- Opowiadanie: Jacek_L - Wieszczba niemowy

Wieszczba niemowy

Opowiadanie osadzone w uniwersum Krainy Martwej Ziemi. De facto stanowi rozwinięcie jednego z rozdziałów tomu “Pieśń i krzyk”. Znajomość trylogii nie jest konieczna do czytania. Teks opublikowany był na łamach Nowej Fantastyki 427 (04/2018). ### Niestety nie zachowałem finalnego pliku, a więc poniżej jest wersja przed ostatecznymi poprawkami redakcyjnymi i korektorskimi. Mam nadzieję, że wybaczycie mi tę niedogodność. ### Zapraszam :)

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Wieszczba niemowy

Bogurt siedział wsparty na blankach podestu bojowego liburny i wpatrywał się tęsknie w szumiące na brzegu trawy, których źdźbła zieleniły się na przekór nadchodzącej zimie. Wolał patrzeć na nie, wspominając senne lato, niż na lutnię, opartą obok jego kolan niczym niemy wyrzut sumienia. To tylko instrument! – pomyślał ze złością. – Poślednie pudło, jakie zakupił od wędrownego handlarza zeszłej wiosny w nadziei, że odmieni się jego los. Tylko instrument, który oparty obok zdawał się spoglądać na swego właściciela z politowaniem. Oczywiście lutnia nie miała oczu i Bogurt dobrze o tym wiedział, lecz od dłuższego czasu czuł na sobie czyjś wzrok, spojrzenie od którego włoski na jego karku unosiły się ostrzegawczo. Rozejrzał się. Kilku marynarzy zajętych było swoimi sprawami, a dziesiętnik przechadzał się wolno z rękami założonymi z tyłu. Łopoczące ponad jego głową, królewskie sztandary, rzucały tańczące cienie na lśniący nowością pokład. Wioślarze pracowali w ciszy opuszczając i unosząc rytmicznie wściekle czerwone wiosła, zbyt sprawni, aby ktoś musiał im dyktować tempo. Graf-poseł, wraz ze swą świtą, krył się na rufie we wnętrzu pysznie haftowanego namiotu. Słońce tańczyło w złotej nici, którą wpleciono w materiał, ślizgało się po rzeźbach wieńczących rufowy pokład i barierkach rozpalając reprezentacyjny okręt blaskiem chwały. Nikt nie interesował się znudzonym pieśniarzem, który cierpiał z braku natchnienia…

Kupił lutnię za srebrnego dukata, cały swój majątek, jaki wtedy posiadał, a który, czego nigdy nikomu nie zamierzał zdradzić, ukradł pijanemu kupcowi. Pulchny człowiek spadł ze swego wozu wprost w pył drogi. Bogurt pomógł mu z powrotem wleźć na zydel i machał na pożegnanie trzymając pod butem sakiewkę. Prawdę mówiąc była ona jedynym powodem dla którego w ogóle podbiegł do złorzeczącego kupca i pocił się w obawie, że ten dostrzeże zgubę. Nie dostrzegł, a Bogurt stał się nagle bogatym człowiekiem. Przynajmniej w swoich oczach.

Po kilku dniach pijaństwa został mu ostatni srebrny dukat który, w przypływie naiwnego żalu wymieszanego z bogobojnym strachem, postanowił przeznaczyć na zmianę swej nędznej egzystencji.

Żal i strach tliły się w nim od poprzedniej nocy, gdy w śmierdzącej stodole, grzmocił córkę karczmarza. Ludzie gadali, że jest opóźniona i bliżej jej do zwierzęcia niż człowieka, ale Bogurtowi to nie przeszkadzało, szczególnie, że jako niemowa nie mogła nikomu się poskarżyć.

Rzęził ze zmęczenia lecz trzymał ją mocno i napierał na ociekające potem pośladki, które mlaskały raz za razem o jego własne uda. Napierał podniecony jej urywanym, zmęczonym oddechem i wywróconymi z rozkoszy lub bólu, oczami. Jęczała, wyła i drapała deski poddając się jego woli, co sprawiało mu dodatkową przyjemność, hipnotyzowało i nie pozwalało przestać. Bezwolna suka!

Czuł jak jej nogi naprężają się, jak oddech przyśpiesza. Rzucała głową, a skołtunione włosy biczowały obnażone, drżące piersi. Zakrywały bielmo oczu i rumiane policzki odsłaniając jedynie rozchylone usta, z których, coraz wyższą nutą, wydobywał się zwierzęcy jęk.

On też, po raz wtóry, zbliżał się do końca i tym razem wiedział, że będzie to prawdziwy koniec, że nadwątlone siły nie pozwolą mu ustać na nogach i ta hipnotyczna chwila urwie się nagle, ale parł ku niej jak strudzony okręt ku brzegowi w trakcie sztormu, świadom, że zaraz roztrzaska się o skały, że nie ma już ratunku. Parł bezwolnie nie mogąc złapać tchu.

Jego słabnące dłonie zsunęły się z zaczerwienionych ramion dziewczyny, nogi uginały, lecz biodra wciąż poruszały szczytując. Miriady gwiazd wirowały w jego głowie i już miał osunąć się na ziemię, gdy nagle, spocone uda dziewczyny chwyciły go w pasie z zaskakującą siłą. Jej ciało naprężyło się unosząc do jego twarzy. Nie widział jej, lecz poczuł gorący oddech na swych ustach, gdy krzyknęła charkliwie:

– Trzy głowy wyprują ci trzewia, wygryzą serce, wyssą szpik! – Rozluźniła mięśnie tak nagle, że zatoczył się w tył z trudem utrzymując równowagę. Jej ciało opadło na deski z głuchym łoskotem. Nie żyła.

Przerażony Bogurt uciekł, nim ktokolwiek znalazł trupa. Ukradł konia i popędził traktem w mrok. Wolał wtedy stanąć oko w oko z czającymi się w leśnych ostępach istotami, niż oddać w ręce kmieci.

Bogowie mu sprzyjali i wystraszony koń niósł go, aż do brzasku. Potem padł z wycieńczenia. Bogurt ruszył dalej na własnych nogach. Chciał czym prędzej oddalić się od śmiertelnego rzężenia, jakie niosło się echem za jego plecami, wciąż zbyt przerażony by zauważyć brak portek. Żal mu było dziewczyny, ale nade wszystko siebie samego, bo słowa niemowy uważane były za najstraszliwszą wieszczbę. Nie pamiętał już co prawda, co mu powiedziała, ale wiedział, że była w jej słowach okrutna śmierć, a Bogurt wcale nie chciał umierać.

Ostatni srebrny dukat wciśnięty był w sakiewkę, która lepiła się do jego piersi. Wtedy właśnie postanowił, że musi odmienić swój los. Przecież, w opowieściach starych kobiet, które powtarzano zimową porą, wieszczba była prawdziwa dla tych, którzy wciąż szli swoją drogą. Przypisana i niezmienna, ale można było od niej uciec, jeśli się z tej drogi zboczyło. Gubiła wtedy ślad, zbaczała na manowce!

Bogurt przysiągł więc sobie, że odmieni swój los przy najbliższej okazji, że talara przeznaczy na zakup pierwszej rzeczy, jaka będzie na sprzedaż i że pójdzie za wolą bogów stając się tym, kim każą mu się stać.

Gdy uniosły się poranne mgły dostrzegł w oddali miasto i uśmiechnął się, bo dobrze je znał. Wiedział, że tuż za bramą, ku której zmierzał trakt, swój niewielki kram ma płatnerz.

– A więc będę wojownikiem! – zwrócił się ku niebiosom, a potem powtórzył to drzewom i łąkom, jakie go otaczały, w obawie, by któryś z bogów nie poczuł się dotknięty. Naturalnie miał dość oleju w głowie, by zdawać sobie sprawę z prostego faktu, że nie miecz ani nie topór robią z ludzi wojowników, a nader wszystko, że on sam nadaje się do takiej roli jak koza do żeniaczki, ale w tamtej chwili nie miało to znaczenia. Liczyło się tylko to, aby zmienić swój los przynajmniej na jakiś czas, by wieszczba utraciła swą moc. Tak, w tym właśnie Bogurt był dobry. Drobne oszustwa, kłamstwa i lanie miodu na serca tylko po to, aby zdobyć kilka groszy. Tak zarabiał na życie odkąd wygnano go z rodzinnej osady. Cóż… mielenie mąki było o wiele mniej interesujące od cnoty córki młynarza.

