Przewodnik szedł pierwszy, stuknięciami kostura wskazując właściwą drogę w ciemności. Szlak był długi i kręty, a ostre krawędzie porastających ściany minerałów tylko czekały na błąd któregoś z ludzi. Śledzący przebieg ściany Adam wiedział, że gdyby nie gruba rękawica, jego dłoń już dawno spłynęłaby krwią.
Pradawne obrazy, które tubylcy pokazywali mu rano w sali zgromadzeń, nie pozostawiały złudzeń – znalazł się w najpiękniejszym miejscu na Ziemi. Kryształy selenitu wykwitały ze ścian niczym srebrzyste kwiaty, spływały soplami ze stropu i płożyły się po posadzce. Były wszechobecne.
Im więcej Adam słyszał o wspaniałościach świętego miejsca Tafli, tym większą czuł irytację – co komu po pięknie, którego nikt nie może podziwiać?
Rozumiał jednak, że mieszkańcy nie mogli rozświetlić majestatycznych grot. Blask odbity od gładkich powierzchni minerałów był równie niebezpieczny, co pochodzący z lampy, gwiazdy, czy elektronicznego urządzenia. Każde z tych źródeł światła zamieszkiwali agresywni, krzywdzący człowieka Lurianie.
Co innego świece z pszczelego wosku, które płonęły bezpiecznym światłem, zasiedlonym przez neutralne istoty. Czy nie oddziaływały na ludzi w inny sposób, długofalowo, Adam nie wiedział. Nie przeszkadzało mu to jednak handlować tym nader cennym w nowożytnym świecie towarem.
– Jesteśmy na miejscu. – Głos przewodnika zazgrzytał tuż przy jego uchu, a twarda dłoń zacisnęła się na ramieniu handlarza i pociągnęła go jeszcze kawałek dalej. – Schyl się. To Lorjeli.
Adam postawił na skałach cenny wiklinowy koszyk, zsunął rękawice i zanurzył dłoń w lodowatej wodzie podwodnego jeziora.
– I on… żyje tutaj? Od lat?
– Tylko święte wody Lorjeli były w stanie utrzymać go przy życiu. Wielu już próbowało swoich sztuczek, żadnemu jednak się nie udało… Jeśli ocalisz mojego syna, handlarzu, obiecuję, że opowiem ci o Odblasku. I wskażę właściwą drogę.
– Ocalę. Zostaw nas.
Starzec odchrząknął w odpowiedzi i oddalił się bezszelestnie. Adama otaczała już tylko ciemność i dźwięk uderzających o taflę kropel wody. Przysiadł na brzegu jeziora, wymacał leżący nieopodal kamień i cisnął go w toń.
Gdziekolwiek przebywał zamieszkujący głębinę mężczyzna, usłyszał dźwięk i podpłynął w milczeniu. Handlarz niemal wyczuwał jego sceptycyzm – przez ostatnie lata wielu próbowało pomóc nieszczęśnikowi, nikt jednak nie potrafił wyleczyć wywołanej przez Lurian choroby.
Adam poczuł, że ręka, którą człowiek podał mu na powitanie, była gorąca. Jakby wyciągnął ją z pieca, a nie lodowatej wody podziemnego akwenu.
Spotkanie z Lurianinem, przemożne uczucie gorąca, pękająca skóra i dobywający się spod niej żar… zastanowił się handlarz i pokiwał głową. Klasyczne objawy węgliny poronnej, wszystko pasowało. Tubylcy przypisywali przedłużenie życia młodzieńca mocy jeziora, lecz nie mieli racji. Chłopak po prostu dusił ogień, który wciąż w nim gorzał.
Adam wiedział, że cena uzdrowienia będzie wysoka, nie pozostawiono mu jednak wyboru. Ojciec młodzieńca jako jedyny odnaleziony przez handlarza człowiek posiadał informacje o Odblasku i tajemniczej mgle, która podobno jakiś czas temu pojawiła się w tamtym osiedlu. Dla takich wieści Adam był w stanie poświęcić nawet… pocałunek.
– To… boli – szepnął młodzieniec. Jego skóra zdążyła już wyschnąć i zaczęła pękać. W wytworzonych szczelinach płonął ogień, malując drżącą sylwetkę na tle ciemności.
Adam sięgnął do koszyka i przesunął palcami po woskowych tabliczkach. Lovrick, Estelle, Klemmi, Treyton, Zina. Każde z nich było gotowe, by mu pomóc, by zapewnić przewagę w walce z Lurianami, która dla tak wielu wydawała się z góry przegrana. To dzięki pieczęciom Adam odnosił sukcesy tam, gdzie tak wielu zawiodło.
– Treyton – poprosił wreszcie, a w koszyku coś kliknęło.
W jaskini zrobiło się nagle zimno, suchy śmiech poniósł się echem ponad wodami Lorjeli. Nad czarną taflą wody zamajaczyła półprzezroczysta sylwetka starca. Długą brodę i węźlaste ręce pokrywał szron.
Młodzieniec westchnął, gdy szczeliny na jego skórze skuł lód, a jątrzący je żar przeistoczył się w błogość.
Adam wiedział, że teraz otrzyma odpowiedź na każde pytanie. I może wreszcie zrozumie, czym jest wypełniająca legendarny Odblask luminescencyjna mgła.
1
Świetliki. Luki. Albo po prostu niebezpieczne miejsca. Mieszkańcy osiedli różnie nazywali te wystające nad powierzchnię ziemi kopuły, dla Adama były jednak Basztami. Przesiadywanie w nich i spoglądanie na spustoszoną planetę od kilku lat stało się jego małym rytuałem. W ten sposób handlarz żegnał się z nocnym niebem i lodowym pustkowiem, w które zamieniła się kolebka ludzkości.
– Nawet jeśli wszystkiemu winne są gwiazdy, nic ci nie przyjdzie z wpatrywania się w nie całymi nocami, Adamie. Dałbyś już spokój, jestem zmęczona…
Mężczyzna ocknął się i sięgnął do leżącego obok wiklinowego koszyka. Wyciągnął świeczkę, której żarzący się dotychczas knot zapłonął żywszym płomieniem. Handlarz zwykle utożsamiał przyjaciółkę z woskowym nośnikiem, choć tak naprawdę – jak każda Lurianka – była ona skupiskiem fotonów. Niezwykłych fotonów, które z racji swego pszczelego pochodzenia nie czyniły szkody zwykłym ludziom. Adam nieraz to wykorzystywał, zapewniając sobie dyskretne wsparcie przyjaciółki podczas negocjacji handlowych.
– To idź spać – odparł Adam. – Przecież potrafisz zrobić to sama, Suey.
– A położysz się obok mnie, tygrysie? – Z knota wystrzeliło kilkanaście iskier. – Raz-dwa wyleczę cię z tej melancholii!
– Zgniótłbym cię. – Twarz mężczyzny wykrzywił cień uśmiechu. – Zresztą wcale nie myślałem o Alicji. Nie tym razem… Zastanawiam się po prostu nad Systemem Długiej Nocy. Czy gdyby go przesunąć, na Ziemię wróciłoby życie?
Spojrzenie Adama, jakby przyciągane przez ogromnego satelitę, spoczęło na zlewającym się z nocnym niebem dysku. Wyniesiony przed kilkoma pokoleniami na orbitę, System zakotwiczył w punkcie Lagrange’a i rozłożył pokryty kolektorami parasol słoneczny. Skrył Ziemię w wiecznym cieniu, w zamian obdarowując ją niezmierzonymi pokładami energii.
– Przybyłoby więcej Lurian – odpowiedziała Suey. – System okazał się niewystarczający, nie mogliście jednak o tym wiedzieć. Daj spokój, Adamie. Nie uzdrowisz tego świata, możesz jedynie w nim przeżyć.
Mężczyzna ziewnął w odpowiedzi. Marzenia o gorącej herbacie i miękkim łóżku wróciły do niego ze zdwojoną siłą – przemierzając jałową powierzchnię planety, o komforcie musiał zapomnieć.
Pusta przestrzeń, cisza i klimatyzowane wnętrze kombinezonu nie były dla Adama niczym nowym. Od lat kursował między osiedlami, sprzedając świece. Niejednokrotnie zapuszczał się też dalej, poza znane tereny, celem pozyskania cenniejszych towarów. Tym razem padło na Odblask.
Miasto widniało na mapach jako niepodpisana kropka, jednak z relacji innych handlarzy Adam dowiedział się, że w jego obrębie mieści się faktoria oraz Szklarnia – oaza życia na pustkowiu planety. Powodów było dość, by tu zajrzeć, lecz myśli mężczyzny zajmowała głównie tajemnicza mgła, która ponoć od jakiegoś czasu zasnuwała korytarze Odblasku.
– Masz rację, czas na nas. Gwiazdy nie odpowiedzą mi na żadne pytanie.
– Ej, ej, królu złoty! A może jakiś peeling, zanim mnie zapakujesz do tego koszyka?
– Suey, to tylko zacieki wosku na powierzchni świeczki, nie mają żadnego znaczenia…
– Gadaj zdrów, to nie twoje ciało!
Wróciwszy do forum miasta, Adam położył rękę na zamocowanej do ściany linie i podążył wzdłuż niej na środek pomieszczenia, ku postawionemu tam drogowskazowi. Owalną konstrukcję w całości pokrywały znaki kierujące przechodnia do poszczególnych dystryktów Odblasku.
