Kiedy próba zdobycia wymarzonej pracy zakończyła się katastrofą, Olivia Cooper zdecydowała, trochę na złość ojcu, że najwyższa pora wybrać się w odwiedziny do ciotki Augusty.
Tato zastał ją przy pakowaniu. Nie spytał, dokąd się wybiera; spojrzał tylko na nią wzrokiem, w którym nauczyła się odczytywać zniecierpliwienie. Olivia wytrzymała jego spojrzenie. Zapytaj mnie, wyzywała go w myślach, go w myśli, no już.
– Olwen – powiedział. – Nie jestem pewien, czy to taki dobry pomysł. Twoja matka chrzestna, lady Hudson…
Złość zagotowała się w niej jak wrzątek, zaszczypała w oczy. O nie, nie będę płakać, pomyślała Olivia.
– Mogłeś przynajmniej się pofatygować i zapytać mnie o plany, zamiast podsłuchiwać moje myśli! – rzuciła i sięgnęła po kapelusik, którego ojciec nie znosił: czarny filc, kwiaty, woalka z koronki, a nad tym wszystkim kunsztowna plątanina antaudytowych drucików.
– Olwen – westchnął ojciec. Był zdenerwowany: Olivia rozpoznała to natychmiast po tym, jak w jego mowę wkradał się rodzimy walijski akcent. – Nie bądź głupia. Po pierwsze, nie Słuchałem twoich myśli. Gosposia mi powiedziała, co planujesz. Poza tym: wiesz aż za dobrze, że antaudyt nie działa, prawda? Słuchanie wymaga znacznie więcej, niż… – urwał.
Zamknąć torbę, pomyślała Olivia. Teraz ją wziąć, nie zapomnieć neseseru – diabli niech porwą ojcowskie zasady i ideę, że skoro on się całe życie obywał bez służby, to córce Lloyda Coopera niepotrzebna jest pokojówka! – i wyjść z pokoju z podniesioną głową. I nie zdradzić się niczym z faktem, że ta torba i ten neseser zaraz urwą mi obie ręce, takie są ciężkie.
– Zaczekaj – zawołał za nią i Olivia już wiedziała, że wygrała i że ojcu jest przykro. I dobrze, powinien czuć się głupio, po tym, jak zrujnował jej szanse na pracę, o której marzyła. – Przecież nie pójdziesz z tym wszystkim pieszo. Zawołam Jima, niech weźmie pyreo, odwiezie cię i przywiezie mi przy okazji z biura papiery, których zapomniałem. I błagam cię, Olwen, zdejmij to paskudztwo. Kto jak kto, ale ty powinnaś wiedzieć…
– Wiem, tato, wiem. I proszę, daj spokój z tą Olwen. Wiesz, że wolę, kiedy nazywasz mnie Olivią – powiedziała, a potem pozwoliła mu wziąć jedną z toreb i zejść wraz ze sobą do hallu.
Pomachała ojcu na pożegnanie. Chwilę potem wsiadała już do ciężkiej, czarnej machiny, nadal czując, że oczy ją pieką na myśl o scenie w Agencji.
* * *
Sekretarz ojca zaniósł jej torby na peron i zaoferował, że zaczeka z nią na pociąg. Olivia po dłuższych naleganiach pozwoliła mu kupić dla siebie bilet – owszem, radziła sobie z wybraniem biletu u mechanicznego sprzedawcy w budce, ale serdecznie tego nie znosiła – a potem usiedli na ławce pod wysokimi łukami dworca Paddington i czekali, aż w kłębach pary pociąg wtoczy się na peron.
– Panno Cooper – powiedział nagle Jim. – Proszę się nie gniewać, ale… to jest naprawdę fatalny kapelusz. To znaczy – zreflektował się nagle – pani oczywiście bardzo elegancko w nim wygląda, ale ten antaudyt jest kompletnie niepotrzebny. Przecież pani dokładnie wie, że nikt nie może podsłuchiwać myśli, niezależnie od tego, czy człowiek ma sobie to na sobie, czy nie. Antaudyt to żaden cudowny metal, ot, stop miedzi z fosforem i do tego, jak by to powiedzieć…
– Antaudyt irytuje mojego ojca, wiem – uśmiechnęła się Olivia. Zdjęła kapelusz, odsunęła za ucho kosmyk czarnych włosów – Wpadło kiedyś panu do głowy, że może dlatego zaczęłam go nosić?
– Ale pani wie, że to robi nam złą prasę? Podważa wszystko to, co robi pani ojciec?
– Myślę – powiedziała Olivia z uśmiechem – że trochę pan przesadza.
– Pan inspektor.. – zaczął Jim i urwał.
– Pan inspektor – westchnęła Olivia – upokorzył mnie publicznie przed swoimi podwładnymi, żeby uniemożliwić mi podjęcie pracy w Agencji, którą kieruje. Mnie, własną córkę. Zapewniam pana, mam prawo być na niego wściekła. Uważa, że jestem za głupia? Doskonale: będę dokładnie tak głupia, jak sobie wyobraża. Obwieszę się amuletami, zrujnuję na suknię haftowaną antaudytową nitką i będę głosić wszem i wobec, że się boję Jacka na Sprężynach podsłuchującego moje sekrety. Tak, wiem: i tak wszyscy będą myśleć, że naprawdę boję się, że podsłucha je mój ojciec i że ukrywam przed nim Bóg wie jakie skandale. I wie pan co? Niech sobie myślą. I niech plotkują.
Widziała na jego twarzy dezaprobatę, którą starał się ukryć: Jim był człowiekiem jej ojca i był wobec niego bezgranicznie lojalny. Olivia uwielbiała zabawiać się obserwowaniem go, kiedy pracował wieczorami z jej ojcem przy wielkim stole w salonie nad jakimiś zaległymi sprawami z poprzednich dni, a ona sama zasiadała w fotelu z którąś z ulubionych awanturniczych powieści na kolanach i udawała, że czyta. Czasami miała poczucie, że udało się jej Usłyszeć którąś z myśli Jima – „Muszę sam przepisać ten raport, Laveau koszmarnie gryzmoli” albo „Inspektor wygląda na zmęczonego” albo „Chyba powiem pannie Olivii, że pora przypomnieć gosposi, by wezwała kogoś do wyczyszczenia karniszy”, kiedy wpatrywał się z dezaprobatą w okna w salonie – choć, racjonalnie rzecz ujmując, wiedziała, że Słuchanie w większości przypadków nie do końca na tym polega i że aby móc z jakimkolwiek prawdopodobieństwem interpretować cudze myśli, powinna być szkolona.
Gdybym mnie wyszkolić, byłabym dobrą Słuchaczką, pomyślała Olivia: uwielbiam obserwować ludzi i umiałabym wspierać tymi obserwacjami moje Słuchanie. Ojciec – była pewna – doskonale o tym wiedział. Nie tak wielu się nadawało do tego zadania, ale wśród tych z potencjałem zaskakująco często byli ojcowie i synowie, bracia i siostry. Ojciec, pomyślała ze złością, bez przerwy pisywał do tego naturalisty, Darwina, i choćby przez to dawno powinien był zauważyć, że, jako jego córka, Olivia miała spore szanse mieć te same zdolności, które z Lloyda Coopera, syna walijskiego górnika, zrobiły szefa Królewskiej Agencji i zaufanego doradcę królowej Charlotty.
