyła do drzwi.
Bezręka lalka wtulała się w spleśniały pled i patrzyła na mnie zdziwionymi oczyma.
Ta krótka rozmowa z Małą wyrwała mnie z marazmu, przywołała emocje i trzeźwość myślenia. Czujne milczenie mężczyzn zaczynało być irytujące, a znikoma ilość wiedzy na ich temat stawała się nie do zniesienia. Podczas posiłku postanowiłam przejąć inicjatywę.
– A więc? – zagaiłam, sadowiąc się na ławce. – Czy już sobie zasłużyłam na zaufanie? Powiecie mi, co tu jest grane? Dlaczego trzech chłopa mieszka samotnie w schronie dla setki osób z małą dziewczynką? Kim są Świrusy, o których szepczecie, myśląc, że nie słyszę? Gdzie się podziali inni? I gdzie, w ogóle, jesteśmy?
Goliat podniósł rękę, zatrzymując potok pytań.
– Hola, kobieto. Nie wszystko naraz.
– Zatem po kolei, jeśli łaska – odparłam, mierząc się z nim wzrokiem. Oczy miał koloru stali, a spojrzenie odpowiednio zimne.
– O moje zaufanie jeszcze powalczysz – wycedził. – Ale Świstak i Prorok zaakceptowali cię. I Mała.
Skinęłam im lekko głową.
– Jesteś tu od dziesięciu dni – odezwał się Prorok i przerwał, by siorbnąć zupę. – Gdybyś trafiła tu przez przypadek, gdybyś miała inny cel, inne przeznaczenie, już by cię tu nie było.
Wzruszyłam ramionami, choć jego słowa poruszyły w moim sercu strunę, której na chwilę pozwoliłam zamilknąć.
– Karmicie mnie, nie torturujecie i nie gwałcicie. Zapasy macie ogromne. Każdy by tu siedział, ile wlezie.
– Nie, jeśli miałby ważny powód, by ruszyć dalej.
– Ja…
– I wierzyłby, że to ma sens.
Spuściłam wzrok. Zapadła krępująca cisza, jak zwykle. Tak oto szlag trafił moją butę i moje dociekania.
Kiedy podnosiłam się, skończywszy posiłek, Prorok chwycił mnie za nadgarstek.
– Przejdziemy się?
Zaskoczona propozycją i stęskniona za świeżym toksycznym powietrzem, skinęłam głową.
Gdy wyczołgaliśmy się przez właz, spojrzałam na mojego towarzysza i otworzyłam usta, by coś powiedzieć. Prorok zareagował momentalnie, uciszając mnie jedną ręką i ciągnąc drugą za jakieś łyse truchło krzewu, gdzie wyrwałam mu się z łatwością.
– Nie wrzeszcz – szepnął stanowczo. – Najpierw rozejrzymy się, czy jest czysto. Pójdziemy na przechadzkę, kiedy upewnimy się, że gadzina nie przypełzła.
– Co ty pieprzysz?
– Świrusy – odparł, zapominając, jak niewiele mi to mówi.
Siedzieliśmy pośród kolczastych gałęzi, nasłuchując przez dłuższą chwilę. Wreszcie Prorok wstał, przeszedł kawałek, zatrzymując się raz po raz, jakby węszył.
– Czysto, chodź.
Ruszyliśmy w dół zbocza, pod którym mieścił się schron. Nie poznawałam tej okolicy, Goliat musiał przenieść mnie przez spory kawałek po tym, jak pozbawił mnie przytomności. Nadal jednak byliśmy w środku lasu.
– Miało tutaj powstać osiedle letnich rezydencji dla snobów – odezwał się mój towarzysz. – Zaczęli od bunkra, na nasze szczęście. Docelowo miał służyć przyszłym mieszkańcom, a tymczasem – kuracjuszom. Była tu nieopodal mała, uzdrowiskowa mieścinka. Dość blisko, by schron dawał pozory bezpieczeństwa, jednak zbyt daleko, by większość połamańców i astmatyków dobiegła na czas.
– Byłeś jednym z nich? – zapytałam, domyślając się odpowiedzi.
Skinął głową.
– Dotarło nas tu nieco ponad czterdzieści osób.
– Została czwórka. Co z resztą?
– Zostałem tylko ja – uściślił. – Reszta przybyła później, tak jak ty.
Martwe drzewa rosły coraz rzadziej, w miarę jak posuwaliśmy się w dół. Nasze stopy zapadały się w spopielonej ściółce. Czułam chłód, niesiony przez wilgotne powiewy wiatru.
– Chryste. Co się stało z tymi, którzy byli z tobą wcześniej? – Niepokój i adrenalina coraz intensywniej sączyły się do mojej krwi.
– Schron ich wyrzygał – odparł spokojnie Prorok, udając, że nie dostrzega moich zaciśniętych pięści. – Wypluł. Jak wolisz.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że tylko wybrani wytrzymują w nim dłużej niż kilka dni. To nie jest zwykły bunkier. To azyl dla tych, którzy mają być świadkami… Objawienia. Ponownego Przyjścia. Nowego Początku. Jak wolisz.
– Szlag, jesteś jakimś popapranym fanatykiem? Z tych, co bazgrali po murach, że koniec jest blisko, zanim to się zaczęło?
Roześmiał się, tak samo plugawie jak wtedy, gdy rozmawiałam z nim po raz pierwszy.
