- Opowiadanie: Kordylian - Testamenty

Testamenty

Pisałem 13.08.2018r. Byłem, co ja mówię, nadal jestem, pod silnym wpływem powieści Jaume Cabré “Wyznaję” i bardzo spodobała mi się narracja w tej książce i, jak to ja, postanowiłem zrobić coś podobnego. Z efektu jestem nawet zadowolony.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Testamenty

Na korytarzu czekało pięciu mężczyzn. Dwóch z nich siedziało naprzeciwko siebie, nawet nie patrząc jeden na drugiego. Pierwszy co chwilę wyjmował zegarek z kieszeni i porównywał czas z zegarem wahadłowym w kącie. Drugi stale zapisywał coś w swoim notesiku. Dla pozostałych nie starczyło już krzeseł – trzeci stał tuż obok drzwi, z założonymi rękami gapił się na żyrandol; czwarty, na oko najmłodszy, wyglądał przez okno na końcu korytarza. Piąty jako jedyny chodził w te i we w te, robiąc po trzy kroki w każdą stronę, najpierw przyglądając się kolejno czterem mężczyznom, a po zmianie kierunku podziwiając piękne zdobienia dywanu.

Drzwi otworzyły się. Wszyscy naraz spojrzeli na staruszka w monoklu, który powiedział:

– Sprawa państwa Lerois.

Weszli do środka. Panowie stanęli w półokręgu niezadowoleni, że znaleźli się tak blisko siebie, natomiast staruszek poszedł za biurko, na którym leżały dwie zapieczętowane koperty, z jedną i dwiema starannie narysowanymi kreskami. Wziął pierwszą i zawahał się.

– Kogoś brakuje – zauważył.

– Bernarda – powiedział pośpiesznie ten z zegarkiem. – Skoro się spóźnił, jego strata. Wszyscy wiedzieliśmy o terminie. Nie będziemy czekać. Proszę kontynuować.

Staruszek przełamał pieczęć. Otworzył kopertę i wyjął z niej złożony kilka razy list.

– Widzieli panowie, że pieczęć była nienaruszona. Jesteście zatem świadkami, że to pierwsze odczytanie ostatniej woli Elizabeth Enariel Lerois. A brzmi ona tak:

 

Anatolu, Bernardzie, Gustawie, Richardzie, Emilu i Rudolphie.

Myślałam długo, jak rozdzielić pozostały po mnie i ojcu majątek. Radziłam się wielu źródeł, ale ich zdania na niewiele się zdały. Przeczuwałam, że cokolwiek bym nie zdecydowała, nie zadowoliłabym żadnego i w którymś momencie zaczęlibyście ginąć w niewyjaśnionych okolicznościach. Nie posiadam ani jednego przedmiotu, którego pragnąłby tylko jeden z was i gdybym odgórnie zdecydowała i tak ktoś padłby trupem. Nie poszanujecie mojej woli, wiem o tym. Nie kochacie mnie. Nie chcę was za to winić. Nie dałam się kochać. Źle was wychowałam i za późno się zorientowałam. Nie chcę też winić ojca. Odszedł zbyt wcześnie, żeby utemperować i was, i mnie. Winić mogę tylko siebie. Nauczyłam was jedynie walczyć o swoje, nie patrzeć na potrzeby bliźnich. Wpoiłam wam czysty egoizm. Ani krzty empatii. Sądzicie, że cały świat się wam należy. I winić za to mogę tylko siebie. Jestem złą matką. Nie kochałam was i teraz wy nie kochacie mnie. Szkoda mi jedynie waszych dzieci, które są wychowywane tak, jak ja wychowywałam was. Tu liczę na wasze żony, że nauczą moich wnuków trochę miłości. Jestem złą matką. I nawet po śmierci zechcę utrudnić wam życie. Albowiem moją wolą jest, by cały majątek rodu Lerois przekazać Uniwersytetowi Sztuki Lekarskiej na Rann.

Jestem złą matką. Nie troszczę się o was. Nie potrafię.

Jestem złą matką. Zrobiłam to tylko po to, żeby mieć czyste sumienie, gdy jeden zabije drugiego. Żebym miała pewność, że to nie przeze mnie. Bo co do tego, że to się stanie, nie mam najmniejszych wątpliwości. A gdy już przy życiu pozostanie tylko jeden z was, niech otworzy drugą kopertę. Mam do niego jeszcze parę słów.

Żegnajcie, skurwysyny.

wasza matka, Eliza

 

Zaranna rozsiadła się w fotelu, ciesząc się ciepłem kominka w chłodny wieczór i wyglądając przez okno. Czy wszystko zrobiła? Czy wszystko powiedziała? Stłumiła niepokój. Tak, pomyślała. Zdecydowanie. Wszystko zostało dopracowane. A nawet jak coś przeoczyłaś, to już nic nie poradzisz. Ale nie przeoczyłaś. Spokojnie. Wszystko gra.

Za oknem słońce chowało się za oddaloną o jakieś pół mili linią drzew. Gdy cała jego tarcza za nią zniknęła i w domu zapanował półmrok, Zaranna zaczęła odliczać od siedemdziesięciu trzech. Z rozproszeniem radziła sobie, jak tylko mogła.

Gdzie…

– Czterdzieści sześć! – krzyknęła, zanim pytanie zdążyło się rozwinąć w jej głowie do końca. – Czterdzieści pięć.

Czterdzieści cztery.

Trzydzieści dwa. Trzydzieści… Czy aby…

– Jeden! Trzydzieści! Dwadzieścia dziewięć!

Piętnaście. Czternaście.

Drżała. Jej serce tłukło się w piersi jak oszalałe.

Trzynaście. Dwanaście. Na pewno…

– Jedenaście! – wrzasnęła tak nagle, że gdyby ktoś przy niej siedział, z całą pewnością by podskoczył. – Dziesięć. Dziewięć. Osiem. Siedem. Sześć. Pięć. Cztery. Trzy. Dwa. Jeden. Jeden… Jeden…

– Otwierać w imieniu Świętej Straży!

Szlag, pomyślała. Kiedy się pomyliłam?

– Otwarte od rana, mili panowie rycerze. Zapraszam, proszę się rozgościć.

– Nie drwij z nas wiedźmo! – W izbie pojawiło się dwóch zbrojnych z mieczami w rękach. – I nie próbuj żadnych sztuczek.

– Nie mam takiego zamiaru, sir Vendonie.

– Skąd… – Rycerz nie krył zdziwienia.

– Z tego samego powodu, dla którego tu jesteście, panowie rycerze. A teraz aresztujcie prędko, nie będę się opierać. – Zaranna wyciągnęła ręce.

– W imieniu Świętej Straży jesteś aresztowana za używanie czarnej magii, albowiem jedynie Purpurowy Bóg może widzieć przyszłość.

Zaranna przewróciła oczami.

Zaprowadzili ją do Purpurowego Klasztoru, którego nazwę w myślach zdążyła już wydrwić na kilkanaście różnych sposobów. W lochach czekał na nią święty inspektor w swoim śnieżnobiałym odzieniu. Na jej widok mruknął „Plugastwo”.

– Sir Vendonie, sir Norbercie, dziękuję. Wielka będzie nagroda wasza i waszych potomków do siódmego pokolenia – rzekł do rycerzy, a gdy zniknęli za drzwiami, dodał do Zaranny: – Za to ciebie czeka ogień piekieł, którego przedsmak już niedługo zaznasz.

Złapał ją za włosy i popchnął na ziemię.

– Wiedźmo, czy przyznajesz, że używałaś czarnej magii, z którą Purpurowy Bóg walczy od eonów, by ukraść część jego boskiej mocy?

– Tak – powiedziała w podłogę.

Już od dawna wiedziała, że wypieranie się tych bzdur do niczego dobrego jej nie doprowadzi.

– Działałaś na szkodę Świętej Straży? – dudnił głos inspektora.

– Tak.

– Stawiałaś opór przy sprawiedliwym aresztowaniu?

– Tak.

– Czy zdawałaś sobie sprawę, że w ten sposób przeciwstawiasz się woli samego Purpurowego Boga?

– Tak.

– Kłamiesz! – zagrzmiał inspektor, czerwieniąc się ze złości. – Całe życie spędziłaś na bezczeszczeniu świętej boskiej mocy i nic nie wiesz o poczynaniach i sposobie działania jej prawowitego właściciela!

Co? Zaranna zdusiła w sobie śmiech. Chyba na siłę chciał nazwać mnie kłamcą.

– Tak, kłamałam.