– Proszę wybaczyć – powiedział Jim. – Wiem, że to pewnie nie na miejscu, w moich ustach, ale – pan inspektor bardzo panią kocha. I chciałby, oczywiście, żeby pani…
– Wiem – machnęła ręką Olivia. – Proszę mi wierzyć, wiem bardzo dobrze. O tym, że po śmierci mamy ma tylko mnie, też wiem. I nie, nie, nie obraził mnie pan – dodała szybko, – tylko, jak by to powiedzieć, niewiele pan wie o tej złotej klateczce, którą papa dla mnie zbudował.
Chciała coś powiedzieć, ale przerwał jej ogłuszający gwizd, a potem łomot toczących się po torach wagonów.
– Pani pociąg – powiedział niepotrzebnie Jim. – Proszę pamiętać, żeby wysłać galwanogram, kiedy będzie pani wracać, odbiorę panią ze stacji. I…
– Dziękuję – przerwała mu. – Będę pamiętać.
* * *
Kilka godzin później, siedząc obok kuzynki Julii w powozie – lady Hudson nie uznawała nowomodnych wynalazków, jak pyreolofory, nie akceptowała nawet parowych powozów pana Božka, których sporo jeździło po prowincjonalnych drogach – Olivia złapała się po raz kolejny na wspominaniu swojej rozmowy o pracę.
Długo czekała na test. Zdążyła obejrzeć wszystkie wiszące w hallu heliografy i dagerotypy zasłużonych agentów. Znała ich twarze z ilustrowanych pism, które tak irytowały jej ojca, i nie miała problemu z rozpoznaniem przynajmniej niektórych. Proszę: Akhila Sharma w sari i z pistoletem w dłoni. Laurence Macauley, jak zawsze w masce, zasłaniającej pół twarzy, makabrycznie ponoć okaleczonej w pojedynku z Wilkołakiem z Chiswick. John Morstyn pozujący wśród gigantycznych macek krakena, obok niego ciemnowłosy mężczyzna z blizną pod okiem i wysoka kobieta z monoklem, których Olivia nie kojarzyła. Za nimi ojciec Laveau, którego haitańskie praktyki, jak szeptano, uratowały kiedyś dwór przed potężnym skandalem z niekoniecznie żywą damą imieniem Marinette w tle. Bohaterowie jej dzieciństwa, o których przygodach czytała po kryjomu i których mogła była poznać, gdyby ojciec tak nie nalegał na trzymanie jej z daleka od swojej pracy. A teraz – teraz stała przed szansą pracy z im podobnymi. Byle tylko nie zawalić testu…
W końcu mechaniczny głos wezwał Olivię i zaczął się test przydatności. Test, którego ponoć nie zdała, a którego wyniki – Olivia była tego absolutnie pewna – inspektor Cooper, założyciel i dyrektor organizacji, osobiście sfałszował.
Zajęta ponurymi myślami, Olivia przestała słuchać swojej towarzyszki. Kiwała z roztargnieniem głową, kiedy docierały do niej strzępki informacji o tym, że wuj kupił parową młockarnię, że w Albury jest jarmark, a na nim mechaniczne zwierzęta, że lady Hudson w swojej szkole dla sierot właśnie zatrudniła nowego nauczyciela gdzieś z kolonii… Julia trajkotała, a Olivia bez słowa przyglądała się śladom, jakie koła pozostawiały w błocie na drodze.
Kiedy w końcu dotarły, ciotka wybiegła im na spotkanie. Twarz miała zarumienioną, jej a siwiejące włosy były w nieładzie
– Doprawdy, kochanie! – zawołała, widząc Olivię. – Wiesz, że się zawsze cieszę, kiedy cię widzę, ale dzisiaj nie mogłaś trafić na gorszy moment!
– Co się stało? – spytała Olivia. Przywykła do ciotki ufryzowanej i eleganckiej, ubranej zawsze wedle kanonów nader sztywno rozumianej mody, i poczuła się zaskoczona – ba, nawet trochę przestraszona – obecnym wyglądem lady Hudson.
Wystarczyło jedno spojrzenie na Julię, by Olivia zorientowała się, że kuzynka jest równie zdumiona, jak ona sama. Najwyraźniej cokolwiek się stało, wydarzyło się w ciągu ostatniej godziny.
– Tragedia, tragedia! – ciotka Augusta była naprawdę wstrząśnięta. – Właśnie przyszła wiadomość! Julio, zostań i zajmij się profesorem Amirem, dobrze? Prosił, żeby go zabrać do biblioteki.
Julia skinęła głową i posłusznie udała się do domu.
– Profesor Amir, nasz nowy nauczyciel – wyrzuciła z siebie ciotka jednym tchem. – Przyjechał przedwczoraj. Świetny naturalista, ale nic nie wie o tym kraju i absolutnie nie można go mieszać w tę sprawę. Zresztą, ja tu opowiadam, a trzeba się zbierać. Peter niech nawet nie wyprzęga, muszę natychmiast jechać do Akka House.
Ledwie chwilę zajęło Olivii przekonanie ciotki że nie, nie jest zmęczona, nie, nie boi się strasznych rzeczy i tak, oczywiście, chętnie będzie jej towarzyszyła w wyprawie do sąsiadów. I że dobrze by było, gdyby lady Hudson najpierw trochę ochłonęła. Ciotka, która normalnie starałaby się za wszelką cenę chronić młode panny przed kontaktem ze wszystkim, co wedle jej – bardzo szerokiej – definicji można było nazwać skandalem, była najwyraźniej na tyle wstrząśnięta całą sprawą, że nawet zbytnio nie oponowała, kiedy Olivia tłumaczyła, że drogiej cioci przyda się wsparcie, że pani Vallance też może potrzebować pomocy, że nie, Julii nie można na to narazić… Manipulować ludźmi nauczyłam się od własnego ojca, pomyślała Olivia. Brawo, tato.
– Gosposia sąsiadów przysłała wiadomość – ciotka Augusta bawiła się nerwowo koronką u mankietu. – Stało się coś strasznego, jest u nich jakiś sierżant albo co, pani Vallance leży bez ducha, a pułkownik ponoć… – ciotka powachlowała się dłonią – zamordowany!
* * *
– Zamordowany, niewątpliwie. – powiedział z przekonaniem sierżant Brookes. – Być może… samobójczo. To znaczy, chciałem powiedzieć…
Olivia stłumiła westchnienie: sierżant Brookes najwyraźniej po raz pierwszy w życiu widział na oczy morderstwo, a przynajmniej na to wskazywałoby jego ciężkie przerażenie na widok trupa. Olivia po prawdzie też w życiu żadnego nie widziała, ale jako córka dyrektora Agencji i namiętna czytelniczka opowieści groszowych była przekonana, że ma znacznie więcej doświadczenia niż reszta obecnych.
Siedzieli w salonie na piętrze Akka House. Na podłodze w sąsiedniej bibliotece leżał martwy pan domu, a w swoim buduarze wdowa powoli dochodziła do siebie pod czułą opieką pani Philbert, gosposi. Przed zamkniętymi drzwiami buduaru stał podwładny sierżanta Brookesa i z uporem odmawiał wpuszczenia do środka kogokolwiek.
