- Opowiadanie: Islenn - Dziecko Mgły

Dziecko Mgły

Wyobraźnia jest przepięknym darem, który może odkryć w sobie każdy z nas. Pragnę pokazać Wam swoją, może trywialną, może unikalną. Proszę o ocenę, gdyż największą motywacją, jest odzew czytelników. 

PS Zależy mi na ocenie idei tego utworu, stylistyka jest zapewne do poprawy :)

 

SPOILER – Warto przeczytać dopiero po zapoznaniu się z treścią fragmentu !!!!

- Jak łatwo się można było domyśleć, główna bohaterka Islenn Larusso jest jedną z pradawnych kapłanek o których mowa w treści. Przedstawiony fragment tyczy się I części akcji rozegranej we współczesności. W ‘produkcji’ jest II część akcji umieszczona na rozdarciu świata obecnego, ze światem kapłanek, oraz III część akcji mającej swe rozwinięcie już w świecie stricte kapłanek. Tak więc projekt mam spory ale zastanawiam się nad jego sensownością. Jeśli okaże się, iż pomysł jest dość banalny i mało ujmujący to nie chce pakować swoich energii w coś co mnie rozczaruje, dlatego proszę o szczere opinie i argumentację 

 

DZIĘKI!

Oceny

Dziecko Mgły

PROLOG

 

Wokół ciemno, czarna otchłań lasu mieni się w świetle gwiazd. Tysiące myśli krąży po głowie. Gdzie ja jestem?…

Zimno …

Dreszcz przeszedł mi po plecach…

Idę przed siebie, nie znając celu tej podróży.

Krzyk… kobiety… jakiś cień przeszedł mi przed oczami

Gdzie ja jestem?

Biegnę, nie wiem dokąd. Uciekam, nie wiem przed kim. Przerażenie ogarnia moje ciało i porusza nogami w szaleńczym biegu.

Moim oczom ukazują się ruiny starego kościoła. Porośnięte bluszczem cegły wyglądają jak macki falujące na wietrze.

Tu się ukryję, tu będę bezpieczna. Spostrzegłszy szczelinę w murze, wciskam w nią swoje ciało.

Gdzie ja jestem?

Obserwuję las. Nikt mnie nie widzi, nikt nie znajdzie. Łomotanie mojego serca przerywają krótkie płytkie oddechy wydobywające się z piersi.

Z otchłani drzew wyłonił się konny. Czarno odziany, dosiadał śnieżnobiałego rumaka lśniącego w ciemności niczym gwiazda na niebie. Jeździec miał długie złote włosy falujące w rytmie szalejącego konia, którego z trudem opanowywał. Twarzy nie sposób było dostrzec… ale te oczy. Świeciły zielenią i hipnotyzowały spojrzeniem. Nigdy nie widziałam tak głębokiej zieleni. Krzyczał coś, w niezrozumiałym języku. Męski bas dźwięczał w uszach i unieruchamiał ciało. Znów te oczy. Patrzyły na mnie. Strach przyparł mnie do muru, lecz w tym spojeniu było coś jeszcze. Jakby rozkaz któremu nie potrafiłam się przeciwstawić.

Nagle pojawiło się jeszcze więcej konnych. Dosiadali podobnie jak wcześniejszy jeździec białych wierzchowców, z gęstymi grzywami. Odziani w czarne szaty okrążyli mury ciasnym kołem. Złotowłosy, opanowawszy konia znów krzyknął coś do pozostałych i wyciągnął rękę, ponad uszy konia. Kompania poszła w ślad za nim i uczyniwszy ten sam gest szeptali dziwne słowa.

Niebo pokryły chmury, zrobiło się jeszcze ciemniej. Słyszę wielki grzmot, a zaraz po nim sklepienie przeszywa ognisty piorun. Czuję wilgoć na dłoniach. Unoszę je na wysokości moich oczu. Pokrywają się czerwonymi kroplami, krwawią. Coś zakuło mnie w piersi, rozchylam suknie by spojrzeć na nagą skórę. Spostrzegam ranę, za nią pojawia się kolejna na wysokości brzucha. Moje ciało pokrywają pomału niewielkie rany, z których wydostaje się lepka ciecz. Przerażenie stłumiło krzyk. Biała halka zaczyna parzyć, chcę się jej pozbyć ale nie mogę. Przez szczelinę przez którą weszłam niezdarnie opuszczam moje schronienie gramoląc się na sam środek stworzonego przez jeźdźców okręgu. W oszalałym tańcu próbuje nieudolnie zedrzeć z ciała ubranie.

Szept niezrozumiałych słów staje się głośniejszy, szumi w głowie, pęka w uszach.

Krzyczę…

Miotam się nie mogąc ustać na nogach…

Nagle, wszystko ucichło. Leżę otępiała… Czyżbym umarła?

– Wody – Dyszę. Kolejna fala bólu podrywa moje ciało, dając do zrozumienia, że to jeszcze nie koniec.

Moim oczom ukazuje się biała sierść konia. Mocne kopyta uderzają niecierpliwie o ziemię. Spoglądam na jeźdźca, wiedząc, ze już nie mam dokąd uciec, nie mam jak uciec… Obraz zaczyna być niewyraźny. Wszystko rozlewa się i zniekształca.

Oczy, lśniące zielenią… Patrzą na mnie, mrożą spojrzeniem. Usta nieznajomego poruszyły się, wyszeptały coś. Poczułam jak by niewidzialna siła ciągnęła mnie do góry, chociaż leżałam sparaliżowana pod kopytami oblepionymi błotem. I nagle jak by coś we mnie pękło, rozerwało na miliard kawałków. Jak by niewidzialna bomba w moim ciele …wybuchła. Chciałam ponownie krzyczeć ale z mojego gardła wydobył się tylko przeraźliwy charkot, a mój wzrok ogarnęła ciemność.

