Pokój był urządzony z gustem. Ściany zdobiły różne trofea myśliwskie, w tym poroża jeleni i głowy żubrów. Nie brakowało również wypchanych figur wilków o różnych wielkościach i prezentujących się we wściekłych pozach. Pamiętnego wieczoru siedziałem naprzeciwko swojego zleceniodawcy, który poprosił mnie o wykonanie pewnego zlecenia.
Nazywał się Jacques.
– A więc posiada pan dużą kompanię handlową, monsieur Jacques? – zapytałem.
– Owszem. Odziedziczyłem ją po moim ojcu, który zaś przejął ją od swojego dziadka. Przejdę do sedna, sprawa jest poważna: Potrzebuję wilczego oleju.
– To nie takie proste. Niedawno rząd wprowadził restrykcje na ten surowiec. Wilków jest coraz mniej.
– Olivier Montogne zna kogoś w Skandynawii. Mógłby pomóc, gdyby oczywiście przyjął pan moją ofertę.
– Koszty podróży w tamte rejony są dość drogie.
– Ale opłacalne. Osobiście liczę na wzrost zysków po zdobyciu oleju. W dzisiejszych czasach wielu głupców woli skupywać olej wielorybi albo rekini niż zdecydowanie przewyższający je olej z wilka.
– Moje honorarium… – przerwałem.
– Dam panu tyle, ile będzie pan chciał. Proszę tylko o dostarczenie oleju, a wtedy otrzyma pan należne wynagrodzenie. Zgoda?
Niechętnie podpisałem umowę. Zwykle nie brałem nigdy takich zleceń, bo działałem wbrew prawu; mimo mojego fachu byłem też zagorzałym obrońcą przyrody, ale wolałem tego nie mówić mojemu przyszłemu zleceniodawcy. Mógł się rozmyślić. Pieniądze zawsze się przydawały.
Przeszliśmy do jadalni, gdzie czekał na nas bogato zastawiony stół. Trzeba było uczcić nawiązaną współpracę.
*
Moim skromnym oczom ukazał się ciekawy wizerunek zatłoczonego dworca kolejowego. Wszystko przesiąkło brudem. Poniektóre miejsca opanowały szczury, liżące krew z ciał, leżących pokotem na posadzce. Wnet poczułem na sobie wzrok żandarmów, maszerujących w moim kierunku.
– Imię! – rzucił rozkazem jeden z nich.
– Ferdinand – odpowiedziałem błyskawicznie. – Szukam niejakiego Oliviera Montogne. Gdzie mogę go znaleźć? – zapytałem.
– Nie wiem. I nie radzę się panu wtrącać!
– W co niby?!
– W nocy się pan przekona – odparł enigmatycznie wąsacz.
Minąłem dworzec. Szedłem dalej.
Wielobarwne stroje szlachciców, elegancko ubranych panów i dam, niezwykle życzliwych postaci, kontrastowały z widokiem ulicy, gdzie w opuszczonych zaułkach tkwił plebs, a raczej stłoczone, chude cielska, z obwieszonymi łachmanami. Ogrzewali się przy ogniu, rozpalonym w starych pojemnikach.
Zdezorientowany, nie wiedząc, gdzie powinienem szukać Oliviera Montogne, zostałem zaczepiony przez jednego z bezdomnych.
– Oliviera tu nie ma – wyszeptał mi do ucha.
Zamyśliłem się chwilę nad odpowiedzią. Już się odwracałem, ale prędko spostrzegłem, że nieznajomy zniknął mi z oczu, gdzieś w tłumie.
Usłyszałem krzyk. Przerażenie pojawiło się na mojej twarzy. W tym momencie rozległy się głośne strzały z karabinów żandarmerii w kierunku niewielkiego skupiska bezdomnych, tłoczącego się na otwartym terenie.
Tłum zaczął uciekać na wszystkie strony. Zdecydowałem pomóc jednemu z nich.
