Opowiadanie odwołuje się do koncepcji yin i yang, która, ze względu na kolorystykę swojego symbolu, idealnie wpisuje się w założenia konkursu.
Opowiadanie odwołuje się do koncepcji yin i yang, która, ze względu na kolorystykę swojego symbolu, idealnie wpisuje się w założenia konkursu.
Rafał stał, ściskając pod pachą skórzany rulon i taksując okolicę wzrokiem. Z liści skapywały grube krople, pozostałości po rzęsistym deszczu, którego zapach unosił się teraz w powietrzu. Naszpikowany omszałymi drzewami teren opadał łagodnie, przeistaczając się w mokradła pełne olch, przywodzących na myśl archipelag wysp pośród oceanu błota. Nad bagniskiem zawisł gęsty opar, osłaniający leśną głębię niczym biała firana, lecz pomimo ograniczonego widoku, mężczyzna czuł, że to miejsce tętni życiem. Wypełniało je rechotanie żab i bzyczenie owadów, gdzieś z oddali rozległ się donośny krzyk żurawi, zagłuszając na chwilę nawołujące się leśne ptaki; z zarośli dał się usłyszeć tętent oddalających się kopyt łosia, może jelenia.
Podczas gdy żaby umykały przed jego butami, ważki zdawały się nic sobie nie robić z nieoczekiwanej intruzji, zajmując się łowami octówek i komarów, których całe chmary unosiły się w powietrzu. O tej porze roku bagna nie należały do najbardziej gościnnych miejsc, zwłaszcza obecność gzów zwabionych zapachem potu dawała się brnącemu przez mokradła Rafałowi mocno we znaki. Kąsające owady stanowiły pewną niedogodność, jednak najdokuczliwszą przeszkodą okazało się błoto, które, wzorem Charybdy pochłaniającej statki, co i rusz zasysało chciwie kalosze. Mężczyzna był przekonany, że odpowiednio się przygotował nakładając zielony kombinezon wędkarski i kalosze, jednak na takie eskapady nie wynaleziono odpowiedniego ekwipunku. Wymijając butwiejący pniak pomyślał o tym, jak nieznaczące są te drobne niewygody w obliczu wszechobecnego chaosu ogarniającego świat.
Zaczęło się, jakżeby inaczej, od Ameryki Północnej. Nieznana zaraza rozeszła się od Kanady, poprzez USA, Brazylię, aż do wysuniętych najdalej na południe zakątków Argentyny i Chile. Nie trzeba było długo czekać, aż choroba dotrze do pozostałych kontynentów, co sprawiło, że cywilizacja stanęła u progu zagłady. Ostatnim bastionem ludzkości okazała się Europa Środkowo – Wschodnia, a w należących do tego obszaru państwach zarządzono kwarantannę. Jednak zdesperowana ludność zaczęła napływać z zachodu, przez co zagrożenie zajrzało w oczy Polakom i Węgrom.
Poza nieznaną zarazą, na świat spadały także kolejne klęski żywiołowe: seria trzęsień ziemi w Japonii, erupcje wulkanów we Włoszech, rekordowa pod każdym względem susza w Afryce, olbrzymia powódź, która pochłonęła Chicago, a także wiele innych. Zapanował chaos.
Widząc zbliżające się wielkimi krokami zagrożenie, Rafał w akcie desperacji zdecydował się zasięgnąć pomocy swojej babki, która była uznawaną w całym regionie szeptuchą. Pamiętał doskonale jak w dziecięcych latach, kiedy spędzał u niej wakacje, różni ludzie przychodzili do już wtedy leciwej kobiety, w poszukiwaniu rozwiązań swoich problemów. Zważywszy na fakt, z jaką częstotliwością przyjmowała ona „petentów”, można było uznać, że istotnie niesie ludziom pomoc, a przy okazji zarabia niemałe pieniądze. Jej widok, gdy widział ją po raz ostatni, wyrył mu się mocno w pamięci: mikra sylwetka, pobrużdżona zmarszczkami twarz, rzadkie, siwe włosy i oczy. Spojrzenie pełne życia, taksujące go od stóp do głów, jakby chciały wwiercić się w umysł, szacując czy faktycznie przyświecają mu szczere intencje. Najwyraźniej uznała, że tak. „Będziesz musiał przekonać samą matkę” – powiedziała drżącym głosem. – „Wszystko przygotuję, ale pamiętaj, że powodzenie zależy tylko od ciebie. Daj jej czego zażąda”.