– A więc spłoniesz, wiedźmo! Czarne plugawe nasienie zostanie wyplenione z tego świata, a twoja egzekucja będzie kamieniem milowym w tym procesie! A gdy już wszyscy tobie podobni zostaną wypędzeni z tego świata, nastanie pokój! Pokój pod opieką Purpurowego Boga!

Święty inspektor wyszedł z celi i zamknął drzwi. Zaranna wstała z klęczek, dzwoniąc łańcuchami i nie mogąc dłużej się powstrzymać, zaczęła śmiać się niczym szalona.

 

Mężczyzna usiadł przy stole, przysunął bliżej lampę i uważnie przypatrzył się pieczęci i dwóm artystycznie wręcz narysowanym kreskom. Westchnął głęboko. Otworzył kopertę i wyciągnął list powoli, jakby był nadzwyczajnie delikatny. Obrócił go na wszystkie strony. Spojrzał nań pod światło, dostrzegając lekko prześwitujące litery. Położył go na stole, rozchylił ostrożnie zagięcia i zanim przeczytał, zostawił na nim dłoń, jakby w ten sposób mógł poznać jego treść. Pogładził papier kciukiem. Rozejrzał się po pokoju. Wstał, by sprawdzić, czy drzwi są na pewno zamknięte. Wyjrzał przez okno w czerń nocy. Na siłę odwlekał moment odczytania listu. Z jednej strony nie chciał, z drugiej ciekawość pchała go jak… jak tylko ciekawość pcha ludzi do nieznanego, potężniej niż grawitacja pcha rzeczy do dołu. Nieuniknionym było, że w końcu to właśnie ciekawość zwyciężyła niechęć i mężczyzna ponownie przysiadł do listu.

 

Synu!

Jak widzisz, miałam rację. Rzuciliście się sobie do gardeł zupełnie o nic, bez żadnego impulsu. Wystarczyło, że pobyliście trochę razem. Każdy, kto znałby was przez te wszystkie lata, przez które ja was znałam, doszedłby do tego samego wniosku.

Co cię skłoniło do przeczytania drugiej części tego nędznego testamentu? Chęć poznania ostatnich słów matki, jak na syna przystało? Czy może zwykła ludzka ciekawość? Stawiam, że to drugie. Żaden z was nie był sentymentalny. Bo i na co wam moje ostatnie słowa? Mam rację?

Widzisz, to, że tego się domyślam, to nic nadzwyczajnego, to są proste wnioski wysnute na bazie lat doświadczeń. Znam was lepiej, niż siebie samą.

Jednak zapewne zdziwi cię fakt, że wiem już teraz, przed swoją śmiercią, że Bernard nie przyjdzie do notariusza. A to dlatego, że coś go zatrzyma. Mianowicie

 

Sześciu osiłków wyłoniło się zupełnie znikąd i stanęło na drodze Bernarda, który po szybkiej ocenie sytuacji odwrócił się i popędził co sił w nogach. Było w tym trochę głupiej nadziei i naiwności, sam Bernard był tego świadomy, ale, jak zwykł mawiać, próbować zawsze warto.

Warto było i tym razem. O całe dwie minuty i dziewięć sekund opóźnił wyprowadzenie pierwszego ciosu w podbrzusze. Stracił po nim dech. Zgiął się wpół i został natychmiast wyprostowany uderzeniem kolanem w żuchwę, które wybiło mu dwa zęby, a potem lewym prostym w środek nosa. Krew popłynęła strumieniem. Zalała mu twarz, w równym stopniu, co ból zalał umysł. Nie wiedział, kiedy upadł. Zasypał go grad kopnięć w żebra i nerki. Jeden zbir stanął mu na palcach lewej dłoni. Inny złamał mu rękę. Bernard nie potrafił znieść kolejnych fal bólu. Wreszcie mózg oszczędził mu odrobinę cierpienia i odłączył świadomość.

 

Edmund nie posłuchał matki i od razu tego pożałował. Widok Zaranny Meshenowy szamoczącej się, gdy ogień nieubłaganie zbliżał się do jej ciała sprawiał, że chciał odwrócić wzrok, ale nie mógł. Cały tłum z radością patrzył, jak ginie kolejna wiedźma, oczyszczana przez święty ogień. Co chwilę ktoś krzyczał wyzwiska. Edmund był jedyną osobą w tłumie, która w Zarannie Meshenowej widziała człowieka, a w jej rozbieganych oczach panikę. Jako jedyny słyszał wołanie o pomoc w tłumionych przez knebel dźwiękach. Próbował nie wyobrażać sobie cierpienia, którego doświadczała. Ale nie mógł odwrócić wzroku, żeby nie wyróżnić się z tłumu. Zmusił się do uśmiechu, co wyglądało dość upiornie. Modlił się, żeby to wszystko skończyło się jak najprędzej, żeby mógł już iść i wypełnić polecenia matki.

– Edmund, usiądź – powiedziała Zaranna na dzień przed aresztowaniem. Wzięła głęboki oddech i kontynuowała: – Jutro po mnie przyjdą rycerze ze Świętej Straży.

Edmund pobladł i już otwierał usta, ale matka nie dała mu dojść do słowa.

– Ciebie ma tu wtedy nie być, rozumiesz? Idź do miasta, do lasu, gdziekolwiek, byle nie tutaj.

– Czemu ty też nie uciekniesz?

– Bo wtedy mnie znajdą dwa dni później. To nie ma sensu. I tak już długo ich unikałam, żeby cię odchować. Aresztują mnie jutro, siedemdziesiąt trzy sekundy po tym, jak słońce zniknie za lasem. – Machnęła ręką przez okno. – Będzie proces i…

– Nie.

– Słucham?

– Nie ucieknę. Nie pozwolę im. Obronię cię.

Zaranna roześmiała się.

– Jeśli nie przed nimi, to uciekniesz przede mną. – Chwyciła groźnie miotłę. – Ma cię tu nie być. Zbyt długo wszystko planowałam, żebyś teraz coś zepsuł. Nie pozwolę ci zostać. Zrozumiano? Jak więc mówiłam, będzie proces i nieunikniony wyrok śmierci. Przez spalenie na stosie. Tu błagam cię, nie przychodź mnie zobaczyć, tylko idź od razu, nawet zaraz, do brzozowego gaju na północ od klasztoru Świętej Straży. Zacznij kopać tuż przy drzewie ze złamaną gałęzią. Jest gdzieś na krańcu lasu, chyba od północy. To nieduży gaik, przejdziesz dookoła i znajdziesz. Kop od południowej strony.

Odgarnął z czoła lepiące się od potu włosy. Matka miała rację. Tuż przy opisanym przez nią drzewie ziemia była niedawno wzruszona. Edmund każdą przekopaną garść przeglądał uważnie i dopiero, gdy całkowicie się przekonał, że nic tam nie ma, rzucał ją na bok. Rycerze Świętej Straży nie byli pracowici i już po niecałym kwadransie pracy Edmund znalazł żółty kwarcowy kamyk wielkości sporego ziarnka grochu.

– Który będzie jedynym, co po mnie pozostanie po spaleniu. Święta Straż będzie chciała się go pozbyć i po paru próbach zniszczenia tego bluźnierczego artefaktu, zdecydują się zakopać go w swoim świętym lesie, by nikt go nie znalazł. Tak opuści moje ciało. A znalazł się w nim, gdy po pięciu dniach i pięciu nocach uległam nieustannemu nawoływaniu w mojej głowie i poszłam do lasu, tego na zachód od naszego domku. Nie wiedziałam czego się spodziewać. Właściwie nawet o tym nie myślałam. Chciałam jedynie pozbyć się tego głosu. Nogi same mnie prowadziły. Mijałam kolejne drzewa i krzewy, jakbym mieszkała wśród nich od zawsze. Tak stanęłam przed upiorną królewską parą. Król i królowa szkielet z resztkami mięśni, ścięgien i więzadeł. U ich stóp leżał zwierzak podobny do kota. Różnił się jedynie ogonem, który rozdwajał się w połowie i oczami, których źrenice przypominały żółte kwarcowe kamyki wielkości sporego ziarnka grochu.