 

Otworzyłam ponownie oczy. Nie leżałam już na zimnej ziemi, nie otaczali mnie już dziwni jeźdźcy wyłaniający się spośród drzew. Przykryta miękką kołdrą, na wygodnym materacu, dyszałam oniemiała, zlana potem. To był sen… To był tylko zły sen. Wstałam z łóżka, zapaliłam lampkę nocną i spojrzałam do lustra. Patrzyła na mnie blada młoda dziewczyna, z mokrymi od potu włosami i cholernie przerażonymi oczami. Zgasiłam pospiesznie światło i położyłam się ponownie do łóżka. Tej nocy nic więcej mi się nie śniło, tej nocy nie potrafiłam drugi raz zasnąć…

 

 

ROZDZIAŁ I

– Kochanie nad czym tak dumasz? – Mama wyrwała mnie z rozmyślań. Spojrzałam na nią sennym wzrokiem, nie mając pojęcia o czym do mnie mówiła. Zeszła noc, nie dała o sobie zapomnieć. W głowie w ciąż pojawiał się las, ruiny i dziwni rycerze. Chodź to tylko sen, nie wiedzieć czemu nie dawał mi spokoju. Mama przestała na moment parzyć kawę. Usiadła naprzeciwko stołu, zerkając na mnie troskliwym wzrokiem

– Czy coś się stało? Jesteś jakaś taka… nieobecna

– Nic mamo –uśmiechnęłam się do niej – po prostu dzisiaj źle spałam i teraz są tego efekty – odwzajemniła uśmiech ale nie wyglądała na usatysfakcjonowaną. Nie drążyła jednak tematu. Powróciwszy do parzenia porannej kawy, kontynuowała wcześniej poruszony temat.

– No dobrze, spróbuj jednak ogarnąć się do południa, wiesz co dzisiaj mamy prawda?

– Oczywiście że pamiętam – odpowiedziałam urażonym głosem. Jak mogła bym zapomnieć o najważniejszym dniu w moim i moich rodziców życiu. Siedemnaście lat temu, tegoż właśnie dnia staliśmy się rodziną.

– Idę dzisiaj tylko do przychodni, na szczepienie, a potem na chwile do Ary.

O której mam być w domu?

– Tak koło czwartej. Tata zdąży wrócić z pracy, a ja po drodze zapłacę za samochód. A tak w ogóle która jest godzina?

– Ee…m ósma za dwie – w tej chwil uchwyciłam przerażony wzrok mojej mamy, która nie wierząc w to co słyszy, złapała zamaszyście za zegarek spoczywający na mojej ręce

– Cholera jasna… zwolnią mnie w końcu! Pa kochanie… – ucałowała mnie w pośpiechu

– Do zobaczenia – zawołała, chwytając kluczyki i wybiegła z domu.

– No to pa – powiedziałam do siebie nalewając kawę.

Wróciłam do pokoju, spojrzałam do lustra i odgoniłam złe myśli. Gdyby nie taki dzień jak dzisiaj nigdy by mnie tu nie było. To wystarczający powód do radości. Uśmiechnęłam się sama do siebie. Zajrzawszy do szafy, wyciągnęłam z niej zwiewną kwiaciastą sukienkę, jednocześnie dobierając do niej czarne balerinki. Tak wystrojona, podkreśliłam kredką oczy i oznaczyłam zaróżowioną szminką usta. Założywszy słuchawki na uszy rozkoszowałam się moimi ulubionymi utworami idealnie poprawiając sobie humor. Energiczna Brazylijska muzyka skutecznie podrywała moje ciało do wirowania po pokoju i zbierania niezbędnych kobiecie akcesoriów brązowej torebki. Spojrzałam przez okno. Zapowiadał się piękny majowy dzień. Pełen słońca początek wakacji podwójnie poprawiał mi nastrój. Chwyciwszy klucze, wyszłam z domu, a ciepło letniego słońca niemal od razu ogarnęło moje ciało.

Mijałam kolejne uliczki obserwując dzieci gnające do szkoły. Ah zaczynałam im współczuć. Tylko tegoroczni maturzyści mogli się cieszyć wolnością od szkoły i planować najdłuższe wakacje swojego życia. Zatrzymałam się na moment przy wystawie złotych zegarków. Pomyślałam o Mamie. Może gdyby miała jeden z nich przestała by się spóźniać do pracy. Rytmy salsy brzmiące w uszach pognały mnie na przód. Moim oczom ukazała się Katedra. Tłum ludzi spieszył opuszczając jej wnętrze, zapewne z porannej mszy. Dwóch żebraków stało ku jej bramie natarczywie prosząc o drobne. Zanim się zorientowałam stałam z dwoma monetami przed kościołem i wrzucałam im je do puszek, które dzierżawili w brudnych dłoniach. Starsza kobieta dziękowała mi należycie i błogosławiła. Jej oczy świeciły niczym dwa ogniki głęboko osadzone w pomarszczonej twarzy. Zaraz później dołączył do niej mężczyzna. Drugi z bezdomnych. Uchwyciwszy mój wzrok zamilkł. Patrzył mi w oczy przez chwilę, po czym skrzywił się pogardliwie. Wyjął z puszki pieniądze, które mu wcześniej ofiarowałam i rzucił mi je pod nogi klnąc przy tym okrutnie. Szok wywołany całą sytuacją sparaliżował mnie na moment. Podobna reakcja zagościła na twarzach otaczających nas ludzi, którzy obserwowali całe zajście. Czując na sobie wzrok innych, zaczerwieniłam się nie wiedząc co począć w tejże sytuacji. Odwróciłam się na pięcie i odeszłam krzycząc coś o niewdzięczności. Zdegustowana, mknęłam dalej uliczkami mojego miasta. Nie często zdarza mi się mieć gest aby ofiarować bezdomnemu pieniądze. Z reguły potrzebne są im tylko na alkohol. Zresztą gardząc moim poświęceniem, gardzi własnym śniadaniem albo upragnionymi procentami. Widocznie nie był aż tak potrzebujący, jak się pierwotnie wydawało mając większe ego niż żołądek. Z tą myślą pognałam naprzód, z nieco polepszonym nastrojem.

