- Opowiadanie: estera - Wicher

Wicher

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wicher

Braciszek wciąż kwilił. Płakał już od kilku dni. Rozdzierał gardło w rozpaczliwym krzyku, w niemowlęcym języku miotał przekleństwa, skargi i przestrogi. Przeczuwał coś swoim małym istnieniem, które nie do końca zdawało sobie sprawę ze swej odrębności. Dostrajał się do emocji i przejmował nastroje świata zewnętrznego uważając je za swoje własne, chwytał drobnymi piąstkami ulotne wrażenia, kurczowo je ściskając i rzucając nimi w przestrzeń.

Nic nie mogło przerwać wrzasku dziecka, które wybuchało złością i oburzeniem, gdy tylko któryś z domowników próbował uciszyć jego jęki, wsadzając mu kawałek zwilżonej mlekiem szmatki do ust. Odrzucał ją, wymachiwał rączkami i nóżkami, atakując pochylone nad nim twarze. Starszy brat przekonał się wielokrotnie, jak silne może być to różowe i zaślinione stworzenie.

Byliśmy bezsilni, granica naszej cierpliwości została dawno rozszarpana i przekroczona. Chodziliśmy zmęczeni, jak we śnie, marząc o ciszy i spokoju. Ojciec wychodził do pracy jak najwcześniej i wracał, gdy już tylko księżyc oświetlał mu drogę. Bracia także próbowali uciekać od udręki, jednak współczucie dla matki wygrywało i razem próbowaliśmy przeciwstawić się barierze dźwięku. Ja i siostra próbowałyśmy uspokoić go zabawą, strojąc dziwaczne miny i podtykając nasze zabawki, ale malec skutecznie ignorował nasze wysiłki. Na widok szmacianych lalek z guzikami zamiast oczu, wznosił larum, ogłaszał niebezpieczeństwo niczym syrena przeciwpożarowa. Matka na granicy rozpaczy próbowała układać go do snu na piersi, ale najmłodszy członek naszej zatroskanej rodziny płakał i nie pozwalał się uspokoić, aż nie padł z wycieńczenia, a trzeba mu przyznać, sił miał wiele.

Sąsiedzi skarżyli się, lekarze i zielarki byli bezradni, nawet stara Cyganka załamała ręce i pospiesznie opuściła nasz dom. Byliśmy skazani na zagładę, na potrzaskanie naszych jaźni, wygnani przez decybele na wieczną udrękę. Aura również nie sprzyjała, traciła spokój. Przedwcześnie nadeszła jesień, a wraz z nią lepka ciemność. Wicher rozwiewał ponure macki zmierzchu, rozdmuchiwał zmrok razem z liśćmi po murawie, osiadał na fasadach domów i gwizdał mroczne pieśni w kominach. Razem z braciszkiem wygrywał na naszych nerwach symfonie niepokoju, wspólnie pisali drażniące libretta jazgoczącej opery i toczyli się od świtu do nocy upiorną codą gwizdów i wrzasków. Braciszek zachęcony i ośmielony śpiewem nowego towarzysza, zmuszał nas do tańca wedle jego jeszcze bardziej udręczonych menuetów. A wiatr dął z całych sił.

Szyby w oknach drżały, jęki pogody wywoływały dreszcze. Ludzie zaczęli unikać wychodzenia na dwór w obawie przed podmuchami wichru, gotowymi porwać w przestworza nieostrożnych przechodniów. Drzewa uginały wieczne korony przed potężną siłą, biły pokłony przed chmurnym niebem, prosiły o łaskę, o litość nad ich wieloletnimi bytami. Wiatr był jednak nieubłagany, zazdrosny bożek domagał się ofiar od mieszkańców swego królestwa, wyrywał ptasie konstrukcje z rozłożystych ramion drzew, ciskał w dal nieporadne jeszcze pisklęta, ledwie opierzone, niezdolne oprzeć się wariactwu pogody. Dorosłe ptactwo trzepotało bezsilnie skrzydłami, wisząc nieruchomo w powietrzu, mogąc jedynie spoglądać na zagładę ich gniazd.