Porzuciłem moje rzeczy na ziemi i zacząłem biec. Rzuciłem się do przodu. Zdumieni gwardziści nie przestali strzelać. Jakież było moje zaskoczenie, gdy ocalony, okazał się być młodą kobietą o krótkich włosach. Postanowiłem zabrać ją w bezpieczne miejsce.
Po męczącym biegu zamanifestował się przede mną widok niezbyt dobrze traktowanego pensjonatu. Swoje rzeczy straciłem na ulicy. “Pewnie teraz skonfiskują je żandarmi”, zacząłem się zastanawiać. Jednak chwilowo straciło to znaczenie. Byłem ciekaw, co się tutaj działo.
Wnętrze nie wyróżniało się niczym szczególnym, poza kilkoma naprawdę ładnymi, lokalnymi wzorami, prezentującymi się na wyszytej serwetce, znajdującej się na biurku. Poprosiłem o pomoc urzędującego recepcjonistę. Z niechęcią się zgodził.
– Przykro mi. Nie przyjmujemy Ulverów.
– Co?! Co to znaczy? – rzuciłem zaskoczony.
– To znaczy, że poza zakwaterowaniem, nie mogę inaczej pomóc pańskiej…
Zadumałem się głęboko. Szukałem właściwej odpowiedzi, aby uniknąć jakiejkolwiek niezręczności. Od kilku lat nie byłem żonaty. W końcu zdecydowałem się odpowiedzieć.
– To moja podopieczna. Uczę ją jak polować na wilki.
Podkrążone oczy recepcjonisty wydawały się coraz większe.
- Ulver? Polujący na wilki? Niesamowite…
– Czy dostanę pokój?
– Nie ukrywam, że nie odpowiada mi… obecność pańskiej uczennicy, jednakże czułbym się źle, tracąc tak cennego gościa – prowadził swój wywód mężczyzna. – Ale oczywiście. Jeden z pokoi na górze jest wolny. Oto klucze. – Wręczył mi srebrny pęk z wygrawerowanym numerem.
Zaniosłem kobietę do pokoju. Sam zasnąłem na podłodze. Gdy się obudziłem, było rano.
*
Następnego dnia wyruszyłem na poszukiwanie Oliviera. Był mi potrzebny, bo inaczej bez niego mogłem się pożegnać z dużym wynagrodzeniem, jakiego chciałem zażądać od mojego zleceniodawcy. Chodziłem od zapomnianej uliczki do kolejnej, gdzie przebywali bezdomni, zwani też enigmatycznie Ulverami.
Grupa ogrzewała się przy ogniu. Pytałem się, czy widzieli człowieka o takim imieniu.
– To bardzo ważne. Ten człowiek nazywa się Olivier Montogne i jest mi bardzo potrzebny. Wiecie, gdzie mogę go znaleźć?
Milczeli.
Użyłem wilczego oleju. Ważne było, aby go nie przedawkować, bo skutki potrafiły być gorsze od kaca.
Wyliczyłem dwie krople i połknąłem je w mgnieniu oka. W racjonalnych ilościach specyfik zwiększał siłę fizyczną i zręczność, poprawiał krążenie krwi oraz rozjaśniał umysł.
– Wiem, że jeden z was go widział. Powiedzcie mi, gdzie on jest albo wezwę żandarmów.
Nagle na dźwięk tego słowa, którego znaczenie wszyscy bardzo dobrze znali, jeden z nich wystąpił z tłumu.
– Ja jestem Olivier Montogne. Czego chcesz?
Z tego, co mówił monsieur Jacques, ów osobnik był raczej eleganckim szlachcicem. W tym momencie, gdy patrzyłem na niego, jego strój należało określić jako poszarpane szmaty, niedbale zszyte i ledwo utrzymujące się na jego sylwetce. Dodatkowo twarz porastała broda, w której tkwiły resztki brudu.
– Ty nim jesteś?
– Hmpf. Nie wierzysz mi?
– Skoro tak… Jak dobrze znasz monsieur Jacques’a?
– Za dobrze. Choć to raczej on zna mnie, a nie na odwrót.
– Wiesz podobno jak zdobyć wilczy olej. Pomożesz mi?
