Słodki zapach lipy powoli zapychał nos, osiadał w porowatych płucach. To był ostatni ładny dzień tamtego lata. Inżynier Ib dyszał niczym szczęśliwy piesek z dworcowej pocztówki przedstawiającej miejski park w mieścinie zbyt małej, by znać ją z murów obronnych i bazylik.
Lecz chcąc wyrzec pełną prawdę o jego mieście, należy opisać spiczastą katedrę. Wyrzynała się z krzywego wzgórza wiele lat, niczym uparty, ostatni w szeregu ząb. Przed wojną katedra wymieniała spojrzenia z inną świątynią, prawosławną, wbitą po łagodniejszej stronie wzniesienia. Tę okrąglejszą wyrwano z korzeniami dwie niedziele po tym, jak ludziki w zielonych ogrodniczkach ułożyły szczerbate kamienie na cmentarzu. Na czwartej stronie bulwarówki uprzejmą czcionką wyjaśniono, iż przyczyną rozbiórki był upadek wiernych.
Młody Ib w świątyniach odczuwał miłą samotność. Łuki sklepienia narastały równolegle, mijając się w ciszy. To wtedy pojął związek między człowiekiem a kamieniem. Opuścił marmurowe objęcia katedry onieśmielony. Uciekający z kraju Żyd bez sznurowadeł kazał mu pytać o pierwszą połowę zeszytu Villarda de Honnecourt. „Drugiej nigdy nie znajdziesz” – dodał pospiesznie, zostawiając psa bez uszu na peronie dworca.
Gdy ziemia wygoiła się po wojnie, młody Ib, mając lat niespełna trzynaście, wyruszył w podróż do Warszawy obejrzeć wielkie miasto. Ujrzał wyskubane z fundamentów budynki oraz cegły wdeptane w ziemię, niczym miękkie owoce pod drzewem przy postoju. Wrócił w środę, przejęty. Matka do zupy z brukwi podała wodę cukrem. Przelał słodką wodę do talerza, nie patrząc na modlącą się rodzinę. Tego dnia odwiedził katedrę, by odgadnąć sposób kładzenia kamienia.
Ib nie znalazł ani pierwszej ani drugiej połowy zeszytu Villarda de Honnecourt. Rozpoczął więc studia w niskich, wyślizganych ławach z dala od swojego miasta. Nauczył się myśleć jaśniej – linią i ekierką. W wolne niedziele wyklejał ze sczerniałych zapałek modele mostów kolejowych i sprzedawał niemieckim dzieciom. Gdy żona Iba dopiero za trzecim razem opuściła szpital z niemowlęciem, wybrał się do gliwickiej świątyni, by zbadać pochylenie dośrodkowe kolumn narożnych.
Inżynier Ib powrócił w rodzinne strony z osłabionym sercem. Każdego ranka wyruszał do pracy ściskając w ręce kufer i perłowy hełm z grubego plastyku, na którym błyszczało logo przedsiębiorstwa budowlanego. Pewnego wieczora po małej kolacji (plasterek cytryny ze smugą marmolady) zwątpił w uczciwość nowego stróża nocnego. Gdy nadszedł zmrok pomaszerował niespiesznie w stronę placu budowy; nic nie mówiąc żonie, matce i ojcu, zabrał swojego jedynego syna i włożył mu w dłoń mosiężną latarkę cięższą niż jego ręka. Inżynier Ib miał słuszność – stróż zasnął nad szklanką czarnej herbaty, w której utopiła się stara mucha. Inżynier spędził z synem resztkę nocy na warcie, pilnując kopczyków piasku i ściany nowiutkich przęseł. Jego syn zasypiał w zadowoleniu na wyszczerbionej desce, uhonorowany przez ojca zaproszeniem na tak poważną misję.
Gdy po latach pracy w przedsiębiorstwie miasto wyrosło zdrowe jak ciasto, inżynier Ib odwiesił perłowy hełm na gwóźdź w piwnicy i wszedł ostrożnie po schodach do domu. Załatwił jeszcze kilka ważnych spraw: sprzedał bladoniebieską Warszawę FSO i kupił czerwone niemieckie auto; poprawił trzeci raz testament i podkreślił zakreślaczem, iż zabrania wołać na swój pogrzeb popa lub innego pana tego rodzaju. Wyjechał z żoną z miasta, uprawiali skrawek odziedziczonej ziemi. Wracał co parę lat, by pochować bliskich. Gdy żegnał ostatniego krewnego ze wschodniej linii, założył wiskozowy garnitur i pojechał koleją po krakowskiego popa. Przysłuchiwał się śpiewnemu pożegnaniu w obcym języku, a po eleganckiej stypie wybrał się do miejskiej katedry, by określić wielkość modułów.
*
W ostatni ładny dzień tego lata upał rozpuszczał kolory, a wzgórza wawrzynu parowały jakby wprost z płótna Renoira. Język inżyniera Iba zwisał ładnie jak kokarda. Przypominał szczęśliwego psa z pocztówki przedstawiającej typowy miejski park w mieścinie zbyt małej, by znać ją z murów obronnych i bazylik.
Jego serce pracowało jeszcze chwilę niczym bęben pralki, zatem zgodnie z instrukcją. Gdy program się skończy, pojawi się sygnał dźwiękowy. Tego dnia będzie to odległe brzęczenie pszczoły.