Cztery osoby do rozwiązania sprawy, pomyślała z lekką desperacją Olivia. Ciotka Augusta, gotowa do natychmiastowego przejęcia władzy nad domem i zorganizowania wszystkim życia. Sierżant Brookes, bojący się własnego cienia. Doktor McGillis, lekarz z sąsiedztwa, niepozorny pan w średnim wieku i z wąsikiem, który wyszedł z mody dekadę temu. I ona, Olivia, mająca w tym momencie w głowie chaos, a mimo to przekonana, że musi tym ludziom pomóc jakoś tę sprawę rozwikłać, i że da sobie z tym radę.
– Nonsens – powiedziała zdecydowanym tonem ciotka Augusta. – Ralph Vallance na pewno by się nie zabił. Na Boga, był świadomy rzeczy ostatecznych, co roku hojnie łożył na kwestę. Z pewnością nie naraziłby w ten sposób własnej duszy!
– Tak, oczywiście – powiedział niepewnie sierżant. Olivia nie miała wątpliwości, że podobnie jak większość ludzi, Brookes panicznie boi się ciotki Augusty. – Być może jednak mamy tu do czynienia z przypadkiem, kiedy ofiara… proszę zważyć, mówię „ofiara”, nie „winowajca”… kiedy więc ofiara dopuszcza się… czynu… będąc, jak to mówią, non compos mentis…
– No wie pan co?! – krzyknęła ciotka, przybierając swój najbardziej arystokratyczny i nie znoszący sprzeciwu ton. – Wyzywać człowieka od wariatów?! W jego własnym domu? I to tylko dlatego, że przypadkiem nie żyje? Doktorze, proszę natychmiast powiedzieć temu panu, że wygaduje bzdury!
McGillis klęczał przy ciele. Olivia podeszła, starając się zapanować nad nerwami.
Pułkownik, jak twierdziła gosposia, miał zwyczaj w tajemnicy przed żoną zakradać się nocami do biblioteki na kieliszeczek czegoś mocniejszego. Od kiedy wrócił z Indii z poślubioną tam żoną, Vallance w zasadzie nie ruszał się z domu. Pełne przygód życie oficera zamienił, jak miał zwyczaj mawiać, na spokojne rozkosze domowego ogniska. Wyglądało na to, że pułkownik z małżonką wiedli ciche, wiejskie życie, w którym nocne wyprawy męża po dodatkowy kieliszek rumu były najbardziej ekscytującym sekretem. To właśnie na tej zakazanej przyjemności przyłapał go morderca.
Vallance leżał pod oknem, w nocnej koszuli zalanej krwią; wykrwawił się po tym, jak dźgnięto go w szyję. Narzędzia zbrodni, pomyślała Olivia, nigdzie nie widać. Krew zachlapała podłogę i długie podniszczone firany. Na przystojnej niegdyś twarzy pułkownika zastygł grymas; Olivia zadrżała, zrobiło się jej niedobrze od ciężkiego, metalicznego zapachu w powietrzu. Tylko nie zemdlej, powtarzała sobie, tylko nie zasłabnij, naoglądałaś się rycin, naczytałaś opisów, nic to dla ciebie, tylko nie zasłabnij…
– Doktorze! – powtórzyła ciotka nieznoszącym sprzeciwu tonem. McGillis podniósł wzrok znad ciała.
Idealny wiejski doktor, jak z powieści, pomyślała Olivia, skupiając się na McGillisie, by odpędzić od siebie myśli o ciele, leżącym pod oknem. Ma jedną z tych twarzy, które wydają ci się znajome, choć nigdy się nie spotkaliście. Ma też odpowiedni dla lekarza głos, głęboki i uspokajający, jaki uwielbiają starsze pacjentki i chore dzieci. Średniego wzrostu, staroświecko ubrany, pewnie w wieku jej ojca; wydawał się zaskakująco pewny i opanowany, choć zapewne też nie miał wielkiego doświadczenia z ofiarami brutalnych morderstw.
– Lady Hudson, jestem do pani usług – powiedział McGillis uprzejmie. – Będzie pani łaskawa zapamiętać, że, jak już wielokrotnie mówiłem i ja, i pan sierżant, non compos mentis to nie wyzwisko, to diagnoza. Ale ma pani rację, to nie było samobójstwo. Przestępstwo, owszem. Ale nie samobójstwo. Pułkownik bez wątpienia zginął zamordowany.
– A nie mógł zadać sobie tej rany samodzielnie? – spytała Olivia, odwracając się, by nie widzieć ciała. – Wydaje mi się, że czytałam kiedyś o człowieku, który próbował w ten sposób popełnić samobójstwo: dźgnął się w szyję, żeby szybko się wykrwawić i nie cierpieć…
– Ależ Olivio! – krzyknęła ciotka; wyglądała na wstrząśniętą uwagami Olivii bardziej niż widokiem krwi. –Takie rzeczy opowiadać, co ten twój ojciec pozwala ci czytać!
– Mało prawdopodobne – odpowiedział zdecydowanie McGillis, ignorując wybuch lady Hudson. – Widzi pani, w szyi rzeczywiście są ważne naczynia krwionośne, ale jest też sporo mięśni, są ścięgna, nóż się na nich łatwo blokuje – żeby się skutecznie zabić, zadając sobie samemu cios akurat w szyję, trzeba doskonale wiedzieć, co się robi. Pułkownik Vallance był kiedyś oficerem, prawda? – tym razem McGillis zwrócił się do ciotki, a kiedy zmarszczyła brwi na to absurdalne pytanie, doprecyzował. – Regularnym, że tak się wyrażę, wojskowym, nie lekarzem w pułku?
– Nie, nie, nic z tych rzeczy, doktorze – lady Hudson ciągle wydawała się trochę urażona zachowaniem McGillisa (moim zapewne też, pomyślała Olivia) ale tu wkraczała na znany sobie doskonale grunt. Olivia wiedziała, że jeśli chodzi o rodzinne hrabstwo, ciotka wie wszystko o wszystkich. – Drogi Ralph pochodził gdzieś z Oxfordshire, starszy brat zasiadał w Izbie Lordów, a on sam opowiadał nam wielokrotnie, że zawsze go ciągnęło do przygód i romantycznych porywów. Stąd decyzja o służbie w koloniach…
Olivia nie mogła nie zauważyć lekkiego skrzywienia ust McGillisa, tak jakby „romantyczność” i „służba w koloniach” niespecjalnie mu do siebie pasowały. Złapała się na myśli, że znowu wydał się jej znajomy, tak jakby widziała już gdzieś jego okrągłą, lekko ogorzałą twarz.
– Ale pani, lady Hudson, poznała go dopiero po powrocie z Indii? – zapytał tymczasem doktor.
– Tak, oczywiście. Zjechali tu parę lat temu, kupili i przebudowali ten dom… Pułkownikowa jest Hinduską – córką maharadży, naturalnie, prawdziwą księżniczką; Vallance wielokrotnie nas o tym zapewniał. Bardzo zgodne małżeństwo.