Srebrny dukat powinien wystarczyć na zakup topora, tarczy i portek. Mógłby kupić miecz, ale wtedy na portki by mu zabrakło, a jednak…

– Zdaje się, że noc mieliście nie najlepszą? – skrzekliwy głos wyrwał go z zadumy. Dopiero wtedy dostrzegł, że w cieniu młodych brzózek stoi kupiecki wóz, a jego właściciel kończy właśnie obsikiwać krzaki. Wątły zapach gotowanej kaszy wypełnił nozdrza.

– Witaj dobry człowieku! – głos mu zadrżał, lecz opanował się zaraz – Borutniki mi spodnie z tyłka zerwały, ale uciekły gdy tylko zajrzały między me nogi. Ot i historia taka, że fiut mój niczym święty topór Estala złe mary odgonił!

– Bajarz z was przedni jak słyszę! – zaśmiał się kupiec podchodząc do wozu – Mam nosa do talentów, możecie mi wierzyć. O proszę ja was! – krzyknął uradowany sięgając pod płachtę – jeśli grosza co macie to lutnię mogę wam sprzedać! Z nią i waszym pomyślunkiem wnet nie tylko na portki, ale i na strawę zarobicie!

 

– Nie! – Bogurt zerwał się trącając instrument, który brzdęknął cicho.

– Hola! – krzyknął dziesiętnik – ludzi mi nie strasz darmozjadzie!

– Pilnuj swego nosa – odburknął sadowiąc się znów i wspierając na blankach podestu – Pieśń układam! – dodał ze złością.

– Zaiste do twojego chrapania tańczyć można – zarechotał dziesiętnik, a inni mu zawtórowali.

– Śledź zasrany – mruknął Bogurt i odwrócił wzrok.

Majestatyczne szczyty Smoczych Gór zbliżały się z każdym dniem mozolnej żeglugi. Wciąż odległe i obce, lecz już dość wyraźne, by pieśniarz czuł chłód niepokoju na myśl, że będą musieli je przekroczyć.

Nie palił się do tego i miał swoje powody. Pierwszy raz opuścił granice Wondettel, co napawało go lękiem. W dodatku zabrano go wprost w Martwicę, a raczej tam, gdzie Martwica powinna się znajdować. Dobrze o tym wiedział, bo przez ostatni rok nauczył się co najmniej tuzina pieśni na jej temat. Tymczasem zamiast spodziewanej śmierci znalazł tu tylko monotonię, nudę i cholerne robactwo, które latało każdego wieczora, próbując wleźć mu do nosa, uszu, a nawet dupy, gdy wystawiał ją za burtę chcąc ulżyć kichom.

Nie ma już Martwicy! – nie wierzył słysząc to pierwszy raz. Nie ma Martwicy! I, kurwa, naprawdę nie było, a on jak ostatni dureń dał się wciągnąć w tę szaloną wyprawę.

Stolica, Carmennes, której ulice cuchnęły nierządem i szemranymi interesami w starych dzielnicach, a sztuką i pachnidłami tam, gdzie przenieśli się kupcy i szlachta.

Przez miesiąc układał rymy dla pewnej podstarzałej grafiny, aż w końcu znudziła się i podziękowała mu za muzykę i uciechy w alkowie, jakich jej dostarczał. W złości powiedział kilka słów za dużo, a ona odwdzięczyła się z nawiązką. Drzwi do pańskich domów zatrzasnęły się przed Bogurtem jak w pieprzonej bajce, a w dodatku plotkowano, że grafina opłaciła zbirów aby utarli mu nosa.

Bogurt nie zamierzał sprawdzać ile w plotce jest prawdy i ruszył do portu. Liczył, że znajdzie jakąś łajbę, na której pokładzie pożegna niewdzięczne miasto i tak też się stało.

– Chciwy idiota! – tak właśnie powinien się nazywać.

Piękna liburna wystrojona w królewskie proporce, gwardziści prezentujący broń i orszak kroczący w takt muzyki, przyciągały jak gnijące mięso przyciąga muchy. Zebrany tłum podziwiał przepych i teatralność z jaką wnoszono na pokład lektykę.

Bogurt stał w pierwszym szeregu więc dobrze słyszał słowa młodego posłańca, który przybiegł w ślad za pochodem by zdyszanym, rwącym głosem oznajmić, iż jego pan zaniemógł i nie wyruszy w drogę. Był świadkiem poruszenia jakie wywołała wiadomość i już liczył na jeszcze ciekawsze, niż dotychczas, przedstawienie, gdy rozbiegany wzrok jednego z gwardzistów zatrzymał się właśnie na nim.

– Ty człowieku! – krzyknął mężczyzna w tunice z herbem Wondettel, spod której wystawały kolcze rękawy i już po chwili stał przed Bogurtem wpatrując się w niego jak sroka w gnat. – Skąd masz tę lutnię?

– Ja? – zdziwił się Bogurt – Jest moja! – Zacisnął dłoń w obawie, że gwardzista zechce mu ją wyrwać – Jestem pieśniarzem! – dodał powstrzymując chęć ucieczki i odzyskując trzeźwość myślenia.

– Świetnie, wybornie! – Twarz mężczyzny rozciągnęła się w szaleńczym uśmiechu – Umiesz układać rymy?

– Jestem pieśniarzem – powtórzył Bogurt. Nagle wkoło niego zrobiło się pusto, bo gawiedź, jak zawsze wolała obserwować sytuację z bezpiecznej odległości. Mimowolnie przełknął ślinę.

– Tak, wybornie! A chcesz zarobić? – Gwardzista zamrugał wymownie. – Dużo zarobić?

– Ja?

– Dziesięć srebrnych dukatów.

– Dziesięć?

– Dobrze, tuzin i wikt, co ty na to?

– Tuzin dukatów za co? – Zainteresował się Bogurt.

– Za rejs w jedną stronę… To razem dwa tuziny srebrnych monet, a więcej jak się sprawisz. Co ty na to?

– Miałbym układać rymy?

– Niewiele – Gwardzista pochylił się i dodał konspiracyjnym szeptem – Ruszamy na wschód z rozkazu królowej.

– Ach tak…

– Królowa życzy sobie, aby o tej wyprawie powstały pieśni. Miał z nami płynąć znakomity bard, ale zachorował i sam rozumiesz… – Ponownie mrugnął konspiracyjnie. – On nie zarobi, ale ty możesz. W końcu co za różnica, kto ułoży strofy, nieprawdaż?

– Czternaście srebrnych dukatów – Bogurt oblizał wargi. Najdalej na wschód były wodogrzmoty Balantej, gdzie Święta Rzeka płynąca przez Górną Krainę docierała do uskoku i spadała w dół, wprost do Simare. Nawet jeśli mieliby potem płynąć na północ to też nie miałby nic przeciw, choćby do samego Morronu. Wszędzie przyda się pieśniarz – Czternaście dukatów, wikt i żadnego wiosłowania, ani innych robót! – zaznaczył – tylko poezja i pieśni.

– Do czarta – Zezłościł się gwardzista, ale kiwnął głową – Zgoda, ale ani grosza więcej.

– Świetnie – Bogurt uścisnął jego dłoń – Kiedy odpływamy?

– Już! – Gwardzista pociągnął go w stronę trapu.

– A kiedy wracamy?

– Jak bogowie pozwolą.

 

O ile pozwolą – pomyślał z przerażeniem, gdy kilkanaście dni później wciągali liburnę pradawnym traktem ku Górnej Krainie. Kil zgrzytał na balach, które kilku ludzi przenosiło na zmianę przed dziób. Inni ciągnęli z mozołem za liny, stopa po stopie zbliżając okręt ku Martwej Ziemi.