Po niedługim marszu wreszcie dotarłam do celu. Była nim przychodnia lekarza rodzinnego. Skierowałam się w stronę recepcji z książeczką zdrowia w dłoni.

– Dzień Dobry. Przyszłam na szczepienie osiemnastolatków. Byłam umówiona na dziewiątą – Przysadzista Pani siedząca za monitorem starego komputera zerknęła na mnie wyłupiastymi oczyma. Jej mina mówiła sama za siebie. Nie była to najlepsza praca w jej życiu. Delikatny wąsik podkreślał grymas malujący się na wysmarowanych czerwoną szminką ustach

– Nazwisko – Męski ton głosu był pozbawiony wszelkich emocji

– Larusso, Islenn Larusso – Pulchne palce zaczęły poruszać się po klawiaturze. Po kilkunastu sekundach zaciekłej walki ze starym sprzętem, znów napotkałam wzrok recepcjonistki.

– Ostatnie drzwi na prawo – usłyszałam nieprzyjemny dźwięk. Podziękowałam cicho i udałam się pospiesznie we wskazanym kierunku. Jak ktoś taki może pełnić taką funkcję i to jeszcze w przychodni, w której leczą dzieci. Jeśli zamiarem lekarzy miała odstraszać to z pewnością idealnie pełniła swoją rolę. Dzisiaj już druga osoba działa na mnie odpychająco. Jeśli podobne wrażenie odczuje po poznaniu przyjmującego mnie lekarza to przysięgam że nic nie dam sobie w bić żadną igłą, choćby miało to uratować moje życie. Po pokonaniu długiego korytarza, dostrzegłam białe drzwi z wielką tabliczką „Szczepienia”. Rozejrzałam się wokoło zauważając kilka osób z dziećmi. Ze smutkiem doszłam do wniosku iż nie jestem jedyna, przychodząca w takiej sprawie. Zapytałam grzecznie kto jest ostatni, po czym cierpliwie poczekałam na swoją kolejkę. Po długim wyczekiwaniu wyszła poprzedzająca mnie osoba. Wstałam, prostując zdrętwiałe nogi. Zapukałam nieśmiało, chwytając za klamkę

– Proszę – Dobiegł mnie miły męski głos zachęcając do wejścia do środka – popchnęłam drzwi. Moim oczom ukazał się niewiele starszy ode mnie lekarz. Zapewne ledwie po studiach pediatra odbywał tu praktyki. Poczułam się nieco speszona.

– Dzień Dobry. Przyszłam na szczepienie – Nie co zaskoczony moją osobą, uniósł idealnie ułożoną czarną brew.

– Musiała Pani pomylić pokoje. Trafiła Pani na pediatrię. Resztę zapraszamy do gabinetu na przeciwko – odpowiedział spokojnie, odkrywając w uśmiechu równe białe zęby.

Wiedziałam zawsze że wyglądam poważnie. Przydawało się to z reguły jak chciałam z Arą kupić piwo bez dowodu. Takie sytuacje jak te należały raczej to krępujących.

– Ja… mhm… Ja skończyłam osiemnaście lat parę dni temu – Odpowiedziałam stojąc na środku jak na komisji wojskowej. Po mimo ubrania czułam się równie zawstydzona, zważywszy gdy lustrowały mnie oczy należące do tak przystojnego jegomościa. Pan doktor uśmiechnął się jeszcze szerzej

– Oh przepraszam Panią najmocniej. Proszę usiąść – wskazał na krzesło naprzeciwko swojego biurka – wygląda Pani …

– poważnie, tak wiem – odpowiedziałam pospiesznie, chcąc jak najszybciej zakończyć tą żenującą sytuację, którą pogłębiał mój ogromny rumieniec na policzkach.

– Islenny Larusso – odpowiedziałam na nie zadane pytanie, chcąc mieć to już za sobą.

– Spokojnie, ja nie gryzę. Przepraszam jeszcze raz. Przywykłem do młodszych pacjentów. No dobrze co my tu mamy Pani Larusso. Hmm… dzisiaj ostatnie szczepienie i kończymy przygodę z pediatrią. Ma Pani przy sobie książeczkę zdrowia?

– Tak… – poszperałam przez chwilę w torebce, uspakajając się nieco – Proszę

-Przez dłuższy moment, przeglądał strony książeczki sprawdzając jej zawartość z ekranem monitora. Wziąwszy długopis, uzupełniał w niej różnorakie rubryczki i przybijał pieczątki. W milczeniu przyglądałam się jego pracy, zauważając na prawym palcu serdecznym złotą obrączkę. Żonaty… Poczułam mały zawód, chodź mogłam się w sumie domyśleć, że przystojny lekarz ma zapewne równie piękną małżonkę i wspaniałe, urodziwe bachorki. Eh… przynajmniej się trochę odstresowałam.

– Proszę się rozebrać do pasa. Zbadam Panią – Wstałam z bezpiecznego krzesła i zestresowałam się ponownie. Niepewnie ściągnęłam ramiączka aby opuścić sukienkę . Znów poczułam się jak na komisji wojskowej. Tym razem bezpieczny pancerz w postaci ubrania znikł. Po mimo iż odkryłam jedynie połowę swojego ciała, zresztą nawet nie pełną bo wciąż byłam w bieliźnie to i tak czułam się naga. Lekarz zauważywszy moje skrępowanie, szybko wykonał co do niego należało starając się nie wprowadzać mnie zbyt długo w zakłopotanie. Po czym wrócił do swoich notatek, pozwalając mi się ubrać.