– No ale… – sierżant Brookes, który w czasie całej tej wymiany zdań ponownie oglądał ciało, popatrzył na McGillisa. Był czerwony na twarzy i wyglądał na wyjątkowo zakłopotanego. – Jeśli to morderstwo, to jak niby popełnione? Biblioteka była zamknięta, prawda? Od środka. Okna też zamknięte, a przecież nikt by się nie wcisnął przez ten uchylony lufcik pod sufitem. Jak ktoś miałby go zabić… znaczy, ktoś inny, niż on sam? A z kolei gdyby to był on, to gdzie jest nóż?
W ciszy, jaka zapadła po tych słowach, Olivia spojrzała na doktora McGillisa.
– Chodźmy porozmawiać z żoną – powiedzieli niemal jednocześnie.
* * *
– Tak, codziennie rano, panienko. – powtórzyła pani Philbert. – Koło szóstej rano. Pani wstaje, zakłada szlafrok i prosi o kubeczek ciepłego mleka z miodem. Każe je sobie stawiać o tu, na stoliczku przy fotelu: to jej ulubione miejsce do czytania. Ma tam swój pled, poduszkę, obok półeczkę z książkami… Co rano się to powtarza, od kiedy pamiętam.
Olivia pokiwała głową i przeszła do kolejnego pytania. Powołała się na swoją kobiecą delikatność i przejęła inicjatywę w rozmowie z gospodynią i panią domu. Siedzący obok McGillis notował, na jej prośbę, odpowiedzi.
– O której wstawał pan domu? – zapytała.
– Och, później, znacznie później – pani Philbert machnęła ręką; Olivia zauważyła, że jej rozmówczyni skrzywiła się z lekkim lekceważeniem. – Świętej pamięci pułkownik – ten to lubił wygody! Zwykle był na nogach dopiero koło dziewiątej i zaraz musiał mieć śniadanie, a niechby się człowiek choćby trochę z tym spóźnił…
– Miał swoją sypialnie, oczywiście? – wtrącił McGillis.
– Tak, naturalnie– potwierdziła gosposia. – A jak wstawał, chciał zaraz widzieć panią. Pani ma w swojej sypialni zegar, taki z ptaszkiem, bardzo zmyślny. Perski słowik w tym zegarze, cudeńko, śpiewa arię zawsze na kwadrans przed dziewiątą, żeby pani wiedziała, kiedy pora sprawdzić, czy wszystko gotowe dla pana.
Olivia nie bardzo uwierzyła w tę historię, którą opowiedziała im – zerkając co chwilę na swoją milczącą chlebodawczynię – pani Philbert. Była pewna, że gosposia nie mówi wszystkiego, a od jej mijania się z prawdą Olivię szczypały oczy i bolała głowa. Nie po raz pierwszy sklęła w myślach ojca za to, że zakazał jej szkolić zdolności Słuchaczki i analityczki: opowieści o czytaniu w myślach podejrzanych nie miały wiele wspólnego z prawdą, ale jakże miło byłoby znać techniki i sztuczki prawdziwych fachowców! Niewykorzystany talent się mścił: zawsze źle się czuła w towarzystwie osób nieumiejętnie kłamiących. Mowa ich ciał, ich gesty i zachowania zdradzały, że mijają się z prawdą, a te sygnały nawet dla niewytrenowanej Olivii były absolutnie oczywiste; coś w tonie głosu, w sposobie mówienia nieskutecznych kłamców sprawiało, że natychmiast łapał ją atak lekkiej migreny.
Kłamstewka gospodyni to jedno – tu Olivia z łatwością dostrzegała, że coś jest nie tak – ale prawdziwą zagadką okazała się pani domu.
Podczas całej rozmowy pułkownikowa Vallance nawet nie otwarła oczu. Z odchyloną głową, w czarnej sukni i imponującym złotym wisiorze w kształcie muszli przypominała Olivii rzeźbę z oliwkowego drewna, gładką i nieprzeniknioną. Kiedy gosposia skończyła, pani domu podniosła się z szezlonga.
– Wszystko państwo wiecie? Wobec tego żegnam – powiedziała, kładąc sobie dłoń na piersi; łagodny i piękny głos przeczył mało uprzejmym słowom. Skinieniem głowy wskazała im drzwi.
Dopiero na korytarzu Olivia ochłonęła i natychmiast wściekła się na siebie samą: jak to się stało, że po jednym geście tej niepozornej, niemłodej damy dała się, jak mała dziewczynka, wyprosić z pokoju?
– Panno Cooper? – zapytał McGillis cicho, wytrącając ją z przykrych myśli. – Czy zauważyła pani naszyjnik naszej gospodyni? I czy zwróciła pani uwagę na jej głos?
* * *
– Jak to… głos? – zapytała Olivia ze zdumieniem, którego nie udało się jej ukryć. – W tym?
Znajdowali się z powrotem w buduarze, a na stoliku przed Olivią leżała złota muszla na eleganckim łańcuszku. Ledwie przed chwilą pani domu, na polecenie sierżanta Brookesa i za namową ciotki („Persis, kochana, ustąp mojej niemądrej chrześnicy, pokaż im tę błyskotkę”) niechętnie zdjęła ją z szyi i podała śledczym.
McGillis nacisnął muszlę, która otwarła się z lekkim sykiem. Olivia nachyliła się i zobaczyła, że wnętrze wypełniają maleńkie dźwignie, rurki i przekładnie.
– Niesamowite – powiedział cicho lekarz, gładząc delikatnie złotą oprawę mechanizmu. – Nieprawdopodobne. Normalnie machiny von Kempelena są… no owszem, bywają przenośne, ale i tak mieszczą się w skrzynkach i osoby nieme raczej trzymają je w pokojach, w gabinetach. Takiego cuda techniki nie widziałem, jak żyję. Jak to w ogóle działa, bez miechów? Kto to zbudował?
Pani Vallance niecierpliwie sięgnęła po muszlę i założyła ją na szyję. Zamknęła dłoń wokół naszyjnika.
– Geniusz – powiedziała cicho, ze smutkiem w głosie, obracając w palcach muszlę. – Już pewnie nie żyje, to było tak dawno. Przywiozłam ten mechanizm jeszcze z domu, z Bandry. Zrobiono go specjalnie dla mnie. Widzi pan, ja jestem niema.
Zaśmiała się perlistym, uroczym śmiechem, nie pasującym do tego, co właśnie powiedziała.
– Oczywiście, nigdy nie byłam żadną księżniczką – kontynuowała. – Ralph uwielbiał przedstawiać mnie jako wielką damę, ale urodziłam się jako córka nadwornego muzyka radży; wychował mnie wuj, też muzyk. Ironia losu, prawda? W każdym razie radża miał sługę: konstruktora, mówili jedni, magika, twierdzili drudzy. Ten człowiek budował mu jakieś mechaniczne zabawki, drzwi, które się same otwierały, sztuczne śpiewające ptaszki… Współpracował też z moim wujem, budował dla niego instrumenty muzyczne. To był dziwak, mizantrop, ukrywał twarz pod maską… – urwała i po chwili dokończyła:
– Skonstruował tę machinę dla mnie, z litości. Nie mam pojęcia, jak to wszystko działa, poza tym, że dzięki temu mechanizmowi mogę mówić. A teraz proszę mi dać spokój, straciłam dziś męża.
* * *
Po raz drugi wyproszeni z buduaru pani domu, Olivia i McGillis usiedli w salonie. Doktor wciąż wydawał się podekscytowany tym, co zobaczyli.