– Nie ma już Martwicy durniu! – warknął dziesiętnik ciągnąc Bogurta za nogę z wody do której zdołał dobiec – Spieprzaj z powrotem na górę, albo obetnę ci kulosy i zaciągnę tam na sznurku – Wyciągnął z za pasa topór i podstawił przerażonemu bardowi pod nos. Jego zimny wzrok dawał jasno do zrozumienia, że nie żartuje.

Wkrótce liburnę zwodowano by ruszyła w górę Świętej Rzeki zostawiając za rufą szum wodogrzmotu. Wtedy Bogurt zrozumiał jak wielki popełnił błąd. Ich celem była bowiem jakaś mityczna kraina, która miała się znajdować hen za pasmem Smoczych Gór. Graf-poseł wiózł tam w imieniu królowej dary i słodkie zapewnienia o sojuszu – Bogurtowi kręciło się w głowie, gdy słuchał tych rewelacji – Wiózł także propozycję podziału Górnej Krainy między Wondettel i Nife. Nie to jednak było dla barda najgorsze. Najgorsza była świadomość, że nijak nie uda mu się skoczyć za burtę i wpław ruszyć z powrotem, bo raz, że dziesiętnik kazał go przykuć na przednim podeście, a dwa, że wkoło miało się roić od powrotników, które tylko czekały, aby ktoś nieopatrznie opuścił okręt.

Jednak wbrew zapewnieniom gwardzistów, Bogurt przez dwa tygodnie nie ujrzał ani nie usłyszał żadnego z ożywieńców i uznał ostatecznie, że okrutnie z niego zakpiono.

– Śledzie sromotne, błazny zasrane – mruczał pod nosem dość cicho, aby nie być słyszanym.

Gdy minął trzeci tydzień, dziesiętnik kazał go uwolnić.

– Jak kiep chce to niech skacze, żywy do domu nie wróci – Wzruszył ramionami, a Bogurt wiedział, że mówi prawdę. Samotny powrót byłby zbyt dużym wyzwaniem dla takiego tchórza jak on. Bez jedzenia, sił i nadziei… Czy tego chciał, czy nie, zostało mu tylko wypełnić zadanie i liczyć na to, że zdołają powrócić cało. Liczył też na to, że zapłacą mu jak obiecali.

W końcu więc usiadł na podeście, do którego zdążył się przyzwyczaić i zaczął układać pieśń o drodze jaką dotychczas przebyli. Nie szło mu jednak. Słowa nie chciały posłusznie wynurzać się z zakamarków pamięci i układać wedle jego woli. W zamian grały mu na nosie kryjąc we wspomnieniach lub cisnęły bez ładu i składu. Kilka razy sięgał po lutnię, by po chwili odłożyć ją na miejsce, przekonany, że gdyby tylko instrument mógł mówić, drwiłby z jego niemocy. Złośliwe pudło! – sapnął pod nosem drapiąc się po karku. Nie znosił tego uczucia, mrowienia i włosków stających dęba jak gdyby czyjś wzrok wwiercał się w niego z dziką zachłannością.

– Jesteś tylko pudłem – mruknął cicho lecz nie poczuł ulgi. Skóra mrowiła go wciąż tak samo. Wkrótce znów wpatrywał się w szumiące trawy i poddawał ogarniającej senności.

 

***

 

– Wrak! Wrak przy brzegu! – Krzyk mógłby obudzić umarlaka. Tupot nóg i szczekliwe komendy. Wiosła uniosły się ponad taflę wody pozwalając, by okręt wytracił i tak niedużą prędkość.

– Co się dzieje? – zasapał poseł wynurzając się z namiotu i mrużąc przekrwione oczy.

– Tylko spójrzcie, panie. – Dziesiętnik wskazał przechylony kadłub, który zarył dziobem w piaszczystym dnie. – Nie nasz.

 

Nadbudówka rufowa z niewielkimi świetlikami burtowymi i umieszczony na niej pokład wydawały się równie obce jak trzy maszty połączone pajęczyną takielunku i przekrzywione reje na których zwinięto żagle.

– Nie widzę wioseł –  Graf zmarszczył czoło.

– Ani załogi – Chrząknął dziesiętnik i spojrzał pytająco – Co robimy, panie?

– Co? A tak… Myślę, że trzeba…

– Kotwica! – krzyknął dziesiętnik. – Wiosła na pokład!

– …płynąć dalej – dokończył poseł.

– To by było nierozsądne panie. Ten okręt płynął z nurtem, a więc stamtąd, gdzie zmierzamy.

– I co z tego?

– Wiedząc co go spotkało, będziemy wiedzieć na co się szykować.

– Mówcie jaśniej – Graf podrapał swój podwójny podbródek – żołnierzu – dodał z wyższością, gdy zbliżyło się do nich kilku gwardzistów i jego własny sługa.

– Jeśli ktoś ich zaatakował to może zaatakować i nas, panie. – Dziesiętnik wzruszył ramionami. – wejdziemy na pokład i sprawdzimy. Może kto się tam ostał przy życiu.

– Kpicie?

– Osiadł tu nie dalej jak kilka dni temu… Może nawet wczoraj. – Dziesiętnik przyglądał się wrakowi. – Pewnie dryfował z nurtem biorąc wodę.

– Skąd to wiecie?

– Byłem szyprem już wtedy, gdy wy żeście dupy na dworze lizali, żeby wam jaką posadę dali – burknął tracąc cierpliwość.

– Jak… śmie… – zachłysnął się Graf, a jego sługa rzucił się by poklepać swego pana po szerokich plecach.

– Nie pieprzcie jak nic mądrego do powiedzenia nie macie i wracajcie do namiotu, panie – dodał z przekąsem.

– Ja się…

– Poskarżycie się jak wrócimy, a na razie pozwólcie, że zadbam o bezpieczeństwo nas wszystkich – Dziesiętnik dał znak marynarzom, aby spuścili niewielką szalupę. – Bogurt, darmozjadzie! – Machnął w stronę przedniego podestu. – Złaź do łodzi, będziesz miał o czym śpiewać!

 

– Żebyś wiedział, że poskarżę – mruknął poseł odsuwając ze złością kotarę.

– Ukarzecie go panie! – wyszeptał mu do ucha sługa – Bardzo ukarzecie!

– Zgnije w lochu! – powiedział bez przekonania zły, że dufny dziesiętnik ryzykuje powodzeniem misji. Poczuł ciepłą dłoń na swoim policzku. Odtrącił ją. – Przynieś mi wina!

 

***

 

Weszli na pochylony pokład z trudem utrzymując równowagę. Wszędzie panował porządek, jak gdyby okręt został opuszczony chwilę temu. Jeden z marynarzy wdrapał się na uniesioną rufę, by rozwinąć zwisające z niej proporce.

– Trzy węże wypełzające z okręgu… – dziesiętnik szturchnął pieśniarza – Widziałeś kiedyś coś takiego?

– Nie.

– Nie jesteś zbyt pomocny, co?

– Ja tu tylko rymy…

– Jak masz na imię?

– Bogurt – odpowiedział niepewnie.

– A ja Derfus. – Dziesiętnik uśmiechnął się cierpko. – I miałem tylko przypilnować, abyśmy dopłynęli do Kas Brethil, a teraz stoimy na tym samym pokładzie, Bogurcie, choć żaden z nas nie ma na to ochoty.

– Aha…

– Coś tu się wydarzyło i lepiej, abyśmy wiedzieli co, bo wtedy może uda nam się uniknąć podobnego losu. – Poklepał pieśniarza po ramieniu – A wiesz kiedy nam się to uda?

– Kiedy? – Bogurtowi nie podobał się kierunek, w którym zmierzała rozmowa.

– Kiedy każdy z nas zapomni o tym co chciał tylko robić i zajmie się kurwa robieniem tego co trzeba. Rozumiesz?

– Tak – mruknął zrezygnowany.

– Świetnie – pochwalił Derfus – A teraz zapieprzaj do tamtych drzwi i zobacz co jest pod pokładem!

– Na Estala, ja?!