– Z mojej strony będzie wszystko. Zapraszam panią tutaj obok. Pielęgniarka wykona szczepienie – wskazał na drzwi zaplecza znajdujące się zaraz za nim. Wręczył mi książeczkę uśmiechając się zachęcająco, po lekarsku. Chcą zachować się równie profesjonalnie. Stanęłam przed nim w zdystansowanej odległości.

– Dziękuję Panie Doktorze – powiedziałam poważnie i podałam mu zdecydowaną rękę. Wstał zaskoczony próbując zdusić uśmiech wciskający mu się na usta. Uścisnął moją dłoń po męsku

– Dziękuję Panno Larusso – odpowiedział i otworzył mi drzwi, zapraszając gestem do wejścia. Skłoniłam się i dumnie przekroczyłam próg, nie odwracając się. Drzwi delikatnie zamknęły się za mną, a ja w nowym pomieszczeniu przywitałam pielęgniarkę.

Po szczepieniu, z plastrem na ramieniu, wyszłam z gabinetu. Wychodząc spojrzałam na recepcjonistkę. Jej wyłupiaste oczy stały się jeszcze bardziej nie przyjemne. Oddaliłam się szybko. Nie była to twarz, którą szczególnie chciałam zapamiętać. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła dwunasta… Zadzwoniłam do Ary, poinformować ją ze za pół godziny u niej będę.

 

Przywitałam się serdecznie z przyjaciółką. Poczęstowała mnie moją ulubioną mrożoną kawą i pączkami. Plotkowałyśmy o minionym roku szkolnym, o maturze, o studiach. Jak to teraz będzie. Ale i tak najważniejszy temat dotyczył wakacji. Ja chciałam gdzieś odpocząć a ona chciała zwiedzać. Eh… zupełnie inne gusta miałyśmy. Przeglądałyśmy różne oferty w Internecie.

– Is, może Paryż?… W końcu miasto miłości – uśmiechnęła się znacząco. Roześmiałam się, dokładnie rozumiejąc o co jej chodzi

– Ara, jaki Paryż? Spójrz na cenę…

– No masz rację, nie mamy tyle… to zobaczmy coś na wchodzie. Zawsze taniej, a i może ciekawiej. – Obejrzałyśmy oferty wycieczek do Moskwy, Kijowa i Sarajewa. Po drodze natknęłyśmy się na kuszące oferty Włoch i Greckich wysp. Wszystkie miejsca jednak miały ze sobą cos wspólnego, były strasznie drogie…

– Puść mnie, ty nie umiesz szukać – Przyjaciółka zabrała mi laptopa i sama zaczęła serfować po sieci. Wstałam z łóżka i podeszłam do jej szafki z różnymi pamiątkami. Największą z nich było duże zdjęcie jej i jej mamy kiedy tuli córeczkę do siebie zaraz po porodzie. Uśmiechały się obie radośnie. Wzięłam je do ręki i przeglądałam. Ara wynurzyła oczy z przed ekranu komputera

– Dlaczego zawsze jak u mnie jesteś, oglądasz to zdjęcie? Sprawdzasz czy to na pewno ja? – zaśmiałam się

– A może to ja? Skoro mnie rodzice adoptowali, a z powietrza się nie wzięłam to może jesteś moją tajemnicza siostrą

– Wcale nie śmieszne – odpowiedziała wracając do szukania ofert. Odłożyłam zdjęcie i usiadłam obok niej

– Często myślisz o swoich biologicznych rodzicach? – zapytała po chwili

– Wiesz co, kiedyś myślałam bardzo dużo, teraz prawie wcale. Zastanawiałam się gdzie są i dlaczego mnie z nimi nie ma.

– Chciałabyś się dowiedzieć kim są?

– Kiedyś zapytałam o to mamę, powiedziała że w dokumentach żadne z rodziców nie jest znane.

– Mówiłam Ci że dzieci przynosi bocian, a ty nie chciałaś wierzyć – zażartowała

– Bez względu na wszystko, mam kochającą mamę i wspaniałego tatę, a z którego plemnika powstałam nie ma najmniejszego znaczenia. Dzisiaj mam kolejną okazję do tego aby podziękować im za to, że dali mi prawdziwe życie.

– To już dziś? – zapytała zaskoczona. Kiwnęłam potakująco głową.

– Swoją drogą podziwiam twoich rodziców za pomysłowość. Robić święto rok w rok w dniu kiedy staliście się rodziną. Kiedy zorientowałaś się co to za święto?

– Kiedyś jak byłam mała była u mnie akurat wtedy koleżanka. Zdziwiła się dlaczego dostaje prezent po mimo iż nie miałam urodzin. Wtedy ja sama nie zastanawiałam się dlaczego tak się dzieje, wiedziałam tylko tyle że wtedy poznałam swoich rodziców. Koleżanka zapytała o to moją mamę. Ta jej odpowiedziała że 18 maja urodziłam się dla Boga, a 5 lipca dla nich. Obie nie wiedziałyśmy o co chodzi. Gdy koleżanka wyszła, chciałam dowiedzieć się co mama miała na myśli, wiedząc że faktycznie obchodzę huczniej to święto, a niżeli urodziny. Powiedziała mi wtedy, iż poznała mnie kilka dni po moim urodzeniu i pokochała jak własną córkę, którą się później stałam. Z czasem dotarło to do mnie i zrozumiałam że nie jest moją biologiczną matką. Przyjęłam tą informację tak naturalnie jak to że śnieg jest zimny a sos chili ostry. Cieszyłam się że nigdy tego przede mną nie ukrywali. Tłumaczyli, mimo że nie rozumiałam i pozwolili aby samo z czasem to do mnie dotarło. Eh… Dobra, rozwinęłam się zanadto. Znalazłaś coś ciekawego?