I tak przedzierał się przez mokradła w nadziei odnalezienia megalitu, który rzekomo posiadał silne właściwości magiczne, mające ułatwić kontakt z bytem, o którego pochodzeniu nie wiedział kompletnie nic. Wskazówki co do lokalizacji megalitu, które Rafałowi przekazała babka były dość mgliste, a zawód ratownika medycznego nie przygotował go do nawigowania w lesie, przy gęstej mgle. Żywił jednak nadzieję, że staruszka nie wyprawiłaby go na bagna wątpiąc w powodzenie tej małej wędrówki.
Szczęśliwie poszukiwania przyniosły oczekiwany skutek i Rafał, cały ubłocony i przemoczony, dotarł do celu. Poza ogromnym głazem wystającym z grząskiego gruntu, widok nie różnił się zbytnio od tego co oglądał wcześniej. No, może mgła wydawała się być tutaj nieco gęstsza, drzewa w większym stopniu obrośnięte mchem, a błoto bardziej rozmiękłe. Mężczyzna rozejrzał się w poszukiwaniu mniej wilgotnego miejsca, jednak po chwili zrezygnował, uznając to za daremny trud.
Zdjął kapelusz, odsłaniając rude, krótkie włosy. Na grząskim podłożu rozwinął pieczęć wyrysowaną na jagnięcej skórze, pełną dziwnych symboli i, jak mniemał, zaklęć napisanych cyrylicą. Zza pasa wyjął reklamówkę pełną leszczynowych gałązek, które miał ułożyć w pentagram, symbolizujący, jak twierdziła jego babka, ogień, wodę, ziemię, metal i drewno. W miejscach, gdzie gałązki stykały się ze sobą ustawił świece z pszczelego wosku. Z plecaka wyciągnął kadzidło, wykonane z bylicy piołunu, którego dym miał uczynić przybywający byt widocznym dla oka śmiertelnika. Ostatnim elementem był czarny modlitewnik, zapisany po starocerkiewnosłowiańsku, w którym to języku odprawiano msze we wschodniopolskich cerkwiach. Znajdowały się tam wszystkie najważniejsze teksty święte, których inkantacja miała ułatwić koncentrację i oczyścić umysł, umożliwiając komunikację z istotami astralnymi. Rafał otworzył modlitewnik na założonej stronie i zaczął głośno czytać modlitwę do Matki Boskiej.
Bohorodyce Diwo, radujsia obradowannaja Marije… Echo jego słów ginęło, stłumione w gęstej mgle, nad jego głową przekrzykiwały się ptaki, coś chlupnęło nieopodal. Dostojno jest jako woistynnu błażyty Tia Bohorodyciu… Spomiędzy zbrązowiałych od długoletniego użytkowania kartek wysunął się malutki obrazek, ikona Matki Bożej. Oczy Rafała bezwiednie powędrowały w tym kierunku i nie mogąc się oderwać wzroku od świętego oblicza, skandował dalej. Pid Twoju myłost prybihajem… Ważka przeleciała mu nad głową, giez boleśnie wgryzł się w kark. Presławnaja Prysnodiwo… Chmara meszek opadła jego głowę, próbując dostać się do oczu, uszu, nosa, ust, utrudniając skupienie, nie pozwalając wygłosić pozostałych słów. Zza pleców doszedł go głuchy tętent kopyt biegnącego zwierzęcia.
… i prośwityt Tebe rady duszy nasza.
Cisza.
Gdzieś uleciały owady, ptaki zamilkły zgodnie, rechot żab nie roznosił się już po lesie, nawet krople przestały opadać z liści. Była tylko ikona Matki Boskiej. W końcu na nowo rozbrzmiały słowa modlitwy.
Bohorodyce Diwo…
Umysł Rafała jakby należał teraz do kogoś zupełnie innego, obcego i niedostępnego. Było to uczucie, którego nigdy przedtem nie doświadczył.