– Tak ty! – Pchnął go. – Hej tam, pomóżcie pieśniarzowi dostać się do drzwi!

Do burty ponownie dobiła łódź, tym razem z kilkoma gwardzistami.

– Czemu posyłasz tego durnia? – spytał jeden z nich gramoląc się na pokład.

– Najmniejsza strata.

 

Bogurt tego nie usłyszał. Zbyt był przerażony, gdy marynarze z wprawą wciągali go po pochyłych deskach wprost, ku rufowej nadbudówce. Chwycił się relingu przy schodach na górny pokład i zamarł nasłuchując. Z wnętrza nie dobiegał żaden dźwięk. To ma być robienie tego co trzeba? Pomalowane na zielono, solidne i gustownie rzeźbione drzwi. Sięgnął dłonią ku skoblowi. Włosy zjeżyły mu się na karku. Pociągnął. Głuchy trzask zapadki i drzwi rozwarły się uwalniając bezwładne ciało, które odtrąciwszy rękę barda zsunęło się po pokładzie, uderzyło o kolumnę masztu i wpadło z pluskiem do wody.

– Kurwa mać! – wrzasnął Bogurt tracąc grunt pod nogami i zawisając na barierce.

– Świetnie darmozjadzie! – pochwalił dziesiętnik ruszając w stronę trupa. Gwardzista był szybszy i chwycił ciało nim oddaliło się od wraku. Razem z marynarzem wciągnęli je między przywiązane do pokładu skrzynie i odwrócili twarzą do góry.

– Szary trup – marynarz wykonał ukradkiem gest, który miał chronić przed wzrokiem Ariath.

– To Gar Ael. – Dziesiętnik pochylił się nad nim obmacując pierś i brzuch. – Nie ma żadnych ran.

– Zakryjcie, bo niemiło patrzeć – szepnął gwardzista, gdy kolejni ludzie schodzili, by obejrzeć znalezisko i cofali się na widok paskudnie wykrzywionej twarzy. Tylko Bogurt nie zamierzał oglądać zwłok. Ściskał barierkę starając się zapanować nad żołądkiem, który próbował wydostać się przez gardło.

– Co go zabiło, zaraza? – spytał ktoś z lękiem.

– Prędzej strach – ocenił dziesiętnik.

– Portki ma obesrane? – Któryś z marynarzy chciał zażartować, ale nikt się nie zaśmiał.

– Trzeba przeszukać wrak – Dziesiętnik odwrócił się od trupa – Bogurt, nie śpij! Właź do środka!

– Saaaam? – jęknął pieśniarz.

– Wy dwaj. – Dziesiętnik kiwnął na gwardzistów. – Idźcie z nim.

 

Bogurt zanurzył się w wilgotny mrok i przywarł do kolumny podtrzymującej pokład. Serce waliło mu w piersi, a język kleił się do podniebienia. Stał czekając aż oczy przyzwyczają się do niewielkiej ilości światła, jaka dostawała się do wnętrza przez wąskie świetliki, pewien że zaraz ktoś lub coś się na niego rzuci i wciągnie w trzewia okrętu, gdzie nikt nie zdoła mu pomóc.

– Rusz dupę! – syknął gwardzista. Ten sam, który zwerbował Bogurta do załogi obiecując czternaście srebrnych dukatów. Niech je sobie teraz zeżre!

Otwór w podłodze był kilka kroków od niego. Otwarty zapraszająco jak wejście do przeklętego lochu z którego się nie wraca. Śpiewał kiedyś taką balladę o śmiałku, który zszedł w czeluść zapomnianej twierdzy by odnaleźć dla swej ukochanej skarb. Zamiast niego odnalazł bolesną śmierć… Bogurt nie miał nawet ukochanej, nie miał dla kogo umierać. Pobudzona strachem pamięć nurzała się w najgorszych koszmarach, jakie przeżył do tej pory. Wydało mu się nagle, że czuje na twarzy ciepło oddechu. Odległe widmo córki karczmarza zaciskało martwe uda na jego sercu. Kurwa mać!

Zgrzytnął miecz wysuwany z pochwy. Chłodny sztych zmroził włoski na karku Bogurta.

– Chyba cię… – chciał zaprotestować, ale zimny wzrok gwardzisty sprawił, że słowa zamarły mu w gardle. Jak w transie puścił słup, padł na kolana i podpełzł do włazu. Wilgotny opar przesycony zapachem drewna i zgniłych lin niósł w sobie jeszcze coś mdlącego.

Nad jego głową zamigotało światło.

– Masz i przestań dzwonić zębami. – Żołnierz podał mu płonący kaganek. – Jesteśmy tuż za tobą.

Bogurt zacisnął dłoń na kaganku, przerzucił nogę przez krawędź i oparł ją na szczeblu drabiny. Drugą dostawił obok, po czym zorientował się, że w ten sposób nie uda mu się zejść. Chciał się odwrócić przodem do drabiny, ale zdrętwiała stopa ześlizgnęła się i runął w czeluść oblewając się oliwą z kaganka. Ogień rozświetlił mrok.

 

***

 

– Ślady panie! – marynarz wskazał ręką na brzeg.

– Co? – nie zrozumiał dziesiętnik wyrwany z zamyślenia – gdzie?

– Wygnieciona trawa, jakby zeszli na ląd.

Derfus przeszedł chwiejnie do burty. Rzeczywiście, ślad niknął wśród traw. Był szeroki, a to znaczyło, że nie zrobił go jeden człowiek. Do czarta! Był zły, że sam tego nie zauważył wcześniej. A więc nie było tak źle jak się obawiał. Może po prostu uszkodzili okręt na jakiejś skale lub walnęli w dryfujący pień, osiedli tu na mieliźnie i ruszyli w drogę powrotną lądem? On by pewnie tak zrobił jeśli przecieku nie udałoby się zatamować. To nie była lekka liburna, którą łatwo wyciągnąć na brzeg, by dokonać napraw, a ciężka krypa… – Rozejrzał się ponownie. – Żadnych śladów walki na pokładzie. Był pewien, że okręt został opuszczony i musiało się to stać niedawno. Przeszło mu przez myśl, że mogliby jeszcze dogonić marynarzy, przecież nie mogli odejść daleko. Mogliby spróbować, ale słońce chyliło się już ku zachodowi, a więc nie zostało zbyt wiele czasu.

– Co o tym myślicie panie? – spytał marynarz drapiąc się po niegolonej brodzie.

– Zeszli na ląd – Kiwnął głową Derfus próbując zignorować trupa, którego nogi wystawały spomiędzy beczek – Na to wygląda.

Nieludzki wrzask odbił się echem od burt. Okręt zawibrował gdy coś przewaliło się w jego wnętrzu. Stłumiony krzyk przemieszczał się pod ich stopami, aż urwał tak nagle jak pojawił.

Dziesiętnik zorientował się, że zaciska dłonie na obrzeżu burty. Wszyscy na pokładzie zamarli jakby ich wycięto z suchych pni. Patrzyli na niego szeroko rozwartymi oczami. Otrząsnął się.

– Do środka! – krzyknął wyciągając zza pasa topór i wspinając się ku rufie.