– W dupie to miałem, zanim się zaczęło – powiedział z obłąkańczą wesołością. – Potem zresztą też, wszystko mi było jedno, byle przeżyć. Siedziałem pod ziemią, początkowo niewiele robiąc sobie z szaleńców, którym z jakichś powodów spieszyło się na zewnątrz. A tych szaleńców przybywało z dnia na dzień. Rzucali się na właz, toczyli pianę z ust. Niektórzy byli jeszcze na tyle przytomni, by zabrać maski i skafandry, inni nie. Właściwie to czułem ulgę, gdy znikali. Podejrzewałem, że chorowali, że dopadł ich jakiś wirus ryjący banię. Jakiś zaraźliwy syf. Srałem ze strachu, że mnie też to czeka. Aż w końcu ostatni z nich wyrwał się na zewnątrz, a ja zostałem. Zdrowy, normalny na tyle, na ile się dało po czymś takim. Sam.
– Byłeś… leczony, prawda? – Przyglądałam mu się uważnie. – To nas wszystkich łączy. Może to z tego powodu nie dopadła cię ta zbiorowa psychoza?
– Nie. Byliśmy wycieczką z sanatorium, nie zapominaj. Oprócz mnie jeszcze dwie kobiety i młody chłopak dochodzili do siebie po terapii. Królowe i Generał. Dowodzą Świrusami, bo ich umysły rzeczywiście ucierpiały najmniej. No i nie przeszkadza im toksyczna bryza. Bo wiesz, kiedyś też myślałem, że to wszystko to tylko choroba. Teraz rozumiem, że to zdecydowanie coś więcej. Nasz bunkier ich wyrzygał, a świat w którym żyjemy, zmienił ich bardziej, niż umiałbym sobie wyobrazić.
Byłam przekonana, że Prorok opowiada mi o swoich urojeniach, ale dałam się wciągnąć w tę bajkę. Ostatecznie, jeśli jego mała wspólnota bazowała na podziale ludzi na Świrusów i Wybrańców, to wolałam, by zaliczyli mnie do tych drugich. Zresztą, granica między obłędem a normalnością zatarła się już jakiś czas temu.
– Okej, łapię. Skoro bunkier nas nie wypluł, znaczy, że jesteśmy wybrani. Ale do czego? I dlaczego my?
– Chuj wie, dlaczego my. – Prorok był śmiertelnie poważny i zdawał się nie dostrzegać mojego cynizmu. – Jedyne, czego jestem pewien, to to, że nie jesteśmy w komplecie. Wkrótce przybędą następni. Nie setka ludzi, ale kilka czy kilkanaście osób. Dobijemy do jakiejś świętej liczby, według jakiejś religii, która okaże się właściwą. Zobaczymy powracającego boga albo bogów i dowiemy się, kto miał rację przez te tysiące lat. Kto tak naprawdę wygrał te zakichane wojny. Albo poszczamy się ze śmiechu, widząc, że nikt, bo ci wszyscy ludzie, obłąkańczo pewni słuszności swej wiary i zabijający w jej imię, nie byli nigdy w stanie pojąć boskiej natury.
– Skąd to wiesz?
– Ze snu, który miałem, gdy siedziałem sam w bunkrze. Był w nim głos i niewiele więcej, ale gdy się obudziłem, wszystko zrozumiałem. Wtedy też wyszedłem na zewnątrz, ale już się nie bałem, że oszalałem jak tamci. Wyszedłem i czekałem.
Prorok najwyraźniej uznał, że tyle informacji mi wystarczy i przez dłuższy czas szliśmy w milczeniu. Miałam wrażenie, że co kilkadziesiąt kroków mężczyzna unosi nieznacznie głowę i węszy lub nastawia uszu, wyginając groteskowo szyję. Robiło się zimno.
Obeszliśmy wzgórze szerokim łukiem i wspinaliśmy się na nie od drugiej strony. Wejście do schronu znajdowało się nieco poniżej płaskiego wierzchołka, otoczonego pozostałościami niskich drzewek i krzewów, dlatego wcześniej nie widziałam, co się za nimi znajduje. Prorok wyprzedził mnie nieco i skierował się w miejsce, gdzie między krzakami widniała wąska szczelina.
– A teraz zobaczysz, że zaiste jesteśmy w miejscu świętym. W jakiś tam sposób – odezwał się i dał nura między gałęzie. Podążyłam za nim i znalazłam się na niewielkiej polanie. Na jej środku stał całkiem spory głaz, w otaczającej nas szarości wyglądający na czarniejszy od nocy. Wokół niego mniejsze kamienie tworzyły koncentryczne kręgi. Nie miałam wątpliwości, że było to miejsce jakiegoś dawnego kultu. – Sama widzisz. – Prorok skinął głową, jakby odczytał moje myśli. – Była to nawet atrakcja turystyczna, ale z jakichś powodów nie przyciągała zbyt dużo ludzi. Podobno naukowcy też szybko stracili zainteresowanie. Pogrzebali trochę w okolicznej ziemi i tyle. To było ze czterdzieści lat temu. Jak powstały plany osiedla i schronu, nikt się o to miejsce nie upomniał.
– Dużo na ten temat wiesz.
– W sanatorium jakoś trzeba zabić czas. – Wzruszył ramionami. – Pora wracać do domu.
***
Gdy wleźliśmy do bunkra, panowała tam iście domowa atmosfera: Goliat przygważdżał do ściany Świstaka, napierając przedramieniem na jego szyję. Mała kuliła się w kącie i chlipała.
Podbiegłam do dziewczynki i objęłam ją, podczas gdy Prorok dopadł do siłujących się mężczyzn.
– Poszaleliście, na bogów?! – wrzasnął, nie znajdując innego sposobu, by rozdzielić tamtych. – Zadusisz go!
W tym momencie Świstakowi udało się kopnąć olbrzyma w brzuch albo krocze, ten musiał nieco zwolnić chwyt, a Prorok zwinnie wykorzystał sytuację, by wsunąć się pomiędzy nich. Uniesioną ręką zatrzymał zdyszanego Goliata, który, o dziwo, zastygł i zwiesił ramiona, ciskając rozeźlone spojrzenia ponad głową chudzielca.