„Jesteś pierwszym żyjącym śmiertelnikiem, który widzi to stworzenie”, rzekł król. „Żaden z was nie wiedział o jego istnieniu, więc zostało nienazwane. A teraz oto umiera ostatni przedstawiciel gatunku i duchy tych istot zwróciły się z prośbą do nas, waszych przodków, zmarłych władców, by zapewnić im należną pamięć. Dotknij go. Poczuj. Upewnij się, że jest prawdziwe”. Dotknęłam. Poczułam. Upewniłam się. Dwuogonowy kot spojrzał na mnie swoimi kwarcowymi oczami, a ja w swoich poczułam wilgoć. Pokochałam tego kota. Spytałam, czy nic nie mogę zrobić, żeby go ocalić. „Nie. Nic. Jedynie wydłużysz jego cierpienie. Większą łaską będzie mu je skrócić”. Wtedy królowa pochyliła się nad kotem i wyjęła mu źrenicę, przypominającą kwarcowy kamyk. Kot miauknął cicho i skonał. „Mnóstwo jest istot, a jeszcze więcej było, o których wy nie macie pojęcia”, powiedziała. „Pamiętaj chociaż o jednej z nich”. I wepchnęła mi kamień w serce.

Zawyłam z bólu. Gdy zorientowałam się, że mam zamknięte oczy, otworzyłam je. Król i królowa zniknęli. A ja zostałam sama w środku nieznanego lasu. Sama z trupem dwuogonowego kota.

Dopiero po kolejnych pięciu dniach i pięciu nocach, które cudem przeżyłam, odnalazł mnie ojciec. Wziął mnie na ręce, wychłodzoną i przestraszoną. I zaniósł do domu.

Przez lata nic się nie działo, a ja zaczęłam wierzyć, że tak naprawdę wszystko sobie wymyśliłam. Do czasu, gdy nagle w środku dnia świat rozpłynął się i pojawił znowu. W nowym świecie byłam tylko ja, droga w lesie, ojciec i wilk. Ojciec go nie widział. Krzyknęłam, żeby uciekał, ale on mnie nie słyszał. Wkrótce zobaczyłam kolejne wilki. Chciałam je odpędzić, ale jakbym była niewidzialna. Wilki rzuciły się na ojca i na moich oczach go rozszarpały. Wrzeszczałam, ile sił, aż poczułam piekący ból na policzku. Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłem ojca, powoli cofającego otwartą dłoń. Zamilkłam. Byłam kompletnie zdezorientowana. Nikomu nic nie powiedziałam, bałam się, że wyjdę na wariatkę.

Wkrótce potem ojciec nie wrócił z lasu i tylko ja wiedziałam, tak – wiedziałam, nie podejrzewałam, co się z nim stało. Pochowaliśmy jedynie jego ubrania, które zostały w domu, bo ciała nie odnaleziono.

To była moja pierwsza wizja. Kolejne przychodziły równie niespodziewanie. Przewidywałam gwałtowne burze, choroby sąsiadów, a nawet sztormy, choć morza nigdy nie widziałam. Z czasem jednak nauczyłam się je kontrolowanie wywoływać i to na żądane przeze mnie tematy. Raz zaprorokowałam pewnemu żołnierzowi, że gdy wróci do domu, zastanie żonę z córką. Tak się rozsławiłam i wkrótce usłyszała o mnie Święta Straż. Musiałam się ukrywać. Żałuję do tej pory, że nie sprawdziłam, co się stanie, gdy powiem temu żołnierzowi o przyszłości. Żałuję po stokroć.

Chcę, żebyś też używał kamyka. Mnie w tym pomogła pokrzywa i alkohol. Nie wiem, co pomoże tobie. Obyś tylko nie musiał wciskać sobie go w serce.

 

Miałam rację? To jeszcze nie wszystko. Wiem, że jeden z pozostałej piątki zginie jeszcze na korytarzu u notariusza. Na korytarzu z dywanem o pięknych zdobieniach i zegarem z wahadłem.

 

Staruszek drżącym głosem czytał ostatnie słowa testamentu pani Lerois. Zerkał nerwowo na twarze ubranych na czarno mężczyzn stojących wokół biurka i badał, czy nie widać na nich wściekłości.

– Wasza matka, Eliza.

Ten najbardziej po prawej ryknął i rzucił się do staruszka, chwytając go za fraki.

– P-pe es – zaskomlał staruszek. – Zostawcie notariusza w spokoju. On jest tylko pośrednikiem. Nie zabijajcie go, na litość boską!

– Puść go.

– Pokaż!

Mężczyzna zignorował brata i wyrwał testament. Przeleciał po nim oczami. Zanim zdołał go kompletnie zweryfikować, ktoś inny brutalnie mu go wyszarpnął, nieomal drąc list na pół.

– Hej!

– Spokojnie, Gustawie. Na wszystkich przyjdzie czas. Cóż… Chyba wszystko się zgadza, facet nic nie przekręcił. Widzisz? Nie ma powodu się na niego wściekać.

– Pokaż!

– Proszę cię bardzo. Nie wiem ja wy, panowie, ale ja idę na cmentarz. Odkopać matkę i splunąć jej w twarz, tak jak ona splunęła nam.

I wyszedł.

– T-to jest dokument, proszę go nie zniszczyć! – jęknął przerażony notariusz. – Proszę…

Został zignorowany. Czterech mężczyzn już przekrzykiwało się wzajemnie.

– Tyś matkę do tego namówił, przyznaj się!

– Ja? Ja matki sześć lat nie widziałem!

– Mogłeś pisać.

– Mam ważniejsze sprawy na głowie niż pisanie do matki. Ktoś o rozumie bardziej rozwiniętym od marchewki sam by do tego doszedł.

– Ty sukinsynu! Zabiję jak psa!

– Najbliżej matki był Emil, może on jej coś nagadał?

– Myślisz, że twój kochany Bartłomiej to twój syn?

– Nie chciałoby mi się marnować czasu na myślenie, jak wykiwać takich idiotów. Są bardziej wymagające zajęcia, chociażby obieranie ziemniaków.

– Odszczekaj to i to zaraz!

– Prawdy nie odszczekam, twoja żona była kurwą, jest kurwą i będzie kurwą.

– Teraz cię zapierdolę.

Staruszek zobaczył, jak mąż domniemanej kurwy wyciąga pistolet. Pisnął i schował się pod biurko. Czemu ja, myślał. Jak to przeżyję, oddam swój majątek na świątynię, przysięgam, bogowie, pomocy… Zatkał sobie uszy palcami i modlił się, żeby to się już skończyło. Modły zostały wysłuchane, bo wkrótce szarpanina przeniosła się na korytarz.

– A może Julka też jest twoja, co? Tylko pomyśl sam, ile osób w naszej rodzinie ma blond włosy? A ile w jej? No?

– Milcz, kurwa!

– Nie wzywaj swojej żony, drogi Richardzie, nie usłyszy cię…

Strzał. A po nim cisza. Staruszek wychylił się spod biurka. Przez otwarte drzwi widać było dwóch mężczyzn patrzących w stronę okna. Notariusz za bardzo się bał, żeby wyjrzeć i zobaczyć, jak Gustaw leży na podłodze i swoją krwią brudzi piękne wzory na dywanie, które podziwiał jeszcze niecałą godzinę temu.

 

Edmund wypił jeszcze jedną kolejkę z młodym nieznajomym. Na początku wmawiał sobie jeszcze, że sprawdza, czy działa na niego alkohol bez pokrzywy, teraz już tylko pił, żeby zagłuszyć panikę, która pojawiła się znikąd. Bo przecież jeszcze parę dni temu wszystko było normalne, miał matkę, miał dom, a teraz ma w kieszeni jedynie żółty kwarcowy kamyk wielkości sporego ziarnka grochu.

– A mogę go zobaczyć? – zapytał nieznajomy.

Edmund wzdrygnął się. Chyba powiedział to głośno.

– Raczej… raczej nie.

– Bo widzisz, ja jestem kupcem. Wiem, że nie wyglądam, ale może to i lepiej, ludzie jakby więcej płacą, jak nie znają mojego zawodu. A w takich niepozornych karczmach, zdziwisz się, sporo ciekawych rzeczy można znaleźć. A i ludzie, jak są pijani, chętniej sprzedają, żeby mieć na jeszcze jeden kufel. Ojciec mnie tego nauczył.

– Jeśli to wszystko prawda, to po co pan mi to mówi?

– Bo ciebie widzę tu trzeci dzień z rzędu. I cały czas mamroczesz coś o matce. No i nie jesteś tu stałym bywalcem. Nie jesteś alkoholikiem. Nie zasługujesz, żeby cię wystrychnięto na dudka. Pokażesz mi ten kamyk? Mówiłeś, że żółty i kwarcowy. Pewnie cytryn.

Edmund zawahał się. Do tej pory jeszcze nie rozgryzł tego kamyka. Matka mówiła, że po latach odkryła, jak go używać, ale on raczej nie miał do tego cierpliwości. Nie mógł mieć, fundusze kurczyły się w zatrważającym tempie, a on całe dnie spędzał nad tym głupim klejnocikiem i całe noce w oberżach, próbując popić alkoholem gorycz kolejnych porażek.