Handlarz odczytał je, po czym obrał właściwy szlak. Idąc, korzystał ze wsparcia zawieszonego wysoko sznura i paska chropowatego materiału pod podeszwą buta. Dookoła śpiewało miasto: maszyny podtrzymujące habitat grały monotonną melodię; z sąsiedniego pomieszczenia dobiegała muzyka; z oddali docierały dźwięki dzwonków i bębnów. Dla Adama, nieobeznanego z obowiązującymi w Odblasku sygnałami, nie niosły one w sobie żadnej treści.
Kiedy stał już w odpowiednim tunelu, wyszeptał do mikrofonu kilka słów i do odgłosów miasta dołączył jeszcze jeden – cichy szmer elektrycznego wozu towarowego. Gdy pojazd zatrzymał się obok, mężczyzna wyciągnął z luku zawiniątko rzeczy osobistych, odesłał go do boksów i ruszył w drogę.
– Szedłbyś ostrożniej, bydlaku – burczała Suey. – Cały tyłek mam w siniakach, chyba oskarżę cię o molestowanie.
Adam zignorował ją, zmartwiony wyraźnym niepokojem mieszkańców. Ludzie przemierzali korytarze jedynie grupkami i pozdrawiali go z wyraźną niechęcią. Nie do tego przywykł.
Po chwili Suey przerwała swój zwyczajowy monolog, a handlarz poczuł, że wreszcie natknął się na to, co do tej pory było tylko interesującą plotką. Przestrzeń, do tej pory pusta i bezkresna, nabrała kolorytu popielatej szarości. Powietrze falowało, wydawało się gęste i ciężkie, pływały w nim nitki migoczącego oparu.
Świecąca w ciemności mgła naprawdę istniała.
– Brr. To jakby… szepty Lurian. Słyszysz ich? – spytała świeczka.
– Nie, są zbyt, hmm… rozrzedzeni? – Adam pokręcił głową. – Zapamiętajmy to miejsce, Suey. W faktorii powinniśmy dowiedzieć się czegoś więcej.
– Faktoria. – Głos, który zatrzeszczał w mikrofonie, był suchy i beznamiętny. – Jeśli chcesz kupić świece, to przykro nam. Skończyły się.
– Swój. Przychodzę po zaopatrzenie – wyjaśnił Adam. – Z Tafli.
Drzwi, przed którymi stał, rozwarły się. Oczy handlarza poraziło ciepłe, żółte światło i świergot zasiedlających je Lurian.
Pomieszczenie okazało się niewielkie, lecz przytulne. Posadzkę przykrywały ozdobne dywany, na ścianach wisiały obrazy, w gablotach pyszniły się dzieła sztuki. Adam był już przyzwyczajony do pstrokatości faktorii – stęsknieni za kolorami i kształtami, handlarze otaczali się najbarwniejszymi i najbardziej kiczowatymi przedmiotami, jakie znaleźli podczas licznych podróży.
Przy stolikach siedziało kilka osób. Ich twarze aż jaśniały zainteresowaniem, więc Adam rozsiadł się w fotelu i zaczął opowiadać. O rozkwitających osiedlach i na nowo odkrytych technologiach, o szczególnie groźnych typach Lurian, wreszcie o chorobie dziedzica Tafli, którą udało mu się wyleczyć.
Nie upłynęło wiele czasu, gdy zorientował się, że wśród słuchaczy nie znajdzie nikogo podobnego sobie. Zmęczeni życiem mężczyźni i kobiety od lat ograniczali swe wyprawy do terenów w najbliższym otoczeniu Odblasku, niektórzy na stałe osiedli w mieście. Łączyło ich jedno – dzięki wrodzonej synestezji, zdolności do transformowania blasku w dźwięk, dzięki umiejętności wychwytywania subtelnych różnic w rytmie świecenia, mogli bez ryzyka koegzystować z obcymi.
– Na drodze do faktorii natknąłem się na dziwną mgłę… – przeszedł do rzeczy Adam. – Wydawała się pochodzić od Lurian. Wiecie coś o tym?
Zapadła cisza. Handlarze spoważnieli, część zwiesiła głowy, inni odwrócili wzrok. Jedynie najstarszy z nich, zarządca, uśmiechnął się smutno i odpowiedział:
– Od tego powinniśmy zacząć, nieprawdaż? Na naszym terenie dzieją się dziwne rzeczy, a my… udajemy, że nic nie widzimy. Podobnie jak w innych osiedlach, tutaj też ludzie wierzyli w handlarzy. Widzieli w nas obrońców, my jednak…
– Przestań, jesteśmy bezsilni – szepnęła kobieta z głową szczelnie owiniętą szalem. Pomiędzy zwojami widoczne były jedynie oczy. – On… zabił Mervika.
– No właśnie, skrzywdził handlarza! Jak długo żyję, nie spotkałem się z czymś podobnym do pokraka.
– Opowiedzcie mi o tym – poprosił Adam, czując ten przyjemny dreszczyk łowcy, który zwietrzył trop grubego zwierza.
2
Droga do Szklarni była długa, lecz mężczyzna nie chciał marnować czasu – pozyskanie wosku i wykonanie świec zajmuje parę dni, a przecież w osiedlach nie tylko na świetle dało się dobrze zarobić. Szklarnia Odblasku obfitowała chociażby w mandarynki – towar cenny i tak deficytowy, że Adam prawie już nie pamiętał zapachu owoców.
Podobnie jak większość jego kolegów po fachu, mężczyzna gonił za zyskiem, choć znacznie bardziej fascynowali go Lurianie. Poznawanie tych istot, ochrona ludzi przed ich wpływem oraz próba nawiązania dialogu były tym, co pchało go do kolejnych osiedli. Ze względu na nich rezygnował z bezpiecznych, rentownych tras.
Tym razem takim impulsem stał się tajemniczy pokrak. Mimo przestróg, Adam nie mógł się doczekać spotkania z potworem i zrozumienia, czym on właściwie jest.
Gdy drzwi rozsunęły się ze chrzęstem, handlarz odczytał pokrywające ścianę znaki i po omacku ruszył do najbliższego węzła. W międzyczasie wyemitował sygnał aktywacyjny i nim się spostrzegł, do jego uszu dotarło burczenie elektrycznego silnika. Suey, jak zwykle, doradzała i komentowała:
– Ech! Chciałabym na wiosnę zapuścić włosy, ale jakoś nie chcą rosnąć… Może to dlatego, że je spalam? Jak uważasz? No, szkoda! W końcu włosy to istotny atrybut kobiety…
Odpowiedziała jej cisza…
– A wiesz, że jak liżę coś płomieniem, to też czuję smak? Jak człowiek?
…oraz zirytowane spojrzenie i zaciśnięte wargi handlarza.
– Adamie, gdzie ja mam serce? Czy Luriance w ogóle potrzebne serce?
– Niepotrzebne. Jesteś bezduszna i bez serca, Suey. Zamknij się wreszcie, bo zaraz pomylę drogę.
Od tej pory poruszał się szybciej. Przebył forum i noclegownię, minął Wielki Szyb, który prowadził do niezbadanych odmętów Odblasku. Ludzi spotykał sporadycznie. Kilkukrotnie nadchodzący z naprzeciwka tubylec uciekał przed odgłosem jego kroków i wybierał inną trasę.
Dwie godziny później na ścianach znajdowały się już tylko znaki pozostawione przez handlarzy, za pomocą których cech przekazywał sobie tajne informacje. Te właśnie badane przez Adama prowadziły bezpośrednio do Szklarni.
– Korytarze zdają się ciągnąć w nieskończoność… – rzucił w przestrzeń.
Cisza przytłaczała, otuchy dodawało tylko brzęczenie podążającego jego śladem wozu. Delikatna łuna wokół koszyka świadczyła o czujności Suey.
– Zapewne jedna ze stolic tych waszych „państw”. Bardzo bogata. Wielu ludzi musiało umrzeć, kiedy…
– Su…
– Co-co to?!
Adam zamarł, słysząc coraz głośniejszy chrobot.
– Ra-ratuj, nie mogę tego znieść! – Światło z koszyka zaczęło migotać w bardzo niepokojącej sekwencji, która świadczyła o cierpieniach Lurianki.
Tymczasem chrobot narastał. Adam wiedział, że sam dźwięk nie mógł przysporzyć takiego bólu jego towarzyszce.
– Czym ty jesteś?! – ryknął.
Mdłe światło rozproszyło mroki korytarza. Pokraczna noga zachrobotała o posadzkę, stawiając kolejny krok; rozległa się szkaradna mieszanina jęku i śmiechu.
– U-uciekaj, Adamie, och, proszę, musisz… – błagała Suey.
– Nie… Nie zbliżaj się. – Handlarz zamarł.
Nogi odmówiły posłuszeństwa, oczy mogły tylko śledzić jarzącą się zimnym blaskiem sylwetkę. Światło dobywało się przede wszystkim z głowy i jednej kończyny, będącej najprawdopodobniej ręką. Pokrak ciągnął ją za sobą po posadzce. Większość jego ciała pokrywały zachodzące na siebie płyty, które tworzyły coś na kształt zbroi.
Handlarz zamknął oczy i zasłonił je ręką. Suey zawodziła, a chrobot narastał.
– Zró-zrób coś, musisz…!