– Hm… Mam coś tutaj, ale nie wiem czy Ci się spodoba

– Dawaj, pokaż – zajrzałam jej przez ramię i zaczęłam czytać

– Malownicza miejscowość, kusi pięknem natury i tajemnicą historii. Nowo odkryte starożytne miasto, położone wśród gęstego lasu. Nie znane przez dekady wieków, zamieszkane od kilku lat. Przyjedź do nas i zobacz jak niegdyś żyli twoi przodkowie i co po sobie pozostawili. Całkowity zysk z turystyki, przeznaczony jest na renowację miasteczka.

– Ara serio? A gdzie plaża? Drinki? Ja chce odpocząć…

– Jest jezioro! – wskazała na galerię zdjęć na stronie

– Widzisz jakie duże?? Na pewno można się kąpać! I cena przyzwoita. Tutaj piszą o historii. Odkryli jakiś kobiecy zakon, nowe odłamy religii.

– Ara…

– No czekaj, hotel w cenie zwiedzania. To musi być niesamowite zobaczyć coś co przez tyle lat było zamknięte dla ludzkości

– Ara litości…. Ja naprawdę…

– Cicho! Najbliższy autobus od nas jedzie tam za trzy dni. – Spojrzała na mnie zadowolona – czyli mam 72 godziny aby Cię przekonać do tego pomysłu

– Nie ma mowy – kiwnęłam głową z dezaprobatą. Chwyciłam szklankę leżącą na biurku – I kawa się skończyła

Ara prychnęła, ale wzięła ją ode mnie i poszła nalać więcej mrożonej kawy.

Spojrzałam jeszcze raz na ofertę, otworzyłam folder ze zdjęciami. Oglądałam je uważnie. Faktycznie, wyglądały całkiem nieźle, ale z drugiej strony dobry fotograf nawet z meliny potrafi zrobić rezydencje więc zdjęcia to nie wszystko. Postanowiłam poszukać opinii innych zwiedzających. Za dużo tutaj ich nie było. Kilka pozytywów, ze dwa negatywy. Hm… ale cena, naprawdę była kusząca.

– Czyli jednak Ci się podoba! – odwróciłam się pospiesznie. Aurelia stała w progu pokoju z dwoma szklankami mrożonej kawy i z wielkim uśmiechem na twarzy

– Tak tylko… Ara! Co Ci tak zależy co? – Usiadła przy mnie oparłszy głowę o moje ramię

– Is… mam dosyć już oklepanych miejsc i standardowych wspomnień. Z kim nie rozmawiasz to opowiada „Jak to się nie opalił na oliwkowo i jak to nie poznał ekstra ludzi” bla bla bla… Tutaj mamy naprawdę szansę na przeżycie czegoś ciekawego i niezapomnianego. Daj temu miejscu szanse, spójrz na zdjęcia, czyż nie są magiczne??

– Ara, zdjęcia to tylko

– To w takim razie jak nie ufasz zdjęciom to zobaczmy to na własne oczy – przerwała mi

– Pojedźmy tam chociaż na kilka dni, to naprawdę nie jest tak daleko, jak Ci się nie spodoba to obiecuje Is – położyła rękę na piersi jak do przysięgi – obiecuję naprawdę, że wrócimy i pojedziemy gdzie tylko będziesz chciała

– Eh… niech Ci będzie – odpowiedziałam cicho

– Naprawdę ?!! – Uściskała mnie nie oczekując odpowiedzi, a jej oczy zapaliły się jak by właśnie dostała Porshe pod choinkę

– Kocham Cie Is!! – Zerwała się z łóżka i zaczęła tańczyć po pokoju, ciesząc się przy tym jak opętana.

Nie znam drugiej tak szczerej w emocjach osoby jak moja przyjaciółka. I ten jej błysk w oczach jak się emocjonuje, jeśli o to chodzi, jest jak otwarta księga. Zawsze w nich widać co w danej chwili czuje. I za to właśnie ją uwielbiam, bo możemy się rozumieć bez słów.

 

Ara wpadła w jakiś trans, do czasu wyjazdu, starała się ogarnąć dosłownie wszystko. Tworzyła tabelki finansowe, i obliczała wszystko co do grosza. Trzy razy przedstawiała mi plan wycieczki na najbliższy tydzień. Moje nastawienie do tego całego pomysłu było mocno sceptyczne. Po mimo uległości z mojej strony, wciąż tęskno mi było do „standardowych” drinków z parasolką. W dniu wyjazdu to był jakiś kombajn. Emocje przyjaciółki sięgały zenitu. Nie wiem co bardziej ją nakręcało, nowe miejsce, czy moja niechęć.

– Chodź i nie marudź, przypominam że już się zgodziłaś. Ponoć to jedno najstarszych miasteczek w Europie, a jak nie zainteresują Cię antyki to pooglądamy atrybuty współczesnej sztuki.

– Że co?

– No wiesz, marmurowe kształty, bogate uzbrojenia, uśmiechy Apolla… – roześmiałam się głośno, ah tylko jedno jej w głowie… Właśnie dla takich dziewcząt kiedyś tworzono Haremy bo nie mogły się zdecydować… po prostu ich serca lubiły podróżować i zwiedzać co rusz nowe krainy męskiego Jowisza i ich artefakty ….

– Is! Ty tak nie dumaj tylko się zbieraj – Ara wyrwała mnie z marzeń agresywnym szturchnięciem za ramię. Nie zareagowałam, chcąc jeszcze na chwile pogrążyć się w myślach

– Islenn Larusso! – zagrzmiała groźnie.

– No przecież idę – wstałam pospiesznie z fotela. Tak, ten Apollo mnie przekonał.

ROZDZIAŁ II

Słońce paliło niemiłosiernie, czułam jak promienie słońca bezwstydnie tańczą mi po skórze. Siedziałam oparta o drzewo ciesząc się odrobiną cienia. Grzebiąc w torbie szukałam wody. Czułam się jak wielbłąd na pustyni, z czego on miał lepiej bo nie kleiło się do niego mokre już od potu ubranie. Zamknęłam oczy. Po mimo upału, cieszyłam się ze jest ładna pogoda, nie częsta w tej części kraju. Z dwojga złego wolałam zapalać się we własnej skórze z nadzieją że po powrocie pochwalę się seksowną opalenizną a niżeli siedzieć w hotelu i patrzeć jak okna ociekają ulewą.