Gdy skończył po raz siódmy odmawiać modlitwę, ikona zdawała się rozpływać, a mgła wokół niego zgęstniała nienaturalnie. Teraz nie widział już liter na kartach modlitewnika. Gdzieś zniknęły wszystkie dźwięki. Poczuł strach. Bicie jego serca niosło się głuchym łoskotem, myśli galopowały jak szalone.
Czy je słyszę? Czy można usłyszeć własne myśli? Kadzidło!
Chwycił je i wyciągnął rękę przed siebie. Gęsty dym otoczył go szarym murem, odgradzając od mgły. Wnet jednak zafalował. Jakby ktoś przez niego przeszedł. Świat rozbłysnął.
Rafał nadal klęczał. Nie widział niczego. Wydawało mu się, że postrada zmysły.
– Otwórz oczy.
Głęboki, zdecydowany głos, niewątpliwie należący do kobiety, wyrwał Rafała ze stuporu i ocalił od szaleństwa. Po chwili ulgi, powrócił jednak strach. Totalne, obezwładniające przerażenie. Udało mu się przywołać ducha.
– Nie jestem duchem – ofuknęła go przybyła istota.
Czy powiedziałem to na głos?
– I otwórz wreszcie oczy – dodała.
Uniósł ostrożnie powieki. Widział przed sobą człowieka, kobietę odzianą w długą zwiewną suknię, mocno przezroczystą o czarnym zabarwieniu. Ciemne jak smoła włosy opadały kaskadą na plecy, sięgając niemal pośladków, zdawały się oplatać to kształtne, drobne ciało jak woal. Kącik ust, wydatnych i zmysłowych, opadał lekko. Głębokie oczy były zimne i surowe, jak cała twarz, wzbudzające niepokój, ale i fascynację, emanujące drapieżnym pięknem, hipnotyzujące. Zupełnie jak…
– No i? – zapytała kobieta unosząc cienką, kształtną brew.
Zupełnie jak…
– Będziesz tak stał i się gapił? – warknęła. – Co z wami, ludźmi jest nie w porządku, że tak was intryguję? Wszystkie inne stworzenia pierzchają na mój widok, tylko wy wlepiacie wzrok, nie zważając na zagrożenie. Durnie.
Zupełnie jak pożar, huragan, albo sztorm. Zupełnie jak destrukcyjna siła żywiołu.
– Wybacz matko – wydukał wreszcie, nie potrafiąc oderwać wzroku od kobiety, tak pięknej i przerażającej zarazem. – Onieśmieliła mnie twoja uroda.
Nie szczędź komplementów i uważaj na słowa – tak radziła babka.
Spojrzała na niego, jak ocenił, nieco przychylniej, nadal jednak wzbudzała nieopisany lęk i obawę.
– Niech będzie, wybaczam – odparła. – Tylko nie mów do mnie „matko”. Nadaliście mi tyle intrygujących mian, choć, przyznaję, faktycznie wydałam was na świat. W pewnym sensie – zawiesiła głos. – Tak czy siak, mów mi Pożoga. Ze wszystkich słów, którymi mnie określaliście, to brzmi zdecydowanie najlepiej, takie dźwięczne i wzbudzające szacunek. Pożoga – powtórzyła i uśmiechnęła się patrząc na skołowanego Rafała.
Paradoksalnie to ten uśmiech uzmysłowił mu cały absurd sytuacji. Oto byle ratownik medyczny z Tykocina stał naprzeciw najpotężniejszej istoty na świecie, być może to Bóg we własnej osobie. Strach sparaliżował go dokumentnie.
– Czekaj – powiedziała Pożoga. Na jej twarzy pojawiło się zafrasowanie. – Zbytnio cię przytłaczam. Właściwie to dobrze, ale nie mam ochoty stać tutaj i czekać aż odzyskasz mowę, choć właściwie mogłabym, bo czas nieszczególnie mnie dotyczy – zachichotała.
W jednej chwili Rafał uświadomił sobie, że nadal klęczy przed megalitem, ściskając w dłoni modlitewnik; wizerunek Matki Boskiej tonął powolutku w błocie.
Cały czas tu byłem?
– Może to miejsce nieco cię uspokoi, zapewne moja wizja świata jest dla ciebie zbyt odrealniona.