Stłumione na mojej piersi buczenie Małej pobrzmiewało wśród nieprzyjemnego milczenia. Mężczyźni sapali chrapliwie. Prorok stał między nimi, wciąż wyciągając ręce. Zimny przeciąg hulał po pomieszczeniu. Zerknęłam na właz, upewniając się, czy go zamknęłam, choć pamiętałam, że to zrobiłam.
– Co tu się, do kurwy nędzy, stało? – zapytał Prorok.
Goliat wyszedł bez słowa i przepadł gdzieś w mrocznych korytarzach. Świstak odepchnął drobnego mężczyznę i ze wściekłością kopnął szafkę, w której zalegały nieprzydatne nikomu skafandry. Huknęło, zabrzęczało. Rudzielec poprawił pięścią, metalowe drzwiczki zawisły żałośnie na jednym zawiasie. Przeciąg wzmógł się na moment, lodowaty podmuch szarpnął naszymi włosami i znikł. Powietrze znów się zatrzymało, przesycone lekkim zapaszkiem stęchlizny, wymiecionym z kątów i zakamarków.
– Skąd ten cholerny przeciąg? – zapytałam.
Mała szepnęła mi coś na ucho, ale brzęk odpadających ze zmaltretowanej szafki drzwiczek zagłuszył jej słowa.
– Chuj wie – odparł Prorok, po raz kolejny powołując się na falliczną mądrość. – To nie jest zwyczajny bunkier, mówiłem ci.
Świstak przysiadł na niskim stołku, wyciągnął nogi i odetchnął.
– Kurewsko drażliwy jest ostatnio – wyjaśnił enigmatycznie i zamilkł, rozmasowując obolałą dłoń.
Mała, uspokoiwszy się nieco, zapytała mnie, czy nie mam ochoty narysować z nią ZOO. Uznałam, że to znakomity pomysł, by odreagować rewelacje dnia.
– Goliat znalazł dla mnie kolorową kredę. Całe pudełko! – trajkotała, odzyskując rezon.– Ale on nie potrafi rysować, wiesz? Ani trochę.
Pozwoliłam, by dziewczynka poprowadziła mnie do jednego z nieużywanych pomieszczeń sypialnych. Pozsuwałyśmy prycze pod ściany, a potem Mała zniknęła na chwilę i wróciła z odrapaną puszką po herbacie. W środku postukiwały kolorowe kawałki kredy. Rozświetliłyśmy pomieszczenie tak bardzo, jak się dało, ściągnęłyśmy na podłogę poduszki i pledy, tworząc wygodne legowiska, i rysowałyśmy zwierzaki na betonowej posadzce. Mała specjalizowała się w kotach, kangurach i świnkach. W niedźwiedziu, którego starałam się narysować, dziewczynka rozpoznała hipopotama. Śmiałam się jak kiedyś.
Zanim pieprzona apokalipsa nie połamała mi serca.
– Nie lubisz go, prawda? – zapytała nagle Mała, ozdabiając żółtego kota niebieskimi pręgami. – Goliata? Wiem, że nie był dla ciebie miły. Ale on jest dobry, wiesz?
– Pewnie jest – odparłam, uśmiechając się. – Skoro tak mówisz… Znajduje ci te wszystkie prezenty. Dba o ciebie. I… przydałyby się nam tu jakieś krokodyle, nie sądzisz?
– Pewnie! – Klasnęła, porzuciła niedokończonego kota i wsadziła dłoń do puszki, próbując wydobyć zielony kawałek kredy. – Goliat mnie uratował, wiesz? Przed Świrusami. Nienawidzi ich, bo chcieli mnie skrzywdzić. Ile one mają nóg? Te krokodyle?
– Cztery.
Przez dłuższą chwilę rysowała w skupieniu. Potem podniosła główkę, spojrzała na mnie.
– On ci nie ufa, bo boi się, że możesz być jedną z nich. Świstakowi też nie ufa. I samemu sobie też nie. Tak myślę.
Odłożyłam kredę, czując, że Małej coś leży na sercu.
– Martwisz się czymś? – zapytałam. – Nie masz już ochoty rysować?
Pokręciła główką. Zmierzwiona grzywka wpadała jej w oczy.
– Jestem śpiąca – wymamrotała i wdrapała się na jedną z zaścielonych pryczy. Wśliznęła się pod pled i zamknęła oczy. Poczułam, że i mnie dopada senność.
Pogasiłam wszystko z wyjątkiem małej lampki i w nikłym świetle przyglądałam się kolorowym rysunkom, aż sen całkiem mnie zmorzył.
Wizja napłynęła pod moje powieki łagodnie, niemal niespostrzeżenie. Rozbrzmiewający wokół jednostajny głos układał się w subtelny rytm, inkantację lub jakiś rodzaj melorecytacji. Nie rozpoznawałam słów, ale obrazy zdawały się ilustrować ich znaczenie.
Ciemność, rozświetlona ogniem bijącym z serca ziemi. Płytka pieczara, korzenie drzew i drobnych roślin wystające ze ścian i sklepienia, poskręcane i białawe jak robaki, pulsujące w rytm uderzeń serca. Plątanina przypominająca prześwitujące spod mojej skóry druciki. Potem ciemność i wreszcie kraina skąpana w złocistej lawie. Obok mnie obecność, posłuszna, poddana, garnąca się ku mnie, mimo grozy, która ją przenika. Obecność, krystalizująca się wśród iskier, wśród migoczącego od żaru powietrza. Twarze, sylwetki, martwe oczy. Ręce, które pragną dotyku. Dusze, które pragną odpoczynku.
– Mamo! – To niknący głos mojej córeczki, przeradzający się w echo.
