Zawyły klaksony. Wnioskując z faktu, iż ujrzał twarze poruczników Hal i Wracaj, chorąży Żal odetchnął i zakaszlał z ulgą – skok nadprzestrzenny się udał.
– Do roboty – warknął kapitan Góral. – Nie skoczyliśmy tutaj podziwiać widoków.
Żal przyznał mu w duchu rację. Czarna dziura nie była jak turnie w ukochanych górach, którymi można było paść wzrok, paść dotyk, paść… No, ogólnie paść to, co chciało się paść. Widokiem dziury nie napasłyby się nawet modelki z Ziemi, znane z upodobania do kłaczków waty. Bo czarne dziury były… czarne. Zakopane wśród kosmicznej pustki – niewidoczne. Przez to były zagrożeniem na międzygwiezdnych szlakach. Do tej pory o ich ponurym czyhaniu na materię świadczyło istnienie silnego pola grawitacyjnego. Ale ostatnio coś się w działaniu Wszechświata zacięło – czarne dziury (i tylko one) straciły masę. Jakieś nowe, nieodkryte prawo? Być może. Co gorsza, czarne dziury nie straciły innych swoich atrybutów, w tym dla gwiazdolotów najgroźniejszego – promienia Schwarzschilda. Ileż to statków wessały w milczeniu czarne dziury, zanim zorientowano się, że nie ostrzegają już o swym apetycie. Pozostało do zrobienia tylko jedno – mozolne ich odszukiwanie i ustawianie ostrzegawczych tachiolatarni.
Kapitan Góral był najlepszym we Wszechświecie (znaczy – tylko w znanym Wszechświecie, ale zawsze) łowcą czarnych dziur. Wszyscy głowili się, jak on też je znajduje. Miał jakiś szósty zmysł, który nieomylnie go do nich prowadził. Krążyły plotki, że w swojej kajucie ma sprokurowany przez uczonych z Uniwersytetu w Sosnowcu supertajny i supernowoczesny dziurodetektor.
Przed zamustrowaniem na „Tatry” Żal poprzysiągł sobie, że odkryje tajemnicę Górala. Po robocie zakradł się do kajuty kapitana, ale mimo że przetrząsnął w niej każdy zakamarek, śladu detektora nie było.
– Zgubiliśmy coś? – głos Górala zaskrzypiał za plecami chorążego. – Szukamy detektora? Ależ proszę, jest tu. – Uśmiechnął się koso kapitan i wycelował palcem w… ścianę. Nie, nie w ścianę. Na ścianie wisiał obraz. Przedstawiał czerń, najbardziej czarną, kosmatą, bezdenną, jaką chorąży widział na oczy.
– Uczeni z Sosnowca, co? A w śpiących rycerzy też pan wierzy? To mój próbnik czerni. Odcień obrazu jest równie głęboki co kolor czarnej dziury, więc wystarczy spojrzeć na obraz, a potem przez iluminator. Te kosmiczne rafy same pchają się w oczy. Ot, i cała tajemnica!
– Skąd pan go ma?
– Od ojca dostałem. W kosmoszkole strasznie tęskniłem do smreków, do hal, do potoków przejrzystych. Pochodzę z mieściny, do której nie dawało się dotrzeć ani wyjechać żadnym transportem w obliczalnym czasie. Cośmy mieli robić? Zamiast do galerii, w góry się chodziło z pannami. Tam się oko wytrenowało. Sielsko było. Anielsko. No, znaczy, dopóki ktoś mułem do pieca nie dołożył. Wiem, że pan też gdzieś stamtąd? Po kaszlu poznałem. Wracając – tatko z nudów wychodził w plener i pacykował. Raz wyszło mu – arcydzieło.
Chorąży spojrzał na wygrawerowany tytuł obrazu – „Morskie Oko po zmroku”.