Chyba tylko głupie kury cieszyły się, gdy wiatr podrywał je do góry i miotał przez całe podwórze, leciały długo gdakając radośnie, a potem uderzały z impetem o sztachety płotu lub ściany kurnika i odurzone możliwością lotu, na krzywych nóżkach wbiegały ponownie na psią budę, by dać się ponieść i znów poczuć ową przyjemną lekkość oderwania stóp od ziemi. Zebraliśmy jednak ptasią czeredę, gdy jedną z kur wywiało w las i nie można było już jej odnaleźć. Razem z pozostałymi zwierzętami wprowadziliśmy je do naszych izb, były one trwalsze od dziurawej obory, zbitej z kilku krzywych desek, przewiewnej jak letnia sukienka.

Tej nocy, choć wydawało się to niemożliwością, wiatr zdawał się wiać jeszcze mocniej. Zwykłą ciszę ciemności rozrywały wietrzne krzyki ślizgające się po ścianach wąskich uliczek. Ludzie opuszczali swe domy i tłoczyli się w kamiennym kościele, zdolnym powstrzymać rozszalałe demony natury. Pastor wznosząc ramiona w górę prawił drżącym głosem, że to aniołowie apokalipsy dmą w niebiańskie trąby i rogi, że to wycie oznacza Sąd, że ludzie powinni paść na kolana i wyznać swe grzechy, bo koniec jest bliski, a wtedy wszyscy będą równi wobec Pana, niech więc modlą się, na litość boską. Opowiadał mi o tym później kolega ze szkoły; mojej rodziny zabrakło wśród trzódki Dobrego Pasterza. Mimo iż była to niedziela, nie mogliśmy uczestniczyć we wspólnej modlitwie, która przecież miała się odbyć w ciszy. Pastor zapewne nie przewidywał rozpaczliwych niemowlęcych krzyków wznoszonych do Pana, zostaliśmy więc w domu, opiekując się naszym małym tyranem.

Siedząc bezradnie przy stole, pogrążeni we własnych myślach, wyrywani co chwilę z zadumy wrzaskiem dziecka lub gdakaniem kury, czekaliśmy. Czekaliśmy, sami nie wiedząc czego oczekujemy. Odejścia wichury? Ciszy?

Tak, chyba wszyscy prosiliśmy o ciszę, to była nasza wspólna udręka i wspólne błaganie.

 

Usłyszeliśmy trzask, drzwiczki szopy na narzędzia wyrwało z zawiasów, przefrunęły przez podwórze niszcząc grządki marchewek, zatrzymały się dopiero na tylnej ścianie obory, grabie i łopaty zwaliły się na ziemię z łoskotem, stare dziurawe garnki zagrzechotały. Wicher podrywał je po kolei do tańca, wygrywał na nich sprośne melodie, a potem rzucał nimi o nasze okna. Wzdrygaliśmy się z każdym uderzeniem, aż w końcu szkło posypało się na podłogę. Zardzewiały rondelek z szaleńczą furią przebił się przez szybę, odbił od pieca, przekoziołkował przez sień, zatrzymał dopiero pod drewnianym stołem. Przez dziurę wdarł się do środka gniewny podmuch wichrowego demona, w jednej chwili zerwał obrus ze stołu, porwał na strzępy wyliniałe firanki, zrzucił z gwoździ obrazki i fotografie wiszące na ścianie, bezczelnie zaglądał nam pod spódnice i bujał wściekle kołyską braciszka, prowokując go do głośniejszego płaczu. Dzikie tango zniszczenia przerwał dopiero starszy brat, który nadludzką siłą pokonał napór wiatru i przyłożył do okna starą krajalnicę, zaraz dobiegli do niego pozostali braciszkowie z deskami, młotkiem i kilkoma gwoździami. Zabili szybko stłuczone okno, pozostałe zastawili meblami. Odetchnęliśmy z ulgą, gdy nagle…

Pukanie do drzwi. Zamarliśmy. Kto mógłby w taką wichurę odważyć się na przechadzkę?

– Może to tata? – zapytałam.