Nawołuję ją przez chwilę, a potem tuż przy uchu słyszę szept:
– Ciężko mi, mamusiu… Czy możesz zabrać to, co mnie przygniata?
– Gdzie jesteś, Gabi? – Rozglądam się, lecz wśród eterycznych sylwetek nie mogę dostrzec tej najdroższej.
Przez chwilę słyszę jeszcze jej głos, ale wizja znika, rozpływa się, a ja…
Zerwałam się, wpadając wprost w ramiona Świstaka i grzmocąc go czołem w podbródek. Krzyknęłam, wystraszona i zszokowana – zarówno dziwnym snem, jak i obecnością mężczyzny.
– Cicho, cicho, już dobrze. – Odsunął mnie delikatnie od siebie. – Usłyszałem twoje jęki, zajrzałem, by sprawdzić, co z tobą. W porządku?
Rozmasowałam obolałe czoło, odgarnęłam i przeczesałam palcami włosy. Były posklejane, poplątane i spocone.
– W porządku. Coś mi się przyśniło.
– Koszmar?
– Coś… trudnego do ogarnięcia.
Świstak skinął głową. Pomimo słabego światła w jego oczach dostrzegłam błysk zrozumienia.
– Nie będę przeszkadzać…
– Nie przeszkadzasz. Zostań, proszę. Potrzebuję z kimś porozmawiać.
Mężczyzna zawahał się, po chwili usiadł jednak na sąsiedniej pryczy. Przez jakiś czas w milczeniu słuchaliśmy spokojnego oddechu śpiącej tuż obok Małej.
– Prorok się mylił – oznajmiłam w końcu.
– W sprawie czego?
– Mam powód, by iść dalej. I wierzę, że to ma sens. Jeśli nie, to… to nic już go nie ma.
Świstak pokiwał głową, przyglądając mi się z napięciem i jakimś rodzajem życzliwości. Potem przeniósł wzrok na niezgrabne rysunki, ale zdawał się wcale ich nie dostrzegać.
– Moja żona skonała mi na rękach – odezwał się w końcu. – Wyniszczenie organizmu. Ona kochała słońce, wiesz. Wystarczał dzień niepogody, by powtarzała, że nie może bez niego żyć. Umarła jako pierwsza, podczas gdy reszta miała się jeszcze całkiem nieźle. Wyszedłem na powierzchnię, bo ja nie potrafiłem żyć bez niej. Była moim słońcem. Mogłem załatwić to inaczej, ale nie chciałem robić pozostałym kłopotu. Gdy ona… odeszła… trudno było uspokoić niektórych. Panika wisiała w powietrzu. Mogłem się tym nie przejąć, ale się przejąłem. Wyszedłem. A potem okazało się, że to nie działa. Próbowałem znaleźć inny sposób, ale coś kazało mi ruszyć w drogę. Coś, czemu nie potrafiłem się przeciwstawić.
Jego włosy uniosły się lekko, smagnięte tajemniczym przeciągiem.
– Przykro mi – szepnęłam.
Odwrócił głowę tak, żebym nie mogła dostrzec jego twarzy.
– Wiele bym dał za iskierkę nadziei. Choćby najmniejszą.
– Ja wiele bym dała za pewność. Nawet gdyby była bolesna… Dlatego muszę iść dalej.
Znów zapadła cisza. Tym razem to ja ją przerwałam.
– Wierzysz w to wszystko? W to, co mówi Prorok?
– Wierzę w to, że świat umarł, a ludzie zmienili się w… w dziwny sposób.
– Wszyscy ludzie?
Wzruszył ramionami.
– A bo ja wiem? Zbyt wielu ich nie widziałem. Ci, których zostawiłem w tamtym schronie byli zmienieni przez strach. Ci, których spotykałem na powierzchni w większości nie przypominali już ludzi. Zakutani w skafandry, maski, gołymi rękoma ciskający kamienie i odrzucający gruzy z ruin. Potrafiący wspinać się na ocalałe mury jak kozice albo poruszać się z niewiarygodną prędkością. To nie tylko Świrusy, o których mówi Prorok. Widywałem takie przypadki już wcześniej, choć nie było ich wiele. Ale zwykłych ludzi też spotykałem. Zwykłych i takich jak my.
– Mała wspominała, że Goliat uratował ją przed Świrusami. Że próbowali ją skrzywdzić.
Świstak skinął głową.
– To było, zanim dotarli do nas. Niewiele wiem o tamtym zajściu. Ale musiało wydarzyć się gdzieś w pobliżu, to były więc „nasze” Świry. Gdy dotarli tutaj rany Małej wciąż były świeże. I paskudne.
– Czego oni właściwie chcą?
– Przeżyć, tak myślę. – Wzruszył ramionami. – Szukają żarcia, wiedzą, że nasz bunkier skrywa spożywcze skarby. Ale boją się wracać z uwagi na traumę i rzadko się tu zapuszczają. Czasami pojawi się jakaś niewielka grupka, obserwuje nas. I na tym koniec, jednak Prorok twierdzi, że to kwestia czasu, nim zdecydują się zaatakować.
– A zatem, jak rozumiem, póki będę blisko, Świrusy raczej mnie nie napadną. A potem? Na co powinnam być gotowa?
– Na wszystko. Ale sądzę, że jeśli weźmiesz wystarczająco jedzenia, by nie musieć szukać go w ruinach miasteczek, nie powinnaś nikogo spotkać. Naturalnie zapasy kiedyś ci się skończą, ale być może będziesz już poza terytorium Świrów. Nie mam za to pojęcia, kogo tam znajdziesz.
– Podczas mojej wędrówki bardzo rzadko widywałam ludzi. Właściwie przez większość czasu miałam wrażenie, że jestem sama na świecie.