Jęki wypełniały mu uszy, a przez zaciśnięte powieki zaczął przesączać się blady poblask. Adam pomyślał o koszyku i ukrytych w nim pocałunkach. Wystarczyłby jeden gest, jedna prośba, jednak cena wydawała się zbyt wysoka.
Handlarz wydał wozowi polecenie zwiększenia obrotów. Silnik zaryczał, zagłuszając pokraka. Hałas był dojmujący, okropny, słyszał go zapewne każdy mieszkaniec Odblasku.
Spanikowany umysł wysyłał maszynie kolejne polecenia, a każde takie samo – głośniej. Warkot kruszył ściany i przenikał umysł, oczyszczał. Poza nim nie było już nic.
Dopiero później, gdy akumulator wydał z siebie ostatnie tchnienie, powróciła cisza. I ciemność. Skulony przy kole Adam przetoczył się na plecy i otworzył oczy. Jeszcze nigdy tak bardzo nie cieszył się, że nic nie widzi.
– Suey?
– Je-jestem.
Handlarz postawił przed sobą popłakującą świeczkę i przy jej świetle zbadał rękę, którą jeszcze przed chwilą osłaniał oczy przed światłem pokraka. Skóra piekła.
Był wściekły. Już dawno nie dał się tak zaskoczyć, nie czuł się tak bezradny. A co gorsza – niepotrzebnie ryzykował. Życie za cenę jednego pocałunku? Nie pamiętał, kiedy ostatnio wykazał się podobnym skąpstwem.
– Co to było, Suey?
– Ja… Najpewniej Lurianin. Ale takiego jak on jeszcze nie spotkałam. Czułam się, jakby po kawałku odgryzał mój płomień.
– Rozumiem. Cholera, coś jest nie tak…
Czymkolwiek był pokrak, wydzielał światło nieznane dotąd handlarzowi. Bardziej niż Lurianina, przypominał jakiegoś odległego kuzyna tego gatunku. Albo… przodka.
– Nigdy się z czymś takim nie spotkałaś? Co, Suey? Zastanów się, może na Słońcu…
– Na Słońcu panuje straszny tłok, opuściłam je dawno temu, Adamie – przypomniała świeczka. – Ilość bodźców, jaka cię tam otacza… jest niepojęta. Przykro mi.
Przez jakiś czas siedzieli i nasłuchiwali. Wreszcie handlarz wstał, by sprawdzić wóz. Wysunął kabel zasilający i podpiął go do najbliższej stacji ładowania.
– Będziemy musieli zostać tu przez jakiś czas. Gdziekolwiek jesteśmy… – rzucił w ciemność, a ciemność odpowiedziała mu monotonnym buczeniem maszyn.
Adam zaprogramował wóz na wypadek powrotu potwora i położył się przy kole. Chciał jeszcze przemyśleć swoją sytuację, ale zapadł w sen. I tylko Suey, pełgając niespokojnie, przypatrywała się dłoni handlarza, którą ten jeszcze niedawno zasłaniał oczy przed mdłym blaskiem.
Czy pod paznokciem naprawdę coś migotało?
3
Choć minęło już kilka lat od dnia śmierci Alicji, ilekroć Adam zasypiał, dziewczyna stawała przed jego oczami. Słyszał jej głos, widział nieustraszone spojrzenie i godność, z jaką znosiła ból. Jej odwaga pomagała mu wierzyć w przyszłość tego świata i dlatego nadal pomagał ludziom skrzywdzonym przez Lurian. Kiedy tylko miał ku temu okazję, walczył tak jak niegdyś ona i ratował te zagubione kłębki ciemności.
A za to, że nie pozwalał im rozwiać się w świetle, otrzymywał to, co stało się dla niego najcenniejsze – nadzieję. Kolejną ulotną szansę, że dzięki Suey jeszcze kiedyś ukochana się do niego odezwie.
Teraz, siedząc przy wozie i masując obolały kark, Adam myślał jednak przede wszystkim o sobie. Ponownie spojrzał na parujące palce lewej ręki i zacisnął je w pięść. Skóra sprawiała wrażenie rozpalonej. Swędziała. Paznokcie kruszyły się, a naskórek łuszczył, sypiąc dookoła świetlistym pyłem.
– Do diabła. Zrób coś z tym, Suey.
– Że tak użyję waszego idiomu: wpadłeś po uszy w gówno, Adamie.
– No proszę, jakaś ty się zrobiła elokwentna, moja droga… Powiedz lepiej, czy wyczuwasz w tym Lurian?
– Są tam, choć przypominają w tej chwili wasze niemowlęta. Gaworzą i piszczą, daleko im do…
– Pokraka. – Adam wstał, wyciągnął z wozu rękawicę kombinezonu i ukrył w niej dłoń. Jedynym świecącym punktem ponownie stała się Suey. – Nasza wyprawa do Szklarni będzie musiała się odwlec. Jeśli istnieje ryzyko, że zacznę wydzielać mgłę albo zmienię się w potwora takiego jak tamten…
– Nie wygląda to dobrze. – Suey zatrzepotała płomieniem z wyraźną rezygnacją. Spokój i beznamiętność towarzysza czasem przyprawiały ją o dreszcze. Handlarz zdawał się niezniszczalny, lecz Lurianka wiedziała, jak wiele go to kosztuje. – Co teraz?
– Musimy coś z tym zrobić. Teraz, póki jeszcze mam dwie ręce. Świece i mandarynki będą musiały poczekać, aż rozprawimy się z pokrakiem.
– Och, Adaś… Jesteś twardy, ale twardy człowiek zazwyczaj jest również kruchy… Czy gdybym odeszła, cokolwiek by z ciebie pozostało? – Blask Suey był tak cichy, że nawet wyczulone oczy handlarza go nie wychwyciły.
Wracając po własnych śladach, Adam przywołał fakty, którymi podzielili się z nim miejscowi. Pokrak zaczął nawiedzać Odblask pięć lat temu i początkowo wyglądał inaczej niż teraz. Poruszał się znacznie ciszej, zaś jego luminescencja była silniejsza. Ludzie, którzy na niego spojrzeli, co do jednego zachorowali na mglicę i powoli przekształcali się w migoczący dym, który handlarz już napotkał.
W miarę upływu lat pokrak zmieniał się, a ludzie coraz rzadziej padali jego ofiarą. Grzechoczący, świecący potwór nie był trudny do uniknięcia, o ile nie spotkało się go w długim korytarzu. Strach jednak pozostał równie żywy, co na początku. Tym bardziej realny, że pokrak wcale nie zniknął.
Jedną z ostatnich ofiar był Mervik – handlarz, który rzucił wyzwanie potworowi i przegrał. Gdy zachorował na mglicę, ślad po nim zaginął.
Adam doszedł do wniosku, że jego najlepszym tropem był dym, na który natknął się w drodze powrotnej z Baszty. Wszystko wskazywało, że wydzielała go jedna z ofiar.
Przeanalizował znaki na ścianie i odesłał wóz. Nawet jeśli maszyna dawała pewne wsparcie w konfrontacji z pokrakiem, zarazem zdradzała pozycję handlarza. A ktoś, najwyraźniej, uparcie podążał jego śladem. Świadczyły o tym szelesty, które od jakiegoś czasu słyszał za plecami.
4
Adam wciąż wierzył, że Lurianie nie są wrogami człowieka. Odkąd kilka lat temu opuścił swój dom i po raz pierwszy udał się na szlak, spotkał wielu przedstawicieli tego gatunku i przekonał się, że zależy im tylko na egzystencji. Lurianie byli istotami zupełnie innymi niż człowiek – ich byt nie opierał się na związkach węgla. Nie opierał się nawet na krzemie, w swych domniemanym metabolizmie nie wykorzystywali aminokwasów – właściwie nie spełniali przyjętych przez ludzkość kryteriów życia. Ich istnienie było czymś niepojętym dla fantastów czy astrobiologów.
A jednak posiadali rozum, na co najlepszy dowód stanowiła Suey. Istota używająca jako nośnika świeczki nie szczędziła Adamowi wiedzy o swoich pobratymcach, dzięki czemu próżno było szukać na Ziemi handlarza lepiej rozumiejącego Lurian od niego.
Z punktu widzenia świetlistych istot ludzie też nie spełniali kryteriów życia. Wiązały się z tym problemy komunikacyjne. Dotychczas Adam nie spotkał Lurianina będącego odpowiednikiem handlarza, który potrafiłby się komunikować z ludźmi nie słyszącymi światła.
(Znów ucieknie, znów zapłacze! Nienawidzi cię! Dlatego tak krzyczy, dlatego…)
– Co to było? – spytała Suey.
Adam ledwie zdusił jęk bólu. Jego zainfekowaną rękę wykręcił skurcz, palce wygięły się pod nienaturalnymi kątami. Spod rękawiczki wypłynęła smużka dymu i zaraz znikła w powietrzu.
(Na nic wszystkie te nadzieje, na nic godziny ciemności… Zedrzyj, zedrzyj!)
– Brzmi jak… pokrak.
Kakofonia płaczu i śmiechu zdawała się trwać w nieskończoność, rozsadzała handlarzowi czaszkę. Ciemność zawirowała, Adam opadł na kolana.
Niedługo później piskliwy głosik ucichł, a ręka znów należała do niego, choć wciąż mrowiła. Zdawała się jakaś inna, jakby miała rozpłynąć się w powietrzu w momencie, w którym handlarz ściągnie rękawicę.