 

***

 

Graf-poseł odstawił kielich i łypnął na zdobny kufer, w którym przewoził dary i pisma przeznaczone dla władcy obcej krainy. Władczyni – poprawił się w myślach i skrzywił. O wiele bardziej wolałby, aby tajemniczym władcą był mężczyzna, bo nigdy nie miał śmiałości do kobiet, za to… Jego słudzy szykowali strawę. Odwróceni tyłem, ubrani w krótkie tuniki sięgające ledwie poniżej pasa i obcisłe rajtuzy podkreślające kształt pośladków, które graf bardzo lubił. Zgrabne pośladki – co zawsze powtarzał – były tym, czego światu potrzeba. Graf nigdy nie ufał ludziom, których tyłek nie mieścił się w jego kanonie piękna. Uważał również, że człowiek, który wynalazł rajtuzy powinien zostać wyniesiony na ołtarze. Jego zdrowie! – wzniósł kolejny toast, mimo, iż poprzedni miał być już ostatnim. Graf jednak wybaczył sobie ten brak konsekwencji tłumacząc go chęcią ukojenia nerwów, które drżały zaniepokojone wrakiem i decyzją jaką podjął dziesiętnik. Owszem, graf rozumiał motywy jego działania, lecz jako poseł musiał stawiać na pierwszym miejscu cel misji. Wystarczyły już kłopoty z, owładniętym chorobą i majaczącym pod pokładem, żercą. Nie dość, że nie było z niego żadnego pożytku to graf obawiał się, czy niemoc nie okaże się zaraźliwa i czy wkrótce kolejni nie zaczną toczyć piany z ust i pocić się krwią. Choć ostatnio tak dużo mówiło się o konflikcie jaki narastał wśród kapłanów, że prędzej w tym upatrywał przyczynę. Wzdrygnął się na wspomnienie cierpienia, jakie było udziałem kapłana. Pomyśleć, że królowa pokładała tak dużą wiarę w jego moc, że zrezygnowała z wysłania dwóch kolejnych okrętów wypełnionych wojskiem.

– Panie… – Sługa wpatrywał się w grafa błękitnymi oczami. Jasny kosmyk włosów wysunął się frywolnie spod czepca, który okrywał jego głowę i kręcił się nad powieką. – Strawa gotowa.

– Podaj. – Poseł skinął odganiając od siebie myśli, na które nie było w tej chwili miejsca.

Tajemnicza kraina Nife i sojusz, o którym królowa mówiła z taką radością, jak gdyby był już faktem. Graf słuchał jej słów i trudno mu było pokładać w nich wiarę. Jakże to być mogło, że królowa Azure rozmówiła się osobiście z władczynią Nife, której imienia graf nie pamiętał, i jakże to być mogło, że wynegocjowała pokój… Dobre sobie! Pokój z Gariel Ael? Tymi samymi, którzy sto pięćdziesiąt lat wcześniej nabijali na pal Wondettelczyków tylko dlatego, że mieli czelność uprawiać ziemię? Z Czartami, które pożerały żywcem niewinnych? – Graf zacisnął pięść. – Czy to możliwe, by sto pięćdziesiąt lat wystarczyło, aby zaślepione żądzą walki i podbojów bestie, szukały w Wondettel sojuszników zamiast ofiar? Trudno mu było to pojąć, ale tak właśnie powiedziała królowa, a to znaczyło, że jest to prawdą i graf, mimo wszystko, powinien w to wierzyć. – Jego nozdrza połechtał zapach kaszy. Lubił proste dania i subtelność, która była w nich ukryta. Na wielu dworach uznawano, że dobre jedzenie powinno również bawić, a więc płacono krocie kucharzom, którzy zaszywali faszerowane wróble w przepiórkach, przepiórki w kaczkach, a kaczki w łabędziach, które za pomocą czarodziejskich sztuczek śpiewały na stole. Albo te wszystkie kolory i dania kształtowane na podobieństwo pałaców czy scenek, jakie zdobiły płótna na ścianach. To wszystko było dla grafa tylko jarmarcznymi sztuczkami, zabijającymi prawdziwą subtelność skrytą w zwykłym połączeniu smaków. Kasza z kawałkiem sarniny, nie za twardej, ale i nie za kruchej, polanej z umiarem sosem, była najwykwintniejszą ucztą, bo dzięki swej skromnej formie pozwalała by to zmysł smaku był pobudzany, pieszczony i traktowany po królewsku. Można się nią było delektować z zamkniętymi oczami. O tak… Graf nie pozwalał nigdy, by jego uwagę odciągały nieistotne szczegóły. Mimo mylącej powierzchowności trzeźwo patrzył na wszystko dokoła i w tej właśnie cesze upatrywał decyzję królowej o wysłaniu go z tak ważką misją. Azure wiedziała co robi, a on nie chciał zawieść jej oczekiwań. Jakkolwiek młoda królowa wydawała mu się nieco zbyt podatna na humory, to była przecież krwią z krwi Mergippa i należało wierzyć, że wkrótce powściągnie swe emocje. Oczywiście, gdyby była młodzieńcem wtedy z pewnością nastąpiłoby to szybciej… – Skarcił się w myślach, świadom, że nie ma to żadnego znaczenia i przemawia przez niego tylko własna sympatia. – Nife, królestwo Nife i sojusz potwierdzony pieczęciami. To było najważniejsze.

– Jedzcie panie, bo stygnie – szepnął sługa.

– Racja – przytaknął poseł pochylając się nad misą. Niech się jeszcze dziesiętnik pobawi w penetrację zatopionej krypy, tyle ile potrzeba by zjeść ze smakiem, a potem przypomni mu, jakie są zadania i kto tu ma ostatnie słowo. – Rozgryzł kęs czując jak soki spływają na język. Zamknął oczy i westchnął z rozkoszą. Gdzieś na zewnątrz rozległ się stłumiony krzyk.

 

***

 

– Trupy! – Bogurt dyszał chrapliwie. Poparzona twarz piekła i pulsowała bólem – Utopce tam na dole…

– Ruszają się? – spytał dziesiętnik krzywiąc się mimowolnie.

– Tak, nie, kurwa! Skąd mam wiedzieć?

– Byłeś tam – przypomniał.

– Paliłem się, na Estala! – zachłysnął się – Biegłem na oślep do wody, a tam pływały trupy.

– Bogurt…

– Nie, chyba nie… – pieśniarz próbował zignorować ból, który utrudniał mu skupienie – chyba to nie powrotniki.

– Inaczej by nie wrócił cały, nie dałyby mu – mruknął któryś z marynarzy. Inni pokiwali głowami.

– Taki tchórz przegoni każdego powrotnika – parsknął gwardzista.

– Pierdol się! – Bogurt miał dość.

– Spokój! – Dziesiętnik zajrzał na dół, gdzie wciąż tliło się kilka słabnących ogników. Dobrze zaimpregnowane drewno nie chciało się palić.

– To co? – gwardzista stanął obok niego – Schodzimy?

 

***

 

Sługa pojawił się w wejściu.

– Fałszywy alarm panie!

– Na pewno? – Graf-poseł trzymał w dłoni butelkę do której wsunął przed chwilą niewielki rulon pergaminu.

– Tak panie, ponoć to tylko pieśniarz się poparzył oliwą. Zaraz będą wracać.

– Dobrze – odetchnął poseł i odstawił butelkę. Po chwili jednak sięgnął po nią znowu i zatkał dobrze korkiem. Na wszelki wypadek, gdyby cokolwiek się wydarzyło ta butelka była jedyną szansą na to, że w Wondettel dowiedzą się o ich niepowodzeniu. Wystarczyło by spłynęła nurtem i nie rozbiła się spadając z wodogrzmotów Balantej… Zważył ją w dłoniach. Wytrzyma – Taką przynajmniej miał nadzieję, choć o wiele większą pokładał w tym, że nie będzie musiał wyrzucać jej za burtę.

Zarejestrował poruszenie na pokładzie, a więc grupa wróciła. I dobrze, bo najwyższy czas ruszać dalej. Ktoś szarpnął płachtę. Graf-poseł odwrócił się, aby wyrazić stanowczy protest, ale zamarł z rozwartymi ustami widząc podniecony wzrok dziesiętnika.

– To był okręt poselski! – Derfus rzucił na stół zapisane pergaminy – Płynęli do nas! – Wskazał na jeden z nich na którym wyraźnie widoczny był herb Wondettel tuż obok innego, wpisanego w okrąg.

– Trzy węże – wyszeptał graf pochylając się nad dokumentem – Nie potrafię tego przeczytać.

– Żerca?

– Od kilku dni bez ducha, ale… Tak, macie rację… – Nie odrywał oczu od zamaszystego pisma śledząc linijkę za linijką – Azure to jedyne słowo, które łatwo zrozumieć… Nie pojmuję – Pokręcił głową – Płynęli do nas, a więc może naprawdę zależy im na sojuszu? Może wreszcie ktoś tam w tym Nife poszedł po rozum do głowy. Nowe pokolenia, frakcje, nowa polityka… Gariel Ael i Czarty dążące do zawarcia pokoju z Wondettelczykami, kto by pomyślał…

– Czarty nie mają rozumu – dziesiętnik splunął – Są gorsze niż zwierzęta!