– Ja… Ja nie wiem o nim jeszcze wszystkiego. Nie poznałem się z nim za dobrze.

– Jestem fachowcem, jak mi go pokażesz, to trochę ci o nim opowiem.

Edmund pokręcił głową. Nie mógł mu powiedzieć wszystkiego.

– No dalej, chłopaku. Ja jestem w stanie naprawdę dużo zapłacić. Masz za co żyć? No właśnie. Co ci po cennym kamyku, skoro jedzenia za niego nie kupisz?

– A co po nim panu?

– Nie mów mi pan, Phillip jestem – skarcił go już nie nieznajomy. – Widzisz, ja chcę się oświadczyć. Obrączkę już mam, klejnotu jeszcze nie. A jubiler stwierdził, że nie będzie samemu ich załatwiać, bo ma za duże straty. Za często mu dostawców napadali. To jak?

– Niech mi… Daj mi tydzień, Phillipie. – Edmund chciał odwlec ten moment tak bardzo, jak tylko mógł. Nie potrafił tak szybko się pozbyć jedynej pamiątki po matce. – Albo dwa. Ja się mu jeszcze przyjrzę… a jeśli nie znajdę w nim nic ciekawego, to po dwóch tygodniach…

Spotkał się z Philipem ponownie, tym razem w jego domu. Próbował wszystkich ziół, grzybów, mięs, zbóż, liści dębu, klonu i cokolwiek innego przyszło mu do głowy. Bez żadnych rezultatów. Żółty kwarcowy kamyk wielkości sporego ziarnka grochu zachowywał się jak zwykły cytryn, jak go nazwał Phillip. Zwykły cytryn, którego najlepsze co może spotkać, to umieszczenie w pierścionku zaręczynowym właśnie.

Phillip wyjął spod biurka sporą skórzaną torbę wypchaną pobrzękującymi monetami. Edmund wzniósł pięść, którą zaciskał od momentu wejścia do domu. Rozchylił palce, ukazując połyskujący w świetle lamp żółty kwarcowy kamyk wielkości sporego ziarnka grochu, przez kupca zwany cytrynem. Uścisnął dłoń Phillipa i przekazał mu jedyną pamiątkę po matce. Zabrał sakwę z pieniędzmi. Gdy wychodził, coś go tknęło i powiedział jeszcze:

– Phillipie… obiecaj mi coś.

– Co takiego, przyjacielu? – zapytał Phillip, nie odrywając wzroku od klejnotu, który obracał w palcach.

– Kiedy będzie pan komuś dawał ten kamyk…

– Cytryn.

– Właśnie. Kiedy będzie pan to komuś dawał, niech pan powie o dwuogonowych kotach.

Phillip spojrzał na niego ze zdumieniem.

– O czym, przepraszam?

Edmund machnął ręką.

– Nieważne.

– I wyszedł, by zacząć nowe życie, zanim Phillip zdążył zadać choć pół pytania.

 

Następstwa tego są banalne do przewidzenia. Emil i Anatol obezwładnią Richarda, a notariusz…

Notariusz, korzystając z okazji, że nikt nie zwracał na niego uwagi, wymknął się z gabinetu i popędził co sił na komisariat, żeby zgłosić morderstwo. Zaprowadził dwóch stróżów prawa na korytarz, gdzie dwóch mężczyzn trzymało szarpiącego się trzeciego, zwanego Richardem. Czwarty zaś leżał bez ruchu pod oknem w kałuży krwi. Broń leżała pod zegarem z wahadłem, daleko poza zasięgiem któregokolwiek z nich.

– Sierżancie, proszę podać mi narzędzie zbrodni.

– Tak jest, panie inspektorze!

Inspektor przyjrzał się uważnie pistoletowi. Nie musiał o nic pytać. Wszystko było jasne.

– Panowie, pomóżcie mi go zaprowadzić na komisariat. Sierżancie, zajmij się ofiarą.

– Pomoże mi pan? – spytał sierżant notariusza, gdy inni już wyszli. – Trzeba go wynieść. Ja za ręce, pan za nogi. Wie pan, szkoda takiego ładnego dywanu.

Notariusz dopiero teraz zorientował się, że gdzieś zgubił swój monokl.

– Porachunki rodzinne, co? – spytał wesoło inspektor. – Spadek podzielony nierówno?

Dwaj mężczyźni milczeli.

– Jak się nazywa nasz sprawca?

– Richard – odpowiedział szybko ten młodszy. – Richard Lerois.

– Świetnie. Proces nie potrwa długo. Zakładam, że już za dwa tygodnie będziecie mogli panowie zobaczyć, jak Richarda Lerois ścinają. Lub wieszają. Zależy, co im się zamani, różne mają nastroje, rozumiecie panowie. Wystarczy, że panowie zeznają przeciw niemu. Bo byli panowie świadkami, prawda?

– Tak – odpowiedzieli razem.

W pokoju pojawił się młody policjant.

– Panie inspektorze, przyprowadzony był już nieuzbrojony. Jedyne co znalazłem w kieszeniach, to zegarek kieszonkowy. Oddałem do depozytu.

 

„Im” zamaniło się ścięcie. Wokół gilotyny zebrał się spory tłumek, większy niż zazwyczaj. Poza stałymi bywalcami egzekucji pojawiło się też parunastu innych, którym Richard Lerois zaszedł za skórę i chcieli zobaczyć, jak ten skurwysyn zdycha za wszystko, co zrobił. Jakby to ich nigdy nieprzedstawione oskarżenia zaprowadziły go na miejsce straceń. Na specjalnie przygotowanych krzesłach w pierwszym rzędzie siedzieli trzej ubrani na czarno mężczyźni. Dwóch patrzyło, jak ich brat jest układany pod ostrzem gilotyny, trzeciego jakby to w ogóle nie obchodziło. Cały czas pisał w swoim notesiku.

Kat przeciął sznur. Ostrze opadło. Głowa Richarda Lerois potoczyła się ku stopom mężczyzn. Ten notujący z odrazą kopnął ją tak niefortunnie, że wytoczyła się z worka. Gdy się zatrzymała, oczy miała utkwione w zegarze na ratuszu.

 

Phillip zapukał do drzwi. Gdy córka powiedziała mu, że dostał list od niejakiego Edmunda, w pierwszej chwili o mało nie kazał go wyrzucić, bo był przekonany, że nie zna człowieka. Ale tylko przez moment. Po chwili zastanowienia odgrzebał z pamięci młodzieńcze czasy i… tak. Chłopak od cytrynu. On miał na imię Edmund. Powróciły nagle wszystkie pytania, które pozostawały bez odpowiedzi tak długo, że dla własnego zdrowia zdecydował się o nich zapomnieć. Z niepohamowaną ciekawością i nadmierną gwałtownością rozerwał kopertę. W środku była krótka notka: „Panie Phillipie, chcę z panem porozmawiać. Jak najszybciej. Edmund”.

Na drugiej stronie podano dokładny adres. Phillip zerwał się z krzesła mimo swojego wieku i powiedział, że wychodzi. Kazał zaprzęgać powóz i zanim ktoś zdążył zareagować, on już jechał na ulicę Zielarską, do Mieszkania Numer Dwa.

Zapukał jeszcze raz. Otworzył mu zmęczony życiem człowiek o siwych włosach i zapadniętych policzkach. Phillip nie zwrócił na to uwagi. Skupił się na oczach. Jasnozielone. Jedyne w swoim rodzaju. To właśnie one sprawiły, że wtedy zainteresował się tym człowiekiem. Tak, to naprawdę był Edmund.

– Proszę wejść – polecił.

– Edmundzie, chciałem cię o parę…

– Chwila. Wybacz, przyjdzie na to czas. Proszę tutaj. – Otworzył drzwi tuż obok wyjścia. Phillip rozejrzał się. Nie było tu za wiele. Jedynie biurko, fotel, krzesło i dwie doniczki na parapecie, jedna pusta, druga z jakimś zeschniętym badylem. – Proszę usiąść – usłyszał Edmunda, który zajął już fotel.

Phillip usiadł i dopiero teraz dostrzegł laskę, którą Edmund oparł o biurko. Zestarzał się szybciej niż ja, a przecież jest młodszy, pomyślał. Edmund chrząknął i spod blatu wyciągnął sakwę pełną pobrzękujących monet. Gdyby Phillip stał, cofnąłby się o krok. Tak jedynie pokręcił głową, a na czole wystąpiły mu kropelki potu.