Mgiełka wciąż unosiła się w korytarzu. Zdawała się znacznie rzadsza niż wczoraj – tak ulotna, że Adam nie widział nawet szeptów zamieszkujących ją Lurian. Jedyny dowód stanowił subtelny obrys ścian i sufitu korytarza na tle nieprzeniknionej ciemności.
Suey znacznie lepiej wykrywała swoich pobratymców, dlatego przejęła dowodzenie, gdy tylko Adam wyjął ją z koszyka. Obecnością mieszkańców nie musieli się przejmować – nikt nie miał tyle odwagi, by zagłębiać się w mgłę.
– Prawa odnoga, Adamie – poinformowała świeczka.
Wkrótce dotarli na obrzeża części mieszkalnej Odblasku. Niegdyś był to gęsto zaludniony obszar, jednak częste wizyty pokraka sprawiły, że większość domostw opustoszała. Pozostali jedynie ci najbiedniejsi i najbardziej zdesperowani.
Handlarz starał się iść jak najszybciej. Kontrolująca ścianę ręka kilkukrotnie napotykała próżnię, gdy przechodził przez skrzyżowania, a docierając do niewidocznych schodów i drabin boleśnie obił sobie nogi.
– I na cholerę oni tak to budowali, co? Przeklęte katakumby… Ekhm… Mogłabyś świecić trochę jaśniej, PROSZĘ?!
– I co jeszcze?! Masaż stóp?! Nie mogę świecić jaśniej, bo spłoszę mgłę, MATOLE! – zadrwiła Suey i rozbłysła niespodziewanie, na chwilę oślepiając Adama.
– Bezczelna… Lepiej spokorniej, moja droga, bo następnym razem przeniosę cię na świeczkę o kilkakrotnie większej średnicy.
– Chcesz żebym była GRUBA?! Adamie… Nie poznaję cię. A kiedyś byłeś takim grzecznym chłopcem!
Dogryzając sobie dotarli do korytarza, w którym i handlarz dostrzegł migot unoszącego się w powietrzu oparu. Przyspieszył.
– Tak… Stąd dochodzi światło – potwierdziła Suey.
Adam zatrzymał się i spojrzał na drzwi do komory mieszkalnej. Prostokąt oskrobanej śluzy okalał kontur mdłego światła.
– Jest bezpiecznie?
– Raczej tak. Ci Lurianie mają odmienną naturę od tamtych, którymi jaśniał pokrak. Nie powinni zrobić nam krzywdy.
Handlarz, bez większych nadziei, zastukał w metalową powierzchnię, po czym przysunął ucho, próbując wychwycić jakikolwiek dźwięk z wewnątrz.
– Kto… tam? – Głos był zbolały i ledwie słyszalny wśród szmeru zasiedlających mgłę Lurian. Dobiegał z dołu, jakby mówiąca osoba leżała na ziemi.
– Handlarz. Chciałem porozmawiać…
– Krili? – zajęczał ktoś. – To ty, Krili?
– Nazywam…
– Wróciłeś do mamusi? Och, Krili…
– Proszę…
– Ona cię nie słucha. – Suey zapłonęła nieco jaśniej. – Spójrz na tę kałużę światła, która wylewa się spod drzwi. Obawiam się, że to ostatnie chwile tej kobiety.
– Krili? Tyle… tyle czasu cię szukałam…
– Ona nie bredzi. Nie do końca – zrozumiał nagle Adam. Spojrzał na swoją lewą dłoń i wylewającą się spod rękawiczki powódź światła. Instynktownie zsunął kompozytowy materiał, odsłaniając spływającą blaskiem skórę, w której aż roiło się od Lurian.
(Coś się stało TOBIE! Coś się stało TOBIE! Cóż się stało, droga pani?! Cóż się stało TOBIE!?)
Handlarz przyłożył rękę do szczeliny pod śluzą. Kobieta po drugiej stronie zaczęła płakać.
– Dziękuję, Krili. Cze-czekałam na ciebie…
Drzwi rozsunęły się, a Suey przygasła. W jej płomyku migotał wielki smutek.
Na posadzce leżała mglista postać, która tylko kształtem przypominała człowieka. Całe jej ciało pokrywały lśniące, wijące się wyrośla, z których wypływały delikatne jak puch grudki światła i krążyły wokół niczym chmara robaczków świętojańskich. Adam nie potrafił doszukać się rysów twarzy na głowie kobiety.
– Wszędzie cię szukałam, Krili. Przepraszam, że wtedy uciekłam…
– Proszę pani, ja…
– Cii! – Suey syknęła, parząc handlarzowi palce. – Słuchaj!
– Mó-mówiłam im cały czas, że żyjesz, a oni nie wierzyli. Do-doktor Nerick wcale nie jest szarlatanem. On… naprawdę ocalił…
Adam ponownie wyciągnął w kierunku kobiety mglistą rękę. Z niepokojem zauważył, że kontury jego palców zaczynają się powoli zacierać. Istota drgnęła i rozbłysła nieco jaśniej.
– Tak długo cię szukałam, a on ciągle za mną łaził. Ten… pokrak. Jak dobrze, że już jesteś. Przecież nie mogłam pozwolić ci umrzeć…
Z tymi słowami odeszła. Jakaś jej cząstka oderwała się od mglistej sylwetki, zawirowała w świetle.
Adam rozejrzał się po rupieciarni, która kiedyś stanowiła mieszkanie samotnej matki i jej syna. Rozrzucone ubrania wskazywały na to, że chłopak był nastolatkiem.
– Co o tym myślisz, Suey? – Handlarz postawił świeczkę na stole.
– Skoro potrzebowała doktora, jej syna spotkała jakaś krzywda, prawda? – Płomień Lurianki lizał przelatujące puszki światła. – Z tego co bełkotała przed śmiercią, leczenie okazało się skuteczne, chociaż… dlaczego inni mieliby nie wierzyć w powodzenie terapii? I dlaczego „uciekła”? – Wykrzywiła się w migotliwy znak zapytania. Była wielbicielką efektów specjalnych.
– Zareagowała na moją rękę, co mogłoby oznaczać, że pokrak ma jakiś związek z tym całym Krilim. Spójrz zresztą na nią… Zostało w niej więcej Lurianina niż człowieka, okropne.
Adam odwrócił wzrok od parującej sylwetki i spojrzał na swoją rękę. Mgliste światło powoli wstępowało na nadgarstek. Jeśli tak dalej pójdzie, będzie musiał założyć kombinezon.
– Możliwe, że przed śmiercią zaczęła słyszeć Lurian – mruknęła Suey. – W końcu twoja ręka świeci głosem… chłopca. To jak, Adamie? Do doktora?
– Tak.
Ciało kobiety stało się delikatne i ulotne niczym piana, więc handlarz, chcąc nie chcąc, musiał pozostawić je na ziemi. Stopniowo pochłaniane przez Lurian i tak miało zmienić się w światło.
Zamknął za sobą drzwi i posiłkując się wskazówkami Suey oraz oznaczeniami na ścianie, wrócił do centrum Odblasku. Przez całą drogą miał wrażenie, że jest obserwowany – ktokolwiek podążał jego śladem, nie odpuszczał.
Pokręcił się po forum i zrobił rozeznanie wśród przestraszonych mieszkańców. Za informacje płacił zapalarkami i paroma innymi cennymi drobiazgami, które akurat miał pod ręką.
O dziwo, prawie nikt nie traktował doktora Nericka jak szarlatana. Brali go raczej za marzyciela, który przed laty postawił przed sobą cel ocalenia ludzkości przed zabójczym wpływem Lurian. I przegrał. Pomimo pomysłów i środków nie znalazł rozwiązania.
Jakiś czas później jego żona, szanowana w Odblasku strażniczka, zaginęła, a doktor wycofał się z życia społecznego. Od tamtego czasu nikt go nie widział.
Zlokalizowanie właściwego domostwa nie nastręczało trudności, więc Adam udał się doń niezwłocznie. Jego muskające ścianę palce zdawały się spłaszczać na stalowej powierzchni i zgrubieniach drogowskazów. Pod rękawiczką coś cicho płakało.
5
Ciemność przytłaczała. Idąc opustoszałym korytarzem, Adam nie widział sufitu ani podłogi. Gdyby oderwał rękę od czarnej ściany, czułby się jak zawieszony w próżni.
Realny wydawał się tylko stukot za plecami – ktokolwiek go wywoływał, był doskonale zorientowany w sieci dróg osiedla. Adam rozważył pozostawienie pułapki, szybko jednak odrzucił ten pomysł. Nie miał pewności, czy prześladowca jest wrogiem.
Śluza do mieszkania doktora była zamknięta, a na dzwonek i pukanie nikt nie reagował. Handlarz westchnął i korzystając z tego, że jest sam, wyjął z koszyka Suey i polecił jej zabłysnąć nieco jaśniej.
(Czujesz? Wkrótce sen cię zmorzy, znajdź więc własny płytki dołek i…)
– Adamie… – Świeczka westchnęła, gdy mężczyzna ponownie złapał się za rękę. – Mnożą się. Jest ich tam… coraz więcej.
– Wiem. Dlatego nie możemy czekać. Musisz otworzyć te drzwi.
– Dobrze. Postaw mnie.
Handlarz z radością spełnił jej polecenie.
