W Durnowie Pan Młody prowadził krowę, aby spełnić pradawny obyczaj. Zwierzę posłusznie szło za właścicielem przez lokalną ścieżkę. Na polach panował spokój, chociaż złociste kłosy od czasu do czasu kołysały się na delikatnym wietrze. Niebawem miały zacząć się żniwa.
Tichonowi serce zaczęło walić jak oszalałe, kiedy zatrzymał się przed skromnym, drewnianym domkiem z czarnych bali. Młodzieniec był wystrojony jak nigdy dotąd. Nosił najlepszą kraciastą, flanelową koszulę, którą niedawno kupił. Ubrał czyste spodnie, jeszcze niepobrudzone od pracy na roli. Zapukał. Po chwili drzwi otworzyła mu babuszka.
– Witać kawalera, no zadbany, jak nigdy dotąd – oświadczyła wyraźnie zadowolona starsza kobieta, owinięta chustą, mierząc wzrokiem przystojnego i wysokiego mężczyznę. Ledwo trzymała się na nogach, podpierając laską.
– Ja z rodu Iwanowów proszę o rękę Nastazji Pietrowej – oświadczył. – W zamian krowę daję jako zadatek. – Obowiązkiem było dać rodzinie Panny Młodej dar, chociaż okazał się nad wyraz bogaty. Często jedno dorodne zwierzę decydowało o tym, czy dom wiązał koniec z końcem. Nic dziwnego, że babka popatrzyła z niedowierzaniem.
– Kochany! Mućka widzę zadbana i zdrowa. Tyle, na co mi ona, kiedy chłopa w domu ni ma!
Tichon wiedział, że familii Panny Młodej nie wiodło się dobrze, i dlatego chciał im w ten sposób pomóc. Wszystko stało się przez pobór do wojska. Kiedy cztery lata temu urzędnik przybył do wsi, to rekrutował każdego młodego mężczyznę. Ten, kto był na wsi, na dzieciaka nie wyglądał, karabin mógł utrzymać, to został zaciągnięty do armii. Większość z familii Pietrowej również pojechała, bo akurat byli na wsi. Kiedy car kazał, to chłop musiał słuchać i tak robić. Na tym polegała jego dola. Niestety, słuch po większości z nich zaginął. Plotki jedynie głosiły, że w dalekich Prusach zaginęli.
Młody wówczas Tichon, wraz z częścią innych mężczyzn, przebywał poza wsią, dzięki temu uniknął wojny. Cały czas pracował bardzo ciężko w gospodarstwie Iwanowów, swoich rodziców.
– Wam mućka się bardziej przyda. Wiem, że u was dorodny byk. To i cielaków wiele będzie – kontynuowała staruszka.
– Ale tradycja nakazuje wykupić niewiastę – odparł młodzian.
– Kto ci gadał, że masz takie rzeczy dawać? – Krowa patrzyła obojętnie. – Chodź piękny kawalerze. Nie stój tak w progu – oświadczyła w końcu kobieta, kiwając ze zdziwienia głową.
Tichon skorzystał z zaproszenia. Wszedł do przytulnego i dużego pokoju, gdzie na środku stał stół, przy którym jadała cała niegdyś liczna rodzina. Na zielonkawej ścianie wisiał portret cara Mikołaja II, który patrzył na biedną chałupę poważnym wzrokiem. Nieopodal władcy Rosji leżały narzędzia rolnicze, w tym wielki sierp. W kuchni coś niemiłosiernie śmierdziało. Mężczyznę martwiło zachowanie babuszki, bo przecież bardzo postarał się z darem, a to od rodziny Panny Młodej zależało czy zadatek zostanie przyjęty.
– Piękny kawalerze nie musisz nic dawać – stwierdziła staruszka. Przyniosła dziwne wyglądające kadzidełko, do którego wrzuciła jakieś zioło. Po chwili pojawił się biały, intensywny dym.
– Mary? Nie w dniu ślubu! Co pop powie? – Chłop zwykł bać się boskich spraw.
– Popowi nic nie mów, dziecko. – Uśmiechnęła się przewrotnie. – Moje mary zawsze służą wspólnocie. Pamiętasz, jak cię leczyłam? A jak zbiory przewidywałam?
Tichon przyznał rację. Dobrze pamiętał, jak odniósł ranę, będąc dzieckiem, gdy bawił się narzędziami. Nawet teraz przypomniał sobie smród z wywaru wiedźmy. A jak paliło w nogę! Jednak pomogło. Niewykluczone, że tylko dlatego żył, bo lekarza na wsi to nikt nie widział.
– Ano ostatnio się babuszka nie myliła. Trzy żniwa pod rząd okazały się bardzo dobre. Nie brakowało jedzenia, to i nadwyżkę się sprzedało do Woroneża. Narzędzi się kupiło. Wódki też nie brakowało – potwierdził.
– Ja to w kościach wszystko czuję. Takie to prawidło: im lepiej na wsi, tym w mieście gorzej – oznajmiła babka. Miała rację, bo u mieszczuchów rzeczywiście dużo się działo. Nikt na wsi nie próbował tego ogarnąć. Jedna rewolucja w lutym, później kolejna na jesieni. Car zrezygnował, a bez faktycznego ojca Rosji to dopiero nastąpiła prawdziwa swoboda. Hulaj dusza, piekła nie ma! Każdy robił, co chciał.
– Tak, tylko żem przyszedł wykupić niewiastę – odparł poddenerwowany.
– Dobrze, żeś mi przypomniał, po coś się do mnie wybrał, a ja już zapomniałam – oświadczyła niespodziewanie, mrużąc oczy. – Widzisz, ja taka stara jestem. Cztery pokolenia tu kojarzę. A wnuczkę Nastazję, to ręcę dobre oddaje. Ja wam najlepiej życzę – powiedziała i wrzuciła do kadzidełka małe białe kwiatki. W pomieszczeniu zaczął unosić się przyjemniejszy aromat. – Nie bójta, to tylko rumianek. A ja proszę teraz o twe życzenia weselne, jak je dasz, to je szybko spełnię. Tradycji stanie się zadość.