– Bo zostało nas cholernie mało. To, czy kogoś spotkasz, zależy od szczęścia. Albo jego braku.
***
Mała rozpłakała się, gdy oznajmiłam, że odchodzę. Oddałam jej lalkę. Goliat skinął tylko głową, nic nie powiedział. Prorok i Świstak uścisnęli mi dłoń. Szorstko, krótko.
Zarzuciłam plecak na ramiona i wygramoliłam się na zewnątrz. Goliat i Świstak wyszli za mną, przygotowując się do obchodu i na zwyczajowe poszukiwania „czegokolwiek przydatnego”.
Świrusy przyczaiły się w chaszczach na mojej drodze. Jeden z nich zdradził się nieostrożnym ruchem, coś trzasnęło, kiedy wydobywał broń. Dostrzegłam go, zanim zdążył wycelować, wyrzut adrenaliny pobudził moje zmutowane ciało do skoku i niewiarygodnie szybkiego odwrotu. Krzykiem ostrzegłam Goliata i Świstaka, którzy momentalnie zawrócili w kierunku schronu.
Świrusy wysypywały się z chaszczy. Mieli na szczęście tylko jeden pistolet, zapewne ze skromnym zapasem w magazynku, bo dzierżący go dryblas nie decydował się na strzał aż do momentu, gdy zatrzymaliśmy się stłoczeni przy włazie. Mocującemu się z nim Świstakowi drżały dłonie. Goliat odepchnął go, pierwszy wskoczył do środka. Kolejny wystrzał. Rudzielec pchnął mnie silnie. Wpadając do bunkra, staranowałam blokującego wejście Goliata, którego nieufność wobec nas osiągnęła ekstremum. Świstak wskoczył za mną i zatrzasnął właz przed nosem najszybszego ze Świrusów.
Goliat najpierw trzasnął mnie z rozmachu w policzek, potem rzucił się na Świstaka. Zaalarmowani hałasem, Prorok i Mała wybiegli z korytarza. Chudzielec nie potrzebował polecenia, słysząc chrobotanie przy włazie i stłumione okrzyki z zewnątrz, rzucił się, by zabezpieczyć wejście. Czułam, jak puchnie mi twarz, a krew z rozciętej wargi spływa ku brodzie i kapie na pierś. Świstak walczył z oszalałym Goliatem. Leżał na ziemi, a olbrzym klęczał obok, unosząc ramię do ciosu.
Nim zdołał go zadać, Świstak poruszył się, targnął głową, a potężny podmuch odrzucił Goliata, rąbnął nim o ścianę, jak szmacianą kukiełką. Mężczyzna osunął się, oparł ciężko. Jego lodowate spojrzenie mroziło powietrze.
Dwa wystrzały, kule z brzękiem uderzały o oddzielające nas od śmierci żelastwo.
– Dosyć! Dosyć, do kurwy nędzy!!! – Prorok rozdarł się, stając pośrodku pomieszczenia i rozkładając szeroko ręce, jakby mógł nas tak utrzymać w bezpiecznych pozycjach. – Jeśli są w tej bandzie siłacze, oni zaraz tu wtargną. Wróg jest na zewnątrz. Na zewnątrz, do wszystkich diabłów!
Goliat podniósł się, doskoczył do chudzielca i chwycił go za złachmanione ciuchy. Coś rąbnęło potężnie we właz.
– Taki jesteś pewien? A więc decyzja o odejściu tej dziwki i ich napad to zbieg okoliczności? Dość niefortunny, przyznasz. A to, co ten odmieniec zrobił przed chwilą? Jak to wytłumaczysz, popaprańcu? Boskimi mocami?
– Właśnie tak – syknął Prorok. – Pojmij to wreszcie.
Goliat warknął, przyciskając Proroka do ściany, poznaczonej smugami jego własnej krwi.
– Mała, wiej stąd – rzucił. – Do kuchni, zabarykaduj wejście stołami. Biegnij, do jasnej cholery!
Mała nie ruszyła się. Chwyciła moją rękę i pociągnęła nosem.
– Nie chcę – bąknęła, a Goliat z wściekłości trzasnął Proroka w brzydką gębę.
– Dosyć tego – powtórzył chudzielec, wypluwając krew zmieszaną ze śliną i ułamany ząb. – Pora spojrzeć prawdzie w oczy. Jesteśmy tacy sami, jak oni. Każde z nas ukrywa coś przed pozostałymi, bojąc się zresztą przyznać do tego przed samym sobą. Każde z nas jest odmieńcem, szajbusem i mutantem. Ludzie odeszli, zmietli się nawzajem z tego świata, w imię bogów, których nigdy nie poznali. Ci, którzy zostali, nie są i nie mogą być ludźmi. Pomyliłem się. Kurewsko mocno się pomyliłem. My nie mamy czekać na bogów, bo żadni bogowie nie przyjdą. Jesteśmy tylko my i ci szaleńcy na zewnątrz. – Jakby na potwierdzenie jego słów jeden ze Świrusów znowu rąbnął we właz, niemal wgniatając go do środka. – Świat umarł i pragnie narodzić się na nowo. A o tym, co się teraz dzieje, wkrótce zaśpiewają następcy upadłej ludzkości, tworząc nową mitologię. Bo teraz to my jesteśmy bogami. Pojmijcie to wreszcie.
Zapadła cisza, przerywana metodycznymi uderzeniami. Solidne zawiasy nie puszczały i wkrótce napastnik zmienił taktykę, najpewniej starając się wyrwać żelastwo.
Mała puściła mnie i wymknęła się do korytarza.
Prorok złowił spojrzenie Goliata, uśmiechnął się jadowicie.
– Czego się boisz, olbrzymie? Tych na zewnątrz? Nas? Czy siebie? Co to za sekret nie daje ci spokoju?