– Rozumie pani, prawda? – powiedział. – To przekracza wszystko, cokolwiek umiemy robić tutaj, w Europie. Pewnie, sztuka miniaturyzacji jest znacznie bardziej rozwinięta w Indiach, nawet kolonie nas pod tym względem wyprzedzają, a cóż dopiero samodzielne indyjskie państwa, tam to jest przedmiot narodowej dumy.. Ale po prawdzie to nie mogę uwierzyć, że różnice są aż tak wielkie. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego.
Jasne, że lekarz z prowincji nie ma kontaktu z najnowszą techniką, pomyślała Olivia – ale co za pech, że ojciec nie dopuścił jej do pracy: że nie była naprawdę związana z Agencją, że nie było przy niej żadnego specjalisty…
McGillis zmierzył ją nagle wzrokiem, jakby wiedział, o czym myślała. Zmarszczył brwi, po czym powiedział powoli:
– Proszę się nie obrazić, panno Cooper: rozumiem, że jest pani praktykantką w Agencji, nie chcę podważać pani kompetencji, ale – może warto byłoby skontaktować się z pani ojcem?
Olivia przez grzeczność nie zaprzeczyła w kwestii praktykantki. Chciała w pierwszej chwili zapytać, skąd McGillis wie o jej ojcu, ale potem uświadomiła sobie rzecz oczywistą: nawet jeżeli jest się lekarzem na prowincji, to sam fakt mieszkania w pobliżu ciotki Augusty i bywania u niej oznacza, że z koligacjami wszystkich w okolicy bezwzględnie należy być na bieżąco. Oczywiście, McGillis miał racje, że sprawa wyglądała na odpowiednią dla Agencji. Niemniej, zawiadomienie ojca byłoby… kłopotliwe, pomyślała: przyjechałby i przejął sprawę w swoje ręce, odesławszy wcześniej Olivię do domu, z dala od niebezpieczeństwa… Straciłaby jedyną okazję, żeby się wykazać i być może – być może! – dostać kolejną szansę na wymarzoną pracę…Nie, lepiej ojca nie informować, przynajmniej jeszcze nie.
– To zły pomysł – ucięła nie znoszącym sprzeciwu tonem – Papa jest bardzo zajęty, a to tutaj może jeszcze okazać się zupełnie przyziemne.
Doktor McGillis przyglądał się jej przez chwilę badawczo – tym samym wzrokiem, jakim zdarzało się na nią patrzeć ojcu, kiedy usiłowała przy nim minąć się z prawdą.
– Proszę mi wierzyć – odpowiedział jej chłodno.– Też nie chciałbym zawracać inspektorowi głowy, ale nie zgadzam się z panią. Cokolwiek tu się stało, ma spore szanse nie być… przyziemne. Obawiam się, że na jakimś etapie bez Agencji się nie obędzie. I zaręczam, że jestem równie jak pani niechętny, by ich tu wezwać, choć zapewne z innych powodów.
Ku swemu zdumieniu Olivia poczuła, że się rumieni, jak złapana na kłamstwie. Zanim zdołała coś powiedzieć, sierżant Brookes wsunął głowę do salonu.
– Doktorze? – zapytał zdesperowanym tonem. – Zna się pan na histeryczkach? Za nic nie umiem uspokoić pokojówki…
* * *
Olivia poszła za McGillsem do kuchni, gdzie zastała pokojówkę, bynajmniej nie w histerii.
– … ale ja jestem pewna – powtarzała z uporem niska, ciemnowłosa kobieta. – Ja nie kłamię, pani Philbert, przysięgam na Boga, nie kłamię…
– Co się stało? – zapytał McGillis. – O co chodzi, Grace?
Pokojówka spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma.
– No ja mówiłam – pociągnęła nosem. – I pani mówiłam, i temu…. Temu panu – wskazała na Brookesa – że poprzedniej nocy widziałam za oknem upiora. I że to na pewno ten upiór zabił pana.
– Upiora – pokiwał głową Brookes i odwrócił się do Olivii i McGillisa. – No właśnie mówiłem, histeria.
– Grace! – przerwała jej ostro pani Philbert. – Nie opowiadaj bzdur. Nie ma żadnych upiorów.
– A co z Jackiem na Sprężynach? – krzyknęła Grace. – To nawet wyglądało jak on, miało wielkie oczy i…. I skakało! Wisiało w powietrzu! Mówię pani, to ten upiór zabił pana! Jak powiedziałam pani, pani omal nie zemdlała ze strachu!
Podczas gdy Brookes i pani Philbert usiłowali przekonać pokojówkę, że się myli, McGillis odciągnął Olivię na bok.
– Ona może mieć rację – powiedział cicho.
– Że to jakiś upiór? – zapytała Olivia, nie ukrywając rozczarowania. Miała McGillisa za rozsądnego człowieka, a tu masz ci los, najwyraźniej był gotów uwierzyć spanikowanej pokojówce i winić za wszystko demony.
– Że to był ktoś, kto się wydawał unosić za oknem – odparł McGillis. – Ktoś dość mały, by wejść przez lufcik. Ktoś… albo coś.
Olivia miała wrażenie, że jakaś myśl dobija się do jej mózgu i że powinna pamiętać kogoś albo coś, o czym rozmawiała i co mogłoby być ważne, być ważne, być…
– Firany – powiedziała nagle Olivia, po czym zawołała: – Pani Philbert, czy macie tu koty?
***
– Spójrzcie państwo – Olivia wskazała na pozaciąganą, zachlapaną krwią firanę. – Te uszkodzenia tkaniny… a co, jeżeli ich wcześniej nie było? Jeżeli zostawił je zabójca?
– Ale… – sierżant Brookes nie wydawał się przekonany – w jakim sensie: zostawił?
– To – Olivia wskazała na firanę – jest delikatny materiał; elegancki i chyba raczej drogi, pasujący do reszty wystroju. Jest jednak pozaciągany i uszkodzony. A żadna szanująca się pani w zamożnym domu nie zniosłaby tak zniszczonych zasłon, więc szkody zapewne powstały dopiero co – skonkludowała.
– Ma pani rację – McGillis skinął głową.
– Wygląda to – kontynuowała Olivia, czując się jak bohaterka jednej ze swoich ulubionych powieści – jakby kot wspinał się po tkaninie, ale, jak nam pani Philbert przed chwilą powiedziała, w domu kotów nie ma. Jak państwo pamiętacie, lufcik w bibliotece był otwarty. Pozostaje pytanie, kto mógł wdrapać się po ścianie, wejść przez lufcik, zabić Vallance’a i wyjść, zostawiając te ślady na firanach i nie dając się złapać.
Natychmiast wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego.
– Nonsens! – zawołała ciotka.
– Jack na Sprężynach! – krzyknęła Grace.
– Ale przez lufcik? Przecież nikt się nie zmieści w tym lufciku! – argumentował Brookes.
– Pani Philbert, proszę wysłać galwanogram do Agencji – polecił doktor.
Zostawiając za sobą cały ten harmider, Olivia wyszła z biblioteki. Wrażenie triumfu minęło: teraz miała wrażenie, że w jej głowie szamocze się uwięzione zwierzę, wyjąc i próbując wydrapać sobie drogę na zewnątrz. Ślady. Lufcik. Ślady na tkaninie. Ślady.