Tichon wytrzeszczył oczy ze zdziwienia, bo nie słyszał o takich dziwnych rzeczach.
– Ale jak? – wydukał.
– Ty się tak nie pytaj, tylko rękę dawaj. Ja swe lata mam, do grobu się wybieram, a chcę was szybko jeszcze szczęśliwych oglądać.
Chłop niechętnie podał dłoń. Odmówić gospodyni nie wypadało, a zwyczaj musiał wypełnić, bo sam Bóg raczył tylko wiedzieć, jakie go nieszczęścia mogły spotkać, gdyby odmówił. Wyboru nie miał.
Babuszka poprawiła chustę. Zamieszała w kociołku, a następnie uścisnęła dłoń Tichona. Zrobiła to delikatnie, bo nie miała już tej siły, co kiedyś. Chłop wyglądał na przerażonego.
– Aaa! Dawaj! Tu! Dawaj! Tu! Aaa! – krzyczała wiedźma, chociaż z każdym słowem, jej głos coraz bardziej przypominał pisk. Stół się zatrząsł, a dym w pokoju stawał się coraz bardziej intensywny. Cuchnęło. Mężczyzna siedział niespokojnie na drewnianym siedzisku, z każdą chwilą coraz bardziej wiercąc się podenerwowany.
– Aaa! Daje! To! Daje! To! Aaa… – Rytuał dobiegał końca. Staruszka puściła z uścisku dłoń mężczyzny. Kaszlnęła i zrobiła się cała blada.
– Dobrze u was? – spytał zaniepokojony Tichon.
– Tak. – Pociągnęła nosem. – Mary męczące. No, ale tradycji stało się zadość.
Przyszły Pan Młody pokręcił głową. Nie wyglądało, jakby coś się zmieniło. Sam rytuał był bardzo prosty, jednak nie śmiał wątpić w umiejętności babuszki. Zresztą on jako prosty chłop nie znał się na praktykach wiedźm. Cieszył się jednak, że wszystko się skończyło.
– Widzisz, straszno nie było – powiedziała staruszka. Miała radosne oczy.
Nagle tupot stóp dobiegł ze schodów.
Schodziła piękna wieśniaczka o długich czarnych włosach. Na głowie miała wianek ozdobiony wiosennymi kwiatami. Piękna tradycyjna, biała suknia z rękawami świadczyła o jednym – będzie ślub. Tichonowi serce zabiło mocniej na widok swojej wybranki. Jej delikatny zapach pociągał, chociaż zaniepokoił się jednym – nigdy jeszcze nie widział jej naprawdę radosnej.
– Krzyki słyszałam. Dobrze się czujecie? – spytała.
– Tak – odparł jej wybranek i ją przytulił. – Dzisiaj mamy zaręczyny i ślub. – Poczuł jej ciepło, chociaż ulotne.
– Życzę ci, abyś się więcej uśmiechała. Takiego chłopa masz – zwróciła się starsza kobieta do wnusi i pokiwała laską. Wdowa do dziś z rozrzewnieniem wspominała swoją ceremonię ślubną. Dobrze pamiętała, jak wtedy chodziła cały dzień w skowronkach. – Teraz to się w głowach dzieciom poprzewracało! – powiedziała.
– Dobrze, już dobrze. – Nastazja wymusiła uśmiech. Pokręciła głową.
– Tichon! Co wy się tak ociągacie! Całe Durnowo na was czeka! W taki dzień się spóźniacie? – oświadczył postawny mężczyzna z długą, siwą brodą, który właśnie wszedł do izby. Był głową rodziny Iwanowów. Na ślub syna ubrał się w przyzwoity frak i czarny kapelusz. We wspólnocie miał największy majątek.
– Wybacz ojcze. Już idziemy. – Tichon złapał Pannę Młodą za rękę. Wyszli pośpiesznie.
Niewielka cerkiew składała się ze starego budynku właściwego i trzech niedużych wież w kształcie, jak mawiali chłopi, cebuli. Z każdego punktu Durnowa widoczny był boski krzyż na jej szczycie. Budynek został zbudowany na niewielkim wzgórzu z widokiem na kilkanaście gospodarstw, z którego dało się ocenić, czyj pas ziemi do kogo należał.
Każdy mieszkaniec musiał obowiązkowo zjawić się na mszy choć raz w tygodniu. Gdyby ktoś jednak modły odpuścił, to wówczas cała wioska miałaby o czym gadać przez miesiąc, a gdyby na ślubie kogoś ze wspólnoty zabrakło, to pewnie i przez rok by o tym rozmawiano.
Na kościelnym dziedzińcu zebrali się wszyscy mieszkańcy, nawet rodzina Iliczów, która za pracą kilkanaście lat temu wyjechała do miasta. Przez te wszystkie lata bardzo trudno żyło im się w dzielnicy robotniczej, dlatego gdy rewolucja wybuchła, to wrócili na wieś. Na prowincji było spokojniej, a i dalsza rodzina też pamiętała o swoich pobratymcach.
Wśród mieszkańców dało się zauważyć radość, dlatego z uśmiechem na ustach spoglądali na parę nowożeńców bez względu na to, czy byli starzy, czy młodzi. Część z nich stanowiły dzieci w różnym wieku. Bolszak, jako przewodniczący wspólnoty wiejskiej, z reguły zawsze martwił się, czy w przyszłości wszystkim ziemi, pożywienia i dachu nad głową starczy. Dzisiaj jednak wolał cieszyć się z okazji ślubu syna niż zadręczać problemami.
Na parę młodą czekał prawosławny kapłan. Trochę się kiwał. Miał duży czerwony nos. Nosił długą i czarną szatę, na szyi wisiał mu boski krzyż. Miał słuszne lata, a nabożeństwa małżeńskie prowadził wielokrotnie na wsi. Na drewnianym ołtarzyku przed cerkwią paliły się świece, leżała ewangelia, a obok niej dwie obrączki. Pop poprawił długą, siwą brodę, a później zgodnie z tradycją trzykrotnie pobłogosławił znakiem krzyża głowy nowożeńców, tak aby każdy kolejny znak wzmocnił poprzedni.