Krajobraz w rzeczy samej wyglądał identycznie jak przedtem, jednak ciągle coś było tu mocno nie tak. Gdzieś ucichły ptaki, pierzchły owady, nawet kapanie kropel już nie rozbrzmiewało wokół. Mimo wszystko Rafał poczuł się nieco lepiej.
– Pani – zaczął mówić, a strach zapierał mu dech. – Dlaczego zesłałaś na nas kataklizmy? Czemu niszczysz własne dzieło?
Pożoga skrzyżowała ręce na piersi.
– Niczego nie zsyłałam. To ja jestem tymi, jak to ująłeś, kataklizmami. – Zamilkła na chwilę, jakby zastanawiając się od czego zacząć wyjaśnienia. Rafał nie zamierzał jej w tym przeszkadzać. – Najpierw wyjaśnijmy sobie jedną rzecz, to wcale nie ja was stworzyłam. To znaczy ja, ale nie do końca. Nie znacie określeń, które dokładnie przedstawiłyby istniejący stan rzeczy, odwołam się więc do twojej wiary. Tak jak chrześcijański Bóg występuje w trzech osobach, tak samo ja „składam się” z dwóch. Jedną masz przed sobą, jestem… – zmarszczyła brwi szukając odpowiedniego słowa. – Śmiercią. Siłą, która przywraca równowagę na świecie, gdy ta zostanie zaburzona, ta druga część odpowiada natomiast za kreowanie, tworzenie, odradzanie, czy jak to nazwać, stanowi moje przeciwieństwo. Poprzez swoje sprzeczne skądinąd działania dopełniamy się. Rozumiesz?
Nie rozumiał.
Gdy Pożoga to dostrzegła, jej twarz przybrała gniewny grymas.
– Idiota – warknęła. – Może zaprzągłbyś z łaski swojej ten durny łeb do roboty! A może nosisz go tylko dla ozdoby!?
Rafał skulił się, sprawiając wrażenie jakby chciał zniknąć pod błotem i nie wyściubiać stamtąd nosa do następnej wiosny. Kobieta, o ile chociaż w części nią była, sapnęła wściekle.
– Dobrze więc – podjęła – wytłumaczę prościej. Skazuję wasz gatunek na wymarcie, ze względu na to, iż zaburzyliście równowagę, której, jak już wspomniałam, pilnuję. Tępicie zwierzęta, naginacie ekosystem do własnych potrzeb, regulujecie rzeki, a o waszych brudach nawet nie raczę wspomnieć, ponadto rozpleniliście się ponad najśmielsze oczekiwania, a wasza populacja ciągle rośnie. Teraz, przez waszą parszywą egzystencję postawiliście pszczoły, które tak bardzo lubię, na skraju wymarcia.
– Czyli to wszystko – wydukał skołowany Rafał – z powodu pszczół?
Tym razem kobieta wściekła się nie na żarty.
– A czemuż to życie człowieka miałoby być więcej warte niż życie pszczół, komarów, ślimaków, czy dżdżownic? – Wysyczała. – Dlaczego ktoś, kto tak kurczowo jak wy trzyma się ostatnich strzępów egzystencji, nie ma skrupułów żeby rozpłaszczyć muchę na ścianie, tylko dlatego, że bywa irytująca? A może uważacie się za na tyle wyjątkowych, że nędzny żywot muchy jest bezcelowy, jałowy i nudny? Widzisz, musze nikt nie każe przepracować całego życia, żeby sczeznąć na starość w zapomnieniu i biedzie, a taki właśnie los czeka większość z was. Nawet mrówki, czy pszczoły, co wam nie przyszło oczywiście do głowy, wiodą szczęśliwsze życie. I bardziej wartościowe – dodała już ciszej. – Tymczasem wy jesteście tylko szkodnikami, zarazą toczącą ten świat, która może go pogrążyć i unicestwić. Dlatego powinniście stąd zniknąć.
Rafał próbował przetrawić słowa Pożogi, która wpatrywała się w niego ze srogą miną.
– Nie wszyscy są źli. Ludzkość może się zmienić – wypalił zanim zdążył pomyśleć.
– Klamka zapadła – odparła zimno kobieta. – Opuszczam cię. Mam mnóstwo pracy.