– Chciałem odkupić mój żółty kwarcowy kamyk wielkości sporego ziarnka grochu – rzekł spokojnie Edmund i zakaszlał.

Phillip nie potrafił znaleźć słów. Przyszedł tu porozmawiać na temat pytań które go nie opuszczały przez tyle lat, a nie…

– Phillipie.

– Ja… ja przepraszam. Nie wiem, co powiedzieć. Zaskoczyłeś mnie.

Edmundowi zadrżał kącik ust.

– Odkładałem do tej sakwy każdy zaoszczędzony grosz – oznajmił. – Odkąd wyszedłem z twojego domu, chciałem odzyskać ten kamyk.

– Ale ja… ja go nie mam.

– Sprzedałeś go? – zapytał Edmund.

– Nie…

– Zgubiłeś? – głos stał się nagle dużo ostrzejszy.

– Nie! Nie, nie, skąd! Gdy go od ciebie kupiłem, pobiegłem do tego jubilera, żeby umieścił go na pierścionku, którym chciałem się zaręczyć się z Laurą.

– Ukradł go? – przerwał mu Edmund.

– Nie, to zaufany człowiek! Masz szczęście, że cię już nie może usłyszeć, bo pewnie uznałby to za zniewagę i wolę nie myśleć, jak by się to dalej potoczyło. Daj mi wszystko dokończyć. Podarowałem go Laurze, a ona zgodziła się za mnie…

– Mówiłeś o dwuogonowych kotach?

– Edmundzie!

– Przepraszam.

Edmund uspokoił się. Rozejrzał się i ze zdumieniem odkrył, że stoi. Usiadł czym prędzej na miejscu. Gestem kazał Phillipowi kontynuować.

– Laura zgodziła się za mnie wyjść. Dochowaliśmy się córki, nazwaliśmy ją Liss. No i co potem, potem wychowaliśmy ją najlepiej, jak umieliśmy. Wyrosła na kobietę równie piękną, jak jej matka. Wielu kawalerów prosiło nas o jej rękę, ale my nie chcieliśmy jej nic narzucać. Wybrała sama i dostała nasze błogosławieństwo. Razem z pierścionkiem, którym zaręczyłem się z Laurą. Pierścieniem z cytrynem, czy jak ty go zwiesz, żółtym kwarcowym kamykiem wielkości sporego ziarnka grochu. I tak – dodał, gdy Edmund już otwierał usta. – Powiedziałem jej o dwuogonowych kotach.

Na twarzy Edmunda pojawiła się ulga.

– Czy ona zechce mi go sprzedać?

– Nie wiem. Może też planuje dać go swoim dzieciom w prezencie ślubnym. I wspomnieć o dwuogonowych kotach. I jej dzieci ich dzieciom. I te dzieci, i tak dalej, i tak dalej. I każdy powie o dwuogonowych kotach. O co u diabła chodzi z tymi dwuogonowymi kotami?! – wyrzucił z siebie wreszcie jedno z dręczących go pytań.

Edmund nie odpowiedział, jedynie się zasępił.

– Edmundzie – powiedział łagodniej Phillip. – Powiesz mi, czym są te dwuogonowe koty?

– I tak mi nie uwierzysz.

– Edmundzie!

– Ja sam w nie ledwie wierzyłem. I nie wiem, czy wierzę nadal.

– Edmundzie.

– To gatunek, który podobno widziała tylko moja matka, gdy miała dwanaście lat. Gatunek, którego przedstawiciele mają źrenice jak żółte kwarcowe kamyki wielkości sporego ziarnka grochu.

Phillip… Phillip nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Nie tego się spodziewał. Sam nie wiedział czego, ale tego na pewno nie. Już chciał pytać, czy Edmund sobie z niego nie żartuje, o co naprawdę z nimi chodzi, ale ten już mówił:

– Myślisz, że twoja Liss pozwoli mi go chociaż jeszcze raz zobaczyć? Za te wszystkie pieniądze?

– Na pewno. I to bez pieniędzy. Pieniądze zapisz dzieciom w spadku.

Edmund roześmiał się smutno.

– Phillipie, ożeniłem się z wpół szaloną kobietą, bo tylko taka wyszłaby za człowieka bez grosza przy duszy. Ta kobieta urodziła mi syna i odsunęła mnie od niego. Nie miałem do niego żadnego dostępu. A potem umarła na dżumę, czy inną cholerę. Na łożu śmierci wmówiła mu, że to jego wina, bo nie był jej wystarczająco posłuszny. A on, żeby to odpokutować, wstąpił do jakiegoś zakonu, nawet nie wiem jakiego. Nie dawał sobie nic powiedzieć, jakbym nie był jego ojcem. Bo w zasadzie nie byłem. Zostałem tu sam. Pieniędzy nie zbierałem dla niego, tylko na mój kamyk. Nie traciłem nadziei, że jeszcze go zobaczę. I że może tym razem… – urwał, orientując się, że trochę się zagalopował.

– Tym razem co? – pociągnął go za język Phillip.

– Że tym razem zadziała.

– Jak to zadziała?

Edmund opowiedział Phillipowi dokładnie całą historię swoją, Zaranny i żółtego kwarcowego kamyka wielkości ziarnka grochu.

– Wierzysz mi? – spytał po wszystkim.

Phillip nie potrafił przytaknąć. Nawet się nie poruszył. Edmund westchnął.

– Zaprowadzisz mnie do Liss?

 

Tu muszę zaznaczyć jedną rzecz, o której wiedzieli tylko Richard i Rudolph. I od niedawna ja. Jak Gustaw słusznie zauważył, żona Richarda jest, eufemizując, niewierna mężowi. Rudolph też to wiedział. Ba, Rudolph to prawdziwy ojciec Bartłomieja, ale to nieważne. I ten sam Rudolph któregoś dnia oznajmił bratu, że znalazł gacha jego żony i za poratowanie sporą sumką jest w stanie palcem wskazać, kim on jest. Richard zgodził się i wkrótce Rudolph zdemaskował jednego z kochanków szwagierki. Uwodziciel został ukarany, a między Richardem a Rudolphem nawiązała się cienka, delikatna nić kontaktu, choć to i tak więcej niż między którymkolwiek z was. A może powstała przez to, że Richard łożył pieniądze na wykształcenie Bartłomieja? Nie wiem. W każdym razie  ta cienka, delikatna nić wystarczyła, żeby Rudolph wstał, gdy Anatol kopnął głowę Richarda i

 

Wytrącił mu notes z ręki.

– Trochę szacunku – warknął. – To twój rodzony brat.

– Szacunku! – prychnął Anatol. – Proszę cię, dla tej wszy?

– To nadal zmarły.

– To szczur, który na moich oczach zamordował człowieka. Jaki niby szacunek mu się należy? Gdyby się nie urodził, świat byłby dużo czystszy.

–  Zamilcz.

– I mniej zła by się wydarzyło. Nie rozumiem jak możesz go bronić. Każdy inny uważa jak ja.

– Ostrzegam cię.

– Dobrze, że zdechł.

– Dość. Żądam satysfakcji.

Doktor Estein potem powtarzał, że w życiu nie widział tyle nienawiści w oczach jakiegokolwiek człowieka. Bo może to nie byli ludzie. Jeden do ostatniej chwili coś notował, drugi patrzył na wschód, skąd niedługo miało wyjrzeć nowe słońce. Pistolety trzymali pewnie, jakby nigdy się z nimi nie rozstawali. Kto wie, ilu pozbawili życia, w pojedynkach lub poza prawem. Zrobili dziesięć kroków i odwrócili się błyskawicznie. Doktor Estein mógł patrzyć tylko na jednego z nich. Wybrał notującego. Ułamek sekundy minął między odwróceniem się a strzałem, a mnie wydawało się, że mijały minuty albo i godziny, opowiadał. Te oczy nie chciały pojednania. Nie chciały tego pojedynku jedynie wygrać. Te oczy chciały zabić. I założę się, że te drugie też.

Strzały padły jednocześnie. Krew trysnęła z piersi notującego. Estein już chciał rzucać się na pomoc, ale nie było sensu. Kula wdarła się prosto w serce. Odwrócił się, lecz sytuacja drugiego niczym się nie różniła. Obaj padli na ziemię.

Obaj chcieli zabić.

Obydwu się udało.

Obaj umierali.  

– Proszono mnie o posługę lekarską, ale nie potrafiłem pomóc ani jednemu. Nigdy w życiu nie widziałem takiego pojedynku. I już nie chciałem widzieć żadnego innego.

