- Opowiadanie: KatarzynkaSz - -Egzorus- rozdział 2

-Egzorus- rozdział 2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

-Egzorus- rozdział 2

Martin.

 

Tłusta ręka wyryła na obdrapanej ścianie dziesiątą kreskę.

-Szlag by to trafił! – szepnął czarno odziany mężczyzna.

Mały, gruby zakonnik dziwnie wyglądał za szerokimi więziennymi kratami. Jeszcze dziwniejsze, wydawały się bluźnierstwa jakimi miotał wokół, stojąc w wilgotnej celi.

-Dziesięć parszywych dni, a ten wredny, nieudolny samouk pozwala mi tu gnić! – mięsiste usta splunęły z odrazą na wspomnienie kompana, jednego z najlepszych egzorcystów, jakich nosiła matka ziemia.

-Szlag by to trafił! – ponowne bluźnierstwo, tym razem głośniejsze odbijało się od brudnych ścian.

-Zamknij gębę grubasie! – krzyknął siedzący we wnęce korytarza, więzienny strażnik.

-Jutro twoje ścierwo zawiśnie na miejskim stryczku. Ale wcześniej ukamienują cię jak psa! – krzywe zęby szczerzyły się w szerokim uśmiechu.

Tłusty zakonnik zamilkł, układając obfite ciało na twardej pryczy. Czerwona ze złości twarz, zasznurowała w gniewie usta.

Zadowolony stróż zapadł się w głębokim fotelu, wyciągając chude nogi daleko w przód i układając je wygodnie na niewielkim taborecie. Za okratowanym oknem bezlitosne szable wody bezskutecznie próbowały pokonać murowaną zaporę więziennych murów.

-Zaraz wracam Bob. Miej oczy szeroko otwarte! – powiedział niski mężczyzna, zapinając na biodrach skórzany, wytarty pas. Para ogromnych rewolwerów, spoczywała po chwili wygodnie w kaburach, kontrastując z szczupłą sylwetką, która wydawała się zbyt drobna, by wprawnie posługiwać się takimi armatami. Przykurzony mankiet pogniecionej koszuli przetarł kawałek metalu na wątłej piersi. Gwiazda szeryfa błysnęła jasnym słońcem. Smukła dłoń sięgnęła po kapelusz z szerokim rondem i zręcznie umieściła go na prawie idealnie okrągłej głowie. Jasne kosmyki włosów wystrzeliwały spod nakrycia, we wszystkich kierunkach.

-Pamiętaj. Bądź czujny! – powiedział Martin i wyszedł w ciemną, deszczową noc. Wychodząc zerknął na stary zegar. Był spóźniony już 10 min na umówione spotkanie w Bazyliszku. Mlasnął w niezadowoleniu, przyśpieszając kroku.

-Sie zrobi szeryfie! – dziarsko odpowiedział Bob patrząc na znikającego szefa.

Cholera, facet jest niesamowity. Niepozorny kurdupel, a potrafi utrzymać porządek, w tak obskurnej mieścinie jak nie bez kozery nazywana Blood City. Strażnik pamiętał czasy, kiedy mały mężczyzna, z wielkimi rewolwerami po raz pierwszy pojawił się w mieście. Właśnie chowano ostatniego szeryfa. Cicha ceremonia nie przyciągnęła zbyt wielu osób. Prawdę mówiąc nie było tam nikogo, poza chudym klechą i paroma osobami z najbliższej rodziny zmarłego. Pojawić się tu, to tak jakby podpisać na siebie wyrok śmierci. Łotry, bandyci i największe szumowiny Blood City, nie chciały u siebie żadnego stróża prawa. Sami tworzyli prawo, a kukły z błyszczącymi odznakami były im niepotrzebne. Bob patrzył wtedy na niewielki cmentarz z okna swojego domu, czasami mrużąc oczy, gdy bezlitosne promienie gorącego słońca łapczywie smagały bezbronne źrenice. Gdy trumna z zwłokami spoczęła w dole, pojawił się, tuż obok stojącego księdza, niewielki człowieczek. Mały, z wąskimi, szczupłymi dłońmi. I ogromnymi pistoletami, których gigantyczny rozmiar potęgowała niewielka sylwetka ich właściciela. Wtedy wydawało się Bobowi, że karypel już nie żyje. Zaśmiał się teraz w duchu. Mój Boże! Jakże się mylił! Zmrużył oczy, przeglądając kolejne karty pamięci.

Jasne słońce świeciło prosto w twarz małego mężczyzny, idącego szeroką ulicą w stronę budynku szeryfa. To właśnie tam, stał piękny rumak na którym przyjechał nieznajomy. Dorodny koń, zręcznie przypętany do krzywej balustrady, zwrócił na siebie uwagę niejednego chciwego mieszkańca, podczas nieobecności właściciela.

-Taki zwierzak to majątek! – przemknęło przez głowę obleśnego typa, który z dwójką kompanów czekał na środku drogi, na małego człowieczka.