Goliat zacisnął pięść, aż z rozciętej skóry popłynęła krew.
– Zamknij się, zasrańcu! Zamknij się, słyszysz?!
– To… nic nie da… – wystękał Prorok, chwytając go za dłoń. – Próbujesz zagłuszyć strach, ale nie uda ci się. Nie martw się, nie skrzywdzisz Małej. Żadne z nas jej nie skrzywdzi. To, co może ją zranić, zaraz tu wlezie. Dlatego musimy… – Zachłysnął się krwią zalewającą mu usta. – Żesz kurwa mać… Musimy pogodzić się z tym, co się z nami stało. Wykorzystać to. Walczyć.
Świstak podszedł do Goliata i stając za jego plecami, położył dłoń na potężnym ramieniu.
– Wyluzuj, stary. Jesteśmy razem w tym szambie. Cokolwiek to jest, co ukrywasz… Podziwiam cię, że nad tym panujesz. Ja nie potrafię. – Silny przeciąg smagnął nas zimnym powietrzem. Trudno powiedzieć, czy Świstak wywołał go mimowolnie, czy jednak nauczył się kontrolować swą moc na tyle, by celowo dodać dramatyzmu wypowiedzianym słowom.
Zanim Goliat zdecydował, jak się zachować, do pomieszczenia wsunęła się Mała. Trzymała na rękach puchatego, pręgowanego kociaka.
– Ja pierdolę – skwitował głośno Prorok. Goliat z wrażenia puścił go wreszcie. Świstak wciągnął powietrze, wywołując kolejny gwałtowny szkwał.
– Chryste – szepnęłam. – Mała, skąd… Skąd masz tego kota? – Zapytałam, wiedząc, co usłyszę.
– Narysowałam – powiedziała, uśmiechając się rozbrajająco i całkowicie nieadekwatnie do sytuacji. – To był mój sekret. A wasze? Szybko! – dodała, gdy właz jęknął, zdradzając, że długo już nie wytrzyma napierającej na niego siły.
Osłupiały Goliat powoli wyciągnął dłoń. Palce ułożył tak, jakby trzymał w nich kulę. Na moment zamknął oczy, a na każdej z opuszek zatańczył mały płomyk. Mała klasnęła, zachwycona.
– Fenomenalnie! – Świstak klepnął Goliata w plecy, braterskim gestem. Zupełnie, jakby tamten chwilę wcześniej nie próbował go skatować na śmierć.
Olbrzym wyciągnął drugą dłoń, pozwalając, by z palców strzeliły maleńkie, świetliste iskry. Trzasnęło.
Prorok spojrzał na mnie, pytająco, ponaglająco. Właz jęczał coraz rozpaczliwiej, przepuszczając z zewnątrz podniecone okrzyki.
Pokręciłam głową.
– No, dalej, kobieto! – Chudzielec przyskoczył do mnie, chwycił za ramię. – Co cię wyróżnia?
– Nie wiem… A ciebie? – zapytałam głupio, nagle zakłopotana wbitymi we mnie spojrzeniami.
– Ja jestem prorokiem, na wszystkie demony! Mam was przez to przeprowadzić, a wy za chuja mi tego nie ułatwiacie. Gadaj! – Zacisnął kościste paluchy na moim przedramieniu. Syknęłam z bólu.
Wyszarpnęłam się, prześlizgując wzrokiem po odsłoniętej skórze ręki. Widoczna spod niej siateczka drucików przywołała wspomnienie sennej wizji – pulsujących życiem drobnych korzeni. A potem kolejne – wiszącej nad moją głową gałęzi, uginającej się od ciężaru jabłek.
– To szaleństwo – szepnęłam do siebie, nim odezwałam się głośno: – Gdy byłam głodna, idąc tutaj, bez trudu znajdowałam pożywienie. Tak, jakby ziemia mnie karmiła, martwe drzewa rodziły owoce…
Oczy Proroka zwęziły się.
– Chcesz powiedzieć…
– Dość gadania. – Goliat przerwał mu. – Mała, spływaj stąd, nie będę powtarzał. Wy – skinął na mnie i Proroka – znajdźcie sobie jakąś broń. Noże, drągi, meble, cokolwiek. No już! Świstak, skup się. Tak jak mnie walnąłeś, tylko mocniej. Dużo mocniej. Uwaga!
Nim zdążyliśmy z Prorokiem rzucić się w korytarze na poszukiwanie czegoś, co mogłoby imitować broń, klapa ostatecznie puściła, poderwana do góry przez nieludzko silne ramiona.
– Teraz! – wrzasnął Goliat, a Świstak cisnął w kierunku otworu małą trąbę powietrzną. Nachylające się ku wejściu postaci zniknęły z naszego pola widzenia, odrzucone podmuchem. Goliat dopadł do włazu, wychylił się i pozwolił, by z jego dłoni wystrzeliły wyrywające się na wolność pioruny. Po rozdzierających krzykach poznaliśmy, że dosięgnęły celu.
– Szukajcie broni! – Goliat odwrócił się do nas. Jego zwykle zimne oczy płonęły. – Jest ich kilkunastu, może więcej!
Prorok pognał w głąb schronu, ciągnąc za sobą Małą. Ruszyłam za nimi. Nogi, miękkie i jakby nie moje, zupełnie odmówiły posłuszeństwa. Biegłam, zataczając się, a każdy mój krok zdawał się ciągnąć godzinami. Gdy skręciłam w korytarz prowadzący do sypialni, nagle zawróciło mi się w głowie, zaszumiało w uszach. Świat wirował i nie wiedziałam, w którym z korytarzy zniknęli wszyscy moi towarzysze. Byłam sama w pogrążonym w żółtawym półmroku tunelu. Wirowanie zwolniło, lecz nie ustało. A kiedy odzyskałam jako taką równowagę, wśród szmerów rozległ się głos – ten, który słyszałam we śnie. Brzmiał tak samo monotonnie i niezrozumiale, jak wtedy.