– Cholera jasna! To przecież skandal! – Rozkrzyczała się Ara. Najwidoczniej tylko mnie fakt, że kierowca autobusu kazał nam wysiąść na środku drogi nie psuł humoru. Być może dlatego iż jako jedyna uważałam ten czyn za niebezpodstawny. Sama nie chciała bym wieść ze sobą piszczącej nastolatki, kłócącej się z dojrzale wyglądającym panem. Przyczyną konfliktu była stojąca niewiasta w ciąży z mężem, który siedział tuż za nią. Moja przyjaciółka oczywiście musiała wyrazić oburzenie zaistniałą sytuacją, pouczając jegomościa iż kultura nakazuje ustąpić miejsca kobiecie, zwłaszcza spodziewającej się dziecka. Trafiła jednakże na fanatycznego muzułmanina który widząc młodą dziewczynę w koszuleczce odsłaniającą spory dekolt i szortach poczuł się niezwykle urażony uwagami jak to określił „bezczelnej ladacznicy” . Tym bardziej nie pomógł jej fakt wrzeszczenia na kierowcę aby natychmiast zatrzymał autobus i wywalił delikwenta. Ten faktycznie pojazd zatrzymał, ale nie kazał opuścić go niekulturalnemu Panu tylko nam, tłumacząc że jak by chciał słuchać awantur to by zamiast do pracy, siedział w domu wraz z żoną i dziećmi.

– Daj spokój, to nie tak daleko. Przejdziemy się kawałek, schudniemy dzisiejsze lody. – Odparłam zmęczona już jej krzykami. Gdy się denerwowała miała niezwykle piskliwy głos, znacząco działający na nerwach.

– Słyszałaś ?! LADACZNICA?! Pieprzony sukinsyn! A ten drugi? Nie lepszy! „Proszę wysiąść” –naśladowała ironicznie naszego byłego szofera – Co za upokorzenie! Żądam dojechania do miejsca docelowego!

– Krzyczenie nic Ci nie da bo Ja cię na barana nie wezmę, więc jak potrzebujesz rozładować wewnętrzne napięcie to może uderz pięścią w drzewo. Przejdzie Ci i może … w końcu ruszymy się z stąd zamiast tu kwitnąć jak gruszki na wierzbie. – Ta cała sytuacja zaczynała mnie irytować, marnowałyśmy dzień na głupie dyskusje, a tak naprawdę gdyby nie długi język Aureli to już dawno były byśmy na miejscu.

– Ale ja zapłaciłam za ten bilet! – Wstałam i spojrzałam na nią ostro

– Jeśli ma cię to usatysfakcjonować oddam Ci te dwa Euro, ale teraz nie zamierzam tutaj bezczynnie siedzieć więc idę na pieszo, z tobą albo bez ciebie, więc się szybko decyduj!

– Kurwa mać! – wydarła się na mnie po czym naburmuszona. Wzięła zamaszystym ruchem torbę i ruszyła przed siebie, trącając mnie ostentacyjnie w ramię. Przewróciłam oczami i podążyłam za nią.

Szłyśmy poboczem drogi, która wyglądała bajkowo. Wzdłuż, po prawej i lewej stronie rosły ogromne drzewa które splatały swe gałęzie wysoko nad ziemią tworząc niekończącą się pergolę. Przebijające się przez korony promienie słońca padały na asfalt tworząc z liści rozmaite cienie. Patrzyłam zaczarowana na krajobraz który roztaczał się przed nami. Mijałyśmy pola zbóż które łączyły się z niebem w odległym widnokręgu. Wyglądały jak złote fale rozciągające się tak daleko gdzie już wzrok nie sięgał. Co jakiś czas mogłyśmy obserwować skaczące sarny albo bociany rozprostowujące swe skrzydła nisko nad ziemią. Nagle poczułam wilgotny wiatr na twarzy. Obróciłam głowę i spostrzegłam ogromne jezioro, skrzące się w blasku słońca jak miliony diamencików. Coś chlupnęło, i zanim zorientowałam się co to właściwie było, zauważyłam orła o skrzydłach dużych rozmiarów wzlatującego ku niebu dzierżąc w dziobie pokaźną rybę. Przed nami wznosił się las, niezbyt gęsto porośnięty. Na tle zbożowej pustyni wyglądał jak niezdobyta twierdza, szumiąc liśćmi ostrzegawczo. Zaiste natura jest nieopisanie fantastyczna.

Po niedługim marszu można było dostrzec pierwsze domy, wyłaniające się z pośród drzew. Rażące słońce, rozmywało obraz i zamieniało zwykłe budynki w porcelanowe dzieła sztuki. Obok dało się dostrzec mały kościółek, jak wskazywały półkoliste łuki w sklepieniach i obramowaniach okien oraz ogólna prostota budowli była to zapewne konstrukcja sięgająca renesansowych architektów. Całość ogrodzona była wysokim srebrzystym płotem, ustawiając kościół w centrum. Nad wejściem do kościoła widniała niezwykle dziwna rzeźba. Przedstawiała duże koło, przypominające jakąś pieczęć albo monetę przełamaną w połowie, zaś obie strony usterki zabarwione były czerwienią. Dało się zauważyć cztery wypalone dziury, po dwie na każdej stronie, które razem najwidoczniej kiedyś tworzyły centralną część monety. Na okrągłym kamieniu coś było wyryte ale nie sposób było odczytać. Rzeźba była niesamowicie stara i zniszczona. Miała na sobie wiele znaków upływu czasu. W niejednym miejscu była oszczerbiona, gdzieniegdzie widać było co większe pęknięcia, a cała pokryta była miejscami dziwną szaro-czarną naroślą. Zapewne wilgoć i lata nie oszczędziły tegoż zabytku. Zastanawiałam się co taki relikt robi na tle pięknie odremontowanego kościoła. Całość jakoś do siebie nie pasowała.