– Dlatego dałbym wiele, by się rozmówić z ich posłem.

– Znaleźliśmy kilka trupów, ale reszta musiała zejść na ląd całkiem niedawno. Rozumiecie, panie? – spojrzał wymownie. – Ślad jest wyraźny, nie mogli odejść daleko!

– Skąd ta pewność? – Graf musiał przyznać w duchu, że podekscytowany dziesiętnik zyskiwał w jego oczach. Wydawał się bardziej… Władczy? Być może, lecz to nie był czas na folgowanie własnym potrzebom.

– Trupów jeszcze nie wzdęło – powiedział cicho. – Zginęli nie dalej niż dwa dni temu.

– Jak? – chrząknął poseł – jak zginęli?

– Kilku w walce, chyba… Dopadło ich jakieś zwierzę, albo…

– Tak?

– Nie wiem panie – przyznał dziesiętnik. – Dwóch nie ma żadnych śladów, żadnych ran, a reszta poszlachtowana i… – zawahał się – …coś ich rozszarpało.

– Aha.

– Ale reszta opuściła okręt, a wśród nich poseł, taki jak wy. Tam we wraku znaleźliśmy tylko marynarzy, a więc sami rozumiecie, że…

– Rozumiem dziesiętniku – Zabębnił palcami o własną, pulchną, dłoń z trudem kryjąc ekscytację – Co proponujecie?

– Ruszymy po śladach i spróbujemy ich dogonić. Niech wrócą i płyną z nami.

– Zaraz będzie ciemno – przypomniał poseł.

– Weźmiemy pochodnie to żadne licho nas nie tknie, a powrotników tu nie ma jak sami widzicie.

– Miały być… Tak mówiła królowa.

– Ale żadnego nie widzieliśmy, zresztą! – Derfus zniecierpliwił się. – Żelazo mamy więc szkoda czasu na pieprzenie po próżnicy. Ruszamy?

– Dobrze – westchnął graf. – Weź tuzin ludzi i idźcie, ale jeśli do rana ich nie odnajdziecie…

– Do jutrzejszego wieczora panie – poprawił dziesiętnik. – Idąc szybko powinniśmy ich wtedy dogonić. Ranek to zbyt wcześnie.

– Dobrze, dobrze – Poseł machnął ręką. Chciał coś jeszcze dodać, ale dziesiętnika już nie było.

 

***

 

Bogurt siedział w łodzi i trząsł się ze złości na własną głupotę. Pomagało mu to choć na chwilę zapomnieć o bólu i włoskach jeżących się na karku. To dziwne, że nie spłonęły razem z brodą, wąsami i czupryną. Powinien zaprotestować i nie płynąć do tego cholernego wraku. Ot co! Pieprzony dziesiętnik myślał, że może nim pomiatać, ale niedoczekanie jego! Zaraz znów wróci na pokład liburny, wlezie na przedni podest, swoje królestwo, i nie ruszy się stamtąd, aż do końca rejsu. Właśnie tak!

Byli w połowie drogi, gdy na pokładzie liburny pojawił się Derfus.

– Zawracajcie do brzegu! – Rozkazał donośnym głosem.

– Do brzegu? – upewnił się jeden z wioślarzy.

– Do brzegu! Wysadź ludzi i wracajcie po resztę!

– Tak panie!

– Nie! – zaprotestował Bogurt.

– Zamknij się do cholery – Siedzący obok gwardzista szturchnął go. – Rozkaz to rozkaz.

– Ale ja nie chcę – mruknął pieśniarz.

– Mam to w dupie.

Bogurt spojrzał na niego z nienawiścią by po chwili opuścić z rezygnacją wzrok.

 

Wkrótce dziób zaszurał o dno. Wyszli na brzeg brodząc w płyciźnie. Dwóch ostatnich gwardzistów odepchnęło łódź, aby popłynęła po dziesiętnika i resztę. Bogurt wyciągnął dłoń i pozwolił, by poruszane lekkim wiatrem źdźbła przesuwały się między palcami. Trawy Martwej Ziemi – pomyślał czując narastający niepokój. – Cholernej Martwicy, której… już nie ma. W oddali krwista tarcza słońca zanurzała się poniżej krawędzi uskoku. Spływała ku Wondettel oddając Górną Krainę we władanie mroku. Na liburnie rozpalano latarnie i pochodnie, które zalewały niewielką szalupę upiorną poświatą. Odbiła od burty. Bogurt wzdrygnął się na ten widok. Oto zbliżała się do nich ognista bestia nieznanego. Brawo! Teraz nagle spłynęło na niego natchnienie i prawie pożałował, że nie zabrał lutni.

 

– Trzymaj! – Dziesiętnik podał mu worek – Jedzeniem się nie poparzysz.

– Derfus… – Pieśniarz spojrzał na dowódcę – Po co tam idziemy?

– Odmienić los tej wyprawy – mrugnął i machnął na ludzi, by ruszali.

Zanurzyli się między szumiące trawy, które zdawały się błyszczeć w świetle pochodni. Wysoko ponad ich głowami rozpalały się kolejne gwiazdy.

 

***

 

Graf-poseł drzemał śniąc o złotych lokach, spomiędzy których wpatrywały się w niego modre oczy. Sięgnął ku nim i czując drżenie westchnął z rozkoszą.

– Panie! – wystraszony szept sługi wyrwał go z letargu.

– Czemu mnie… – urwał czując, że kadłub drży, jak gdyby ktoś walił w niego raz za razem. – Co się dzieje?

– Nie wiem, nikt nie wie! – Sługa chciał coś jeszcze powiedzieć, ale graf zerwał się i wybiegł na pokład. Marynarze kręcili się zdezorientowani szukając źródła dziwnych wibracji. Rozbudzeni wioślarze tłoczyli się przy maszcie.

– To od spodu! – ocenił sternik. – Bliżej dziobu chyba…

– Jak to od spodu? – Nie zrozumiał graf.

– To brzmi… – Sternik położył się na deskach i przyłożył do nich ucho. – To brzmi jakby ktoś rąbał w kadłub siekierą.

– Przecież…

– Tam się coś rusza! – wrzasnął jeden z marynarzy pokazując w stronę brzegu. Wszystkie oczy zwróciły się w tamtą stronę próbując sięgnąć wzrokiem poza krąg światła. Wszystkie, poza oczami grafa. Jego wpatrzone były w ociekający wodą, kudłaty łeb, który wynurzał się cicho zza burty na rufie. Zwierzęce ślepia i zakrzywione ostrze między zębami.

– Czarty – wyszeptał graf żałując, że ma przy sobie tylko sztylet o ostrzu tak krótkim jak życie, które mu jeszcze pozostało. Zacisnął dłoń na rękojeści i krzyknął na alarm. Chciał zaatakować gramolącą się na pokład bestię, lecz w ostatniej chwili oprzytomniał. Obok właził kolejny czart, następne były już na śródokręciu. Musiały podpłynąć niezauważone i bez trudu wdrapały się na niskie burty. Graf skoczył do namiotu, potknął się o zwiniętego na ziemi sługę, zaklął i dopadł do butelki. Upewnił się jeszcze, czy korek na pewno jest dobrze wciśnięty i pożałował, że dla pewności nie zalał go lakiem. Teraz jednak nie było już na to czasu. Tumult przed wejściem do namiotu i przeraźliwy wrzask. Graf dał susa w przeciwną stronę i ciął pięknie haftowany materiał. Wychylił się ku burcie i rzucił butelkę w nurt. Za nim narastała kakofonia walki, a mimo to usłyszał plusk. Przeszło mu przez myśl, że może skoczyć do wody i odpłynąć niezauważony, że to ostatnia szansa by ocalić życie. Bogowie! Jak bardzo chciał żyć… Przełknął ślinę i się cofnął. Sztylet błysnął w jego dłoni. Minął chlipiącego, sparaliżowanego strachem, sługę i wychynął na zewnątrz.