Płomyk na szczycie knota przybrał kształt łuku, coś cicho pyknęło. Gdy Lurianka była już rozgrzana, ogienek wydłużył się i pod postacią strużki światła popełzł po posadzce, prosto w niewidoczną szczelinę pod śluzą.
Adam wiedział, że ta sztuczka nigdy nie zawodziła – w większości osiedli zainstalowano zaawansowane systemy przeciwpożarowe, które wykrywały ogień, automatycznie otwierały śluzy i wdrażały procedury bezpieczeństwa. Suey wiedziała, że wystarczyło w odpowiednim momencie zostawić czujnik w spokoju, by mechanizm ograniczył się do otwarcia drzwi i uznał obecność Lurianki za fałszywy alarm.
– Dobra robota – mruknął Adam, gdy droga stanęła przed nim otworem. Porwał koszyk i świeczkę, wszedł do środka.
– Spokojnie, spokojnie… Bo ja też zgubię rękę. Albo i nogę. – Suey zatańczyła na knocie.
– Prędzej wodór, metan… Trochę sadzy. – Handlarz pozwolił sobie na cień uśmiechu.
– Metan?! Adamie?! Czy ty właśnie powiedziałeś, że ja PIERDZĘ?! Damy nie pierdzą, drogi Adamie! Lepiej to sobie zapamiętaj, jeśli nasza współpraca ma jeszcze potrwać!
– No, przepraszam cię, przepra… – Uśmiech na twarzy mężczyzny momentalnie zgasł, gdy ujrzał rozjaśnione przez Suey wnętrze apartamentu. – Co tu się…
Podłogę holu zaśmiecały rozbite naczynia, resztki jedzenia, lekarstwa i całe sterty powykrzywianych blach. Handlarz podniósł wyglądającą na zachowaną w całości miskę i nagle poczuł, że przed oczami robi mu się ciemno.
Miska miała nosek, zaciśnięte oczka i rozwarte w płaczu usteczka. Z jej dna wyrastał nędzny kikucik kręgosłupa. Przerażony handlarz odrzucił znalezisko, które uderzyło o podłogę i rozbiło się w drobny mak.
Szybkim krokiem przeszedł do najbliższego pokoju, gdzie znalazł tego więcej: porozbijane korpusy, potłuczone główki i połamane kończyny. Dziecięce paluszki wyglądały na szarej posadzce jak patyczki.
– Adamie… Łóżko. – Płomyk Suey drżał równie mocno jak nogi handlarza. W rozdygotanym świetle wszystko wyglądało jeszcze bardziej upiornie.
Na posłaniu, częściowo przykryty wymiętą kołdrą, leżał człowiek. Adam domyślił się, że to doktor Nerick. W przeciwieństwie do dzieci, ciało lekarza wydawało się zachowane niemal idealnie, choć wystarczyło go dotknąć, by przekonać się, że jest twarde i zimne jak marmur. Doktor trzymał w ręce rozbity fragment lustra, zaś na posłaniu obok leżała sterta wypalonych świec i kilka owoników.
Adam podniósł jeden z nich i obejrzał. Nośnik nie był w żaden sposób podpisany. Na stoliku leżał jednak odtwarzacz zdolny do odczytu pamięci zmiennofazowej, więc handlarz wsunął owonik i zamarł, wpatrzony w czerń głośnika.
Eksperyment #5
Nic z tego. Powoli tracę nadzieję… Dawka promieniowania wciąż jest za duża, a mnie coraz trudniej zdobywać dzieci. Niełatwo dostać je w ten sposób, by rodzice byli przekonani o ich śmierci. Coraz częściej trzymają je w domu, chcą być z nimi w tych… ostatnich chwilach.
Model numer 5, Rivk, lat 14. Marzył o karierze handlarza, udało mu się ominąć straże i wyjść na powierzchnię. Spojrzał w gwiazdy i zachorował na klasyczną postać wydrążenia endokawitarnego. Na szczęście zachował dość sił, by wrócić. Znalazłem go w śluzie, podczas standardowego obchodu.
Stan pacjenta: krytyczny, większość narządów wewnętrznych uległa subtotalnej anihilacji. Zastosowałem promienie X w dawce 10 miligrejów, zatrzymując postęp choroby.
Pacjent potłukł się w trakcie rekonwalescencji, podczas próby pionizacji.
Eksperyment #3
Model numer 2, Lire, lat 6. Córeczka łowcy. Ciekawość skłoniła ją od grzebania w worku ojca, w którym znalazła świecącą piłeczkę. Miała pecha, w bateriach pozostało trochę energii. Efekt – ciężkie poparzenia skóry i błon śluzowych w obrębie całego ciała. Rodzice nie byli świadkami zdarzenia, przynieśli córkę do szpitala.
Udało mi się podmienić ciała – w ciemności nie jest to takie trudne, a dziecko i tak nie nadawało się do pożegnania przy świecach.
Po raz pierwszy zastosowałem promienie X globalnie, na całe ciało. W przeciwieństwie do brachyterapii pozwoliło mi to obniżyć dawkę – do 25 miligrejów – i zwiększyć zakres. Teraz działam podobnie jak Lurianie… Efekty są zadowalające. Promieniowanie wypiera obce struktury świetlne.
Terapia jest tożsama z radioterapią, oceniam ją jako skuteczną.
Działania niepożądane: luminescencja obiektu oraz kruchość ciała zależna, najpewniej, od dawki. W następnych podejściach spróbuję lepiej dobrać wartości.
Eksperyment #8
Ja… Przepraszam, Juni.
W tym swoim… nie wiem, szale!, zapomniałem o tym, co najważniejsze… O nas. Byłabyś wspaniałą matką, wiesz? Nieraz widziałem, jak dbasz o podopiecznych z ochronki. A sama nie mogłaś mieć dziecka, to tak cholernie niesprawiedliwe!
Robiłem to dla ciebie. Nie mogłem pozwolić, by te maleństwa, tak dla ciebie cenne, umierały w męczarniach. Obiecałem sobie, że znajdę sposób na ocalenie ich przed wpływem Lurian. Ale…
Nic z tego. Obniżyłem dawkę do wartości minimalnych, do 2 miligrejów. Poniżej tej wartości naświetlanie jest nieskuteczne. Nie całkowicie.
Nie pomogło. Wciąż zaczynają świecić i wciąż się tłuką.
Najnowszy model, tak… Numer 8, Tija, lat 8. Córka Derry. Przez niedopatrzenie (błąd w protokole?) weszła do faktorii handlarzy i spojrzała w lampy. Nie wiem, skąd jej matka się o mnie dowiedziała, ale przyszła i musiałem powiedzieć jej wszys… no, większość. Na szczęście ma to również dobre strony.
…
Tęsknię za tobą, malutka. Doszły mnie ostatnio słuchy, że gródź do starego lunaparku znów stoi otworem. Stało się to w czasie, gdy zniknęłaś – dziwny zbieg okoliczności, czyż nie?
Bądź dzielna, Juni. Mam już pomysł, jak cię odnaleźć. Matka Tiji ma pewne, ekhm, specjalne zdolności. Rozejrzy się tam, gdzie ja nie dałbym rady. Musi mi się podporządkować.
Na pozostałych owonikach doktor Nerick nagrał już tylko suche dane z eksperymentów. Analizując tragiczną historię lekarza i dzieci, które z pacjentów stały się ofiarami, Adam posępniał coraz bardziej.
Do tej pory nie spotkał się z próbą poddania Lurian działaniu promieniowania rentgenowskiego. Biorąc jednak pod uwagę, że jest ono – podobnie jak światło widzialne – falą elektromagnetyczną, można się było spodziewać zbliżonych rezultatów.
– To by tłumaczyło, dlaczego nie spotkałaś się wcześniej z tym rodzajem, Suey. Nasza gwiazda emituje promieniowanie rentgenowskie w niewielkich ilościach, głównie podczas rozbłysków słonecznych. Co innego czarne dziury, gwiazdy neutronowe i białe karły; tam musi być zatrzęsienie tego rodzaju Lurian…
– Mądrala. – Suey wzruszyła płomieniem, choć po większej ilości wytrącanej sadzy handlarz poznał, że historia lekarza i na niej zrobiła duże wrażenie. – Ale masz rację. Zapewne dlatego są tak bardzo inni.
– Podczas Trzeciej Plagi Światłości wymarła właściwie cała inteligencja ludzkości i takie są konsekwencje. Doktor odkrył tak naprawdę, że potrafi jednym gatunkiem Lurianina wyprzeć inny. I obawiam się, że zgotował tym dzieciom los znacznie gorszy od śmierci…
Na to Suey nie znalazła odpowiedzi. Jej płomień skarlał. W nikłym blasku popękane resztki dzieci i skamieniała sylwetka ich oprawcy sprawiały jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie.
Adam rozumiał już, że organizmy narażone na działanie promieni X stawały się niesamowicie kruche i reagowały jak błona fotograficzna – luminescencją. Stanowiły więc zagrożenie dla mieszkańców Odblasku, którzy porażeni ich światłem zapadali na mglicę. Dlaczego jednak pokrak nie pękał pod własnym ciężarem, szczególnie że cały był zakuty w blachy? I po co w ogóle te zbroje? Na owonikach ta kwestia nie została poruszona, jeśli jednak odpowiedzi istniały, handlarz wiedział, gdzie mogłyby się znajdować.