Osada nie była znacząco duża, miała skromny ryneczek otoczony kamieniczkami. Dało się odróżnić część starego miasta w centrum i nowe budownictwo na zewnątrz. Niewysokie wieżyczki małego ratusza wznosiły się ponad dachy niższych dachów. Kamienne dróżki z wysokimi krawężnikami wspólnie tworzyły niekończący się labirynt po między niezliczonymi pomnikami fontannami, uliczkami i kamieniczkami . I wszędzie latarnie, nie takie na prąd, nie takie współczesne, tylko gazowe, codziennie zapalane i gaszone przez latarników. Cała sceneria miała w sobie coś magicznego. Tak jak by czas w tym miejscu zatrzymał się i zamknął swoje bramy przed wojnami, współczesnym przemysłem i polityką. Brakowało tylko panów ubranych w smokingi, kłaniających się pięknym panią w długich sukniach. Te zaś nie wzruszone dalej mknęły by stukając bucikami i zasłaniając zarumienioną twarz kolorowymi wachlarzami. Warto było ruszyć się z domu by tutaj dotrzeć. Celem naszej podróży okazał się być ratusz, w którym to chciałyśmy wykupić bilety na turystyczną wycieczkę po miasteczku. Tam zatem się udałyśmy. Przyjemny chłód klimatyzowanego pomieszczenia, przypomniał jak zgrzane niedługim spacerem byłyśmy. W takich chwilach jak ta, doceniałam współczesne rozwiązania. Po krótkim odpoczynku zapytałyśmy ochroniarza gdzie są kasy, bo w korkociągu ludzi i wystawionych gablotek można było się pogubić. Uzyskawszy odpowiedź poszłyśmy hardo po bilety. Niestety nie jedyne. Kasę poprzedzała długa kolejka, w której to byłyśmy na samym końcu. Dostrzegłam niezadowoloną minę Ary. W strachu przed jej kolejnym wybuchem, uśmiechnęłam się do niej najserdeczniej jak potrafiłam.

– Nic nie mów. Jak już dałyśmy rade tu przyjść to i z tym sobie poradzimy – Nie wyglądała na pocieszoną, ale przynajmniej nie komentowała.

 

Po dwóch godzinach stania w kolejce które wydawały się być wiecznością w końcu udało nam się kupić bilety. Czas zszedł mi na oglądaniu wnętrza Ratusza. Nie podobał mi się. Na tle starych murowanych ścian wciśnięto nowoczesny wystrój. Kamienista podłoga próbowała dopasować się do szklanych gablotek. Tuż obok była współczesna winda z metalowymi drzwiami i schody typowe dla budowli XIX wieku. Kompozycja nie podobał mi się. To tak jak by posadzić łysego dresiarza przy stole z arystokratą na uroczystym obiedzie w średniowiecznym zamku. Totalnie mi się nie podobał. Udałyśmy się do bramek gdzie siedząca na krześle Pani kasowała bilety i wpuszczała kolejno ludzi w grupkach mniej więcej piętnastoosobowych. Przydzielała je do odpowiednich przewodników. Trafiłyśmy do starszego Pana, na oko liczył około siedemdziesiąt lat. Zaprowadził nas do niewielkiego pomieszczenia, w której były poustawiane krzesła. Z przodu na ścianie zamontowany był sporych rozmiarów rzutnik.

– Proszę zająć miejsca – rozbrzmiał twardy męski głos

Mężczyzna zasiadł w rogu, przy biurku, zamaszyście naciskając na komputerze kombinację przycisków. Zapewne aby włączyć prezentacje, która miała by rozpocząć zwiedzanie. Każdy posłusznie odnalazł najodpowiedniejsze krzesło. My usiadłyśmy w drugim rzędzie, celując w środek. Z tej perspektywy czułam się jak w kinie, zwłaszcza że zgaszono światło. Efekt psuł jedynie szmer gadających i sadowiących się ludzi.

– Proszę już o ciszę – po krótkiej chwili faktycznie ludzie wreszcie zamilkli

– Nazywam się Waldemar Zaheriov. Jestem profesorem Etnologii wierzeń pradawnych ludów. Jest to specjalizacja dużego działu religioznawstwa, które skończyłem w Stanach Zjednoczonych na Harvard Divinity School. Co to jest chyba już nie muszę tłumaczyć. – Uśmiech dumy wygładził jego pomarszczone usta

– W związku z tym dzisiaj dowiecie się o czymś czego w książkach nie przeczytacie i od nikogo innego nie usłyszycie. Nie tylko opowiem Wam o historii tego miejsca, ale udowodnię, na podstawie tego co dziś ujrzycie, że nie kłamię. Zaczniemy od teorii. Zrobimy sobie mały wykład w oparciu o zdjęcia. Następnie udamy się w miejsca które zaprezentuję na fotografiach, żebyście mogli Państwo je sobie obejrzeć. Podczas zwiedzania dowiecie się jeszcze paru ciekawostek. Tak więc zachęcam do uważnego słuchania teraz, żeby być na bieżąco potem. Jesteście gotowi? – Na Sali dało się słyszeć potwierdzający pomruk

– Zaczynajmy więc – ekran błysnął i ukazał fotografię kościoła. Tego samego którego widziałam w lesie. Jednakże ten nie miał nad bramą rzeźby oraz bym cały poniszczony. Zapewne zdjęcie zrobiono przed remontem.