W pierwszym odruchu postanowiłam go zignorować, jednak coś na granicy świadomości zwróciło moją uwagę. Gdy tylko rozpoznałam słowa, przed moimi oczami znów pojawiła się znajoma wizja – głęboka dziura w ziemi, korzenie, płynny ogień.
Po chwili obraz zniknął. Znów byłam w korytarzu, jednak już nie sama. U jego końca, w cieniu, majaczyła drobna postać. Znajoma. Wytęskniona. Ukochana.
Wyciągnęłam ku niej ramiona. Zawołałam.
Podeszła do mnie. Blada, nierzeczywista. Na policzkach czułam powstrzymywane od tylu miesięcy łzy.
– Moja córeczka – szeptałam. – Moja maleńka…
Zatrzymała się dwa kroki przede mną. Zbyt daleko, bym była w stanie jej dotknąć. Kucnęłam ostrożnie, bojąc się, że gwałtowny ruch zdoła ją spłoszyć. Albo rozwiać zwid, którym mogła się okazać.
– Mamusiu – odezwała się cicho. – Czy możesz zabrać to, co mnie przygniata?
– Co to takiego? Podejdź do mnie, Gabi.
– Oni mówią, że jestem ich panią. Ale ja nie mogę. Jestem jedną z nich, mamusiu. Czy możesz to zabrać?
Zauważyłam, że wyciąga ku mnie rączkę. Spoczywało na niej kilka ciemnopurpurowych ziarenek. Pozwoliłam, by przesypały się na moją dłoń.
I wtedy znów poczułam obecność setek istnień. Usłyszałam chóralne wołanie i wreszcie dostrzegłam, jak wokół mnie wirują duchy. Przypominały skłębione nitki babiego lata i tylko czasami, na jedno mgnienie oka, zastygały w zarysach sylwetek i twarzy.
– Zjedz je, mamusiu – poprosiła Gabi, wskazując ziarenka. – Wtedy będę mogła fruwać tak jak oni. Chcę tego…
Nim zdążyłam odpowiedzieć, Prorok wypadł z jednego z pomieszczeń, trzasnęły ciężkie drzwi. Zatrzymał się raptownie, widząc mnie klęczącą na podłodze. Nie jestem pewna, co jeszcze był w stanie dostrzec, ale z jego twarzy bez trudu odczytałam, że rozumie z tej sytuacji więcej niż ja.
– Co mam zrobić? – zapytałam go.
– Przyjąć to, co ci powierzono.
Zawahałam się, lecz włożyłam ziarnka do ust i rozgryzłam je. Natychmiast poczułam cierpki smak granatu, a Gabi posłała mi uśmiech – tak beztroski, że serce ścisnęło mi się w węzeł – po czym rozwiała się, dołączając do innych duchów.
Dopiero teraz moich uszu dobiegły stłumione odgłosy walki, pokrzykiwania Goliata i Świstaka. Podniosłam się, czując siłę, jakiej wcześniej nie potrafiłam sobie wyobrazić. Prorok rzucił ku mnie jakiś metalowy drąg, pewnie przywleczony z góry z którejś ekspedycji. Potem zatrzymał się na chwilę, skłonił lekko głowę.
– Powiedziałaś, że ziemia rodziła dla ciebie owoce. Władasz jej twórczym pierwiastkiem. Życiem. A dziecko oddało ci krainę Podziemia. Królestwo śmierci. Teraz jesteś kompletna. Ziemia cię usłucha, bez względu na to, czy każesz jej rodzić czy niszczyć.
– Kora – szepnęłam do niego, nagle uświadamiając sobie, kim się stałam. – Moje nowe imię…
Prorok ruszył biegiem, a ja potruchtałam za nim, ściskając w lewej dłoni drąg, choć wiedziałam, że do niczego mi się nie przyda. Moja broń podążała za mną i otaczała nas ze wszystkich stron, przyczajona za betonową skorupą i gotowa rozsadzić ją na jedno moje skinienie.
Tymczasem Goliat wciąż stał naprzeciw włazu, naprzemiennie ciskając ognistymi kulami i rażąc piorunami atakujących Świrusów. Stojący za nim Świstak wspierał go, rozdmuchując płomienie i zmiatając wroga uderzeniami powietrza. Świrusy nie dawały jednak za wygraną.
Kilkoro z nich musiało obejść wzgórze dookoła, wspiąć się po przeciwnej stronie. W ten sposób byli całkowicie osłonięci od ataków Goliata i Świstaka – dopóki nasi uderzali ze środka, ich żywiołowe pociski mogły lecieć wyłącznie w jednym kierunku. Intruzi czekali na chwilę przerwy w podmuchach wichru. Kiedy to nastąpiło, jeden z nich zeskoczył z otaczającego właz nawisu, solidnym kopnięciem przewrócił olbrzyma, który, upadając, posłał ognisty jęzor wprost na betonowy sufit. Płomień śliznął się po sklepieniu i znikł, zostawiając po sobie smolisty ślad.
Zakutany w skafander, przysadzisty Świrus dopadł Goliata, poderwał go jedną ręką, przycisnął do ściany. Zanim zdążył uderzyć, pan ognia i piorunów otworzył usta i rzygnął na niego lawą. Siłacz zawył, ale nie zwolnił chwytu.