(Siedzę znów przy pustym stole, jeżdżę sam na wielkim kole… Nic nie zdziałam pustą złością, jakże tęsknię za ciemnością…)
– Musimy się dostać do tego lunaparku – rzucił nagle Adam. – Od początku próbowała mi to przekazać.
– Ale kto?
– Moja ręka.
– Renata Rączkowska?
Zapadła cisza. Płomyk świeczki skurczył się do żarzącego punktu na szczycie knota.
– Wiesz co, Suey? Te twoje dowcipy przestały być modne w dwudziestym pierwszym wieku, powinnaś zmienić repertuar…
6
W swojej karierze handlarza Adam widział już wiele, lecz obraz pokruszonych dziecięcych skorup miał na zawsze pozostać w jego pamięci. Jedyne, czego pragnął, to opuścić apartament Nericka i nigdy już tu nie wrócić, zanim jednak to zrobił, dokładnie przeszukał najbliższe otoczenie skamieniałego doktora.
Poza rzeczami osobistymi i pamiątkami po Juni, handlarz znalazł jeszcze to, czego w tej chwili najbardziej potrzebował – mapy Odblasku. Tak jak się spodziewał, lekarz nie znał dokładnej lokalizacji lunaparku, więc jeśli wybrał się na poszukiwania ukochanej, musiał wcześniej uzyskać odpowiednie informacje.
Adam przejrzał papierowe arkusze w świetle Suey i skonstatował, że wesołe miasteczko jest bliżej, niż się spodziewał. Najkrótsza droga prowadziła korytarzem obok ochronki, w której pracowała Juni, więc hipoteza, że tam właśnie zbłądziła, wydawała się jak najbardziej słuszna.
Wychodząc, handlarz zablokował za sobą śluzę – gdy rozwikła już problem pokraka, będzie trzeba koniecznie poinformować o całym incydencie zarządców Odblasku.
Z ochronki dobiegały muzyka i śmiech dzieci, dźwięki tak zaskakujące, zważywszy na okoliczności, że Adam przystanął i słuchał ich przez chwilę. Napełniały serce otuchą, pokazywały, że pomimo wszelkiego zła życie toczy się dalej.
Minął przybytek i kilkanaście metrów dalej wyczuł na ścianie symbole lunaparku. Zwykle drogowskazy do miejsc, w których istnieje ryzyko spotkania Lurian, były usuwane, te ktoś najwyraźniej naniósł na nowo.
Umieszczone tuż nad posadzką, pozostawały właściwie niewykrywalne dla przemierzających korytarz mieszkańców. Adam wiedział jednak, czego szuka, więc niezwłocznie ruszył wyznaczonym przez doktora Nericka szlakiem. Wkrótce później ściany zniknęły, a on stanął naprzeciw otwartej przestrzeni.
Powietrze było tu chłodniejsze, włosami poruszał delikatny powiew z krat wentylacyjnych. Lunapark skrywała ciemność, lecz handlarz pośród jej smolistego bezmiaru potrafił dojrzeć szepty Lurian. Pojedyncze błyski, które rejestrował na poziomie podświadomości.
– A więc wreszcie zdecydowałeś się ujawnić – rzucił w mrok, wolną ręką odchylając wieko koszyka. – Skradałeś się za mną, odkąd wyszedłem z faktorii. Po co?
– Nie wiesz?
Kilka metrów dalej zapłonęła świeczka, oświetlając trzymającą ją osobę. Zakutana w brązowy szal kobieta patrzyła na niego wyzywająco, wśród fałd materiału widoczne były jedynie oczy.
– Jesteś Derra – zrozumiał Adam.
Imię prześladowczyni brzmiało znajomo już na nagraniu Nericka, jednak dopiero teraz połączył je z charakterystycznym strojem kobiety i przypomniał sobie, gdzie się spotkali – w faktorii.
– Pomagałaś mu. Dlaczego?! Przecież musiałaś wiedzieć, że krzywdzi te dzieci. Idiotka!
Kobieta skuliła się pod wpływem żarliwości jego słów, lecz zielone oczy wciąż spoglądały hardo. Gruby szal tłumił słowa, jednak w rozległej komnacie lunaparku było słychać nawet najcichszy szmer.
– Idiotka? – mruknęła. – Chyba masz rację. Ale wiedz, że nikt nie poświęcił dla tych dzieci tyle co ja, handlarzu. A ty… Szukasz lekarstwa dla swojej ręki, prawda? Jesteś jak inni. Odejdź.
Adam odruchowo spojrzał na unoszącą się wokół rękawiczki mgiełkę. Wzrok Derry stał się jeszcze twardszy i zimniejszy.
– Nie jesteś ze sobą szczera. Potrzebujesz pomocy, prawda? Skoro mnie śledziłaś, skoro chciałaś sprawdzić, jak postąpię, to dlaczego mnie teraz zatrzymujesz?
– Bo jesteś taki jak wszyscy! – wrzasnęła kobieta, a lunapark powtórzył jej słowa echem. – Bo… Bo nigdy nie zrozumiesz. Nie jesteś w stanie, nigdy nie byłeś matką.
Z tymi słowami Derra chwyciła nagle skraj szalika i zaczęła go odwijać. Gdy spadł na posadzkę, jego śladem powędrowały rękawice i gruby płaszcz. Ciemność ustąpiła, cofnęła się przed blaskiem, którym promieniało ciało kobiety. Lśniło jaśniej niż księżyc i wszystkie gwiazdy ziemskiego nieba razem wzięte.
Adam zamarł. Spoglądał na przejrzystą jak szkło skórę kobiety i kłębiące się pod nią chmury gęstej, świetlistej mgły. Na usta, które przy każdym słowie opuszczała fontanna blasku, na wstęgi błyszczących włosów. Ludzkie pozostawały tylko oczy i rąbek skóry dookoła nich.
– Zawsze byłam wyjątkowo odporna na Lurian, jednak Tija nie odziedziczyła po mnie zdolności synestezji. Gdy zachorowała, doktor Nerick pozostał naszą jedyną nadzieją. Masz rację, byłam głupia, że mu zaufałam. Ale… wydawał się tak pewny siebie, gdy odkrył, że światło odbite od krzywych zwierciadeł z wesołego miasteczka ma zdolności utwardzające.
Adam przypomniał sobie skamieniałego doktora, odprysk lustra w jego ręce i stertę wypalonych świec. Jak długo Nerick tam leżał, przeciwdziałając chorobie, którą zarazili go pacjenci? Czy wciąż myślał, gdy jego skamieniałe ciało odmówiło współpracy i zastygło na zawsze? Czy to możliwe, by… gdzieś w środku nadal żył?
– Obiecał mi, że Tija przeżyje w gabinecie luster – kontynuowała Derra. – Że będzie egzystować w stanie chwiejnej równowagi, z jednej strony rozbijana na kawałki przez Lurian z promieniowania, z drugiej utwardzana przez tych z krzywych zwierciadeł. Ale… – Z jej oczu popłynęły łzy. Wyglądały jak krople złota. – Tak naprawdę, troszczył się tylko o ukochaną, wiesz? Od kiedy znalazł ją tutaj, skamieniałą, stracił serce do tego wszystkiego. Nigdy nie zależało mu na dzieciach, tylko na uczynieniu tej kobiety choć trochę szczęśliwą…
– Derro… – Handlarz zbliżył się do niej.
– Przestań. Niczym się nie różnicie.
Adam podszedł jeszcze kilka kroków, postawił koszyk na podłodze i wyciągnął rękę w kierunku kobiety.
– Nie. Nie zbliżaj się – szepnęła, gdy palce zdrowej ręki zacisnęły się na jej lśniącym ramieniu. Skóra Derry była miękka i bardzo ciepła. Handlarz zbliżył się jeszcze bardziej i zamknął kobietę w uścisku.
– Przestań… – prosiła. – Nie współczuj mi… Jestem taka głupia, nie zasługuję na twoje współczucie! Jeśli będziesz dla mnie miły… kompletnie się zagubię…
– W takim wypadku wskażę ci światło – powiedział Adam, a Derra przypomniała sobie jego słowa w faktorii i nieśmiało zaczęła wierzyć. – Zasługujesz, by ktoś ci wreszcie pomógł. Nie spotkałem się dotychczas z czymś takim, ale wiem, jacy są ludzie. Chcieliby ich zniszczyć, prawda? Gdyby wiedzieli, gdzie mieszka pokrak, zburzyliby cały lunapark, byleby się go pozbyć. Jeśli istnieje jakiś sposób, by temu przeciwdziałać… Poszukam go.
Derra uśmiechnęła się smutno i pokręciła głową.
– Niczego nie zrobisz. Nie wierzę w to. Już nie. Teraz… – Wysunęła się łagodnie z jego objęć i spojrzała handlarzowi w twarz. – Teraz chciałam prosić cię tylko o jedno. Żebyś ją zabił. Zabił moją córeczkę i drugiego pokraka.
Gdy Derra narzuciła płaszcz i owinęła głowę szalikiem, lunapark ponownie przysłoniła kurtyna ciemności. Suey przezornie milczała – póki kobieta o niej nie wiedziała, świeczka wolała obserwować wszystko z bezpiecznej odległości, z koszyka.
Decydując się wesprzeć doktora Nericka, Derra nie wiedziała, że w rzeczywistości podpisuje pakt z diabłem. Przez lata musiała przychodzić do lunaparku i opiekować się luminescencyjnymi dziećmi, których życie było zależne od obecności krzywych zwierciadeł. Ich tęsknota za rodzicami, ich płacz raz za razem łamały jej serce.