Odwróciła się do niego plecami i ruszyła przed siebie, a jej drobne stopy delikatnie muskały błoto, kałuże i kępki trawy.
– Poczekaj! – Wrzasnął Rafał.
Kobieta odwróciła się i, o dziwo wcale się nie zdenerwowała.
– Ofiarowuję ci swoje życie pani, tylko uratuj choć część ludzi, w tym moich bliskich.
Pożoga prychnęła lekceważąco.
– Też wymyśliłeś. Twoje życie tak czy inaczej należy do mnie. Musiałbyś mi ofiarować znacznie więcej.
– Co tylko zechcesz.
Przez dłuższy czas mierzyła go spojrzeniem.
– W takim razie – podjęła – oddasz mi duszę po wsze czasy, będziesz oglądał śmierć swoich potomków, ich chwalebne i niegodne uczynki, dowiesz się jakie mają sekrety i tajemnice, do tego będziesz mi towarzyszył w przywracaniu ładu na tym świecie, spojrzysz każdemu konającemu głęboko w oczy, i nigdy, przenigdy nie zaznasz już spokoju. To jest moja cena. Chcę dotykać twoich emocji.
Słowa rozbrzmiewały w jego umyśle, rozbierał je na czynniki pierwsze, starał się porównać z tym co w całym swoim życiu usłyszał lub przeczytał, jakoś ogarnąć, zrozumieć… I w pewnym momencie go olśniło. Miał skazać się na piekło.
Lśniące zimnym blaskiem oczy wpatrywały się w niego wyczekująco.
***
– Wygląda na to, że wywiązałaś się z umowy.
Ciepły głos koił i uspokajał. Młody mężczyzna o bujnych blond włosach, odziany w śnieżnobiały garnitur stał naprzeciw fotela. Miał miły wyraz twarzy, na którym malowało się zaciekawienie, niesforny kosmyk opadał mu na oko.
– Na to wygląda – rozbrzmiał skrzeczący, zmęczony głos.
Staruszka wstała, wspierając się na poręczy fotela, chwyciła laskę i oparła na niej cały ciężar, chusta skrywała jej rzadkie włosy, sweter i długa sukienka ciasno oplatały zasuszone ciało.
Dwie postaci rozdzielał masywny telewizor, przywodzący na myśl stare, bezużyteczne pudło, którym w zasadzie był. Blade światło słońca wpadało przez jedyne odsłonięte okno wąską smugą, odbijając się od zakurzonej komody, z której całą scenę obserwował sfatygowany, pluszowy królik. Pełen dziur dywan uginał się pod zgarbioną sylwetką szeptuchy, wpatrującą się intensywnie w przybysza. Trudno było cokolwiek wyczytać z jej oczu, ba, nawet życie gdzieś z nich uszło, teraz były to tylko dwa zamglone punkty w pokoju pełnym kurzu i zapachu starości.
– Myślę, że to korzystna transakcja – powiedział mężczyzna w bieli. – Poświęcenie dwojga ludzi w zamian za uratowanie gatunku to chyba niezbyt wygórowana cena?
Kobieta nie drgnęła. Po jej pooranych zmarszczkami policzkach popłynęły dwie łzy. Ostatnie jakie uroniła.
– Rozumiesz, że musiałem powiedzieć twojemu wnukowi, dlaczego do mnie trafił. To wywołało jeszcze więcej emocji. – Mężczyzna nie zdradzał żadnych objawów współczucia, czy satysfakcji. Jedynie obojętność. – On będzie cierpiał mękę, oglądając ludzkie nieszczęścia i śmierć, ciebie natomiast wydaję na pastwę wiecznego bólu, spowodowanego widokiem dzieła stworzenia. Każde nowonarodzone dziecko będzie przywodziło ci na myśl utracone życie, młodość, chęć do życia… I wnuka, którego zaprzedałaś. Poza tym, wierz lub nie, ale proces kreowania bywa naprawdę przerażający.
Dla niej nic już nie miało znaczenia. Wszystkie myśli skryły się pod płachtą poczucia winy. Paskudną, brudną płachtą.
Mężczyzna westchnął. Nie czekał na odpowiedź. I słusznie.
– Skoro nie masz już nic do dodania, ruszajmy.