– Błogosławiony Bóg nasz, w każdym czasie, teraz i zawsze, i na wieki wieków – rozpoczął donośnym głosem ceremonię. Mieszkańcy Durnówki milczeli. Później trwała modlitwa o pokój, zbawienie, ojczyznę, i o rzeczach tak odległych, że nikt nie miał za bardzo pojęcia, o czym gadał. Gdy kapłan odprawiał modły, wymieniając ich imiona, Nastazja zachichotała. Szybko przestała, gdy stary pop groźnie popatrzył.
Tichon nie rozumiał jej zachowania. Czyżby mary podziałały? Trochę żałował, że dokonał ich w dniu ślubu, ale nie mógł odmówić babuszce. Kątem oka popatrzył na obrączki. Jedna niby złocona miała iść dla niego, a ta z pozoru srebrzysta miała trafić do jego wybranki.
– Zaręczany jest sługa Boży Tichon ze służebnicą Bożą Nastazją, w imię Ojca i Syna oraz Ducha Świętego. Amen. – Kapłan trzykrotnie powtórzył te słowa. Uczynił znak krzyża nad ich głowami, a później delikatnie nałożył obrączki na ich palce. Ojciec oblubieńca stał przy nich, doglądając ceremonii. Jako najważniejsza osoba we wspólnocie miał zamienić zaręczonym obrączki, aby jeszcze bardziej utrwalić ich w świętym węźle.
– Ty bowiem Panie, nakazałeś dać pierścień i pierścieniem umacniać wszystkie umowy. Poprzez ten pierścień dana została Józefowi władza w Egipcie, poprzez pierścień Ojciec Nasz Niebieski okazałeś szczodrobliwość swemu synowi. Powiedziałeś: włóżcie pierścień na jego prawicę, zabijcie cielca tuczonego i jedźcie, radując się. – Tichon niewiele rozumiał ze słów kapłana, jednak ta wzmianka sprawiła, że zaczął myśleć o zbliżającej się wystawnej uczcie. Nie mógł już doczekać się wspaniałych mięsnych kąsków. Rozmarzył się…
– Amen. – Po tym słowie kapłana Pan Młody natychmiast oprzytomniał. Pop popatrzył na niego poważnym wzrokiem, następnie dał oblubieńcowi oraz niewieście zapaloną świece. Dopiero wtedy mogli wejść do boskiej świątyni. Poprzedzał ich duchowny.
Drzwi do cerkwi nadgryzł ząb czasu. Od trzystu lat, kiedy powstała wieś, niewiele się tu zmieniło. Mimo jednak upływu lat świątynia trzymała się zaskakująco dobrze. Ławy dla starszych znajdowały się tylko z tyłu. Poza tym wszyscy pozostali stali, dzięki temu miejsca starczało dla każdego mieszkańca, jak również gości, którzy przybyli na ceremonię.
Kapłan starał się śpiewać, chociaż jego chrypliwy głos mu nie pomagał.
Pieśń stopni. Salomonowa.
Jeżeli Pan domu nie zbuduje,
na próżno się trudzą ci, którzy go wznoszą.
Jeżeli Pan miasta nie ustrzeże,
strażnik czuwa daremnie.
Daremnym jest dla was
wstawać przed świtem,
wysiadywać do późna
dla was, którzy jecie chleb zapracowany ciężko;
tyle daje On i we śnie tym, których miłuje.
Oto synowie są darem Pana,
a owoc łona nagrodą.
Jak strzały w ręku wojownika,
tak synowie za młodu zrodzeni.
Szczęśliwy mąż,
który napełnił
nimi swój kołczan.
Nie zawstydzi się, gdy będzie rozprawiał
z nieprzyjaciółmi w bramie.
Psalm dobiegł końca.
– Chwała Tobie Boże Nasz, chwała Tobie – zawtórowali mu najstarsi mieszkańcy Durnowa, a potem szybko dołączyła do nich reszta. – Błogosławieni są wszyscy, którzy boją się Pana. Chwała Tobie Boże Nasz, chwała Tobie, którzy chodzą Jego drogami.
Tichon czuł dreszcz emocji. Serce biło mu, jak oszalałe. Brał udział w czymś naprawdę podniosłym i wyjątkowym. Wiedział, że to jego najważniejszy dzień w życiu, który na pewno zapamięta do końca swoich dni.
Z tyłu cerkwi znajdowała się jej najpiękniejsza drewniana ściana. Pop kiedyś wspominał, że to ikonostas, bo widniało na niej tak wiele świętych ikon. Chłop te święte obrazki podziwiał, chociaż poza Chrystusem i Maryją, to niewiele kojarzył. Nie znał wszystkich imion apostołów oraz innych archaniołów. Niemniej wioska gadała, że za zdobionymi drzwiami zwanymi carskimi wrotami, kapłan trzymał złoty kielich, jednak nigdy nikomu nie pozwolił wejść do środka.
Młody mężczyzna popatrzył kątem oka na niewiastę. Poczuł się bardzo szczęśliwy, gdy ta odwzajemniła mu się delikatnym uśmiechem. Serce Tichona biło jak opętane. Jego wątpliwości, gdzieś uciekły w niebyt. Czuł, że ślub mógł wszystko zmienić na lepsze.
Kapłan podszedł do nich chwiejnym krokiem i zwrócił się do kawalera – Tichonie Iwanow czy masz dobrą i nieprzymuszoną wolę oraz mocne postanowienie pojąć sobie za żonę tę oto Nastazję Pietrową, którą tu przy sobie widzisz?
– Tak – odparł oblubieniec.
– Czy nie obiecałeś małżeństwa innej kobiecie? – spytał.
– Nie, nie.
Pop pokiwał głową i popatrzył w stronę oblubienicy. – Nastazjo Pietrowo, czy masz dobrą i nieprzymuszoną wolę oraz mocne postanowienie pojąć sobie za męża tego oto Tichona Iwanowa, którego tu przy sobie widzisz.