Niejednokrotnie któreś z dzieci wymykało się i krążyło po korytarzach Odblasku w poszukiwaniu domu, lecz znajdowało jedynie strach i nienawiść tych, którzy niegdyś je kochali. Każdy swój krok dzieci okupywały ciężkimi złamaniami i pęknięciami na kruchych ciałach, przez co niedługo później przekształciły się w istoty nazywane pokrakami. A Derra – świadoma tego wszystkiego – nie potrafiła być we wszystkich miejscach naraz. Za zaangażowanie zapłaciła mglicą, która w końcu zaatakowała również jej wyjątkowo odporny organizm.
Wiara kobiety w terapię Nericka skończyła się niedługo po wymyśleniu przez doktora zbroi. Płaty polerowanej blachy rzekomo miały za zadanie odbijać światło dzieci i w ten sposób zwiększać wytrzymałość ich ciał, jednak Derra wiedziała, że prawdziwy cel był zupełnie inny. Obite metalem dzieci szybciej traciły siły, ich ucieczki do Odblasku stały się rzadsze, okupione jeszcze większym cierpieniem i strachem. Hałas, który wydawały przy każdym ruchu pokruszonych, patologicznie zrośniętych kończyn skutecznie alarmował ludzi, a płacz spod stalowej maski brzmiał jak zawodzenie potwora.
Od tamtego czasu nie było już nikogo poza Derrą, kto wierzyłby w niewinność i niedolę pokraków. W przeciągu pięciu lat kilkoro dzieci rozbiło się, a żadne nie przybyło do lunaparku. Stali pacjenci doktora Nericka nie mogli znieść swego losu i czasem, w szale, zrywali fragmenty blach, przeistaczając się w istoty takie jak ta, którą spotkał Adam.
Dla doktora ich myśli i uczucia nie miały znaczenia – liczył się efekt, a ten wciąż był niezadowalający.
– Pozostała tylko Tija i ten chłopak, Krili. – Derra szła powoli, prowadząc Adama za rękę. Plastikowe panele parkietu zapadały się pod nogami, zalewając ich różnobarwnym światłem. – Kiedy zobaczyłam, co te zbroje robią z dziećmi, wreszcie się zbuntowałam. Och, ciemności… Dlaczego tak późno? Nerick bardzo cierpiał. Pomimo całej swej ostrożności zachorował na mglicę i od tamtego czasu wydawał mi polecenia ze swojego mieszkania. Gdy go opuściłam, musiał się poddać. Na samym końcu nie miał nawet sił wstać z łóżka.
– Ty również zaczęłaś zmieniać się w mgłę, a jednak żyjesz. Zahamowałaś postęp choroby?
– To zasługa Tiji. Moja kochana córeczka… Nie wiem, jak to zrobiła, ale wpłynęła na Lurian. Ocaliła mnie, a ja nie byłam w stanie się jej odwdzięczyć. Mogłam tylko patrzeć, jak stopniowo traci pamięć i… zresztą, przekonaj się na własne oczy.
Przekroczywszy próg gmachu gabinetu luster, Adam wyciągnął świeczkę i udał, że ręcznie zapala knot. Płomień Suey urósł, Lurianka nuciła bezrozumnie, by upodobnić się do pozostałych przedstawicieli swojego gatunku.
Ściany załamywały się pod najdziwniejszymi kątami, wykrzywiając sylwetki ludzi, ponad głowami rozciągała się nieograniczona przestrzeń wielokrotnych odbić. Adam poczuł dreszcz na myśl, że ktoś mógłby mieszkać w takim miejscu, a na dodatek być zmuszonym do ciągłego wpatrywania się we własne, karykaturalne kształty.
Labirynt luster połączył się wkrótce w pojedynczy korytarz, który następnie zawinął się ślimakowato, prowadząc do wielkiej, kryształowej sali. Adam nie miał problemów z dostrzeżeniem zbudowanych w jej wnętrzu prymitywnych chatynek, wiszących na suficie ogromnych żyrandoli, wygaszonych ekranów czy stojącego pośrodku pomnika – całą przestrzeń rozświetlała tkwiąca w rogu pomieszczenia luminescencyjna narośl.
Wtopiona w powierzchnię luster poruszała pokracznymi kończynami i wydawała niezrozumiałe, jękliwe dźwięki.
– Poznaj Tiję, handlarzu. Moją córeczkę.
7
Ośmioletnia dziewczynka nie przypominała już człowieka. Jej napuchnięte, popękane ciało zasymilowało się częściowo z lustrami, uniemożliwiając poruszanie się. Gładka tafla skóry jednocześnie emitowała i odbijała luminescencyjną poświatę, wszechobecni Lurianie buczeli jednostajnie, w czym Adam domyślił się śmiechu.
– Zostaw nas samych, Derro. Muszę z nią porozmawiać.
Kobieta skinęła głową i oddaliła się w kierunku pomnika. Na odchodnym zmierzyła spojrzeniem Suey, w jej oczach błysnęło zrozumienie. Stawiając świeczkę naprzeciw pokraka Adam pojął, że nie ukrył przed Derrą tożsamości swej towarzyszki.
(CZŁOWIEKLUNPRZYJACIELWRÓG?)
(To jedność… Nigdy nie będzie jedności… Po co, po co gadasz z nimi, po co…)
– Przyjaciel – zamigotała Suey i wydała serię błysków, które najpewniej były powitaniem. – Czy Tija nas słyszy? Czy rozumie?
(JUŻNIEŚWIECINIEROZUMIEMNIC)
Handlarz próbował nadążyć, jednak część błyśnięć wydawała się nielogiczna, wykraczała poza jego pojmowanie. Podczas rozmowy dwóch Lurian światło migotało i zmieniało intonacje, odgrywało spektakl, jakiego oczy Adama dotąd nie widziały.
– Ona jest obłąkana – szepnęła w końcu Suey. – Yolloy, ta istota, która w niej osiadła, musi być odpowiednikiem handlarza. Kimś, w istnienie kogo nie wierzyłeś przez te wszystkie lata. Rozmawiał z Tiją, poznawał ją, ale dziewczynka odeszła.
(ZGASŁATOWARZYSZKACISZACIEMNOŚĆSTRASZNA)
– Podobno… Och, Adamie! Lepiej, by Derra tego nie usłyszała, pękłoby jej serce… Wszystko zaczęło się w dniu, w którym dziewczynka zobaczyła, co dzieje się z jej matką. Gdy tylko zostawała sama, opuszczała tę lustrzaną salę i szukała sposobu, by ją uratować. Nie wiem na jakiego Lurianina trafiła, ale… dopadł ją. W końcu wciąż pozostawała człowiekiem.
– Gdy wróciła do tej sali, zaczęła wtapiać się w powierzchnię?
– Tak. Yolloy zorientował się za późno. Jest jak dziecko. Nie rozumie, że ludziom może stać się krzywda. Dopiero gdy jego „towarzyszka” zamilkła, zaczęła się zmieniać, postanowił pomóc. Zneutralizował Lurian bytujących w Derze, jednak Tiji ocalić już nie potrafił. I teraz jest… smutny.
– Smutny?! Dlatego właśnie ludzie was nienawidzą, Suey. Jesteście zarazem okrutni i beztroscy.
(CZYONANIEWRÓCIJANAZAWSZESAM?)
– Tak, na zawsze sam. – Derra zbliżyła się niespodziewanie. Z jej oczu płynęły łzy. – I masz rację, świeczko. Moje serce pękło już dawno temu. A teraz, patrząc na Tiję… Och, jak żałuję, że kiedykolwiek usłyszałam o Nericku. Czy już rozumiesz, dlaczego prosiłam o za-zabicie jej, handlarzu? Ten Lurianin, kuglarz i dzieciak, potrafi się tylko bawić. Wciąż próbuje ją rozpalić. Pociera resztkami jej świadomości o draskę, nie pojmując, że trzyma wypaloną zapałkę. A ja… ja jestem bezsilna.
(NIENIENIEMOŻESZMIEĆRACJINIENIE…)
(Oszuka cię, zdradzi, porzuci cię…)
– Pomożemy ci. – Suey rozbłysła zdecydowaniem. – Ale najpierw… Adamie, rękawica.
Handlarz spojrzał na nią zdziwiony i odsłonił rękę, która ręki już nie przypominała. Palce zmieniły się w słupy oparów, dłoń przypominała kłąb dymu, a jednak mężczyzna wciąż czuł, że to jego kończyna.
– Suey, o czym ty z nim…
– Yolloy, działaj! Jak mówiłam, przysługa za przysługę!
(JAKSOBIEŻYCZYSZDROGALUN)
(Widzę cię, słyszę cię, idę…)
W sali zrobiło się nagle ciemniej – pokrak przygasł, by po chwili skupić całą luminescencję w jednym z odnóży i wystrzelić w rękę Adama promieniem skondensowanej energii. Oniemiały handlarz patrzył, jak mgiełka powoli zawraca, formuje dłoń i palce, wreszcie tężeje pod przezroczystą warstewką czegoś, co wyglądało jak powierzchnia baniek mydlanych. Głos stopniowo cichł, by wreszcie zamilknąć. Kończyna jarzyła się, jednak poza tym sprawiała wrażenie zupełnie zdrowej.
