Kopyta, zapadające się w miękkie błoto. Chrapliwe oddechy wierzchowców. Szczypiący,
wszechobecny mróz. Musimy dotrzeć zanim zacznie się zamieć, pomyślał Brawd, drapiąc się po szczeciniastym policzku. Jadący za nim niewysoki, szczupły mężczyzna wyglądał na wycieńczonego, ale nie chciał postoju. Twarz miał nieprzeniknioną, jedynie usta zastygły w grymasie zawziętości.
Cały Ani, stwierdził rudobrody wiking. Nigdy się nie podda, ale dobrze wie, że beze mnie nie przeżyje tu nawet dnia. Przejechali w milczeniu ostatnie kilka staj.
Robiło się coraz zimniej, odsłonięte palce mrowiły nieprzyjemnie, a po paru dniach spędzonych niemal wyłącznie w siodle miało się ochotę po prostu wyć.
– Ciężka zima tego lata – uśmiechnął się ponuro Ani, poprawiając wiszącą u pasa skórzaną sakiewkę.
– Ale jakim cudem?! Ull nie błogosławi jak dawniej?! – Wiking spiął konia i popędził prosto w mgłę. Samuraj westchnął tylko ciężko i klepnął siwego rumaka.
– Rusz się, Shiro. Brawd sobie bez nas nie poradzi.
***
Kroki. Jeden, drugi, trzeci. Rozlewające się po ciele znużenie. Czas zrobić postój. Wdech, wydech. Nic z tego. Trzeba usiąść. W miejscu, gdzie usiadła, nic już nie wyrośnie. Odpoczywała tak może z godzinę, dopóki nie zmarzły wszystkie niezapominajki. Potem wstała i ruszyła w stronę Dalen. Musiała przynieść zimę.
***
Stał tam i patrzył na nią, wcale nie jak na dziwoląga. Mały, o białym futerku, z sękatym kijem w łapce. Patrzył jak tamten, na morskiej wyspie. Jak Muminek.
Z zadowoleniem oblizała wargi. Dać się oswoić, a potem pożreć oswajającego, co za satysfakcja! Potem przypomniała sobie o zimie. Nie może teraz zjeść tej istoty, za dużo roboty ze oprawianiem i dzieleniem na porcje. Kiedyś nie było z tym problemu, pomyślała. Na przykład podczas wojny. Tysiące gotowych posiłków. Ludzie źle na reagowali na nią i jej dietę, co było o tyle nielogiczne, że sami to jedzenie produkowali. Tysiące ciał. Z rozrzewnieniem wspominała tamte czasy… Muminkopodobne stworzonko zniknęło już w czeluściach swojej norki. I dobrze. Przynajmniej nie będzie wodziło na pokuszenie Nadchodzącej z Mrozem. Tak się nazwała.
Szła, a z każdym jej krokiem przybywało pokrytych szronem łąk, oblodzonych dróg, pól i lasów. Setki sopli zwieszających się z długich gałęzi, oświetlonych blaskiem zachodzącego…
Dość. Tylko wiatr. Tylko mróz. Tylko Buka. Pomknęła przed siebie z oszałamiającą prędkością, a poły spódnicy furkotały, nie zaczepiając się jednak o nic. Oczy Nadchodzącej pałały nieznanym dotąd blaskiem. Szła się zabawić, po raz pierwszy od wieków. Szła stworzyć wieczny śnieg.
***
Czy można nie lubić najchłodniejszej pory roku? Jest przecież taka cudowna. Nadchodząca z Mrozem siedziała na ośnieżonym brzegu i moczyła nogi w strumyku. Tam, dokąd szła, nie budowano mostów. Więc jak przejdzie?
Wielu badaczy pradawnych zjawisk usiłowało odpowiedzieć na pytanie: czy Buka umie pływać? Nie było im dane się tego dowiedzieć. Jeden krok, szybki ruch łapą i wody strumienia rozstąpiły się, pozwalając Buce przejść. Spojrzała z satysfakcją i wymruczała słowa podziękowania. Strumyk zaszemrał tylko w odpowiedzi. Nadchodząca wspięła się na najbliższe wzniesienie i zlustrowała okolicę spojrzeniem zimnych, niebieskawych oczu; choć było słonecznie, nie musiała ich mrużyć – dopasowywały się do każdego światła.
Dostrzegła dwie ludzkie sylwetki, brnące przez oblodzone pustkowie. Wiedli ze sobą wierzchowce, które chyba nie miały już sił na dalszą podróż. Jeźdźcy wyglądali jeszcze gorzej: ten mniejszy ledwo powłóczył nogami, a ten drugi, z dziwną siekierką wystającą znad ramienia, był ranny w bok. Nadchodząca zbiegła z górki i podążyła ku nim.
***
– Brawd – Ani nerwowo poprawił wodze – tam chyba coś jest.
– Na górce?– wiking osłonił oczy dłonią i wpatrzył się w gasnącą linię horyzontu. – To stwór z lasu, dla nas zupełnie niegroźny. Nie interesują go ludzie – w tym momencie Brawd zachwiał się i spadłby, gdyby go Ani nie podtrzymał.
– Przeklęta rana – wyszeptał wiking – ile jeszcze mil do najbliższej osady?
– Około czternastu – oznajmił pobladły Ani, sadzając przyjaciela na ziemi – nie mógłbyś przejechać ich konno?
– Po tym lodzie? Zapomnij.
– Brawd? Ten stwór z lasu… Kim jest?
– Czemu tak cię to interesuje? – spytał szeptem wiking, leżąc na lodzie z zamkniętymi oczami.
– Bo idzie prosto na nas.
***
Temu pierwszego, z zaradziła szybko. Ot, kilka lodowych kolców. Kiczowato, ale skutecznie. Zahaczył ją wprawdzie toporkiem, ale to nic wielkiego. Przyschnie. Ten drugi, mniejszy, trochę wierzgał, więc musiała użyć pazurów.
Umierając, krzyczał coś o ocaleniu świata, o braciach i wojnie. O towarzyszach broni. Wariat.
***
Gdzieś w górskiej dolinie, w słabych promieniach zimowego słońca rozwijał się kwiat. Mały, szarawy i niepozorny, tkwił pośrodku tego wszystkiego, zupełnie nie wiedząc kim jest i co go czeka. Narodził się w Dalen, Dolinie Wiecznej Zimy. Wyrósł z maleńkiego, czarnego nasionka. Obok niego, prawie niewidoczna pod śniegiem, leżała zniszczona skórzana sakiewka. Płatki kwiatu wychyliły się ku światłu. I wtedy spadł na niego ciężki, podbity futrem but.
– Żwawiej tam, do kata! – rozległo się na górze – wojna jest! No co tak patrzycie, ćwoki?! Naaprzód marsz! Ten zasrany samuraj miał nam przynieść broń, bardzo groźną. Zwać ją mieli Nadzieją.
Kilkoro żołnierzy nadstawiło ucha. Co to za dziwna nazwa?
– Niestety, wariat ten poległ był rok temu. Wobec tego musimy sobie radzić sami. Jak zawsze. Czy to jasne?!
– Tak jest! – odparł chór podnieconych głosów i dało się słyszeć tupot.
Ucisk zelżał. Płatki kwiatu rozprostowały się, uniósł główkę ku słońcu. W miejscu, gdzie zapuścił korzenie, zawsze będzie zielono.