– Mam. – Uśmiechała się szeroko.
– Czy nie obiecałaś małżeństwa innemu mężczyźnie?
– Nie – odpowiedziała cichutko, a jej ton nieco zmartwił wybranka.
– Błogosławione królestwo Ojca i Syna, i Świętego Ducha, teraz i zawsze i na wieki wieków – zawołał głośno kapłan.
Wszyscy mieszkańcy zebrani w cerkwi, patrzyli radośnie na nową parę młodą. Ojciec tryskał z dumy na widok syna.
Kapłan wyciągnął modlitewnik i zaczął wygłaszać kolejne słowa.
– Święty Boże, który z prochu uczyniłeś człowieka, a z jego żebra utworzyłeś niewiastę, dołączając mu ją do pomocy, bo tak się spodobało Twojej Wielkości, żeby człowiek nie był samotny na ziemi. Przeto i teraz ty sam, Władco, wyciągnij swą rękę za świętego Twego przybytku i połącz sługę Twego Tichona i służebnicę Twoją Nastazję, ponieważ przez Ciebie żona łączy się z mężem. Połącz ich w jednomyślności, złącz ich w jedno ciało, daj im owoc łona i pożytek z potomstwa.
– Amen – odpowiedzieli mu zebrani w świątyni ludzie. Kapłan odłożył księgę.
Ojciec wszedł na mównicę. Miał odczytać ewangelię, aby pomóc popowi w wyczerpującej ceremonii. Jako nieliczny ze starszych wiekiem potrafił czytać.
– W owym czasie odbywało się wesele w Kanie Galilejskiej i była tam Matka Jezusa. Zaproszono na to wesele także Jezusa i Jego uczniów. A kiedy zabrakło wina… –
Tichon tylko raz miał okazję skosztować winnego trunku. Nie lubił tego cierpkiego smaku. Tak naprawdę, to nie przepadał za piciem. Znaczy pił bimber, jednak nadzwyczaj spokojnie, jedynie żeby podtrzymać rodzinną tradycję. Ludzie z tego powodu na niego dziwnie patrzyli, wtedy nadrabiał. Owszem podczas wesela wódki nie mogło zabraknąć, bo to byłby wielki wstyd dla młodej pary.
– A gdy starosta weselny skosztował wody, która stała się winem… – Słuchał czytania jednym uchem. Życzyłby sobie, aby na jego uczcie ślubnej nigdy nie zabrakło alkoholu. No, w razie czego to woda mogłaby też zmienić się w wódkę. To byłoby nawet godne uwagi!
Z pewnością byłoby to bardziej interesujące niż kolejne długie modlitwy kapłana, które ciągnęły się w nieskończoność. Na domiar złego na sam niemal koniec pop kazał im wypić paskudne wino, oczywiście jak nakazywała tradycja trzykrotnie. Tichon po każdym łyku zakrywał z obrzydzenia usta. Nastazji smakowało. Za każdym razem uśmiechała się do kapłana, prosząc o kielich. Nikt tak radosnej jej dawno nie widział. Jakkolwiek to dziwnie brzmiało.
Tichonowi to bardzo odpowiadało. Serce mu podpowiadało, że postąpił słusznie.
Po zakończeniu ceremonii wszyscy wyszli z cerkwi. Babcie szykowały wnuczki i przywoływały do porządku niegrzecznych chłopców. Młodzieńcy ubrani w proste stroje dostali woreczek z zeszłorocznym zbożem. Trzymało się nadzwyczaj dobrze. Rozsypywali ziarna przed nową nadzwyczaj radosną parą młodą. Podobno robiono to na szczęście, którego zazwyczaj brakowało na wsi.
Tichon widział uśmiech na wszystkich twarzach. Cały czas delikatnie trzymał za rękę żonę. Czasem wymieniali ukradkiem miłosne spojrzenia.
– Nigdy żem się nie spodziewał, że tak będą do siebie pasować – gadał chłop z tyłu.
– Ona to zawsze wrednawa była, pachniałaby tylko i gęby nie otwierała. Tamten to tylko w polu siedział – odparł mu starszy z nich.
– Co ten Bóg z ludźmi robi, że to niby taka wielka miłość. Pomyślałby kto.
– Ty tak nie mędruj, bo wódki ci nie dadzą!
Młoda para z każdym kolejnym krokiem rozłupywała leżące na ziemi nasiona zbóż. Dobrze się w Durnowie powodziło. Droga do domu weselnego do długich nie należała, jednak przed orszakiem chłopów pojawiły się nagle nieznane twarze.
Podarte ubrania. Wychudzone sylwetki. Opadające oczy. Dzieci natychmiast się zatrzymały, gdy zauważyły niedożywionych rówieśników.
– Dobrzy ludzie – zaczął nieznany mężczyzna. – Trzy dni wędrujemy. Chleba potrzebujemy. Wszyscy jesteśmy bardzo głodni.
– Błagamy was, zlitujcie się nad nami. – Kobieta upadła na ziemię. Płakała. Ich dzieci ledwo trzymały się na nogach.
Ojciec wspólnoty Iwan Iwanow musiał zareagować. Wyszedł więc do nieznanych przybyszów z pytaniem.
– Dzięgi macie? – spytał. Liczył na odrobinę pieniędzy.
– Nie panie. Bolszewicy nasz zakład wzięli. Na bruk wyrzucili. Nic nie mamy. U nas zboża ni ma – powiedział prawdę obdarty mężczyzna. W mieście trwała rewolucja.
– Zboże macie od nas. Na rynku kupić można. Za darmo nic nie ma, a tyś carem nie jest, aby ci dawać – odpowiedział stanowczo Iwanow. Na czarno Durnówka woziła jedzenie do Woroneża. Czerwoni regulowali rynek zboża, a chłopi nie chcieli się dla jakiejś idei poświęcać, dlatego handlowali potajemnie. Kto wartościowe rzeczy miał, to kupował chleb. Kto nie miał głodował.
– Naprawdę nic nie macie? Wasze dzieci rzucają przecież zbożem – zauważyła kobieta, ale po tych słowach cała wieś obróciła głowy w drugą stronę. Nie chciała słuchać i oglądać mieszczuchów, których pierwszy raz na oczy widziała.