Julia, pomyślała nagle Olivia i wtedy sobie przypomniała. Jarmark. Jarmark i mechaniczne zwierzęta. Ale gdzie to było?
– Albury – wyszeptała.
Przez moment poczuła pokusę, by zażądać konia i jechać tam natychmiast – przecież poradziłaby sobie sama z zagadką! Zwyciężył rozsądek: Olivia wiedziała, że jazda konna nie należy, najoględniej mówiąc, do jej mocnych stron. Zdecydowanie wolała maszyny niż zwierzęta, mimo protestów ojca nauczyła się prowadzić pyreo i gdyby miała tu do dyspozycji taki pojazd, ruszyłaby sama bez chwili wahania. Konno… nie, tu nie była aż tak pewna. Lepiej pójść i poinformować o wszystkim sierżanta Brookesa: bez wątpienia zabiorą ją ze sobą na poszukiwania!
* * *
Pół godziny później Olivia z zaciśniętymi zębami wsiadła do powozu. Peter wskoczył na kozioł i powóz potoczył się wolno w kierunku posiadłości ciotki.
Lady Hudson w odróżnieniu od Olivii nie wydawała się ani zaskoczona, ani urażona faktem, że sierżant Brookes, usłyszawszy o jarmarku i mechanicznych zwierzętach, zdecydował się pojechać do Albury sam i kategorycznie zabronił Olivii mieszać się w tę sprawę. Ku zdumieniu dziewczyny McGillis nie zaprotestował, kiedy i jemu zakazano wyjazdu na jarmark. Gdy z kolei ona sama usiłowała coś powiedzieć, Brookes wskazał na trzymany w dłoni galwanogram od Agencji i pogroził jej palcem, jak małemu dziecku. Ciotka na szczęście nie zwróciła na to uwagi, zajęta czym innym, a mianowicie organizowaniem życia wszystkim dookoła, zaczynając od pani Vallance.
– Ależ, Persis – oświadczyła nie znoszącym sprzeciwu tonem. – Nie będziesz spała w domu, w którym kogoś zamordowano! A i pan niech też się zbiera, doktorze: po takim dniu w każdej chwili może pan być nam potrzebny!
Olivia poczuła przez moment mściwą satysfakcję, kiedy późnym wieczorem Brookes przyjechał obwieścić klapę swoich poszukiwań na jarmarku: wszystkie mechaniczne zwierzęta okazały się najprostszymi modelami, które, owszem, grały na trąbkach i klaskały, ale wspinać się po firanach i zabijać raczej nie potrafiły. Ciotka zmusiła sierżanta, by został na kolacji.
Przy stole zasiadło mocno mieszane towarzystwo: ciotka i kuzynka Julia, sama Olivia i pani pułkownikowa, a do tego nie czujący się zbyt pewnie na salonach sierżant Brookes oraz doktor i kilku z zatrudnionych w szkole nauczycieli. Oczywiście, nie wszyscy z nich dołączyli: z zaproszenia nie skorzystał także pan Amir, nowy profesor. Usprawiedliwił się bólem głowy i nie zjawił w jadalni. Normalnie Olivia żałowałaby, że go nie spotka, ale teraz morderstwa i tajemnice skutecznie wypędziły jej z głowy cudzoziemskich przyrodników.
Rozmowa się nie kleiła: wszyscy starali się być uprzejmi i pominąć milczeniem to, co zdarzyło się rano. Ciotka, tuż przed wejściem pani Vallance, scenicznym szeptem zażądała od gości, by starali się żałobną wdowę pocieszyć. Nikt się do tego nie kwapił i w rezultacie każdy temat urywał się po paru wymuszonych zdaniach.
– A pan, doktorze? – zapytała w pewnym momencie kuzynka Julia. – Jak pan się czuje na naszej kochanej prowincji?
– Bardzo dobrze, dziękuję – opowiedział McGillis, a Olivia, chwytając okazję na podtrzymanie rozmowy, zapytała szybko:
– Pan nie jest stąd, doktorze? Wyglądał mi pan na tubylca…
– Nie, nie – McGillis uśmiechnął się. – Mieszkam tu, po prawdzie, od dość niedawna. Bywałem to tu, to tam, trochę podróżowałem, przez chwilę byłem lekarzem w armii, potem znalazłem się w Kraju Przylądkowym…
Olivia zmarszczyła brwi. Już od jakiegoś czasu zastanawiała się, czy w przeszłości doktora nie kryła się jakaś tajemnica. Być może to dlatego czasami wydawał się jej znajomy? Może widziała go kiedyś w jakiejś gazecie albo w podczytywanych ukradkiem materiałach z pracy ojca? Był bystrzejszy, niż początkowo uznała, i musiała przyznać, że w tej skomplikowanej sytuacji radził sobie bardzo sprawnie. Z drugiej strony, może opanowanie i brak paniki na widok morderstwa to wynik wojskowej kariery? A może cała ta persona to zmyłka? W końcu odpowiednio wytrenowany fachowiec powinien móc udawać kogokolwiek…
Życie to nie powieść, przypomniała sobie. Skończ fantazjować, Olwen.
– Ale w końcu pan wrócił do starej dobrej Anglii. Zawsze powtarzam, że nie ma to jak w domu, prawda, Persis? – przerwała fałszywie kordialnym tonem ciotka.
Pułkownikowa odłożyła sztućce i przez moment w milczeniu patrzyła przed siebie. Krępująca cisza trwała moment za długo, kiedy w końcu wdowa odezwała się, zaciskając dłoń na muszli:
– Ja nawet nie wiem już, gdzie jest mój prawdziwy dom, Augusto. I nie wiem, czy go kiedykolwiek miałam, tak naprawdę.
Zakłopotana ciotka rzuciła się wyjaśniać wszystkim, że Indie, że kraj lat dziecinnych, że tęsknota i że oczywiście rozumiemy, po czym szturchnęła Julię. Ta zapytała, jaki klimat dominuje w rodzinnych stronach pułkownikowej, po czym rozmowa wreszcie skręciła na bezpieczny temat pogody.
Po obiedzie Olivia zasiadła w fotelu, przeglądając gazetę, a ciotka, Julia i pani Vallance kontynuowały rozmowę. Między lekturą notatki o modzie na paryskim dworze cesarskim a przeglądaniem recenzji z najnowszych spektakli w Londynie dziewczyna słyszała, jak przez mgłę, ciotkę, opowiadającą pani Vallance, że profesor Amir też jest z Indii i że może powinna go poznać, i że ona, jako kapłanka wiedzy udzielająca błogosławieństwa mądrości maluczkim, wielce sobie ceni mądrość Wschodu. Olivia ziewnęła dyskretnie. Chciała czy nie, oczy się jej zamykały, a głos ciotki wydawał się dochodzić coraz bardziej z daleka…
Kiedy się przebudziła z krótkiej drzemki, w salonie panowała cisza. Ciotka gdzieś znikła, a Julia siedziała zatopiona w lekturze. W popołudniowej ciszy gdzieś z daleka dobiegały dźwięki skrzypiec, dziwna i smutna melodia, której Olivia nie znała – zapewne któryś z ciotczynych nauczycieli, zakwaterowanych w rozmaitych zakamarkach domu, zabawiał się graniem. Pani Vallance siedziała pod oknem, bez ruchu; Olivii ścisnęło się serce na widok desperacji na jej twarzy. Podeszła do niej i bez słowa uścisnęła jej dłoń.