***
Fala ludzkich ciał sunęła zasłaniając mu widok. Za nią, w stronę plaży mknęła większa. I dużo bardziej niebezpieczna.
Jack biegł ile sił w nogach, ale brnięcie pośród oszalałych ze strachu ludzi nie należało do najprostszych czynności. Rozpychał się łokciami, próbował roztrącać innych, utorować sobie drogę, lecz bezskutecznie. W końcu poczuł, że o coś zaczepia. Zarył twarzą w piach. Chciał czym prędzej wstać i kontynuować ucieczkę, ale coś znajdowało się tuż przed nim. Nagi mężczyzna stał wpatrzony w spienioną masę wody. Wiatr rozwiewał mu rudą czuprynę. Fala dotarła do brzegu. Jack utkwił wzrok w twarzy dziwnego mężczyzny. Ten obdarzył go spojrzeniem pełnym bezbrzeżnego smutku. Po chwili nastała ciemność.
Dziwne. Wypchane do granic możliwości porównaniami, które raczej wywołują uśmiech niż straszą – bagno, wciągające kalosze, porównane do Charybdy? Serio? :)
Najbardziej rażący błąd interpunkcyjny, jaki znalazłem : różni ludzie przychodzili do, już wtedy leciwej kobiety… Poza tym kilka drobnych. Gramatycznie i językowo OK, chociaż mam spore wątpliwości co do słowa starocerkiewnosłowiańskiemu.
Kwestia tematu konkursu – mocno naciągana. Rozumiem, że chodziło o opozycję niszczenie-kreowanie, ale nie każda para antonimów pasuje do pary czerń-biel.
Trochę dziwne, że modlitwa do Matki Boskiej spowodowała pojawienie się jakiegoś pogańskiego bóstwa, niemającego chyba z Maryją nic wspólnego oprócz płci…
Dziwne, dziwne i jeszcze raz dziwne.
Przede wszystkim dzięki za przeczytanie i komentarz :).
Teraz nie pozostaje mi nic innego jak spróbować rozwiać Twoje wątpliwości. Co do słowa starocerkiewnosłowiańsku to word mi go nie podkreślił, więc uznałem je za prawidłowe (choć zastanawiałem się czy tego nie zmienić).
Jeżeli chodzi o temat konkursowy to napisałem o tym w przedmowie, czy jak to nazwać ;p.
Modlitwa “miała ułatwić koncentrację i oczyścić umysł”. Cytat pochodzi z tekstu ;). Chodzi o to, że sama treść nie jest nadto istotna, raczej rytmika modlitwy odgrywa tu rolę.
Co do, jak to nazwałeś bóstwa, to nie chciałbym mówić czym jest w moim zamyśle, żeby nie narzucać swojej interpretacji ;).
W przypadku porównań… Cóż, tu się nie wybronię. Chciałem spróbować czegoś nowego (dla mnie rzecz jasna) i może niekiedy faktycznie przesadziłem.
Świat ginie, a Rafał bieży na bagna, by modlitwą ratować ludzkość? Nie bardzo wiem, Anonimie, czy dokładnie o to tu chodzi, ale muszę powiedzieć, że zupełnie nie trafia do mnie taki pomysł.
Płynność lektury zakłócały niektóre zdania, skonstruowane w sposób utrudniający ich zrozumienie, ale za to wywołujące niezamierzoną wesołość.
…ważki zdawały się nic sobie nie robić z nieoczekiwanej intruzji… – Czy na pewno intruzji?
Ostatnim bastionem ludzkości okazała się Europa Środkowo – Wschodnia… – …okazała się Europa Środkowo-Wschodnia…
Jej widok, gdy widział ją po raz ostatni… – Nie brzmi to najlepiej.
Spojrzenie pełne życia, taksujące go od stóp do głów, jakby chciały wwiercić się w umysł… – Piszesz o spojrzeniu, więc: …jakby chciało wwiercić się…
…czarny modlitewnik, zapisany po starocerkiewnosłowiańskiemu… – Wg SJP: …czarny modlitewnik, zapisany w staro-cerkiewno-słowiańskim…
Echo jego słów ginęło, stłumione w gęstej mgle, nad jego głową… – Czy oba zaimki są konieczne?
Miejscami nadużywasz zaimków.