– Nie, za wcześnie. Dopiero zmierzcha i nie wypuściliby ojca w taką pogodę.

Nieznajomy zapukał ponownie, trzy razy.

– Kto zacz?! – krzyknęła moja matka i przystawiła oko do wąskiej szpary przy klamce, która pełniła rolę judasza.

– Otwórzcie, proszę. Wichura podła.

Matka niepewnie odsunęła zasuwy i kneble od drzwi, uchyliła je lekko, gotowa zawalczyć z żywiołem i ponownie je zatrzasnąć, gdy tylko obcy wślizgnie się do środka, jednakże… Wiatr nawet nie zagwizdał. Drzwi uchyliły się delikatnie i spokojnie zamknęły za nieznajomym, nie skrzypiąc nawet, jak miały w zwyczaju witać gości.

– Proszę wybaczyć nieuprzejmość, ale kim żeś pan jest? Nie ma u nas wielu gości, na pewno nie podczas wichury – zapytała matula, gestem proponując obcemu zdjęcie płaszcza.

Jestem podróżnikiem.

Jego głos elektryzował. Poczułam jak włosy na ciele stają mi dęba, wzdłuż kręgosłupa przebiegł dreszcz. Dwa słowa wypowiedziane przez nieznajome usta zmąciły powietrze w domu, atmosfera zgęstniała, jego obecność napełniała izbę wilgocią, a morowe oddechy lepiły się do gardła i zamierały w aorcie.

Gość nie zdjął płaszcza, odrzucił jedynie kaptur z czoła i usiadł przy stole we wskazanym miejscu. Nasz braciszek zaryczał jak ranione zwierzę, uderzał piąstkami o ściany kołyski, wprawiając ją w ruch i przesuwając w odległy kąt. Kury zagdakały, już nie głupio i radośnie, a nerwowo i z przestrachem. Bydło stłoczyło się po drugiej stronie domu, koń parsknął parę razy i kopytem próbował ryć w klepisku. Bracia niechętnie oderwali wzrok od twarzy przybysza i poszli uspokajać trzodę, ja natomiast chłonęłam jego oblicze bez mrugnięcia powieką. Miał mętne, szare oczy, które błyszczały w półmroku sieni nierealnym blaskiem, hipnotyzowały, jak oczy drapieżników, ślepia jadowitej żmii czy sokoła, gotowego rozszarpać szponami ofiarę. Czułam się jak polna mysz, niezdolna do jakiejkolwiek obrony, nie myśląca już o ucieczce, spoglądająca tylko w te oczy, obezwładniające spojrzenie zabójcy.

Czy mógłbym dostać ziołowej herbaty? Jestem spragniony.

Matka spłoszona, zapomniała o płaczącym braciszku i pospiesznie chwyciła za rondel, już miała rozpalać ogień, gdy opamiętała się w porę.

– Proszę wybaczyć, to się nie godzi odmawiać gościom, ale wichura… Napełni izbę dymem, nie będziemy mogli oddychać, nie palimy ognia podczas takich wiatrów… – płomień zapałki, którą trzymała w dłoniach ześlizgiwał się już po jej palcach. Zauważyła to dopiero gdy dosięgał paznokcia, strzepnęła dłonią, by ją zgasić.

Nie martw się o wiatr, nieszczęsna kobieto, nie odważy się.

Matka stała przez chwilę oszołomiona. Nazwano ją „nieszczęsną kobietą”. Z lekko otwartymi ustami, wbrew prawom logiki i doświadczeniu, rozwarła drzwiczki pieca. Zapaliła starą gazetę i wrzuciła ją do wnętrza metalowej puszki. Zasłoniliśmy wszyscy usta, gdy trzewia piecyka nabrzmiały ciepłem i czerwienią ognia, spodziewaliśmy się, że zaraz wypuści z sykiem języki płomieni w naszą stronę, kłapiąc stalową paszczą i chuchając w nas dymem, jednakże… Płomień nawet nie zawirował. Drewno trzaskało radośnie w ogniu, napełniając izbę przyjemnym ciepłem, dając światło i wydłużając nasze cienie. Podbiegłam prędko do okna, zajrzałam przez deski, ciekawa czyżby wichura niespodziewanie umilkła… Nic z tego, drzewa nadal uginały się pod palcami wiatru, gniecione jego ciężarem. Usiadłam przy stole, naprzeciwko gościa, z rozdziawionymi ustami zapytałam:

– Jak pan to zrobił?

Matka trzepnęła mnie otwartą dłonią w potylicę, syknęła, ze to niegrzecznie i wysłała do spiżarni po trochę wędzonego mięsa.

„Proszę wybaczyć, gospodarza, męża nie ma w domu, nie wrócił jeszcze z pracy. Niedługo będzie. Proszę wybaczyć, ale jakiej ziołowej herbaty by pan sobie życzył, mamy tylko rumianek, czy to wystarczy? Proszę wybaczyć…” Słyszałam jak matka krzątała się po izbie, wyciągając talerzyki i kubki, stawiając je na stole. Pospiesznie zabrałam pęto kiełbasy i trochę czerstwego chleba i pobiegłam na górę. Zdążyłam zobaczyć, jak nieznajomy wyciąga spod płaszcza sakiewkę i wręcza ją matce.

Mam tu trochę własnych ziół.

Wszystko było w nim dziwne. Zwierzęta w jego obecności wpadały w popłoch, braciszek płakał głośniej na dźwięk jego głosu, nawet wiatr bał się sprzeciwić jego słowom. W domu zrobiło się tłoczno. Zwierzęta dreptały w jedną i w drugą stronę, kury biegały po półkach z talerzami, stara krasula mełła jęzorem lniany obrus.

– Proszę wybaczyć, proszę wybaczyć… – powtarzała mama, próbując zaprowadzić porządek w izbie. Ściągała na ziemię kury, pilnowała ognia, wyrywała obrus z krowiego pyska, wszystko jednak daremnie. Gdy tylko jedna kura lądowała na klepisku, trzy inne wskakiwały pod sufit, krowa chwytała zaraz za resztki firanek, do tego jeszcze prosiaki ułożyły się na gościnnej sofie. W końcu dała za wygraną i opadła zmęczona na krzesło. Gość bacznie przyglądał się jej wysiłkom, z nieokreślonym uśmiechem na ustach. Usiedliśmy obok matki, tuląc się do jej boku i obserwując przybysza. Pierwszy odezwał się mój najstarszy brat.

– Więc podróżuje pan, tak?

Tak.

– A gdzie pan podróżuje?

– Jakie kraje pan zwiedził?

– Widział pan słonie? – zapytała siostrzyczka, ośmielona pytaniami braci.

– Dzieci, dzieci, to nieładnie!

Tak, widziałem słonie. Zebry, lwy i gepardy również.

Mała osiadła głębiej na kolanach mamy z błyszczącymi oczami i otwartymi ustami. Teraz już nic nie mogło przerwać jej fascynacji niespodziewanym gościem.

Widziałem wszystkie zwierzęta świata i zwiedziłem wszystkie kraje świata. Nie było, nie ma i nie będzie miejsca do którego nie zawitam. Wszędzie, gdzie zrodzi się życie, tam i ja będę.

– Nie wierzę! – krzyknęła siostrzyczka – Na pewno nie widział pan wszystkich zwierząt! Widział pan robaczki, które żyją tylko pod ziemią?

Tak, widziałem.

– Buja pan! Skąd pan mógł widzieć, skoro one żyją tylko pod ziemią?

Widziałem zwierzęta, które pełzają i widziałem zwierzęta, która wzlatują w przestworza. Widziałem takie, które stąpają po ziemi i widziałem takie, które pływają w głębinach.

– W takim razie, musiał pan też spotkać wielu ciekawych ludzi. – wtrąciłam.

Tak, spotkałem wielu ludzi.

– Polubił ich pan?

To dziwne pytanie, dziecko.

­– Dlaczego? – mój brat wzruszył ramionami. – A oni pana polubili?

Nie, nie wydaje mi się. Czasami przynosiłem im ulgę, jednak nie sądzę by żywili do mnie cieplejsze uczucia.

– Przynosił im pan ulgę? Czyli jest pan lekarzem?

– Można to tak ująć.

Nieznajomy umilkł, zanurzył usta w ziołowym naparze i sączył powoli ciepły napój, chwycił też za pajdę chleba i pokrojoną kiełbasę. Nauczono nas, żeby nie przeszkadzać dorosłym w czasie spożywania posiłku, toteż czekaliśmy niecierpliwie, aż skończy jeść i będziemy mogli zasypać go ponownie gradem pytań. Tak interesujący podróżnicy nie przychodzi do naszej wsi nigdy! W ogóle nie przybywali do nas podróżnicy, czasem tylko kupcy i kramarze. Spoglądałam na niego, chciwie chłonąc jego widok, patrzyłam i badałam każdy szczegół anatomiczny, gdy zdałam sobie sprawę z doprawdy dziwacznego faktu. Chleb kruszył się, nim dotknął jego ust, napój wyparowywał, nim zdążył zanurzyć w nim język. Jedzenie znikało, nie chciało pozwolić, by zostało przez niego skonsumowane! Podróżnik rzucił w moją stronę przeszywające spojrzenie, które trwało wieczność i sekundę. Otrząsnęłam się w samym środku uciekającej chwili, chwyciłam matkę za dłoń, spojrzałam na nią. Siedziała nieruchomo, obserwując przybysza z przerażeniem, jej dłoń drżała, poczułam krople potu spływające po jej ramieniu. Nic z tego nie rozumiałam, dlaczego mama, braciszek, wszystkie zwierzęta, a nawet wiatr tak bardzo przerażała postać owego wędrowca?

– A więc jakich ludzi pan spotykał i jak im pomagał? Byli chorzy?

Spotykałam różnych ludzi, dobrych i złych. Szczęśliwe i udręczone dusze. Tak, większość z nich była chora, wielu odwiedzałem, gdy leżeli już na łożu, wydając ostatnie tchnienia. Wtedy przychodziłem, by przynieść im ulgę. Do niektórych byłem wzywany, niektórzy zapraszali mnie sami, a do jeszcze innych sprowadzano mnie siłą. Są ludzie, którzy czekają na mnie z utęsknieniem, są też tacy, którzy za wszelką cenę nie chcą mnie wpuścić do domu. Ale ja i tak znajdę sposób, by przyjść. Ja zawsze przychodzę.

– Włamywał się pan im do domów? – zapytał brat z niedowierzaniem.

Nie, mam klucze do wszystkich domostw.

Nasza matka wstała, jej twarz zastygła w nienaturalnym grymasie, była blada jak ściany domu sąsiadów, które z ojcem pokrywaliśmy wapnem. Przytknęła palce do skroni i odeszła od stołu. Wodziliśmy za nią wzrokiem, aż usiadła na sofie obok wyjątkowo tłustego wieprza. Na jej twarz wstąpiły rumieńce, a oczy zaszkliły niezdrowym blaskiem, wyglądała, jakby naraz dostała febry.

– Mamusiu, co ci jest? – zapytał jeden z braci.

– Nic, kochanie, nic…

– Wielu ludziom już pan pomógł? – zwróciłam się do przybysza, zniżając głos do szeptu.

To liczba niezliczonych istnień, wielu pokoleń i mnóstwa żywotów, moje dziecko. – nachylił głowę konspiracyjnie w odpowiedzi na mój gest. Również szeptał, a gdy to robił, jego głos był jeszcze bardziej elektryzujący. Przenikał w głąb umysłu i zostawiał tam potworną pustkę.

Spojrzałam na braci. Mama była na granicy wyczerpania, nasz braciszek dawał się nam wszystkim we znaki, a oto przyszedł do nas lekarz, ktoś z daleka, kto znał tajemnicze sposoby, by przynieść ulgę. A wszyscy pragnęliśmy ulgi. Ciszy.

Odwróciliśmy się w stronę kołyski, gdzie leżało to stworzenie, pełne wrzasku, o niewyobrażalnie pojemnych płucach. Braciszek wciąż krzyczał, wciąż płakał, raz głośniej, raz ciszej, ani na chwilę jednak nie przestając. Widziałam, że przybysz zerkał w jego stronę, niczego jednak nie mogłam wyczytać z tego spojrzenia groźnych oczu.

– A mógłby pan… Bo widzi pan, mamusia jest zmęczona. My też. – zaczął najstarszy z nas.

– Tatuś też często narzeka i sąsiedzi się skarżą.

– Tak, on nawet nie chce naszych zabawek!

– Nie wiemy co zrobić, proszę pana. Była u nas zielarka i lekarz z miasta.

– Nawet Cyganka!

– Tak, nawet Cyganka. A on ciągle płacze.

– Niech pan powie, czy panu się płaci? – zapytał brat.

O tak, płaci się najwyższą cenę.

­– Nie jesteśmy bogaci, ale coś tam mamy. – zaczęłam grzebać w kieszeniach, znalazłam skruszoną czterolistną koniczynę, błyszczący czarny kamyczek z potoku i małą drewnianą figurkę wróżki. Bracia natychmiast zaczęli znosić swoje skarby, na stole wylądowały szklane kulki, jeden nadłamany grzebień, rycina z książki o rycerzach i smokach, drewniane klocki, proca i ususzone ziarna bobu. Siostrzyczka dorzuciła swoją ulubioną lalkę.

– Pomoże nam pan, panie podróżniku? Prosimy. Mamusia będzie chora od tych wrzasków, a nie wiemy nawet co dolega naszemu braciszkowi.

– Tak, czemu on tak przeraźliwie płacze?

Obcy sięgnął kościstymi palcami po szklaną kulkę i przeglądał się w jej odbiciu, zamyślił się. Patrzyliśmy na niego oczami pełnymi nadziei, świdrowaliśmy dziecięcą prośbą, siostrzyczka ścisnęła piąstki chwytając za kciuki, bracia skrzyżowali środkowe i wskazujące palce i zmarszczyli brwi. Czekaliśmy na jego odpowiedź, chwila wydawała się wiecznością, czas spływał potem po naszych skroniach, serce tłoczyło do żył i tętnic oczekiwanie. W końcu odłożył kulkę i wyprostował plecy.

To nie jest waluta, którą mogę przyjąć.

Jęknęliśmy z zawodu. A więc ostatnia nadzieja zawiodła. Poczułam na sobie całe zmęczenie ostatnich tygodni, gdy braciszek wymuszał na nas nieustającą uwagę.

Jednakże mogę spełnić waszą prośbę.

Podnieśliśmy ponownie głowy z uśmiechami pełnymi zachwytu. Bratu zabłyszczały oczy nową nadzieją na dawno wyczekiwany spokój.

Czy jesteście pewni, że chcecie, abym spełnił swoje zadanie?

Siostrzyczka zapiszczała i energicznie potakiwała głową, aż zatrzepotały jej wielkie uszy. Wszyscy zgodnie potwierdziliśmy. Chcieliśmy odzyskać spokój, chcieliśmy by przyniósł nam ulgę.

A więc postanowione…

Spojrzeliśmy znów na mamę, która omdlewała na sofie, a potem na przybysza.

 

Wstał od stołu. Odsunął krzesło.

Wiatr zahuczał dziko w kominie gasząc ogień, wdmuchał do izby mnóstwo dymu i sadzy.

Narzucił kaptur na głowę.

Drzewa łamały się z trzaskiem na dworze, waląc o ziemię z głuchym łoskotem. Ściany naszego domu jęczały z bólu, dach wrzeszczał, na zewnątrz szalała wichura. Wszystko drżało, łomotało, świat się walił w posadach.

Wyszedł. Zatrzasnął za sobą drzwi.

I wszystko ustało. Nieznajomy zniknął w odmętach wieczoru, zostawiając za sobą ciszę. Wiatr ucichł, drzewa trwały bezszelestnie, gwiazdy i ptaki umilkły, nawet korniki przestały drążyć w spróchniałym drewnie swe tunele i labirynty. Tej nocy nasz braciszek nie płakał już w ogóle.

Koniec

Komentarze

Coś szczególnego musi być w tym tekście, gdyż czytając opowiadanie - zwłaszcza jego początek - nie tylko widziałem opisane przez Ciebie obrazy, ale i wycie dziecka dogłebnie wrzynało mi się w uszy. Dalej nie sposób już było oderwać się od czytania, aż do samego końca i mimo, iż spodziewałem się zakończenia, to jednak zostało ono przedstawione w taki sposób, że poziom tekstu nie upadł do ostatniej literki. Świetne opowiadanie.
Daję 5. Pozdrawiam serdecznie.

Umiesz opisywać, to trzeba przyznać. Masz ciekawe porównania i sposób opisu. Ten "taniec" wiatru, w który porywał przeróżne przedmioty... A fragment z kurami - dla mnie cudo.

Ale, żem wredota to:

- Nie jesteśmy bogaci, ale coś tam mamy. - zaczęłam - Winno być bez kropki.
Tam były jeszcze dwa/ trzy zdania gdzie technicznie właśnie powinna być albo wielka litera, albo brak kropki. Ale, to takie techniczne czepialstwo. ;)

Dobry początek. 5

Świetne. Podobało mi się i nie znalazłam prawie błędów. Przemawia do czytelnika w jakiś dziwny sposób. Naprawdę super i gratuluję.

Prawda. Czytając Twoje opowiadanie wszystko widziałam i słyszałam. Podobało mi się.

Coś w sobie ma ten tekst. A zwłaszcza fragment z kurami :)

Faktycznie, tekst coś w sobie ma, choć jak dla mnie te opisy na początku były trochę zbyt kwieciste, zaczynałem się w nich gubić. To chyba jedyny zarzut odnośnie tekstu. Postać wędrowca super, świetnie oddałaś jego tajemniczośc, poczułem się zupełnie tak, jakbym tam siedział. Na początku gdzieś tam tlił mi się Żyd wieczny tułacz, pod koniec śmierć, ale tak naprawdę to w sumie nadal nie mam pewności kim był. Klimat udało Ci się zbudować rewelacyjnie i ode mnie masz mocne, zasłużone 5. A, jeszcze się czepnę. Dwa czy trzy powtórzenia mi tam gdzieś mignęły :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Dziękuję bardzo za ocenę i tak rzeczowe komentarze, to się ceni.
Kurcze, szkoda, że minął mój czas na edycję. Faktycznie jest kilka powtórzeń i parę błędów z dialogami. Zawsze mam problem z ich technicznym zapisem... Może dlatego, że nie do końca wiem, jak to powinno fachowo wyglądać ;p
Niemniej, dzięki wielkie.

estera, gdzieś w hajd parku jest wątek poświęcony technicznemu zapisowi dialogów :)

o, przydatne bardzo. dziękuję :}

Świetne, bardzo mi się podobało. Plastycznie przelana na papier poruszająca treść. Jak bym mógł oceniać, to dąłbym 5. :P

Nic nowego, niemniej bardzo dobrze napisane. Za wycie wiatru, które towarzyszyło mi podczas czytania - 5 z minusem.

Świetne. Z przyjemnością piątka. Masz szczególny talent do tworzenia skomplikowanych, obrazowych zdań, co nie każdemu się udaje.

 Nie wiem tylko, czy można użyć słowa "rozdzierać" w kontekście zdania "Rozdzierał gardło w rozpaczliwym krzyku,(...)". "Zdzierał"? Rozedrzeć można coś na dwoje, a już po piwreszej takiej czynności dziecko nie mogłoby więcej płakać.

Troszkę skojarzyło mi się z lepszymi opowiadaniami O.S. Carda, na pewno je zapamiętam na dłużej.

*pierwszej

Ładne opisy, bardzo mi się podobały. Natomiast fabularnie nic nadzwyczajnego, jest bardzo przewidywalnie. W mojej ocenie opowiadanie zasługuje na 4+, ale to tylko zasługa naprawdę barwnego języka.

Nowa Fantastyka