Pułkownikowa podniosła wzrok; powoli sięgnęła po swoją muszlę i już miała coś powiedzieć, kiedy przeszkodził jej męski głos.
– Panno Cooper? – zapytał sierżant. – Proszę wybaczyć, ale właśnie będę wysyłał galwanogramy do stolicy. Potrzebujemy wsparcia. Będzie pani łaskawa napisać do ojca, że nic pani nie jest?
Olivia z westchnieniem wstała i udała się na poszukiwanie papieru i pióra.
Położyła się wieczorem spać z bólem głowy i chaosem w myślach, a kiedy przebudziła się w środku nocy, za jej oknem wisiał upiór. Wielkie ślepia. Długie stalowe palce. Krępe ciało, kołyszące się głową w dół, ogonem zaczepione o gzyms.
Mechaniczne łapy sięgnęły szyby, zazgrzytały po szkle. Olivia stłumiła krzyk i zmusiła się, by powoli wstać z łóżka i wyjść na palcach z pokoju. Nie panikuj, powtarzała sobie, to tylko mechanizm. Mechaniczna małpa. Jest za oknem, nic ci nie zrobi. Jeszcze krok. Jeszcze jeden. Olivia wysunęła się na korytarz i ciężko oddychając, oparła się o zamknięte drzwi.
Wtedy właśnie zobaczyła znikającą na końcu korytarza panią Vallance. Nie zastanawiając się ani przez moment Olivia ruszyła za nią. Zeszła po schodach, a kiedy na paluszkach przechodziła przez hall, usłyszała ciche skrzypnięcie drzwi wyjściowych.
Olivia doszła do drzwi, otwarła je i wychyliła się na zewnątrz. W świetle księżyca dojrzała sylwetkę pani Vallance, znikającej w głębi ogrodu. Już miała ruszyć za nią, kiedy usłyszała cichy mechaniczny wizg a potem poczuła, jak coś ląduje na jej głowie. Chciała krzyknąć, ale do jej ust i nosa przytknięto coś mokrego i cuchnącego. Poczuła, że robi się jej słabo, że odpływa, odpływa…
* * *
Olivia otwarła oczy. Głowa jej pękała; dopiero, kiedy chciała potrzeć skronie, zrozumiała, że związano jej ręce.
Usiłowała zapanować nad narastającą paniką, przypomnieć sobie, co w tej sytuacji robili agenci ojca, a raczej – co robili agenci w jej ulubionych powieściach. Po pierwsze, żyję, pomyślała; nic mi nie jest, poza tym ohydnym bólem głowy. Po drugie, gdzie jestem? Mam związane ręce i zakneblowane usta. Jest zimno; leżę związana na ziemi. I… morderca Vallance’a jest tu ze mną.
Niewiele widziała, ale miała wrażenie, że ktoś spogląda na nią z ciemności. Boję się, pomyślała Olivia, tak bardzo się boję.
Nagły błysk światła poraził jej wzrok. Ktoś zapalił zapałkę i przez moment Olivia zobaczyła dwie osoby: nieruchomą sylwetkę w kącie i kobiecą postać stojącą w uchylonych drzwiach. Błysk światła odbił się od złotego wisiora na jej szyi, a potem znowu zapanowała ciemność.
Męski głos powiedział coś w nieznanym jej języku.
– Jahan-shah – powiedziała pani Vallance, a w jej idealnym głosie Olivia usłyszała znużenie. – Po angielsku, proszę. Od dwudziestu lat rozmawiam tylko w tym języku.
Nie odpowiedział i po chwili pani Vallance odezwała się znowu:
– Wiedziałam, że mnie w końcu znajdziesz. Profesor Amir, nowy nauczyciel z kolonii… mogłam się domyślić. Tak naprawdę odgadłam już wtedy, kiedy przeczytałam o tamtym pożarze w Bombaju, o śmierci gubernatora. Pisały tu o tym wszystkie gazety, chyba każde towarzystwo dobroczynne poczuło się w obowiązku zorganizować pogadankę o szkodliwości palenia fajki w łóżku, a ja…. Ja wiedziałam. Czułam w tym twoją rękę tak pewnie, jakbyś zostawił mi wiadomość „Zadręczyłem dręczyciela”.
– Andleeb – zaczął tamten, ale pani Vallance mu przerwała:
– Nie nazywaj mnie tak. To nie jest moje imię. Nie jestem twoim słowiczkiem, nigdy nie byłam.
– Wróciłem po ciebie – szepnął.
– Och, wiem – powiedziała cicho ,z goryczą w głosie. – Zawsze się tego bałam. A od kiedy Grace mi powiedziała o upiorze za oknem, nie miałam już żadnych wątpliwości. Aż za dobrze pamiętam twoje mechaniczne małpki i te cuda, które potrafiły robić. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że będą umiały zabijać.
– Zrobią, cokolwiek każę – odpowiedział. – Jestem ich stworzycielem i władcą. To była tylko kwestia podjęcia decyzji; a zapewniam cię, decyzja o zabiciu Ralpha Vallance’a nie była trudna.
– To był mój mąż – powiedziała cicho pani Vallance.
– Wiesz, co mi zrobił twój Ralph? – syknął tamten. – Oprócz tego, że mi cię zabrał?
– Zabrał. Tobie. – Och, pomyślała Olivia, ile ona umie wyrazić tym gładkim, sztucznym głosem!- Niewiele się różnicie, wiesz? Wiem, co ci zrobił, pochwalił się po pijanemu przed raptem paru laty, że cię oskarżył, że namówił mojego wuja do pozbycia się niebezpiecznego sługi-konstruktora…
– Powiedział staremu radży – on, angielski pułkownik, gość gubernatora! – powiedział, że knuję jego zgubę; to przecież było krótko po spisku pałacowym, kiedy nikt nikomu nie ufał. Zrobił ze mnie zdrajcę i potwora, o duszy równie ohydnej, jak oblicze. Powiedział, że chcę cię porwać, a jego zabić. Radża wydał twojemu wujowi polecenie, by mnie oddać…
– Przecież chciałeś – przerwała mu. – Przynajmniej na pewno chciałeś mnie porwać. Nie wypieraj się.
– Ocalić – powiedział. – Chciałem cię ocalić. Dałem ci głos, żebyś mogła mówić; już wcześniej wiedziałem, że jesteś niezwykła. Zrobilibyśmy razem cuda, Andleeb; dałem ci głos, a ty byś była moją twarzą, opowiadała ludziom o moich pomysłach, wynalazkach, przekonywała, że warto mi ufać…
– A warto? – spytała. – Jak dotąd, zdradziłeś wszystkich, którym miałeś służyć.
– Nie służę nikomu – powiedział. – Nienawidzę służby. A oni… oddali mnie angielskiemu gubernatorowi jak rzecz, w niewolę.
– Wiem – wyszeptała. – Wiem, mówiłam ci, Ralph mi powiedział…
– Niewola – przerwał jej. Olivia usiłowała bezskutecznie zobaczyć w ciemności przynajmniej zarys jego twarzy. – Wiesz, jak to jest być niewolnikiem?