 

***

 

Bogurt zgiął się wpół i zwymiotował.

– To oni? – jęknął ktoś wpatrzony w stertę zakrwawionych szczątków nad którymi krążyły tłuste muchy.

– Na Ariath… Co im się stało?

– Zostali zeżarci… – Dziesiętnik nie mógł oderwać wzroku od głowy, której coś obgryzło uszy i nos, wyjadło policzki i szyję, do samej kości. Leżała na trawie u jego stóp wpatrując się w niebo pustymi oczodołami.

– Wracajmy panie! – błagalny ton Bogurta utonął w ryku, który rozległ się wśród traw.

Odwrócili się zdezorientowani. Źdźbła wkoło kotłowały się, choć nie było wiatru.

– Burda! – ryknął Derfus wyszarpując zza pasa topór.

Kudłate cielska czartów wynurzyły się z ciemności.

 

***

 

Czarna sierść czarta oblepiona była posoką, która spływała po sfatygowanym napierśniku. Mlasnął zakrwawionym ozorem i wsadził do pyska ostatni kęs ciepłego jeszcze serca. Było dobre i sycące, w sam raz by odzyskać siły po walce. Cmoknął z zadowoleniem.

– Wirnafurta naburata? – spytała ruda bestia stając przed swym rozkaźnikiem.

– Wirna – potwierdził, po czym wzniósł obie pięści i ryknął – Gafranota! Gafra ura nota!

Zawtórowało mu kilkanaście gardeł.

Wirna – machnął łapą, gdy umilkli. Posłuchali ruszając ku brzegowi. Rozkaźnik ostatni raz omiótł wzrokiem pobojowisko. To była dobra walka. Szybka i krwawa. Wciąż w nozdrzach czół smakowity strach ofiar. Dobra walka i dobry posiłek. Mlasnął. Stare rody Nife będą z niego zadowolone, obsypią złotem. Nowa rada nie ma racji. Nie wie, że pokój zły, a dobra wojna. Nie wie, ale się dowie. Pokiwał łbem, schylił się i sięgnął po nogę leżącego obok trupa. Wiszące na jego szyi trzy czaszki stuknęły o siebie. Chrupnęło, gdy łamał kość. Bladolice mięso było smaczniejsze od szarego. Powąchał kawałek i plasnął ogonem o ziemię. Dużo smaczniejsze! Po chwili szedł już w ślad za swymi podwładnymi ssąc świeży szpik.

Nieruchoma, martwa twarz Bogurta szczerzyła pożółkłe zęby, całkiem obojętna na stratę nogi. Na krwawej ranie w jego piersi usiadła tłusta mucha, by złożyć jaja między strzaskanymi żebrami. Trawy szumiały cicho.

 

Nieco dalej, w dole biegu rzeki siedzący na brzegu czart trącił towarzysza.

– Bugfuta? – spytał tamten.

– Duch! – Wskazał niewielki kształt płynący z prądem.

– Nubata…

– Duch, duch!

Barczyste cielsko zanurzyło się niechętnie w ciemnej toni by schwycić chyboczącą się butelczynę. Po wodzie niósł się stłumiony bulgot zatapianego okrętu.

Koniec

Komentarze

O! Ani jednego komentarza, a już punkt do biblioteki ;)

 

Obiecuję wrócić, jak przeczytam :)

Przynoszę radość :)

To ja :) Czytałam w NF i na dzień dobry tylko kliknęłam z braku czasu na wstawianie komentarza. Ale teraz nadrabiam. 

 

Muszę przyznać, że Wieszczbę… czytało mi się trochę dziwnie zaraz po lekturze Pieśni i krzyku. Część opowiadania była mi już znana i nie umiałam w żaden sposób patrzeć na tekst niezależnie od książki. Znając ją, nie odczułam w żadnym momencie zaskoczenia – bo już wiedziałam, co się stanie. Inny odbiór zapewne by był, gdybym tuż wcześniej nie skończyła książki.

Świetne natomiast jest, że bard jest tu postacią w pewien sposób wiodącą – otwiera i zamyka historię, zapewniając jej kompletność. Naprawdę niezły jest motyw przepowiedni – tego, że nie da się od niej uciec.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

No cóż, w opowieści, w której na początku zostaje rzucona klątwa, pod koniec można się spodziewać, iż ta klątwa się wypełni, szczególnie, że została wypowiedziana przez niemowę.

Jestem zaskoczona nie najlepszym, delikatnie mówiąc, wykonaniem. Byłam przekonana, że opowiadanie, które znalazło się w NF, będzie napisane świetnie. Wielka szkoda, Jacku_L, że nie pokusiłeś się o właściwe zaprezentowanie Wieszczby niemowy, skutkiem czego w opowiadaniu jest sporo błędów i usterek, a lekturę dodatkowo utrudniają nie zawsze poprawnie zapisane dialogi, że o zlekceważonej interpunkcji nie wspomnę.

 

To tylko in­stru­ment! – po­my­ślał ze zło­ścią – Po­śled­nie pudło… – Czy przed wielką literą nie powinieneś postawić kropki?

 

Czuł jak jej nogi na­prę­ża­ją się,, jak od­dech przy­śpie­sza. –> Wystarczy jeden przecinek.

 

nader wszyst­ko, że on sam na­da­je się do ta­kiej roli… –> …nade wszyst­ko, że on sam na­da­je się do ta­kiej roli

 

– Witaj dobry czło­wie­ku! – Głos mu za­drżał, lecz opa­no­wał się zaraz… –> – Witaj, dobry czło­wie­ku! – głos mu za­drżał, lecz opa­no­wał się zaraz

 

lecz już dość wy­raź­ne, by pie­śniarz czół chłód… –> …lecz już dość wy­raź­ne, by pie­śniarz czuł chłód

 

I kurwa na­praw­dę nie było… –> I, kurwa, na­praw­dę nie było

 

Car­men­nes, któ­rej ulice cuch­nę­ły ła­twym sek­sem… –> Zdaje mi się, że seks niespecjalnie pasuje do tego opowiadania.

 

Drzwi do pań­skich domów za­trza­snę­ły się przed Bo­gru­tem jak w pie­przo­nej bajce, a w do­dat­ku plot­ko­wa­no, że gra­fi­na opła­ci­ła zbi­rów aby utar­li mu nosa. Bo­grut nie za­mie­rzał… –> Wcześniej bohater miał na imię Bogurt.

 

– Tylko spójrz­cie Panie. –> – Tylko spójrz­cie, panie.

Formy grzecznościowe piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

– Ko­twi­ca! – krzyk­nął dzie­sięt­nik – Wio­sła na po­kład! –> Brak kropki po didaskaliach.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Może przyda się poradnik: http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

– …Pły­nąć dalej – do­koń­czył poseł. –> Skoro dokończył, to: – …pły­nąć dalej – do­koń­czył poseł.

 

zdrę­twia­ła stopa ze­śli­zgnę­ła się i runął w dół… –> Masło maślane. Czy można runąć w górę?

 

Wszy­scy na po­kła­dzie za­mar­li jak by ich wy­cię­to z su­chych pni. –> Wszy­scy na po­kła­dzie za­mar­li, jakby ich wy­cię­to z su­chych pni.

 

– Do środ­ka! –  krzyk­nął wy­cią­ga­jąc z za pasa topór… –> – Do środ­ka! –  krzyk­nął, wy­cią­ga­jąc zza pasa topór

 

Graf – poseł od­sta­wił kie­lich… –> Graf-poseł od­sta­wił kie­lich

W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy. Bez spacji.

 

i ob­ci­słe poń­czo­chy pod­kre­śla­ją­ce kształt po­ślad­ków… –> Obawiam się, że żadne pończochy nie są w stanie osłonić pośladków.

 

kró­lo­wa Azure roz­mó­wi­ła się oso­bi­ście zwład­czy­nią Nife… –> Brak spacji.

 

–Czy to moż­li­we, by sto pięć­dzie­siąt lat wy­star­czy­ło… –> Brak spacji po półpauzie.