Niespodziewanie drogą przejechał powóz, zatrzymany przez żołnierzy.
- Merde! Schowaj się!
Żołnierze zagaili woźnicę. Przez chwilę toczyli długą rozmowę, ale w końcu zdecydowali się odpuścić, widząc, że nie mają czego szukać.
– Ścigają cię. Po coś tu przyjechał?!
Wściekły uderzyłem Oliviera.
– Pomożesz mi czy nie?
– Masz poważny problem – stwierdził, po czym dotknął rozbitego nosa. – Za jakieś parę minut krew przestanie lecieć, ale ty… Odkąd stosujesz wilczy olej?
– Od paru dni.
– Widać gołym okiem.
Mężczyzna zerknął na swoich towarzyszy, wyraźnie zaniepokojonych.
– Zgoda. Pomogę ci, ale dopiero jutro. W nocy.
Nie do końca zrozumiałem, o co chodziło z tą porą dnia. Usatysfakcjonowany wróciłem z powrotem do pensjonatu.
***
Czułem zimno. Przenikało do mnie, do wszystkich moich członków na ciele. Wszystko działo się szybko. Poruszony czymś wyszedłem na zewnątrz chaty, zbudowanej w całości z drewna, w której się znalazłem. Dostrzegłem szereg drzew w oddali, pozbawionych liści – jak to w zimie.
Pomiędzy nimi kręciło się sporo wilków. Wówczas poczułem, że trzymam jakiś przedmiot w dłoni. Spojrzałem na rękę, w której trzymałem tajemniczy obiekt. Prosty pistolet skałkowy z wyraźnymi grawerunkami był gotów, żeby strzelić.
Wyciągnąłem dłoń przed siebie. Głuchy strzał sprawił, że zaświszczało mi w uszach. Echo gasło i rozpływało się w mojej głowie. Ze zdziwieniem dostrzegłem, że słońce świeciło jaśniej niż w dzień. Poszedłem dalej.
Poczucie nieustannego zimna pod moimi bosymi stopami towarzyszyło mi już od jakiejś chwili. Błyskawicznie zrozumiałem, że kroczę po śniegu; białym i puchatym. Wystarczyło niewiele i znalazłem się przy zwłokach zabitego przez siebie zwierzęcia. Przyjrzałem mu się.
Wilk z otwartą paszczą i martwym spojrzeniem leżał na ziemi. Jasnoczerwona posoka wylewała się z jego brzucha, prosto na niesłabnącą biel.
Nagle poczułem narastające pragnienie i silny głód, który zaczął opanowywać moją głowę. Zebrałem się w sobie i przeciwstawiłem tym myślom. Zostawiłem truchło w spokoju.
Próbowałem nawoływać Oliviera, ale nigdzie nie słyszałem jego głosu. Niespodziewanie dokonałem pewnego odkrycia.
Poprawiłem niski cylinder o barwie hebanu na mojej łepetynie i dopiąłem brązowy płaszcz. W jednym ręku trzymając pistolet, a drugą przedzierając się przez ciemne sosny, pokryte śniegiem, kilka metrów potem uwidoczniła mi się postać czarnego wilkołaka z posoką w pysku. Był duży, może nawet większy ode mnie – z pewnością nie dało się go pomylić, z jakimkolwiek znanym mi gatunkiem zwierzęcia.
Pomiędzy nim a mną znajdowała się rzeka, przecinająca średnich rozmiarów fragment wpół. Za ogromną bestią szerzyły się dalsze połacia dzikich terytoriów, zasłoniętych przez drzewa.
Nie wiem, co lub kto padł ofiarą dzikiego monstrum, ale również na sosnach za grzbietem wilkołaka pojawiały się wszechobecne ślady krwi, biegnące również po śniegu.
Bestia zacisnęła mocno zęby i mierzyła mnie jaskrawymi, żółtymi ślepiami, zastanawiając się kim jestem.
Odbezpieczyłem broń, która nie wydała przy tym żadnego dźwięku. Poczułem żelazny posmak na moim podniebieniu.
Nicość malowała się przed moimi oczyma.