– Aż za dobrze – powiedziała. – I też dzięki Ralphowi. I dzięki tobie, nie myśl, że nie. Byłam jego egzotyczną żoną w obcym kraju, a wcześniej twoim niemym słowiczkiem, któremu dałeś głos. Wiem: na dworze gubernatora musiało być koszmarnie, słyszałam o nim najgorsze rzeczy, ale wierz mi, wiem, jak to jest żyć w klatce.
Szopa, nagle zrozumiałą Olivia. Jestem w ogrodowej szopie, a to znaczy, że oparte o ściany powinny tu stać…
– Co chcesz zrobić z dziewczyną? – zapytała pani Vallance. Nie odpowiedział.
– Wypuść ją – zażądała. – Jahan-shah, wypuść tę dziewczynę. Zabiłeś Ralpha, bo mściłeś się za krzywdy, ale jeżeli zabijesz też i ją, będziesz po prostu mordercą. Także w moich oczach. Po co ci ona?
– Widziała mnie – powiedział tamten z cichą determinacją. – A poza tym…
Nieprawda, chciała krzyknąć Olivia, nie widziałam, widziałam tylko tę mechaniczną małpę i cień w ciemnej szopie, głowa pod kapturem, twarz pod maską, nie rozpoznałabym go, choćbym chciała, nic nie widziałam… Wydawało jej się, że w myślach mężczyzny Słyszy swoją śmierć.
– Nie bądź śmieszny – w głosie pani Vallance Olivia usłyszała ślad lekceważenia i ironii. – Wszyscy cię widzieli… profesorze. Co nie znaczy, że ktokolwiek z nich widział twoje prawdziwe rysy, prawda? Jak cię znam, kiedy stąd wyjdziesz, nikt go w tobie nie rozpozna; zawsze byłeś mistrzem przebrań.
– A poza tym – dokończył tamten, – widziała ciebie. Wie, że ty wiesz.
– Daj spokój tej dziewczynie – powtórzyła pani Vallance.
– Persis. Kochana – wyszeptał rzekomy Amir. Olivia pomyślała, jak łatwo byłoby uwierzyć temu głosowi, w którym słyszała obietnicę, tęsknotę, desperację. – Naprawdę jej ufasz? Wierzysz, że cię nie wyda? Jesteś sama, w obcym kraju, wśród ludzi, których nie obchodzisz. Wiesz, że już nie musi tak być.
– Wiem – odparła. – I dlatego wypuścisz tę dziewczynę, a potem stąd odejdziesz. Sam. Ponieważ Ralph zrobił to, co zrobił, ja nie powiem nikomu. Ja cię nie zdradzę, zabójco. A panna Cooper, ponieważ będzie miała u mnie dług wdzięczności, też będzie milczeć. Ja tylko nie chcę cię nigdy więcej widzieć. Kochałeś mnie, mówisz. Ja miałam szesnaście lat i wierz mi, kochałam was obu jednakowo, Ralpha i ciebie. Wcale nie chciałam wybierać, aleście mnie zmusili. Mądrze czy nie, wybrałam Ralpha: on cię zdradził, ty go zabiłeś. A teraz – uciekaj, Jahan-shah. Uciekaj i nie wracaj.
Skup się, pomyślała Olivia. Starała się słuchać rozmowy między wdową a zabójcą i jednocześnie sięgnąć myślami poza siebie, poza szopę, do ogrodu. Po raz kolejny bezsilnie przeklęła upór ojca: nie pozwolił jej się uczyć Słuchać, zakazał próbować kontaktu w myśli, a byłoby o tyle łatwiej…
– Tyle lat – powiedział cicho tamten – Po tylu latach wróciłem po ciebie, a ty…
– A ja – przerwała – nigdy cię nie prosiłam, żebyś po mnie wracał. Zostaw mnie, Jahan-shah. Zabiłeś mi męża, rozbiłeś mój świat. Wypuściłeś mnie z tej złotej klatki, ale zrozum, nie dam się zamknąć w kolejnej. Zabieraj swoje mordercze zabawki i uciekaj, póki możesz. I wiesz co? Mój głos też zabierz. Nie będzie mi potrzebny.
Ponieważ była niemal pewna, że usłyszała – Usłyszała? – kogoś w ogrodzie, Olivia właśnie ten moment wybrała, by z całej kopnąć związanymi nogami w stojące pod ścianą szpadle i łopaty. Narzędzia poleciały z hukiem. Pani Vallance cofnęła się z nieartykułowanym krzykiem. Ktoś na zewnątrz zawołał:
– Panno Cooper? Pani pułkownikowo?
Hałas. Światło. Ktoś – McGillis? – stanął w otwartych drzwiach szopki z latarnią w ręku. Olivia zobaczyła, jak z kąta z nieludzką zwinnością zrywa się postać w czarnym płaszczu i odpychając lekarza, wypada na zewnątrz, w ciemność. Ktoś – sierżant Brookes? – rzucił się za nim w pogoń, ale Olivia zdawała sobie sprawę, że ma niewielkie szanse doścignąć zbiega w ciemności.
– Panno Cooper – McGillis zerwał się i rzucił w jej stronę. – Kto to był? I co tu się stało?
– Nikt – powiedziała Olivia, sama nie wiedząc, czemu. – Jakiś włóczęga. Rabuś. Włamał się do domu, zabił pułkownika, chciał jeszcze ukraść ten cenny naszyjnik. Pani Vallance…
Pułkownikowa milczała; bez słów wskazała na leżącą u jej stóp rozdeptaną złotą muszlę.
Olivia usłyszała na zewnątrz kroki, które brzmiały znajomo, ale zanim dotarło do niej, kto to musi być, idący z impetem wpadł do szopy.
– Olwen? – Olivia nawet nie miała siły się zdziwić na widok ojca. Lloyd Cooper, w asyście Jima trzymającego pochodnię, wszedł do szopy… po czym zatrzymał się jak wmurowany, wpatrując się w Olivię i doktora.
– Tato? – zapytała Olivia z niepokojem.
– Inspektorze – McGillis wstał. – Co za spotkanie.
Olivia rzadko widywała ojca zmieszanego i zaskoczonego; to najwyraźniej był jeden z tych rzadkich momentów.
– No patrzcie państwo, cuda i dziwy. Morstyn – Olivia widziała, że ojciec z trudem panuje nad zaskoczeniem. – Ty tutaj? Słyszałem, że wyemigrowałeś. Była mowa o jakieś farmie, jak pamiętam? Ponoć miałeś wielkie plany ustatkowania się….
– Plany się zmieniają – lekarz wzruszył ramionami.
Ha, pomyślała Olivia, a więc jednak. Powinnam była wpaść na to szybciej, zganiła się w duchu.
– Cóż – chrząknął Cooper – Dziękuję. Pomogłeś mojej małej dziewczynce, jestem bardzo wdzięczny. A teraz chyba pora wreszcie stąd wyjść, nie sądzicie?
Kiedy wychodzili – ojciec i Morstyn pogrążeni w rozmowie, za nimi Jim z pochodnią – Olivia odwróciła się i złapała panią Vallance za rękę.
– Nikomu nic nie powiem – wyszeptała. – Będziecie wolni. Oboje.