– Nie znamy was! Wynoście się! – krzyknął bolszak. Następnie poprawił kapelusz. W pierwszej kolejności martwił się o dobro wspólnoty i własne dzieci. Ostatnio wieś miała dobre zbiory, ale któż mógł przewidzieć, jak za rok pogoda dopisze. Jedna susza mogła doprowadzić wioskę na skraj nędzy.
– Proszę, dajcie nam chociaż coś na ząb – błagała niestrudzenie kobieta, a milczące spojrzenia dzieci mówiły więcej niż niejedne słowa.
– Wynocha! Który raz mam wam powtarzać! – krzyknął ponownie bolszak.
– A życzę wam, aby najgorszy z czortów was przeklął! Żebyście się tym zbożem udławili! – jęknął rozpaczliwie obdarty mężczyzna. – Nic tu po nas…
Odeszli w milczeniu. Nie mogli jednak być pewni swojej przyszłości. Brakowało im sił, a nikt nie chciał ich ugościć. Nie wiedzieli, czy dojdą do kolejnej wsi.
Para młoda była bardzo zadowolona, jakby niczego nie widziała. Dodatkowo na poprawę humorów babcie zanuciły radosną pieśń. Wesele czekało, wesele a nie stypa! Zabawa przecież już niebawem miała się zacząć!
Czekała chata bogata. Toż to był największy i najpiękniejszy dom w Durnowie. Okna wprawdzie nieco wybite, ale w środku meble zadbane. Na ścianach wisiały dywany. Duży kamienny kominek stał w kącie. Na stole leżał obrus, a na nim stały przygotowane do biesiady naczynia. Nic tylko czekać na żarło oraz wódkę!
Co najważniejsze, dom należał do całej wsi. Jeszcze wspólnota nie wiedziała co z nim zrobić. Chłopi zdobyli go od zdrajców Molokowów, co się wykupili od Durnówki dobre kilka lat temu za czasów premiera Stołypina. Któż mógł na wsi pomyśleć, że ktoś chciał sam dla siebie uprawiać ziemię i sprzedawać własne zboże. Toż to powinna być wspólna własność! Niemniej Piotr Molokow zapłacił urzędnikom i zaczął rzepkę skrobać z własną rodziną. Miał kilka krów, to się szybko wzbogacił, co budziło odrazę w Durnowie.
Kiedy poprzedniej zimy roztopiły się śniegi, to doszły wszystkich słuchy, że car abdykował. Gdy prawdziwej władzy nie zabrakło, to rodzina Molokowów popadła w kłopoty. Bez wyjątku każdy w wiosce chciał im wymierzyć sprawiedliwość. Przyszli z widłami. Ofiary tak się bały, że uciekały oknami. Sam Piotr stawił opór, jednak nie miał szans. Został zraniony w progu własnego domu. Ślady krwi wyblakły. Podobno wszyscy Molokowie wyjechali do miasta pracować w tamtejszym przemyśle. Słuch po nich zaginął.
Wszystko było przygotowane do uczty weselnej. Na wyjątkowo długim stole poustawiano talerze, a każdemu z gości dano ogórka wraz ze szklaneczką. Para młoda stanęła w wyznaczonym dla nich miejscu. Szczęśliwa jak nigdy.
– Gorzko! Gorzko! – krzyczeli wszyscy zebrani.
Tichon popatrzył na małżonkę. Objął ją. Pocałował. Nie odpuszczał. Chciał się upajać namiętnością jak najdłużej. Początkowo cała wieś klaskała, krzyczała, bawiła się doskonale. Z czasem wieśniacy z utęsknieniem patrzyli na pełne szklanki. Para Młoda nie miała dosyć.
– Przestańcie! Chcemy pić! – krzyknął spragniony duchowny. Nastazja się zaśmiała, a za nią jej mąż. Pocałunek dobiegł końca.
Iwan Iwanow uniósł szklankę. Zaczął przemawiać.
– Dziękuję wszystkim za przybycie. Zebraliśmy się tutaj wszyscy razem, aby się bawić, pić wódkę i świętować przez kilka dni!
– Dobrze prawi! – krzyknął jeden z gości.
– Nowi młodzi, Tichon i Nastazja, jak każdy z nas mają chłopskie parszywe życie. Praca od świtu do nocy. Jako twój ojciec jednak mówię ci: warto to wszystko robić dla takich chwil, kiedy patrzy się na wasze uśmiechy. Razem pięknie wyglądacie. Bądźcie szczęśliwi po wasz kres, niezależnie co parszywego się wam przytrafi. Życzę wam, abyście mieli zdecydowanie lepsze życie od mojego!
– Na zdrowie! – odpowiedzieli wszyscy zgodnie. Wypili bez zająknięcia. Zagryźli kiszonym ogórkiem. Pili wszyscy, którzy mogli usiąść normalnie przy stole, wliczając w to bardziej wyrośnięte dzieci.
Aromat pieczonego mięsa dobiegł z kuchni. Trzy kobiety niosły dorodnego cielaka, aby postawić go na stole. Prawdziwa uczta dla chłopa! Zazwyczaj mięsa nie jedzono, jednak na taką okazję wspólnota nie mogła odmówić odrobiny luksusu.
Pierwszeństwo w jedzeniu miał bolszak, a po nim Para Młoda. Następnie chłopi wyrywali sobie co bardziej smakowite kawałki. Zajadali rękoma, jak zwierzęta. Popijali wódką i wznosili kolejne, co bardziej wymyślne toasty. Po wypiciu zjadali następne zakąski.
W pewnym momencie zaczęła przygrywać ludowa muzyka. Delikatne dźwięki dobiegły z bałałajki. Gitara o trójkątnym pudle zachęcała, by wyjść na powietrze, gdzie znajdowało się miejsce do zabawę. Po piciu wypadałoby zaznać nieco ruchu na powietrzu. To dobry moment na taniec, bo goście byli jeszcze w miarę trzeźwi.