 

– Ina­czej by nie wró­cił cały, nie dały by mu… –> – Ina­czej by nie wró­cił cały, nie dałyby mu

 

Wy­star­czy­ło by spły­nę­ła nur­tem i nie roz­bi­ła spa­da­jąc z wo­do­grz­mo­tów Ba­lan­tej… – Chyba miało być: Wy­star­czy­ło, by spły­nę­ła nur­tem i nie roz­bi­ła się, spa­da­jąc z wo­do­grz­mo­tów Ba­lan­tej

 

Graf poseł od­wró­cił się aby wy­ra­zić sta­now­czy pro­test… –> Graf-poseł od­wró­cił się, aby wy­ra­zić sta­now­czy pro­test

 

– Żyżko? –> Kim jest Żyżko?

 

– Azure to je­dy­ne słowo, jakie łatwo zro­zu­mieć… –> Raczej: – Azure to je­dy­ne słowo, które łatwo zro­zu­mieć

 

To brzmi jak by ktoś rąbał w ka­dłub sie­kie­rą. –> to brzmi, jakby ktoś rąbał w ka­dłub sie­kie­rą.

 

po­ka­zu­jąc w stro­nę brze­gu. Wszyst­kie oczy zwró­ci­ły się w tamtą stro­nę pró­bu­jąc się­gnąć wzro­kiem poza krąg świa­tła. Wszyst­kie, poza ocza­mi grafa. –> Czy to celowe powtórzenia?

 

i bez trudu wdra­pa­ły na ni­skie burty. –> Raczej: …i bez trudu wdra­pa­ły się na ni­skie burty.

 

po­tknął o zwi­nię­te­go na ziemi sługę… –> Raczej: …po­tknął się o zwi­nię­te­go na ziemi sługę

 

po­ża­ło­wał, że dla pew­no­ści nie zalał go laką. –> Chyba: …po­ża­ło­wał, że dla pew­no­ści nie zalał go lakiem. Lub: …po­ża­ło­wał, że dla pew­no­ści nie zalakował go.

Za SJP PWN: laka «żywica z drzewa sumak, używana do wyrobu ozdobnych przedmiotów i malowania wyrobów z innych materiałów; też: przedmiot pokryty tą żywicą» 

lak  «łatwo topliwa, twarda masa barwy czerwono-brązowej, używana do pieczętowania listów i paczek»

 

Bo­gurt zgiął się w pół i zwy­mio­to­wał. –> Bo­gurt zgiął się wpół i zwy­mio­to­wał.

 

– ryk­nął Der­fus wy­szar­pu­jąc z za pasa topór. –> – ryk­nął Der­fus, wy­szar­pu­jąc zza pasa topór.

 

Nie wie, ale dowie. –> Raczej: Nie wie, ale się dowie.

 

Bla­do­li­ce mięso było smacz­niej­sze od sza­re­go. –> Co to jest bladolice mięso? Czy mięso ma twarz/ lico?

 

-Duch, duch! –> Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm… Byłem pewien, że to finalna wersja. Być może źle oznaczyłem pliki, lub niechcący nadpisałem. Zdarza się. Dziękuję za wskazanie błędów – w pierwszej wolnej chwili skoryguję tekst.

Pozdrawiam

 

edit:

--------------------------------------------------

Poprawki wprowadzone. Dziękuję.

Powtórzenia zamierzone.

Bladolice mięso = mięso o białej twarzy (czarty wyrażają się i odżywiają specyficznie).

Tak, musiałem skasować finalną wersję (ta jest więc tuż przed ostatecznym ogarnięciem przez MC). Jeśli będę miał dłuższą chwilę to przelecę tekst na spokojnie i wprowadzę poprawki (porównując z wersją papierową).

Pozdrawiam

 

Zapraszam: www.jacek-lukawski.pl

Miło mi, że mogłam się przydać. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak, musiałem skasować finalną wersję

To jest straszna straszność i boli baaardzo… Odtwarzanie czegokolwiek jest gorsze niż tworzenie czegoś nowego. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Wykonanie faktycznie nie najlepsze, doszłam do zakupu lutni i póki co mnie zmęczyło. Bohater obrzydliwy, ale to akurat interesujące. Planuję wrócić, choć długość mnie nieco zniechęca.

regulatorzy

Jesteś nieoceniona yes

 

Śniąca

Kiedyś nadpisałem rozdział dzień przed terminem oddania. To dopiero boli wink

 

Żongler

Nie męcz się, jeśli Ci nie pasuje, bo nie o to chodzi w czytaniu smiley

Zapraszam: www.jacek-lukawski.pl

Dziękuję, Jacku. :D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Opowieść niezła, chociaż faktycznie człowiek tylko czeka, aż się klątwa wypełni. Fajna koncepcja wieszczby niemowy. To już faktycznie musi się spełnić. ;-)

Gorzej z wykonaniem. Interpunkcja kuleje, gdzieniegdzie coś poważniej zazgrzyta.

– Acha…

To już obciach. A trzymasz się tego byka konsekwentnie.

Niech się jeszcze dziesiętnik pobawi w penetrację zatopionej krypy, tyle ile potrzeba by zjeść ze smakiem, a potem przypomni mu, jakie są zadania i kto tu ma ostatnie słowo.

Podmiot uciekł.

 

No, ale skoro tekst został opublikowany, to złote pióro mu się należy.

Babska logika rządzi!

Finkla

Daje to wgląd, z czym musi się mierzyć redakcja i korekta przy tekstach dysortografika. Naturalnie to nie jest kwestia “niechcemisię” tylko wstydliwego “jakimcudemtegoniewidziałem”. Biorąc pod uwagę to, jak tekst wygląda źródłowo, cieszę się, że ślęcząc nad nim, potrafię wyłapać i skorygować większość potknięć. Niestety nie wszystkie.

Następnym razem zwrócę baczniejszą uwagę na to, czy wersja jest ostateczna i w wypadku jej braku, tekstu nie zamieszczę.

Powyższego nie usuwam. Mój błąd i moje konsekwencje. Przyzwyczajony już jestem.

Pozdrawiam!

Zapraszam: www.jacek-lukawski.pl

Przeczytałem :) W przeciwieństwie do przedmówców wcale nie nastawiałem się na to, że przepowiednia się wypełni. Bardziej liczyłem na to, że jednak Bogurt jakoś się jej wywinie :) Trylogia jeszcze przede mną, ale po opowiadaniu zapowiada się ciekawie.

Dobre dark fantasy, lubiące rzucać bohaterom kłody pod nogi :) Czytało mi się dobrze, przygoda wciąga. Bohater nie zdobył mego serca, ale trudno, bym go polubił za początkowe czyny.

Koncepcja wieszczby bardzo fajna. Nie miałem wątpliwości, że się spełni – tag “dark fantasy” zobowiązuje ;)

Jedyne, czego mi brakuje, to może czegoś mocniej zapadającego w pamięć. Oczekiwałem solidne fantasy i takie dostałem. Ale czasem chciałbym być w jakiś sposób zaskoczony.

Podsumowując: solidny koncert fajerwerków, nie odbiegający od spodziewanych formatów.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Z komentarzem wjadę w wolnej chwili. Na razie kliczek.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Fajne. Szczególnie pomysł z klątwą niemowy… Dobrze mi się czytało, mimo że nie do końca mój ulubiony gatunek. Gratuluję publikacji :)

Jakoś mnie nie uwiodło :(

 

Przynoszę radość :)

Nie moje klimaty. Pomysłowe, ale złote pióro ? 

Mi się podobało, szczególnie od momentu rozpoczęcia wyprawy. Lubię styl heroic fantasy, dark fantasy chyba trochę mniej, ale zawsze to dla mnie jakaś odmiana. Po lekturze tekst skojarzył mi się z opowiadaniem Królowa Czarnego Wybrzeża ze zbioru Conan z Cimerii Roberta E. Howarda, pioniera gatunku heroic fantasy.

Główny bohater opowiadania ginie, ale kto by go żałował.

Pozdrawiam, Feniks 103.

audaces fortuna iuvat

Nowa Fantastyka