– A co było w tym notesie?

– Nie widziałem go. Mogę powtórzyć jedynie plotki. Jedni mówią, że trzynastozgłoskowy poemat na pochwałę śmierci. Inni, że rysunki wisielców, głów oddzielonych od ciała, szkieletów i innych makabrycznych rzeczy. Ostatni, że cały był zapełniony słowami: „Nienawidzę cię, matko”.

 

Dominik wtargnął do pokoju swojej narzeczonej. Z wściekłością przerzucał jej rzeczy, otwierał szuflady, kasetki, szkatułki. Przeszukał poduszki. Nie zwracał uwagi na powstający bałagan. Nie obchodził go, bo nie było tam pierścionka z żółtym kwarcowym kamykiem wielkości sporego ziarnka grochu.

– Gdzie go schowałaś? – mruknął cicho. – Nie mogłaś go mieć ze sobą, bo ten patałach by coś zauważył…

Klęknął i sprawdził pod łóżkiem i innymi meblami. Żółtawy błysk znalazł dopiero w kącie, za nogą sekretarzyka. Szmata nawet o niego nie dbała. Nic dla niej nie znaczył. Nigdy mnie nie kochała, a ja jej całe serce…

Powstrzymał się, żeby nie wyrzucić pierścionka przez okno. Wybiegł z domu ze łzami w oczach.

– Masz kości? – spytała młoda kobieta, przyglądając się mu uważnie niebieskimi oczami.

– Nie.

– Nie szkodzi. Mam dwa zestawy.

Dominik osuszył kolejny puchar wina.

– Nie chcę grać.

– Srebra ci nie trzeba? Nie żartuj, każdemu przyda się więcej grosza, niż ma. Jak nie na teraz, to na później. Pierwszą partię zagrajmy o wino, co?

Na to Dominik przystał.

– Młody jesteś, a pijesz – zauważyła kobieta. – Ale jeden puchar na trzy razy. Nieprzyzwyczajony jesteś. Nieczęsto masz kontakt z alkoholem, co?

Dominik milczał, usiłując się nie rozpłakać.

– Ani nie świętujesz, boś sam jak palec siedział. Możliwość jest jedna. Miłość?

Chłopak rzucił kubkiem. Kości posypały się po podłodze. Kobieta schyliła się po nie i zaraz wcisnęła mu kubek z powrotem.

– Nie płacz. Tego kwiatu jest pół światu, jak mówią. Rzuć kośćmi. Tylko tym razem niech zostaną na stole.

Po kilku partiach i kilku postawionych winach, raz przez jedno, raz przez drugie, kobieta wiedziała już prawie wszystko.

Dominika poraziło miłością zupełnie niedawno. Niejaka anielska anielica Sandra niby anioł zstąpiła z anielskimi skrzydłami z anielskich niebios i od tego momentu chłopak był stracony. Ojciec Dominika wreszcie zadowolony, że syn mu dorasta, gdy tylko wywęszył, co się święci, wręczył mu pierścionek z żółtym kwarcowym kamykiem wielkości sporego ziarnka grochu, jak nakazywała wielopokoleniowa rodzinna tradycja. Nie zapomniał o dwuogonowych kotach. Dominik po długim bieganiu za swoją anielicą wreszcie zwrócił na siebie jej uwagę i zaczęli rozmawiać. Podobno odpowiadała na wszystkie pytania tak pięknie, jakby same anielskie harfy jej do tego przygrywały. Szkoda tylko, że te piękna melodia była akompaniamentem do spławiania Dominika, któremu to bynajmniej nie przeszkadzało w anielizowaniu anielicy. Poszedł do ojca po radę, a ten kazał mu prosić jej rodziców o rękę córki. Dominik pokazał im jedynie swój pierścionek i Sandra była sprzedana. I zmuszona do częstszego przebywania z Dominikiem, który chodził szczęśliwy, jak nikt inny. A ona zapewne cierpiała, musząc spędzać swój czas z taką ofermą. I w końcu miała dość. I poszła do innego. Dominik dziś to odkrył i teraz pije, żeby zapomnieć.

– Ja w twoim wieku aż tak głupia nie byłam.

– Co proszę?

– Nic. Pokażesz mi ten pierścionek?

Wyjął go, ale nie odważył się otworzyć pięści.

– Przypomina wspomnienia o niej?

Milczenie.

– Zagramy rundkę o niego? Stawiam pięćdziesiąt srebrnych monet. Albo je wygrasz, albo pozbędziesz się ciężaru. To jak?

 

A więc nie żyją Bernard, Gustaw, Richard, Rudolph i Anatol. Zostałeś tylko ty, Emilu. Zaskoczony moją dokładnością? Nie piszę tego tylko po to, żeby cię zadziwić. Chcę ci przekazać tajemnicę tej dokładności. Tobie i tylko tobie. Bo ty, jako jedyny masz w sobie trochę serca i ty jedyny na nią zasługujesz. Gdy urodził się Anatol, jeszcze nie wiedziałam, co z niego wyrośnie. Zorientowałam się za późno. I za późno dotarło do mnie, że winna jestem ja. I może ojciec, który zawsze z domu wychodził, ale nie potrafię tego powiedzieć głośno. Próbowałam coś zmienić, ale dla reszty było tak samo za późno. Jedynie ty pozostałeś pod moim wpływem. I mam nadzieję, że moja odmiana pozwoli światu odróżnić ciebie od pozostałej piątki.

A teraz wróćmy do rzeczy. Tajemnica dokładności. Drogi Emilu… Od niedawna byłam w stanie dostrzec przyszłość. Widziałam wiele jej wariantów. Wszystko dzięki pewnemu niepozornemu żółtemu kwarcowemu kamykowi wielkości sporego ziarnka grochu, który wygrałam dawno temu w kości.

 

Kobieta wyciągnęła rękę z uśmiechem. Dominik położył na niej pierścionek z żółtym kwarcowym kamykiem wielkości sporego ziarnka grochu.

– Lepiej? – spytała.

– Może trochę.

– Weź to srebro na osłodę. Miej choć trochę radości.

– Dziękuję, pani…

– Elizo.

Przechylił puchar i wstał od stołu, zabierając pieniądze. Po raz pierwszy od wyjścia z domu, uśmiechnął się.

– Pani Elizo, wiem, że zabrzmi to głupio, ale niech pani pamięta o tych dwuogonowych kotach. Powtarzano mi to wiele razy i…

– Nie zapomnę. Obiecuję.

 

Wybrałam ten wariant przyszłości, bo zobaczyłam, że wtedy uwierzysz w moc tego kamyka. Cały ten cyrk z testamentem ma być  niepodważalnym dowodem, że to nie są jakieś bajeczki. Ten kamyk naprawdę pozwala widzieć przyszłość. I tylko ty na niego zasługujesz. Przyjmij go i korzystaj wedle własnego uznania. Wystarczy, że zanurzysz go w szklance z alkoholem. Odkryłam to dopiero po latach, przez przypadek, gdy na jakimś weselu jakaś daleka kuzynka poprosiła mnie, żebym dała się jej przyjrzeć pierścionkowi i wydało mi się nadzwyczaj zabawne, żeby przekazać go w moim kieliszku wódki. Zaczął wtedy tak… ładnie migotać wszystkimi kolorami. Przyjrzałam mu się wtedy bliżej i nagle zobaczyłam ciebie stawiającego pierwsze kroki. Przeraziłam się tym. Upuściłam kieliszek. Zabrałam pierścionek ze stołu i dałam się wyprowadzić z sali bankietowej. Ukryłam go głęboko w zakamarkach domu. A potem ty zacząłeś chodzić. Ta scena zgadzała się z moją wizją sprzed lat co do najdrobniejszych szczegółów. Odgrzebałam pierścionek i zaczęłam przy nim majstrować, aż w końcu udało mi się go całkowicie opanować. Kwestia wprawy. Musisz trochę poćwiczyć.

Kamyk razem z pierścionkiem jest u notariusza. Tam, gdzie były oba testamenty. Przekażą ci go, gdy usłyszą od ciebie

 

Mężczyzna zamrugał zmęczonymi powiekami. Wyprostował się na krześle i zaśmiał się, jakby właśnie przeczytał najśmieszniejszy żart świata. Wstał od biurka, otworzył drzwi gabinetu. Stał przez moment, patrząc na próg. Wzruszył ramionami i znów śmiejąc się, przekroczył ciało Emila, którego zastrzelił, gdy tylko uchyliły się drzwi, parę godzin temu. Nawet nie zwrócił uwagi, że oczy trupa patrzyły przez okno na rozgwieżdżone niebo.