-Stój gnido! Kim jesteś i czego tu szukasz! – wykrzyknął wysoki, kanciasty drab wypluwając drobinki gęstej śliny. Szeroka, zniecierpliwiona dłoń przebierała palcami tuż nad rękojeścią okopconej broni.

Mała postać sunęła niezrażona dalej, jakby nie słyszała wypowiadanych słów. Jakby nie była świadoma czyhającej śmierci.

-Chyba jest głuchy! – szepnął jednooki bandzior po prawej stronie kanciastego typa.

-Pozwól mi go rozwalić Don. Teraz moja kolej. Od trzech dni nikogo nie zabiłem i aż świerzbi mnie ręka. – powiedział chudzielec stojący po lewej stronie zwalistego draba.

-Jest mój! – złowrogi szept uciszył ziomków stojących po bokach.

-Mój! – powtórzyły śliniące się usta.

Rozległ się głuchy trzask zamykanych drewnianych okiennic w okolicznych budynkach. Dziesiątki oczu z zaciekawieniem patrzyły przez wąskie szpary. Konus prawdopodobnie przyjechał objąć posadę, po sztywnym już dziś poprzedniku. I prawdopodobnie zginie, zanim zdąży przypiąć do małej piersi błyszczącą odznakę. Od lat władze przysyłały co chwilę nowego szeryfa. A okoliczni bandyci co chwilę się go pozbywały. Żaden z stróży prawa, nie usiedział dłużej w Blood City niż dwa miesiące. I żaden nie przeżył. Biorąc pod uwagę historię i statystyki, nie powinno dziwić nikogo, że w oczach obserwatorów malutki Martin był już martwy.

Trudno powiedzieć co było przyczyną finału wydarzenia, które rozegrało się na piaszczystej ulicy obskurnego miasteczka. Czy to, że bandyci zlekceważyli przeciwnika, czy fakt, że okazał się on wyjątkowo uzdolnionym rewolwerowcem. W każdym bądź razie, gdy potężny typ sięgnął po broń, czujne uszy małego rewolwerowca wyłapały złowrogi szmer. Nie miało znaczenia, że nic nie widział. Oślepiające słońce, skutecznie skrywało trójkę bandytów, sprytnie ustawionych do walki. Gdy bandycka broń wyskoczyła z pokrowca, smukłe dłonie przybysza, w oka mgnieniu dotknęły wytartych, błyszczących rękojeści. Ogromne armaty nawet nie wyskoczyły z wygodnych leży. Odchyliły się nieznacznie w tył, i bluznęły ogniem przez otwory w kaburach. Zanim mięsisty palec wrednego typa nacisnął na spust, kilka pocisków bezlitośnie rozszarpało na kawałki potężną dłoń. Porysowana broń w czerwonej chmurze upadła cicho na ziemię. Z wiszącego kikuta kapała szkarłatna ciecz. Zwalisty mężczyzna jęknął z bólu upadając na kolana i podpierając się zdrową ręką. W tym czasie jego kompani zręcznie sięgnęli po własne pukawki. Byli naprawdę szybcy. Jedni z najlepszych. Jednak mały człowieczek okazał się jeszcze lepszy. Potężne armaty znów zagrzmiały, wstrząsając okolicą. Huk czterech głośnych wystrzałów błądził przez chwilę w powietrzu, odbijany od drewnianych okiennic. Cztery pociski ze zgrzytem przebiły kolana bandytów. Białe odłamki kości strzeliły na boki, ścigane przez krwawe krople.

Mały Martin nawet się nie zatrzymał. Wciąż nic nie widział, mrużąc oczy przed oślepiającym słońcem.

Trzej wijący się z bólu mężczyźni, tarzali się po ulicy, wzbijając małe piaskowe tornada.

-Pamiętaj synu. Uszy są nawet ważniejsze niż oczy. Tak! Nawet ważniejsze – przez głowę małego rewolwerowca popłynęły słowa ojca, konwojenta bankowego, który zginął przed laty od bandyckich kul.

Zgrzytnęły nieśmiało otwierane okiennice. Zdziwieni mieszkańcy z podziwem patrzyli na małego człowieka o idealnie okrągłej głowie, znikającego w pobliskim budynku. Stojący obok wspaniały wierzchowiec uniósł łeb i parsknął radośnie. Całe wydarzenie nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia, tak jakby podobne sytuacje miały miejsce co dzień.

Po chwili na ulice miasta wyruszył niski mężczyzna. Wyglądał dziwnie z dwoma ogromnymi rewolwerami przypiętymi do wąskiego pasa. Spod wielkiego kapelusza z szerokim rondem, chroniącego przed groźnym słońcem, wyglądały jasne kosmyki nierówno przyciętych włosów. Karykatura rewolwerowca. Po prawej stronie smukłej piersi błyszczała niesiona z dumą odznaka szeryfa.

 

 

Koniec
Nowa Fantastyka