– On nie chce już być samotny, Adamie. Obiecałam mu, że jeśli uzdrowi cię, to ty pozwolisz mu odejść. Bardzo zżył się z Tiją, wieczność w samotności przestała być dla niego kusząca. Wybrał więc… wolność.
– Światło nie umiera, prawda? – spytał handlarz, uśmiechając się lekko. Uwalnianie Lurian było przecież tym, dla czego poświęcił swoje życie. Czymś, co zbliżało go do jego utraconej ukochanej, jego Alicji. Odwrócił się w stronę Derry. – Chcesz na to patrzeć?
– Muszę – odparła kobieta. Wszystkie łzy wsiąkły już w przysłaniający jej twarz szalik.
Adam zastanowił się chwilę, wreszcie wybrał najwolniejszy, ale i najłagodniejszy sposób odesłania Lurianina. Sięgnął do koszyka i wyjął z niego przenośny głośnik, z którego po wciśnięciu kilku przycisków zaczęła płynąć spokojna, orientalna muzyka. Suey westchnęła.
Odkąd wiele lat temu poznał tę metodę, Adam nie potrafił nadziwić się tajemniczej mocy hinduskiego kirtanu. Muzyka, opierająca się niegdyś na wspólnym wyśpiewywaniu świętych imion boga Wisznu, zdawała się w jakiś sposób koić Lurian, gasić w nich siłę twórczą, usypiać.
(COTYCOTYROBISZCO…TY…)
Łagodne dźwięki zaczęły płynąć przez salę, po chwili dołączył do nich głos handlarza. Suey pojedynczymi błyśnięciami powtarzała jego słowa, a Derra kołysała się lekko, wpatrzona w narośl, będącą niegdyś twarzą jej córki.
(OCH…CZY…JA…)
Luminescencyjny pokrak gasł. W sali zrobiło się ciemniej, intymniej. Muzyka rezonowała na taflach luster, dźwięczała w powietrzu, a handlarze i Suey poczuli, że coś drży pomiędzy nimi. Coś ulotnego i bardzo przyjemnego. Gdyby mogli cofnąć się w czasie, wiedzieliby, że podobnie czuli się niegdyś ludzie siedzący wokół dogasającego ogniska. Spoglądający w płomienie i słuchający otaczającej ich przyrody. Wtedy, gdy przyroda jeszcze istniała.
Adam poczuł, że zaraz nastanie ten wyczekiwany moment, gdy nagle na schodach prowadzących do sali ktoś zajęczał. Dźwięki kirtanu skaził chrobot zbroi, a ciemność ustąpiła lepkiej, luminescencyjnej światłości.
– To Krili! – jęknęła Derra, a Adam zrozumiał, że migoty lęgnących się w jego ręce Lurian od początku wskazywały na obecność drugiego z pokraków.
Chłopak latami wędrował po Odblasku, nadaremno próbując dotrzeć do swej pogrążonej w rozpaczy matki. Słowa trawionej mglicą kobiety, która umarła z jego imieniem na ustach, musiały sprawić, że w końcu również Krili popadł w szaleństwo.
8
Gdy zalała ich powódź ostrego, stroboskopowego światła, Adam zadziałał instynktownie. Porwał koszyk i kilkoma susami dopadł pomnika. Domyślił się, że tak naprawdę chowa się za skamieniałym ciałem ukochanej Nericka.
– On atakuje Tiję! Musisz go zgasić, Adamie! Musisz! – zawyła Suey i wystrzeliła w kierunku pokraka strumieniem ognia. Świeczka zmniejszyła się o połowę, chlapiąc dookoła gorącym woskiem. Derra jęknęła i rzuciła się ku swej córce.
Adamowi nie trzeba było dwa razy powtarzać – poświęci jedną duszę, by ocalić drugą. Najwyraźniej Krili również poddawał się woli własnego, pasożytniczego Lurianina – dźwiękom, które wydawał, najbliżej było płaczu, jednak światło bezładnie chłostało przestrzeń dookoła.
A może on też chce… umrzeć? Czy to dlatego mnie szukał?
Handlarz sięgnął do koszyka. Zawartość grzechotała, póki jego palce nie zamknęły się na dwóch, pasujących do siebie półokręgach. Adam podrzucił je, a krawędzie rozbłysły, gdy elementy pieczęci połączyły się w całość. Na woskowej powierzchni jarzył się kształt, jaki mogły zostawić tylko odciśnięte w wosku usta.
– Estelle! – poprosił handlarz, wykorzystując jeden ze swych najcenniejszych pocałunków. Pieczęć rozbłysła ponownie, a z jej wnętrza wyłoniło się widmo. Kobieta o długich, sięgających pośladków włosach rozpostarła ręce i wypuściła ciemność, w której utonęła luminescencja pokraka. Jako potomkini słynnego niegdyś mima, Marcela Marceau, Estelle potrafiła roztoczyć wokół siebie absolutną ciszę. Jej wpływ był tak przytłaczający, że nie znalazł się dotychczas Lurianin zdolny stanąć z nią w szranki.
Istota, która opanowała Kriliego, nie była wyjątkiem. Gdy widmowa kobieta złożyła ramiona na piersiach, naprzeciw Adama stał już tylko powykręcany, zakuty w zbroję chłopiec. Na oczach handlarza padł na ziemię. Jego ostatnie słowa pochłonęła ciemność.
– Teraz jesteśmy kwita, Adaś. Poznać cię było… dla mnie… za… – Widmo uśmiechnęło się smutno i rozpłynęło w powietrzu. Pieczęć uderzyła o posadzkę w deszczu woskowych okruchów. Pęknięta i pusta.
Handlarz zgarnął opuszkami szczyptę pyłu i przystawił palce do nosa. Estelle pachniała miętą i tuberozą – tak jak wtedy, gdy się poznali. Gdy jej pomógł, a ona odwdzięczyła się pocałunkiem. Wiedział, że gdziekolwiek teraz jest, zapewne właśnie przestała być tamtą Estelle.
Kiedy zapanował nad uczuciami, uklęknął przy małym Krilim i przystawił czoło do jego zdeformowanej, ziębnącej głowy.
– Bez sensu. Zupełnie bez sensu… – mruknął, tuląc ciało chłopca.
Gdzieś za jego plecami Derra wybuchnęła płaczem. W ciemności powtarzała imię Tiji. Luminescencja dziewczynki zanikła, co oznaczało, że i jej niedola wreszcie dobiegła końca.
– A może… niekoniecznie?
2 dni później
Sztuczne słońce świeciło na kopule Szklarni, imitując gwiazdę, którą od wielu lat przysłaniał czarny dysk Systemu Długiej Nocy. Dawało tyle ciepła, co prawdziwe, było też równie żółte. Realny wydawał się wiatr, korony drzew, szum pobliskiego potoku i przemykająca nieopodal wiewiórka. A może… może to nie tylko złudzenie?
Adam ściągnął kapelusz z siatką zabezpieczającą przed pszczołami i otarł pot z czoła. Wrzucił do topiarki kilka kolejnych, świeżo wyeliminowanych z uli plastrów wosku i patrzył, jak ich powierzchnia zaczyna się stopniowo szklić.
Wrzucił nakrycie głowy do luku bagażowego stojącego nieopodal wozu i przysiadł obok lśniącej równym płomieniem Suey.
– Tyle się wydarzyło, a jednak… Odblask właściwie tego nie odczuł, prawda?
– Bo dla ludzi zawsze ważniejszy był święty spokój niż prawda, Suey. Doktor Nerick żył w świecie iluzji, troszczył się przede wszystkim o własne czyste sumienie. Pomagał, ha! Tak naprawdę co najwyżej sobie samemu… A historia pokazała, że mój gatunek nie potrafi uczyć się na błędach. Nie oczekuję, że to zrozumiesz.
– Hmm… Wydaje mi się, że za dużo czasu spędzasz w ciemności. – Lurianka mrugnęła, ekwilibrystycznie zwijając swój płomyk w coś na kształt oka. – Adamie, powinniście być z tego dumni. Targające wami uczucia, wasza niepewność, wasza… żarliwość! Tak! To esencja człowieczeństwa! Coś, czego Lurianie wcześniej nie znali. Dlatego są tacy zafascynowani!
– Ty też jesteś zafascynowana, Suey?
– No pewnie! – Świeczka zaśmiała się gromko.
– Gdy nadejdzie odpowiedni moment, mieszkańcy Odblasku poznają prawdę. Na razie wystarczy im wiedza, że pokrak przestał zagrażać osiedlu. Niech Derra dojdzie do ładu ze swoimi uczuciami i wtedy…
– Nie zabierzesz jej ze sobą, prawda? Poprosisz tylko o pocałunek?
– Tak.
Adam poczuł się nieswojo. Wiedział, że kobieta, po wszystkim co przeżyła, potrzebuje znów zaznać przestrzeni. I że skrycie czeka na tę propozycję. A jednak nie mógł pozwolić sobie na towarzystwo innego człowieka.
Siedzieli dłuższy czas w milczeniu, ciesząc się pięknem otaczającej przyrody, odwlekając chwilę, w której trzeba będzie zstąpić do klaustrofobicznych tuneli i nieustannej pieśni maszyn podtrzymujących życie habitatu. Adam pomyślał, że jeszcze nigdy nie tęsknił tak za przeszłością, której nie było nawet dane mu poznać.