Tymczasem do środka wpadło trzech następnych. Rozchodzący się spiralnie podmuch ściął ich z nóg, miotnął poderwanymi ciałami i rzucił w kąty, nie oszczędzając też mnie i Proroka. Świstak darł się, próbując zapanować nad żywiołem, wykrzesać z siebie kolejny poryw. A do schronu ładowali się kolejni napastnicy, wśród nich dryblas ze spluwą. Prorok, który wylądował najbliżej włazu, rzucił się na niego, bez namysłu waląc drągiem w uzbrojoną rękę. Pistolet upadł pod nogi innego zbira, dryblas w odwecie wraził zdrową pięść w zapadnięty brzuch Proroka.
– Za dużo ich! – krzyczał Świstak. – Nie damy rady!
Spojrzałam na Goliata, któremu udało się obezwładnić siłacza i na zwijającego się z bólu Proroka.
– Do korytarzy! – wrzasnęłam. – Szukajcie Małej! Szybko! Świstak, przejście dla Proroka!
Dmuchnęło potężnie.
– Co chcesz… – zaczął Goliat, ale umilkł, gdy ściany, pod którymi zalegli rzuceni wichrem napastnicy, eksplodowały. Sufit nad naszymi głowami zadrżał.
Opuściłam ręce, pociągnęłam Goliata. Wbiegliśmy w korytarz tuż za Świstakiem i kulejącym Prorokiem. Puściłam mężczyznę przodem, zatrzymałam się.
Pot perlił mi się na czole, spływał po twarzy. Nozdrza wypełniał zapach krwi. Czułam ucisk w głowie i moc, wciąż obecną, ale niknącą, gasnącą jak wypalająca się świeca.
– No, dalej – szepnęłam do siebie. – Ziemia cię usłucha. Dalej, no dalej!
W chwili, w której znajomy dryblas, odzyskawszy broń, dobiegł do wlotu korytarza i wymierzył we mnie, betonowy strop zawalił się, zmiażdżony naporem posłusznej ziemi, odgradzając nas od rozwścieczonych Świrusów.
Dopiero gdy odwróciłam się i pobiegłam za resztą przez pusty korytarz, dopadły mnie wątpliwości. Nie wiedziałam, czy właśnie nas ocaliłam, czy pogrzebałam żywcem. Złapałam się na tym, że stawiając kolejne kroki, szepczę modlitwę o to, byśmy okazali się – jak to bogowie – nieśmiertelni. Pytanie tylko, kto miał tej modlitwy wysłuchać?
Ci z atakujących, którzy przeżyli, wkrótce dali za wygraną. Siedzieliśmy na ławach w jadalni i lizaliśmy rany, konstatując, że wciąż krwawimy, jak śmiertelnicy, ale nasze skaleczenia cuchnęły jak przypalany plastik. Mała tuliła pręgowanego kociaka, a ja wciąż bałam się zapytać, co się stanie, gdy otworzymy drzwi sypialni, w której rysowałyśmy ZOO. Świstak popijał whisky z gwinta, Goliat dokręcał jakieś zaimprowizowane rączki do popsutej lalki. A Prorok węszył.
– Poszli, skurwysyny – zameldował wreszcie.
Goliat mruknął coś w odpowiedzi, a Świstak czknął. Panujące teraz milczenie wydawało mi się cięższe od tego, które poprzedzało wypowiedź Proroka.
– Co teraz? – zapytałam w końcu. Czułam się, jakby ziemia, której kazałam nas pochłonąć, całym ciężarem zaległa na moim sercu.
– Zbierzemy siły. Zaczekamy na tych, którzy mają do nas dołączyć. Nauczymy się panować nad tym, co potrafimy i być tym, kim się staliśmy. Pierwszą bitwę mamy za sobą, ale podejrzewam, że aby świat mógł znów zacząć istnieć, musimy go… oczyścić. Nowi ludzie nazwą to pewnie kiedyś Świrusomachią, a może jeszcze innym cholerstwem. – Oczy Proroka błyszczały, gdy o tym mówił.
***
W tej erze, która właśnie ma się rozpocząć, pałac bogów ma ściany z betonu, a na metalowych regałach piętrzą się puszki skrywające konserwową ambrozję. Nie unosi się, nie wisi pośród obłoków, tylko tuli się do umarłej ziemi tuż pod jej spaloną skórą.
Tak jak przewidywał Prorok, wkrótce kolejni wybrańcy dołączyli do naszego panteonu. Młodzi bogowie, wciąż jeszcze przerażeni posiadaną mocą, wciąż odkrywający swoje domeny. Tymczasem świat niemal całkiem już opustoszał – przynajmniej ten jego fragment, którym daje się władać z naszego wzgórza. Świrusy pozostały wspomnieniem, do którego rzadko wracamy. Z rosnącą śmiałością bierzemy na siebie odpowiedzialność za tworzenie nowego ładu.
Mała większość czasu spędza pod ziemią. Potrzebuje betonowych ścian i okruchów kredy, by każdego dnia na świat wyłaniały się nowe gatunki fauny.
Wiem, że kiedy znudzi ją zabawa w rysowanie, odszuka wydobytą kiedyś z ruin i naprawioną przez Goliata lalkę. I wtedy wszystko zacznie się toczyć od nowa.
Wiem też, że nie jesteśmy jedyni. To, co przydarzyło się nam, spotkało również innych, w mniej lub bardziej odległych zakątkach świata. Gdzieś tam rozrzucone są podobne schrony, w których rodzą się nowe początki. I choć teraz są to miejsca tak odległe, tak bardzo poza zasięgiem, jakby w ogóle nie istniały, kiedyś te porozrzucane kawałki ziemi zbliżą się do siebie. Krąg się domknie, a nowa ludzkość znów sprowadzi koniec w naszym imieniu, choć zupełnie nie podług naszej woli.
A my odkryjemy wtedy, jak płaczą bogowie, gdy giną wraz ze swoim światem.