Stanął na moście. Wdzięczny był losowi, że zemdlał o jeden cios wcześniej, dzięki czemu tamci zostawili go, myśląc, że już jest trupem. Wdzięczny był przechodniom, którzy zanieśli go do szpitala. Wdzięczny był lekarzom, którzy go odratowali. Wreszcie wdzięczny był matce, że znów się pomyliła, dostarczając mu tyle niewyobrażalnej radości.

Gdy już napatrzył się na rzekę, wyjął z kieszeni kopertę. Obrócił ją. Wypadł z niej pierścionek z żółtym kwarcowym kamykiem wielkości sporego ziarnka grochu. Podrzucił go parę razy.

– Bernard. Bernard, nie Emil, bezużyteczny śmieciu – rzekł i cisnął nim w rzekę. Obserwował jeszcze przez chwilę fale rozchodzące się od miejsca, w którym kamyk upadł i przypomniał sobie, co musiał powiedzieć notariuszowi, żeby go dostać.

– Dwuogonowe koty! – krzyknął na cały głos i znów zaczął się śmiać, jakby było w tym coś niesamowicie dowcipnego, nie zwracając uwagi na przechodzącego obok mężczyznę, który spojrzał na niego, jak na szaleńca.

 

Zaranna wybudziła się z transu. Nie chciała próbować kolejny raz. Była zbyt głodna. Wróciła na fotel z kawałem sera i chleba. Kątem oka zobaczyła słońce chowające się za drzewami. Odruchowo zaczęła odliczać od siedemdziesięciu trzech.

Nie dziś, skarciła się w myślach. Jeszcze tydzień.

Tydzień. Tyle lat nie wystarczyło. Został już tylko tydzień.

Czarna Myśl, jak ją zaczęła nazywać, znów się pojawiła i mimo usilnych starań nie potrafiła już jej wygnać z umysłu. Zaranna ukryła twarz w dłoniach. Czarna Myśl stopniowo pożerała wszystkie inne i wkrótce wypełniła całą jej głowę.

 

Prędzej czy później nikt nie będzie pamiętać o dwuogonowych kotach.

Koniec

Komentarze

Muszę na wstępie powiedzieć, że tak duże fragmenty tekstu pisane kursywą i boldem, trochę odstraszają. To nie sprzyja lekturze. Radziłabym jakoś inaczej podzielić tekst.

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow, Creeps in this petty pace from day to day, To the last syllable of recorded time; And all our yesterdays have lighted fools The way to dusty death.

Kordylianie, litości! Jak to czytać, no jak?!

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ach, no skoro dwa głosy zgodnie nalegają, pousuwam boldy i kursywę.

EDIT: Przynajmniej tam, gdzie to konieczne. Osobiście mnie to nie raziło aż tak, ale lud decyduje. Niechże i jest normalnie.

Przeczytałem…chyba za szybko. Wrócę do tekstu jutro i spokojnie się rozczytam. Pierwsze wrażenie …jest dobrze. Ale to dotyczy treści jak dla mnie. Wyłapywanie błędów pozostawiam innym, ja nawet etykietę mogę czytać, ważne że drukowane literki:)

Fajny pomysł, ciekawa fabuła. Właściwie, pokazujesz intrygującą zagadkę – skoro tyle szczegółów się zgadzało, to dlaczego nie Emil?

Hmmm. Mnie “Wyznaję” irytowało poszarpaną narracją. Strasznie. Na szczęście jakoś nie widzę inspiracji.

Wołacze, Kordylianie, oddzielamy przecinkami od reszty zdania.

Żegnajcie, skurwysyny.

Wydaje mi się dziwne, że matka coś takiego napisała. Przecież siebie w ten sposób obraża, a nie adresatów.

Babska logika rządzi!

Merle, jest mi niezmiernie miło, że zachęciło do wczytania się po raz drugi :)

Finklo, dzięki za przeczytanie. Jeśli chodzi o “Wyznaję”, to mnie na początku może trochę też, ale to dlatego, że nie we wszystkim się łapałem, ale jak już się wysiliłem i zdecydowałem czasem wracać do poprzednich stron, to zostałem tym oczarowany. Tak jak sądziłem, nie wszystkim by się to spodobało i jak najbardziej to rozumiem. Jeśli nie widać inspiracji, to może i nie dziwne. On pisał osiem lat i powieść, ja jeden dzień (z zajrzeniem jeszcze dwa razy – przy przepisywaniu na komputer i na chwilę przed publikacją) i opowiadanie. I czas, i forma nie pozwalają za bardzo skomplikować fabuły, poszarpać jej, by choć trochę przypominało tamto tomiszcze. O doświadczeniu już nie wspomnę.

To gdzieś nie oddzieliłem wołacza? No być nie może, zaraz przejrzę i poprawię!

I w zamyśle matka miała w tym właśnie wyrażeniu obrazić siebie. Takie ostatnie wbicie szpilki w siebie, na wypadek, gdyby za mało żałowała.

Przecinki. Hmmm. Teraz nic nie widzę. Albo coś mi się porąbało (w takim razie przepraszam), albo już poprawiłeś.

Babska logika rządzi!

Musiałam mocno natężać uwagę, aby śledzić kolejne wydarzenia, wtrącenia i retrospekcje, a przy tym nie pogubić się w tej dość poszatkowanej historii. Mimo utrudnień czytałam z zaciekawieniem, a kiedy dotarłam do końca, wszystkie elementy układanki trafiły na właściwe miejsce i okazało się, Koldylianie, że wykorzystując dobry pomysł, napisałeś niezłe opowiadanie.

Wykonanie mogłoby być lepsze.

 

Piąty jako je­dy­ny cho­dził w te i we w te, ro­biąc po trzy kroki na stro­nę… –> Raczej: Piąty, jako je­dy­ny, cho­dził w te i we w te, ro­biąc po trzy kroki w każdą stro­nę

 

Pa­no­wie sta­nę­li w pół­okrę­gu z nie­za­do­wo­le­niem z tak bli­skiej obec­no­ści in­nych… –> Zdanie sugeruje, że oprócz rzeczonych panów, byli tam jeszcze jacyś inni.

Raczej: Pa­no­wie sta­nę­li w pół­okrę­gu, nie­za­do­wo­le­ni że znaleźli się tak bisko siebie

 

Męż­czy­zna usiadł przy stoli, przy­su­nął bli­żej lampę… –> Literówka.

 

Ob­ró­cił go na wszyst­kie stro­ny. Spoj­rzał nań pod świa­tło, do­strze­ga­jąc lekko prze­świ­tu­ją­ce li­te­ry. Po­ło­żył go na stole, roz­chy­lił ostroż­nie za­gię­cia i zanim prze­czy­tał, do­tknął go dło­nią, jakby w ten spo­sób mógł po­znać jego treść. Po­gła­dził go kciu­kiem. –> Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Każdy, kto znał­by was przez te wszyst­kie lata, które ja was zna­łam –> Każdy, kto znał­by was przez te wszyst­kie lata, przez które ja was zna­łam

 

A to dla­te­go, że coś go za­trzy­ma. Mia­no­wi­cie –> Mia­no­wi­cie

 

Sze­ściu osił­ków wy­ło­ni­ło się zu­peł­nie zni­kąd i sta­nę­ło na dro­dze Ber­nar­do­wi… –> Sze­ściu osił­ków wy­ło­ni­ło się zu­peł­nie zni­kąd i sta­nę­ło na dro­dze Ber­nar­da

 

„Pa­mię­taj o cho­ciaż jed­nej z nich”. –> Raczej: „Pa­mię­taj cho­ciaż o jed­nej z nich”.

 

od­na­lazł mnie oj­ciec. Wziął mnie na ręce, wy­chło­dzo­ną i prze­stra­szo­ną. I za­niósł mnie do domu. –> Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Zanim zdo­łał go kom­plet­nie zwe­ry­fi­ko­wał… –> Literówka.

 

Ktoś o ro­zu­mie bar­dziej roz­wi­nię­ty od mar­chew­ki… –> Literówka.

 

ma je­dy­nie żółty kwar­co­wy kamyk wiel­ko­ści spo­re­go ziarn­ka gro­chu w kie­sze­ni. –> Co to znaczy, że kamyk był wielkości spo­re­go ziarn­ka gro­chu w kie­sze­ni?

Proponuję: …ma w kieszeni je­dy­nie żółty kwar­co­wy kamyk wiel­ko­ści spo­re­go ziarn­ka gro­chu.