Przy tylnym wyjściu gospody, znajdował się placyk pośród jabłoni, szybko zaczęły tworzyć się pary. Tańczyli młodzi i starzy. Ktoś grał na flecie. Jedna z kobiet w rytm muzyki zaczęła śpiewać.
Kalinka, Kalinka, Kalinka moja!
W ogródeczku jagodeczka malinka, malinka moja!
Ludzie spokojnie poruszali się w takt ludowej pieśni.
– Wszystko dobrze? – spytał się żony Tichon.
– Tak to szczęśliwy dzień, czemu w ogóle o to pytasz? – szepnęła. Rytm muzyki stał się bardziej żwawy.
– Nie pamiętam, kiedy się tak uśmiechała – oświadczył, a ona zaczęła się śmiać. Pomyliła krok.
– To dobrze, nie?
– Tak. – Uśmiechnął się szeroko. Cieszył się, chociaż znał dobrze swoją partnerkę. Nigdy wcześniej nie bawiła się tak dobrze. Zazwyczaj była oziębła wobec wszystkich.
Ach, piękność, duszo dziewicza
Pokochaj że ty mnie!
Aj–liuli, liuli, aj–liuli, liuli,
Pokochaj że ty mnie!
Rozbrzmiewała pieśń.
– Czemu się więc pytasz ? – popatrzyła zdziwiona.
– Bądźmy zawsze tacy szczęśliwi, jak dziś. – szepnął.
– Tak. Kochany, ja życzę sobie, abym zawsze była z tobą. – To były najpiękniejsze słowa, jakie kiedykolwiek usłyszał. Skoczne dźwięki niebawem ustąpiły. Zabawa była niezwykle udana. Muzycy grali dalej.
Kolejna pieśń, kolejny taniec. Pary we wspólnocie się zmieniały niemal co chwilę. Każdy chciał chociaż chwilę pobawić się z wiecznie uśmiechniętą Panną Młodą. Z kolei nieco starsze kobiety pragnęły, chociaż raz zatańczyć z przystojnym Panem Młodym. Jeszcze wczesna była godzina, a słońce znajdowało się wysoko. Wiele osób upajało się dźwiękami muzyki i pięknym widokiem na sad. Co poniektórzy wracali do chaty, by zaspokoić pragnienie, jednak do wieczora trwała zabawa na powietrzu. Pogoda dopisała.
– Dajcie wódki! – krzyknął jeden z chłopów.
Duchowny odruchowo wstał i chwycił za flaszkę. Kapłan nalał jednak…
– Tylko pół szklanki? – zdziwił się chłop. Butelka okazała się pusta.
– Gospodarzu… hyc… wódki zabrakło! – zawołał.
Biada weselnikom, co nie mogli się napić. Toż to hańba, aby tak szybko zabrakło alkoholu. Honor młodych zbrukany, jak na czytaniu w cerkwi. Tak nie mogło być!
– Mamy wódkę, ale nie tu… Trzeba iść, dzieciaka wysłać… – odparł chwiejący się Iwan.
– Może herbaty zrobimy? – Tichon wziął do ręki szklany dzbanek, w którym znajdowała się woda. Pił z innymi, chociaż czasem oszukiwał niektóre toasty. Kaca nie chciał mieć dużego, bo jutro do pracy musiał iść, dlatego czasami nalewał wodę do szklanki.
– To nie koniec wesela młody! Nie wyganiaj! Jeszcze słońce świeci. – Stary druh, który siedział obok niego, szturchnął go tak mocno, że wytrącił mu dzbanek. Ten wypadł mu z rąk. Potłukł się na ściennym dywanie. Arras był cały mokry. Należało go ściągnąć.
– Wybaczcie, niechcący. – Wieśniak się bronił. Szczęśliwie nie pobrudził sukni Panny Młodej.
– Nie szkodzi Wołodia, to nasza chata – powiedział spokojnie Iwan. Zebrało się wokół Pary Młodej sporo ludzi. Zaczęli sprzątać szkło, a później dywan zdjęli ze ściany. A tu za arrasem, ktoś ukrył skrytkę! Tichon pociągnął za niewielką klamkę.
Oczom wszystkich ukazał się skarb.
– To cud w Durnówce! Młody wodę w wódkę zmienił. Radujmy się! – Stary pop nie mylił się. W schowku czekało na weselników kilkanaście butelek bimbru. Widocznie rodzina Molokowów trzymała na czarną godzinę alkohol. Nikt o tym na wsi nie wiedział. Szczodrzy dla wspólnoty nigdy nie byli.
– Dziewuszki dawajcie zakuski! Nalewamy… Hyc! Do białego rana pijemy! – Tak się stało. Każdy był szczęśliwy, a najbardziej kapłan, który wznosił toast.
– Oto my świadkiem cudu! Bóg wysłuchał naszych próśb. Hyc. Jak sam Chrystus zmieniał wino w wodę w Kanie, tak nasz młody wódkę potrafi! – Chichotał straszliwie. – Powiadam wam, że to cud jeszcze większy. To dowodzi, to dowodzi i jeszcze dowodzi boskości i przychylności błogosławionego nam Tichona. On dobrobyt wszystkim zapewni. Powiadam. Tako rzecze, że to nasz przyszły bolszak. Tego mu życzę! Rad byś nam przewodził.
– Na zdrowie! – Wznieśli toast. Wszyscy wypili. Teraz to każdy się uśmiechał. Ojciec był naprawdę dumny z syna. Tichon nie mógł w to wszystko uwierzyć. Wszystko układało się wspaniale. Ślub, piękna żona, zadowoleni goście, wspaniałe wesele. Czego chcieć od życia więcej? Chwila wytchnienia od ciężkiej pracy, od marnego losu.
– A ja wam powiadam, że Tichon, to carem mógłby zostać, tylko do miasta nie chce mu się jechać. Woli na roli pracować! Hahahaha!
– Na pewno lepszy byłby car z niego od Mikołaja! – dyskutowali chłopi.