Oczy Rafała bezwiednie powędrowały w tym kierunku i nie mogąc się oderwać wzroku od świętego oblicza, skandował dalej. – Nie do końca mam pewność kto skanduje w czasie gdy oczy Rafała wędrują, a wzrok nie może się oderwać od oblicza?
… i prośwityt Tebe rady duszy nasza. – Zbędna spacja po wielokropku.
Widzisz, musze nikt nie każe przepracować całego życia, żeby sczeznąć na starość w zapomnieniu i biedzie… – Raczej: …żeby sczezła na starość w zapomnieniu i biedzie…
Zakładam, że chodzi o sczeźnięcie muchy, a nie tego, kto nie każe jej pracować.
Miał miły wyraz twarzy, na którym malowało się zaciekawienie… – Czy na pewno zaciekawienie malowało się na wyrazie?
A ta koncepcja yin i yang, o której uprzedzasz, gdzie?
Co tu jest czarno-białe?
Chyba nie zrozumiałam tego opowiadania :(
Hmmm. Też mi się wydaje, że trochę mało czerni i bieli.
Opowiadanie nawet nawet, ale wydaje mi się urwane – przydałaby się co najmniej jedna scena z babcią.
zarośli dał się usłyszeć tętent oddalających się kopyt łosia, może jelenia.
– racice/raciczki, i założę się, że są cichsze niż “najki”, czy inne “adasie” ;)
No cóż. Wygląda jak personifikacja yin i yang. Założenia konkursu są.
Pozdrawiam :)
Dzięki wszystkim za komentarze, Wasze uwagi są dla mnie bardzo cenne :).
Regulatorzy, Twój opis okrutnie spłyca fabułę, a w istocie to nie Rafał jest tu bohaterem ratującym świat, tylko jego babka, no i nie świat, tylko gatunek ludzki ;). Co do błędów, to fantastycznie, że ktoś z Twoją wiedzą językową mi je wytknął. Dzięki Ci wielkie (ale co mnie naszło z tą intruzją to nie wiem ;p).
Anet, koncepcja yin i yang tkwi tu w konstrukcji świata. Cały proces myślowy towarzyszący mi przy pracy nad opowiadaniem rozpoczął się właśnie od tejże koncepcji. W skrócie: dwie przeciwstawne i dopełniające się siły, symbolizowane przez dwa kolory: czerń i biel. Biel symbolizuje męski aspekt natury, a czerń kobiecy. Było jeszcze kilka odniesień, ale to o czym napisałem jest najistotniejsze.
Finklo, opowiadanie musiałem okroić w stosunku do swojego pierwotnego zamysłu, żeby zmieścić się w limicie. Przez to nie wszystko wytłumaczyłem na tyle szczegółowo, na ile bym sobie życzył. Rozważałem przedstawienie dialogu pomiędzy starą szeptuchą i jej wnukiem, ale doszedłem do wniosku, że dam radę wszystko przedstawić swoją wizję i bez tego.
Blacktom, o ile wiem racica jest rodzajem kopyta, no ale mogę się mylić ;). Fajnie, że dostrzegłeś mój zamysł :).
Pozdrawiam!
Chyba po prostu nie zrozumiałam :(
Ależ, Anonimie, wcale nie opisuję fabuły i nawet nie mam pewności, czy moje spostrzeżenie jest trafne. Zorientowałam się, że ratowany jest gatunek ludzki, czemu dałam wyraz w pierwszym zdaniu komentarza. No i przykro mi, Anonimie, że nie zauważyłam, iż umyśliłeś sobie mieć za bohaterkę babkę, skutkiem czego wzięłam Rafała za postać pierwszoplanową. ;)
Melduję, że przeczytałam.
Na takie bagna lepsze wodery niż kalosze. Ale to taka luźna uwaga.
Nie za bardzo kupuję recytowanie modlitwy do Matki Boskiej przez współczesnego Polaka, w języku starocerkiewnym, w wyniku której pojawia się jakieś raczej pogańskie bóstwo. Skoro babka, która Rafała instruowała, była jakąś mądrą, szeptuchą, to bardziej prawdopodobne by było, gdyby dała mu tekst z inną inkantacją. Generalnie nie kupuję tej transakcji.
Przyjąłem. Dzięki za opinię ;)