 

to po dwóch ty­go­dniach … –> Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

żeby umie­ścił go na pier­ścion­ku, któ­rym chcia­łem się oświad­czyć Lau­rze. –> …żeby umie­ścił go w pier­ścion­ku, któ­rym chcia­łem zaręczyć się z Laurą.

Za SJP PWN: oświadczyć sięoświadczać się «zaproponować komuś małżeństwo»

 

uznał­by to za znie­wa­gę i wolę nie my­śleć, jakby się to dalej po­to­czy­ło. –> …uznał­by to za znie­wa­gę i wolę nie my­śleć, jak by się to dalej po­to­czy­ło.

 

Wy­ro­sła na ko­bie­tę rów­nie pięk­ną, co jej matka. –> Wy­ro­sła na ko­bie­tę rów­nie pięk­ną, jak jej matka.

 

Razem z pier­ścion­kiem, któ­rym oświad­czy­łem się Lau­rze. –> Razem z pier­ścion­kiem, któ­rym zaręczyłem się z Laurą.

 

oże­ni­łem się z wpół sza­lo­ną ko­bie­tą, bo tylko taka nie żą­da­ła wiel­kie­go po­sa­gu. –> Posagu może żądać przyszły mąż, nie narzeczona.

Za SJP PWN: posag «majątek wnoszony mężowi przez żonę przy zawieraniu małżeństwa»

 

Jak Gu­staw słusz­nie za­wa­żył, żona Ri­char­da–> Literówka.

 

gdy Ana­tol kop­nął głowę Ri­char­da i –> …gdy Ana­tol kop­nął głowę Ri­char­da i

 

skąd za nie­dłu­go miało wyj­rzeć nowe słoń­ce. –> …skąd nie­dłu­go miało wyj­rzeć nowe słoń­ce.

 

Nie czę­sto masz kon­takt z al­ko­ho­lem, co? –> Nieczę­sto masz kon­takt z al­ko­ho­lem, co?

 

Za­czął wtedy tak… ład­nie mi­go­tać na wszyst­kie ko­lo­ry. –> Za­czął wtedy tak… ład­nie mi­go­tać wszystkimi kolorami.

 

Prze­ka­żą ci go, gdy usły­szą od cie­bie –> Prze­ka­żą ci go, gdy usły­szą od cie­bie

 

Męż­czy­zna za­mru­gał zmę­czo­ny­mi ocza­mi. –> Mrugają powieki, nie oczy.

 

Stał przez mo­ment, pa­trząc się na próg. –> Stał przez mo­ment, pa­trząc na próg.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki, Reg za przeczytanie i klika! Wielokropków po kursywach nie dodam, bo ich tam od początku nie miało być, jako że Elizabeth Lerois ich tam nie stawiała. I tu choćby i tysiąc ludzi stanęło i powiedziało, że nieestetycznie, nie ugnę się.

 

Co do reszty, spieszę z poprawianiem. Tak z marszu to nie wiem tylko, jak ominę sprawę posagu, ale jak pomyślę, to cosik znajdę.

 

Jeśliby pominąć uwagi z literówkami i wielokropkami, to stylistycznie robię postępy, jeżeli za wyznacznik uznać ilość Twoich sugestii, a więc serce moje raduje się niezmiernie.

 

EDIT: Ale za “jakby” i “nie często” płonę ze wstydu i obiecuję poprawę. Zwłaszcza, że często mi się to zdarza.

Bardzo się cieszę, Kordylianie, że mogłam pomóc. Jestem też ciekawa, jak wybrniesz ze zdania z posagiem – na razie nic mi nie przychodzi do głowy. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

“bo tylko taka wyszłaby za człowieka bez grosza przy duszy” – pierwsza myśl i od razu zaaplikowana. Chociaż też jeszcze do końca nie wiem. Bo czy Edmund twarz miał szkaradną, że nikt na niego spojrzeć nie chciał, nie napisałem. Jak nie jeden problem, to drugi.

Interesujący tekst. Fabułę prowadzisz chaotycznie, ale na koniec wszystko w miarę jakoś się łączy. Choć nie wiem, czy nie przesadziłeś z długością – mi w połowie zaczęło się dłużyć. Domyślałem się, gdzie wszystko zmierza, stąd kolejne elementy zdały się wypełniaczami.

Zakończenie zaskakujące, ta pomyłka matki wyszła nader interesująco. No cóż, wynika z tego, że widzenie przyszłości nie jest w stu procentach dokładne. Ot, taka kara Wszechświata ;)

W obecnej formie te fragmenty pism z lekka mi się ciężko czyta. Lepiej by było wyjustować tekst, ale zostawić kursywę. Ale to tylko moje zdanie.

Aha, i zobacz, czy wszędzie oddzieliłeś fragmenty pisane kursywą wolną linijką, bo mam wrażenie, że w paru miejscach Ci to umknęło.

Podsumowując: jest tu pomysł na koncert fajerwerków, fabuła zmierza do celu, choć czasem się dłuży. Dam klika, bo ogólny koncept przypadł mi do gustu, a i zakończenie wyszło interesująco ;)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dzięki za odwiedziny i klika, NoWhereManie!

Brak wyjustowania to pozostałość chaosu z pogrubieniem, kursywą, środkowaniem… Jeżeli nie widziałeś tego bajzlu, to w sumie lepiej dla Ciebie. Po prostu mi umknęło, że środkowanie jest zbędne.

Brak odstępów… Cóż, w zasadzie fragmenty drugiego testamentu miały być oddzielone od góry, ale nie od dołu. Tylko teraz zobaczyłem, że w ostatnich dwóch tego nie zrobiłem. Niechże więc będą wszędzie.

Troszkę bym chyba skróciła, ale ogólnie bardzo ciekawy i moim zdaniem w udany sposób zrealizowany pomysł. W trakcie lektury powoli zdobywasz wszystkie elementy układanki, które w końcu tworzą intersującą całość. Tekst z pewnością wart przeczytania i kliczka :)

Dziękuję bardzo za klika i wizytę!

“bo tylko taka wyszłaby za człowieka bez grosza przy duszy” – pierwsza myśl i od razu zaaplikowana.

I bardzo dobrze, Kordylianie! Moja ciekawość została zaspokojona. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Finklo, znalazłem brakujący przecinek!

“Daj mi tydzień Phillipie” → “Daj mi tydzień, Phillipie”

Miałaś rację od samego początku!

Ufff! ;-)

Ale jeśli tylko jeden, to musiało mi się coś pomerdać. Pewnie echa z innego tekstu…

Babska logika rządzi!

On pisał osiem lat i powieść, ja jeden dzień

41 tysięcy znaków jednego dnia? Chciałbym mieć takie tempo, bez kitu.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Wisielcu, problem w tym, że nie miałem nic innego do roboty. I jeden dzień to jeden dzień. Nie pół dnia, ćwierć, jedna trzecia, itd. Łącznie wyszłoby jakieś osiem-dziewięć godzin i do tego półtorej-dwie nazajutrz na przepisanie na komputer z poprawkami. Obejmującymi dodanie paru pojedynczych akapitów, a co najmniej zdań.

No i nie musiałem się zacinać nad fabułą, bo jak mnie strzeliło, tak w pół godziny miałem dokładny zarys od początku do końca, krok po kroku.

Bardzo podobało mi się to opowiadanie. Parę razy gdzieś coś mi zgrzytnęło, ale ogólnie tekst przypadł mi do gustu zarówno jeśli chodzi o wykonanie, jak i o fabułę. O tym, że napisałeś je w jeden dzień nie rzeknę ni słowa, bo mogę jedynie posypać głowę popiołem i wzdychać z żalem, że ja tak nie potrafię, a przynajmniej teksty, które się rodzą w mojej głowie pod wpływem takiego twórczego impulsu, nie są tak dobre. 

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow, Creeps in this petty pace from day to day, To the last syllable of recorded time; And all our yesterdays have lighted fools The way to dusty death.

Dzięki za przeczytanie i ostatniego klika, jest mi niezmiernie miło :)

Co do pisania w jeden dzień… do momentu, w którym to się stało, sam nie myślałem, że to potrafię. I szczerze nie sądzę, żeby to się kiedykolwiek powtórzyło. W każdym razie nie w najbliższej przyszłości.

Każdemu pewnie kiedyś tak kliknie, że wszystko do siebie będzie pasować. U mnie zadziałało obudzenie się o szóstej rano i czytanie jeszcze przed śniadaniem. Może w tym kierunku trzeba drążyć :v

– I wyszedł, by zacząć nowe życie, zanim Phillip zdążył zadać choć pół pytania.

To chyba nie jest kwestia dialogowa ;)

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka