- Opowiadanie: Rude - Rycerz św. Huberta, cz.1

Rycerz św. Huberta, cz.1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Rycerz św. Huberta, cz.1

-Polska jesień… – westchnął w duchu, przyglądając się z zachwytem feerii barw, falującej z wiatrem na całej długości rozległej doliny. Obficie porośnięta drzewami niecka wyglądała jak wariacja nawiedzonego malarza – listowie mieniło się wszystkimi odcieniami złota, czerwieni, pomarańczu i zieleni.

Cieszył oczy niecodziennym widokiem, świadom, że za kilkanaście dni po cudownym obrazie nie będzie śladu -zostaną tylko gołe gałęzie, rozdzierające suchymi pazurami ołowiane niebo. Zazwyczaj w listopadzie wisiało ono tak nisko, że nawet stojący na ziemi człowiek mógłby uszczknąć dla siebie garść szarego puchu.

Długo nie było go w kraju, ale nie znaczyło to wcale, że zapomniał, jakimi prawami rządzi się tutejsza przyroda. Najpiękniejsza ze wszystkich.

Przeciągnął się, rozejrzał po werandzie w poszukiwaniu gumiaków i włożywszy je na gołe stopy ruszył w stronę zabudowań gospodarczych, usytuowanych na tyłach domu. Mieszkał sam, nie musiał więc martwić się, że żonie nie odpowiada specyficzny zapach zwierząt, rozchodzący się po całym obejściu. Miał też głębokie wątpliwości, czy jakaś kobieta byłaby zachwycona widokiem swojego romantycznego wybranka w kufajce i gumofilcach, pokrytych końskim nawozem.

Stanął w drzwiach pomalowanej na żółto stajni. Jego wzrok od razu powędrował w stronę największego boksu, z którego z zaciekawieniem wychylał się ogromny łeb koloru zaschniętej krwi. Albo zardzewiałej blachy, jeśli kogoś rażą porównania organiczne. Do wielkich, czarnych ślepi o mądrym wyrazie wpadały niesforne kosmyki długiej, nieco tylko ciemniejszej od reszty ciała grzywy. Ciemnobrązowe, aksamitne chrapy odcinały się zdecydowaną linią od morza czerwieni. Teraz w dodatku rozszerzały się jeszcze, kiedy ich właściciel zwietrzył znajomy zapach. Zastrzygł uszami, zarżał cicho na powitanie. Mężczyzna uśmiechnął się półgębkiem – był to jeden z tych wyrazów twarzy, który świadczył bardziej o przepełniającej go dumie, złośliwej świadomości, że pół świata może zazdrościć mu tego ognistego cudu, niż o rzeczywistej radości. Burgund. Kiedy stanął przed ogierem, po raz kolejny zdziwiła go jego potężna budowa. Gabriel nie należał do niskich, a mimo to przy szlachetnym zwierzęciu czuł się mały i kruchy, jakby był ze szkła. Gdyby te potężne kopyta, skryte teraz za drzwiami boksu, zechciały usunąć go sobie z drogi, wystarczyłby jeden ruch a mężczyzna pękłby jak lód na zamarzniętej kałuży. W głębinach świadomości miał jednak jakąś niejasną pewność, że jego przyjaciel jest zbyt mądry, by móc dla kaprysu zmieść z powierzchni ziemi tego, który się nim opiekuje. Koń jakby odczytał jego myśli – kiwnął wielkim łbem, pokazując w parodii uśmiechu pokaźne zębiska. Ostro zakończone, o metalicznym odcieniu. Burgund.

 

***

Czas zadbać o Twoją kondycję – szepnął Gabriel, nachylając się nad pięknie zarysowanym łukiem końskiej szyi. Wbił łydki w czerwone boki i przez ułamek sekundy czuł napinające się do biegu ciało. Kiedy obserwował Burgunda na wybiegu, nie mógł się nadziwić, że natura stworzyła tak sprawny mechanizm. Ukryte pod miękką skórą mięśnie pracowały, jakby jakieś niewidzialne ręce poruszały milionami korb, wprawiając w ruch poszczególne tryby. Idealny. Koń wyrwał do przodu jak wystrzelona z kuszy strzała, czerwony bełt rozpłynął się w jesiennym powietrzu i rozmazanym kształtem wpadł w ciemną ścianę lasu. Włosy opadły Gabrielowi na kark, zmiecione z twarzy gwałtownym podmuchem pędu. Pochylił się w siodle podniecony szaleńczym tępem, przywarł twarzą do rozognionego końskiego karku. O chwilę za późno – zwisająca nad ścieżką gałąź jak bicz chlasnęła pokryty czarnym zarostem policzek. Krzyknął jak wojownik przed walką, ponaglając konia do wariackiego, samobójczego cwału. Wilgotna ziemia trysnęła spod kopyt. Graj, muzyko!***Kiedy pierwszy raz przyjechał do Wilanowic pomyślał, że jeśli istnieje Bóg, to na pewno już dawno zapomniał o tym miejscu, a jeśli istnieje Diabeł, to jest tu zbyt nudno, by zechciał zapuszczać się w te strony. Był pewien, że chaty stojące wzdłuż asfaltowej drogi wyglądają tak samo, jak 50 lat temu. Burgund prychnięciem potwierdził to, o czym myślał jego właściciel. Zastrzygł uszami, kiedy tuż obok nich przetoczył się żółty traktor, zapewne równie stary, jak kierujący nim chudy dziadek we flanelowej koszuli. Pozdrowił Gabriela niezgrabnym ruchem żylastej ręki. Jesienią zawsze był tu większy ruch, czuło się jakiś dziwny smutek, może niepokój, motywujący do gorączkowej bieganiny. Mężczyzna, którego widzieli chwilę temu był najlepszym przykładem przemijania, jaki kiedykolwiek Gabriel miał okazję oglądać. Wszystko wokół gasło, gotowe na przyjęcie ciosu pierwszych mrozów. Umykała uroda dzikich, niepielęgnowanych – i dlatego pięknych– ogrodów, niedawno jeszcze pełnych kwiatów. Ich kolorowe głowy wychylały się ciekawie zza drewnianych płotów, grzejąc twarze pod wiecznie ciepłą słoneczną żarówką. Teraz zostały po nich tylko żałośnie chude, zbrązowiałe łodygi.

Jesień – westchnął Gabriel – wsłuchując się w miarowy stukot podków na połatanym asfalcie – jedynej drodze do domu. Podróż sprzyjała wspomnieniom, dym o zapachu palonych liści przywoływał obrazy z przeszłości. Dzień, w którym czerwony wierzchowiec wstąpił na padół łez.***Maj, 2008Nie wiedział, jak długo był nieprzytomny. Kiedy otworzył oczy, korony drzew zatańczyły nad jego głową walca angielskiego. Mężczyzna zamiast sprawdzić, czy jego czarny łeb trzyma się jeszcze w jednym kawałku, nerwowym ruchem sięgnął w bok, upewniając się, czy jego Winchester nie trafił w niepowołane ręce, kiedy on sam nie wiedział o bożym świecie. Dotyk zimnej stali od razu go uspokoił, dodał sił, jakby z czarnych otchłani luf wracała do ciała jego dusza, ukryta w niebezpiecznych czeluściach na czas, kiedy jej właściciel uklepywał sobą brudny trakt. Rozejrzał się. Konia nigdzie nie było widać. Wspaniała, kara klacz, spłoszyła się i pomknęła przed siebie w panice.

-Straciłem ją – pomyślał. Moja Valkiria…***Kiedy dowlókł się do drewnianego, porośniętego winoroślą domu, zmiechrzało już. Zdecydowanie bardziej przygnębiał go niepewny los karej klaczy niż to, że w głowie zabawiało się właśnie całe stado małp, przewracających z bolesnym hukiem każdy kawałek jego mózgu. Z jękiem zwalił się na łóżko. Po chwili prawdopodobnie zasnął – poznał to po tym, że w pewnej chwili zwierzęta ukryte we wnętrzu jego czaszki przestały dawać o sobie znać.***Obudziło go rżenie. Wyskoczył z łóżka w pełnym umundurowaniu – wczoraj nie miał już siły na rozbieranie się. Wybiegł przed dom i zobaczył przyglądającą mu się bacznie klacz o sierści lśniącej hebanowym blaskiem i falowanej grzywie sięgającej niemal łopatek. Przypadł do niej, całował miękkie nozdrza, dziękując wszystkim bóstwom za tak szczęśliwy rozwój wypadków. Jeszcze raz przyjrzał się wierzchowcowi – mimo, że pozornie taka sama, nosiła w sobie jakąś niedostrzegalną zmianę, której nie umiał wyłowić.***

Kwiecień, 2009Niedostrzegalna zmiana stała się aż nader dostrzegalna i dająca o sobie znać wszem i wobec. 15 kwietnia 2009 roku na świat przyszedł źrebak w kolorze krwi. Wiejski weterynarz, który odbierał poród, zamiast podwiązywać pępowinę czynił kabalistyczne znaki od uroków, czarów i wszystkich diabłów, kiedy zobaczył, że koń zamiast skóry ma tylko gołe mięśnie. Był przekonany, że zwierzę nie żyje. Pozbawione skóry ciało powinno doznać nieodwracalnych urazów.

-Panie! Rób pan coś, ratuj pan matkę, dziecko, cokolwiek! – wściekły Gabriel krążył po boksie tak zamaszyście, że nie powstydziłby się tego nawet ojciec na porodówce.

-To czary jakieś są czarowskie! To nie żyje, Panie! Z kim żeś pan tę kobyłe dopuścił? Z samym diabłem chyba! – sapnął zaaferowany weterynarz, wyswobadzając noworodka z błoniastej otuliny.

-Na Kreista… – jęknął Gabriel, kiedy bezskórne zwierzę wzorem najzwyklejszego w świecie źrebaka spróbowało wstać na zdecydowanie zbyt długich, chudych nogach. Po kilku nieudanych próbach padło obok wycieńczonej porodem Valkirii, która jak wszystkie końskie matki zaczęła dokładnie wylizywać ciało swojego dziecka. Nie widziała w nim zupełnie nic nadzwyczajnego.

Weterynarz klapnął ciężko na brudną słomę, którą wyścielona była podłoga. W milczeniu wygrzebał z przepastnej torby spirytus do odkażania ran, wziął głęboki wdech i łyknął potężny chaust. Gabriel ze zdziwieniem zauważył, że nawet się nie zakrztusił. Gestem dziękując za propozycję skosztowania napitku, wyciągnął z kieszeni marynarki niewielką piersiówkę. Balantines rozszedł się po przełyku.

Westchnął ciężko i usiadł obok towarzyszącego mu łapiducha. Mały dziwoląg łypał na nich ogromnym, czarnym okiem. Gabrielowi zdawało się, że przez moment w bezdennej źrenicy zatańczył wesoły płomyk, który mogłby być ewidentnym wyrazem kpiny, gdyby mężczyzna uwierzył w jego istnienie. Zacisnął powieki i wlał w siebie kolejną porcję gryzącej whisky.***Gabriel był święcie przekonany, że koń przyniesie ze sobą więcej kłopotów, niż pożytku. Jego narodziny kosztowały więcej, niż półroczne utrzymanie całej stajni. Musiał przekonać weterynarza, żeby nie dzielił się z miejscowymi wrażeniami z kwietniowej nocy, a wymazanie pamięci za pomocą gotówki nie należało do tanich zabiegów. Ludzie mieszkali tu poczciwi, ale nie wykazywali zrozumienia dla absolutnie żadnej inności. Gdyby dowiedzieli się o istnieniu konia zbudowanego z tkanki mięśniowej nie pokrytej skórą, pewnie nie skakaliby z radości. Czerwony kur zapiałby na dachu stajni ognistym zaśpiewem. Źrebak, poza jakże oczywistym szczegółem nie różnił się niczym od innych przedstawicieli swojego gatunku – tak przynajmniej wydawało się Gabrielowi.***Poranny obrządek nie należał do przyjemności. Kiedy ziewający Gabriel przekroczył próg zalanej szarym światłem świtu stajni, pożałował, że w ogóle dał się wpakować w mieszkanie tutaj. Bywały takie dni, kiedy ostatnia wola jego dziadka wydawała mu się tylko złośliwością ze strony zazwyczaj poczciwego staruszka. Nie wiedział skąd w głowie seniora rodu zrodził się pomysł, że Gabriel – jego najstarszy wnuk i spadkobierca – podtrzyma rodzinną tradycję i zajmie się łowiectwem, hodowlą koni i temu podobnymi sprawami, o których nie miał bladego pojęcia. Takie niewesołe myśli kłębiły się w jego półśpiącej głowie, kiedy wyrzucał gnój z boksu Valkirii i jej źrebaka. Musiał przyznać, że ogierek wyglądał na o wiele starszego, niż w rzeczywistości był. Miał posturę młodego perszerona – brakowało kilku centymetrów, by przerósł swoją matkę.

-Co z Ciebie za cholerstwo… ?– zapytał Gabriel, nie licząc wcale na odpowiedź. Chociaż w przypadku tego konia absolutnie nic nie było zwykłe, więc i artykułowane zdanie w jego wykonaniu nie zbiłaby mężczyzny z tropu. Zamiast słów dostał jednak tylko spojrzenie czarnych oczu.Zdjęty przeczuciem Gabriel odwrócił się gwałtownie i zobaczył za swoimi plecami nieco przygarbioną, ale wciąż wysoką kobietę odzianą w kwiecistą spódnicę i chustę o podobnym wzorze. Babka. Każda wieś posiadała taką – z jednej strony bano się jej, jednak zawsze, kiedy działo się coś niepokojącego, zwracano się do niej o radę. Burgund prychnął, kiedy poczuł świdrujący nozdrza zapach ziół.

-Witajcie, Gabrielu! – rzuciła babka – nie patrzyła jednak na gospodarza, a na rzucającego niespokojnie łbem źrebaka, na poły skrytego za niedomkniętymi drzwiami boksu.

-Dzień dobry, babko. Weszło już babce w krew takie straszenie ludzi w ich własnych gospodarstwach, czy uczyniła babka dla mnie wyjątek? – zapytał, nie kryjąc niechęci. Nie od dziś uważał starą znachorkę za wariatkę, nabijającą w butelkę przesądnych wieśniaków.

– Nie przyszłam ja na pogawędkę. Twój dziadek przed śmiercią prosił mnie, żebym pilnowała, czy należycie sprawujesz swoje obowiązki. Gadanie z Tobą to żadna przyjemność.

W tym momencie Gabriel, niewątpliwie przypadkiem, strącił z wideł ładunek końskiego gówna wprost na buty nieproszonego gościa. Nie kwapił się, by przeprosić.

-Zapomniałeś, że kiedy rodzą się źrebięta, gospodarz powinien zapewnić im należyte powitanie na świecie? Twój przodek nie byłby dumny, że zaniedbujesz tradycję…

– Moje konie to moja sprawa – nie wierzę w gusła. Dziadek z zaświatów nie ma wiele do powiedzenia.

-Żebyś się nie zdziwił…– uśmiechnęła się drwiąco babka. Miała oczy w kolorze dojrzałych gruszek i popielate włosy zaplecione w sięgający bioder warkocz.

Gabriel zadrżał na myśl, że teraz cała wieś dowie się o jego niezwykłym koniu. Był przekonany, że babka i przekupstwo z pewnością nie idą w parze.

-Piękny koń, niezwykły… – podjęła babka, która nie wiadomo kiedy znalazła się przy boksie Valkirii. Gabriel zdziwił się, że kara klacz nie protestuje – zazwyczaj, kiedy zbliżał się do niej ktoś obcy stawała się bardzo niespokojna, a odkąd została matką, jej czujność jeszcze się nasiliła. Teraz przyglądała się obojętnie, jak kolorowa postać bezceremonialnie łapie jej dziecko za pysk powyżej chrap, w miejscu, gdzie kończą się zęby, i wprawnym ruchem rozwiera silne, końskie szczęki.

Przez chwilę Gabriel miał wrażenie, że wyraz jego twarzy jest teraz dokładnie taki sam, jak ten Burgunda. Tyle że jego żuchwy nikt nie podtrzymywał… Dlatego wylądowała na zakurzonej podłodze stajni. W białym jak piekło pysku Burgunda błyszczały dwa szeregi zakończonych ostro, połyskujących srebrem zębów.

Zwierzę szarpnęło się, najwyraźniej zniecierpliwione tym niedelikatnym zapoznaniem. Te kilka sekund wystarczyło jednak, by czarnowłosy mężczyzna zdążył przyjrzeć się aż zbyt dokładnie. W momencie pożałował, że nie ma przy sobie piersiówki.-Piękne zwierzę… – westchnęła babka z uśmiechem, który nie wskazywał na to, że była specjalnie zdziwiona. Wręcz przeciwnie, jakby nigdy nic pogłaskała krwistą grzywę Burgunda i wyszła ze stajni, jak zwykle bezszelestnie.

Koniec
Nowa Fantastyka