– Dajcie wy spokój! To zdrajca, co nas opuścił. Władzę dziwom oddał. Biada dla Rosji, a wy co myśleliście. Jak Niemkę za żonę zabrał, to dla kogo będzie w wojnie służył?
– Toś dlatego myśmy przegrali, bo car babę złą miał. Nie to, co Nastazja. Mordka czysta, nogi zgrabne, biusty sowite. Ona na pewno dobra dla ciebie będzie. – Pietrowa stała się cała czerwona.
– A teraz kto włada? – zapytała kobieta.
– Nikt, wolność i swoboda. Cara nie ma.
– Byłem w Woroneżu. Wiecie, zboże sprzedawałem. Tam to zgłupieć można. Jak tam gadają o tej, jak tam rewolucji. Teraz to jeden czort wie. Jedne mędrki głupsze od drugich. W mieście to nie idzie się dogadać. Każdy tam najmądrzejszego struga – opowiadał jeden z weselników.
– Prawdę gadacie! Tylko na wsi teraz dobrze! – Chłopi zaczęli nalewać. Bimber pachniał mocnym alkoholem.
– Czas na toast za Rosję. – Iwan Iwanow wstał i wzniósł do góry szklankę nalaną niemal do pełna. – Ja wam wszystkim życzę, aby lepiej było, bo gorzej być nie może. Hyc… Trzeba za nowego cara wychlać. Kraj za mordę musi ktoś wziąć, bo inaczej rządzić nie ma jak. Hyc… No i aby ziemi dał tak, by każdy miał po równo, każdemu starczyło. Hyc… Gdy chłopi pójdą, to Rosja potęgą będzie. Że cały świat będzie się bał. No!
– Na zdrowie! – poparli go inni i stuknęli się szklaneczkami.
– I najważniejsze bolszaku. Mikołaja rozstrzelać! Tak zdrajcę traktować trzeba – dopowiedział starzec, co twardego Aleksandra III pamiętał. Z nim inteligenci nie mieli lekko. Trzymał ostro całą Matkę Rosję. Wypili i pokiwali na zgodę głowami.
– Ależ łeb mnie boli – oświadczył jeden z nich.
– Nie martw się. Rosół mamy na jutro. Dziewuszki mają wywar z ogórków. Paskudny w smaku sok, ale kaca leczy dobrze – zapewnił gospodarz.
– Na powietrze powiadam! – zawołał pijany do granic możliwości pop i poczołgał się w kierunku wyjścia.
Większość piła dalej, niektórzy nawet wymiotowali. Mało kto się dobrze trzymał. Jedynie Pan Młody, jeszcze jako tako wyglądał, bo unikał czasem toastów. Nastazja też upiła się i leżała na ramieniu męża. Chłopi nie wytrzymali siły bimbru, mimo że zagryzali, czym się dało. Stół z jedzenia został niemal całkowicie opróżniony.
– Diaboł! Diaboł! – Wrócił kapłan i coś krzyczał. Jakby otrzeźwiał, jednak po chwili upadł na podłogę. Wieśniacy nie mieli już sił. Nie reagowali, tylko się zaśmiali pijacko.
Do sali weszło trzech rosłych chłopów. Mieli obdarte mundury wojskowe i pistolety, trzymali też pałki. Nie wyglądali przyjaźnie. Największy z nich dowodził. Na głowie miał żołnierską czapkę, a na piersi przyczepioną czerwoną gwiazdę.
– W imieniu rady robotniczej Woroneża jesteście natychmiastowo zmuszeni oddać zboże ku chwale rewolucji – wyrecytował rosły komunista.
– Popie, cóż to za diaboł? Taki brzydki? – zapytał jeden z wieśniaków. Zaśmiali się wszyscy mieszkańcy wioski. Wojskowy strzelił wówczas w sufit, a głośny huk natychmiast uspokoił chłopów.
– Blać! Kto tu rządzi! Gadajcie wy! – Wskazali na Iwana, który ledwo wstał od stołu. Zatoczył dwa kółka.
– Tyś carem nie jest… Zboże damy… lecz dzięgi dawajcie – powiedział stanowczo. To się napastnikom nie spodobało.
– Mów gdzie zboże albo przestrzelę cię jako wroga rewolucji! – Bolszewik przyłożył mu pistolet do skroni.
– My waszego sucylizma nie znajemy – wymamrotał bolszak. To były jego ostatnie słowa. Kula na wylot przeszła mu głowę. Krew i kawałki mózgu ozdobiły gospodę.
Wielu biesiadników było tak pijanych, że nawet nie zauważyło, co się stało. Nieliczni natychmiast oprzytomnieli, niektórzy spadli z krzeseł lub siedzieli kompletnie przerażeni. Milczeli. Świat się zatrzymał. Pewnie gdyby nie uwalili się w trupa, to broniliby honoru Durnowa. A tak pozostało im jedynie przerażenie, bezradność…
Tichon jakby kojarzył tę okropną mordę bolszewika. Błyski świadomości podpowiadały mu, że znał tę osobę z młodzieńczych lat. To chyba Włodzimierz Molokow najstarszy syn Piotra. Widocznie rodzina znalazła zajęcie w mieście.
Opłakana sytuacja żywieniowa w Woroneżu zmusiła bolszewików, do stworzenia oddziałów aprowizacyjnych, aby wydusiły od chłopów zboże w imieniu rewolucji. Niewielu garnęło się do tych band. Niemniej znaleźli się jednak tacy, którzy chcieli grabić jedzenie w imię równościowych ideałów.
– Dacie zboże! Kto tu teraz rządzi?! – zapytał rosły bolszewik. Kopnął w bezładne zwłoki. Wycelował w tłum. Wszyscy popatrzyli na Pana Młodego. Ten wyglądał na jedynego, co mógł utrzymać pion we wsi. Zresztą został naznaczony przez kapłana na następcę wspólnoty. On teraz przewodził.
– Blać! Ty tam chodź! – zawołał przybysz w stronę Tichona. Ten nie czuł żalu. W zasadzie wyglądał nadzwyczaj radośnie, tak jakby nic się nie stało. Wstał.
– Obiecałam… razem… – szepnęła nawalona żona. Nie odpuszczała. Poszła z nim.
– Znam cię psie niemyty. Kojarzę. Tyś Tichon. – Splunął na podłogę bolszewik. – Co tak szczerzysz mordę? Nie chcesz chyba skończyć jak ojczulek, prawda? – zapytał.
– Dam wam zboże. Zaprowadzę was – odparł Pan Młody, kiedy dwa oprychy celowały mu z pistoletu prosto w twarz.
– Takiego ducha rewolucji chcę słyszeć. – Przywódca grupy odwzajemnił uśmiech. – Zostawię tych wieśniaków, jednak chcę zaznać sprawiedliwości, pamiętasz mnie?
Tichon kojarzył. Kiedy pojawiła się okazja do zemsty, to jako pierwszy stawił się do bitki.
– Tak, wybaczcie panie – powiedział, ale i tak dostał w twarz. Bolało.
– Żaden pan, tylko towarzysz Włodzimierz Molokowicz! Idziemy po żywność ku chwale socjalizmu! Weź też tą sukę. – Patrzył łubieżco.
Prawdziwy mężczyzna zareagowałby na taką obelgę, całą sytuację. Niemniej Pan Młody nie czuł żalu, nie czuł w zasadzie nic, jakby jakaś siła go blokowała. Uśmiech nie schodził mu z twarzy, mimo śmierci ojca. Na plecach zwisała mu niewiasta. Nie odpuszczała mu ani na krok. Wspólnie cieszyli się, że byli razem w najtrudniejszej chwili.
Stara szopa stała na uboczu. Zdawała się z trudem trzymać. Wyglądała tak, jakby każdy większy podmuch mógł ją zniszczyć. Włodzimierz przyłożył Tichonowi broń do skroni, dlatego ten pospiesznie otworzył zniszczone drzwi.
– Świetnie! – Bolszewik patrzył z radością na pokaźne zapasy. Wieś mogłaby korzystać z nich przez cały rok. – Towarzyszu idźcie wy po wóz, spisaliśmy się na order! – zawołał uradowany.
– Ta jest! – odparł żołdak.
– A wy Tichon, wypada wyrównać rachunki. – Popatrzył groźnie. – Czyście nie wy napadli na dom mego ojca? – zapytał.
– Tak, ale ja wam daję zboże na zgodę naszych rodzin…
– Milcz! Nie jestem chłopem, tylko robotnikiem, a zboże to ty w imię rewolucji oddajesz – odburknął, po czym rozdzielił zakochanych. Nastazja upadła na mięciutkie zboże. Świata nie kojarzyła. Tak samogon jej do głowy strzelił. Z kolei jego bolszewik uderzył z całej siły w twarz, aż upadł na twardą ziemię. Bolało jak diabli. Później jeszcze poczuł na policzku ciężki wojskowy but. – Tyś zranił mego ojca widłami, gdy nas rabowaliście. Jak do miasta cudem dotarliśmy bez niczego, to żaden lekarz nie mógł nam pomóc. Nie mieliśmy nic… Patrzyłem, jak umierał mój ojciec, przez waszą tradycję, przez takich sukinsynów jak wy. – Zaczął kopać leżącego. Nie miał litości. Tichon stracił przytomność. – To twoja noc poślubna. Zasłużyłeś na nią. – Splunął mu w twarz.
Włodzimierz wraz z dwoma żołdakami zabrał się za niemal nieprzytomną Nastazję.
– Patrzcie, jak sucz się uśmiecha. – Złapali ją za dorodne piersi, nie bacząc, na to co mamrotała, bo z każdą chwilą pragnęli jej coraz więcej.
– Jaka chętna – zauważyli podnieceni.
Niewiasta nie walczyła. Brutalnie zdjęto jej suknię ślubną. Zgwałcona przez trójkę, pobita, obdarta z resztek honoru. Zostawiona półnaga w szopie.
Najokrutniejszy z losów, który musieli zaakceptować. Bolszewicy wzięli tyle zboża ile mogli.
Pierwsze promienie słońca obudziły ich na wpół żywe oblicza. Ledwo potrafili dojść do siebie. Zostali ograbieni ze wszystkiego. Potworny ból dawał znać na kolejny dzień.
– Żyjemy. My żyjemy. – Ocknął się mąż. – Mogliśmy być już martwi. – Nawet w najgorszej godzinie Tichon znalazł promyk szczęścia. Z trudem położył się przy Nastazji. Poczuł ciepło najwspanialszego ciała, okrytego niezliczonymi siniakami. Ciała, które straciło dziewictwo.
– Kocham cię – łkała.
– Ja ciebie też – odpowiedział i objął ją najczulszym z możliwych uścisków. – Przez najgorsze przeszliśmy, dlatego nic nas już teraz nie złamie, nie rozdzieli.
Nic nie potrafiło im odebrać szczęścia.
***
W Durnowie Tichon nie rządził długo. Wkrótce przyszły Sowiety i skolektywizowały wieś, zabierając wszystkim ziemię. Niebawem para młoda doczekała się całkiem sporej gromadki dzieci.
Pewnego roku zapanował straszliwy głód, jednak to nie złamało ich serc. Z radością jedli chleb z dzikich traw, gdy inni padali z niedożywienia. Nic nie potrafiło ich złamać, nawet śmierć ich dzieci, na ich rękach.
Gdy wybuchła druga wojna światowa i na pola wjechały hitlerowskie czołgi, nie wahali się wykonywać nawet najokrutniejszych rozkazów z uśmiechem. Wszystko to, aby przeżyć i cieszyć się każdym kolejnym dniem. Nieważne, jaki byłby parszywy.
Po wojnie ojczyźnianej zapanował względny spokój. Komuniści przez długi czas szukali w Związku Radzieckim prawdziwie radosnych obywateli. Tak trafili do Durnowa. Dostojnicy partyjni chcieli poznać sekret szczęścia pewnej starszej pary. W zamian obiecali im wręczyć jakiś order z sierpem i młotem.
– Pytacie! Jak lata temu krowy nie wzięli, to tak musiało się stać!