– Myślę ze część z Państwa na pewno rozpoznaje tą świątynię. Mogliście ją zobaczyć zmierzając do Ratusza od strony południowej. Ta budowla jest bardzo niezwykła. Mianowicie, jest bardzo stara ale nie sposób określić okresu z którego pochodzi. Ci, którzy z Was interesują się Architekturą zapewne zauważyli elementy charakterystyczne dla epoki Renesansu, aczkolwiek materiały z których została zbudowana zaprzeczają tę teorię. Co ciekawe kamień, z którego powstała nie występuje nigdzie indziej na świecie jak właśnie w murach tego kościoła. Przez wieki ludzie snuli różne teorie na temat jego genezy, ale każda z nich była bardziej nieprawdopodobna od drugiej. Warto zwrócić uwagę iż ten kościół nie miał wyznawców, ani duchownych. Nie ma tutaj cmentarza, ołtarzy czy posągów typowych dla wierzeń naszych przodków. Różne pisma potwierdzają iż była to świątynia nie należąca do przeciętnych ludzi sprawujących kult tradycyjnych religii. Przez wzgląd na niski postęp cywilizacyjno-naukowy można przeczytać w wielu księgach o nawiedzonym kościele w środku lasu, kobietach w białych szatach poruszających się jak widma i dziwnych wibracjach, które burzyły powietrze w tych okolicach. Ja jako specjalista w swojej dziedzinie, poświęciłem swoje życie aby odkryć tajemnicę tego miejsca i okolic. Z tego co wiemy na pewno, nikt nigdy nie zapuszczał się do tego kościoła. Budził on strach i zgrozę. Wiadomo też że nie była to świątynia opuszczona. Były w niej kobiety, a trafniej ujmując młode dziewczyny. Jedni mówią że wyglądały jak zjawy, zaś inni wręcz przeciwnie, utożsamiają je z aniołami. Często spacerowały po lesie i pobliskich polach. Mimo że ludzie się ich bali to nie mamy żadnych dowodów na jakąkolwiek agresje z ich stron, a nawet odwrotnie, przypisywano im raczej boskie cechy, jako by miały być zesłane z nieba mające chronić i pomagać ludziom. Strzegły one urodzaju i zwierzyny, wpływały na pogodę i pory roku. Chroniły miasto przed zbójami, a wojska nie natrafiały na trakt prowadzący do centrum. Chłopi mieli duże zyski, a mieszczanie rozwijali handel. Zaiste, wielbili niewiasty. Miały one sympatyczny wyraz twarzy. Ale mimo wszelkich pozytywnych cech bano się ich. Być może obawiano się nieznanego. Dla bezpieczeństwa i zapewne w podzięce za pomoc nie wtrącano się do ich spraw ani nie chodzono po ich nieformalnej ziemi. Jak domyślacie się, takiego zdania byli tylko dorośli. Dzieci jak to dzieci lubiły być ciekawskie. Zapuszczały się w las nazywany wówczas świętym gajem i obserwowały młode panny w ich poczynaniach. Niestety jednak mało mamy dzieł historycznych opisujących te zakazane schadzki. Nie dlatego że nie chciano je opisywać ale dlatego że nie było to możliwe. Dzieci które wpadały na pomysł dalekich wędrówek, budziły się w końcu w łóżku nie pamiętając, kiedy zasnęły albo jak wróciły do domu. Nie ma żadnych świadków tego zjawiska jak to się właściwie dzieje. Co niektórzy wspominają tylko urywane fragmenty, nie związane ze sobą. Pozwoliłem sobie pozbierać wszystkie te informacje i ułożyć je w jedną całość. Wcześniej opisane kobiety nazywały siebie kapłankami. Na szyi nosiły dziwne amulety, z kamieniami w środku. Można było wyróżnić cztery ich rodzaje. Na jednych zauważono srebrzysto biały klejnot. Kolejne były właścicielkami kryształów o kolorze niebieskim przypominającym głębię oceanu. Inne miały lśniące zielonkawe szmaragdy a ostatnie czerwone jak ogień szafiry. Używam tutaj nazw kamieni, znanym nam współcześnie ale zaznaczę iż nigdy żadnego amuletu nie odnaleziono a zawarte w nim skarby nigdy nie zostały zidentyfikowane. Nie mówiły w żadnym znanym nam języku. Spotykały się często w świątyni przy ogromnym okrągłym stole i tam modliły się wspólnie, rozmawiały, medytowały. Niektórzy z was zapewne widzieli te ogromniaste jezioro, przy wjeździe do miasta. Jest niesamowite. Stojąc na jednym z brzegów i patrząc na horyzont, nie jesteśmy w stanie zauważyć przeciwległego końca. Dzieje się tak w każdym miejscu, w którym byśmy nie przeprowadzali obserwacji. Co więcej, jest to jedyne jezioro, na którym występują fale. Jak nad morzem. Wcześniej wierzono że jest to fragment oceanu, przeniesiony przez wiatr, właśnie tutaj. Nieustannie poddając je badaniom odkryliśmy iż jest to środowisko nieznanym nam dotąd bakterii, w związku z czym panuje absolutny zakaz kąpieli. Znajdziecie na pewno wiele tabliczek zbliżając się do jego brzegu. Ale dlaczego o nim mówię? Ano dlatego że nasze małe ślicznotki o których opowiadałem wcześniej kąpały się w nim. Ale tylko one. Obcy nie zapuszczali się tam, nawet mali. Może z przezorności, może z tajemniczej wiedzy o jego niebezpieczeństwu. Ale one… czytałem nie jedno krotnie o tym jak jedna z nich wchodziła do wody, i płynęła co raz dalej i dalej aż w końcu znikała obserwującemu z oczu nie pojawiając się już ponownie. Bywało również na odwrót. Ni stąd ni zowąd pojawiała się na horyzoncie jak syrena i przypływała do brzegu. Byłem przy wielokrotnym badaniu tego jeziora. Oczywiście bez możliwości wejścia do wody ale nikt nie jest w stanie wytłumaczyć tego zjawiska. Dlatego też powszechnie jest uważane to za bujdę.

Śledząc dalej losy naszej okolicy natrafia się na pewne wydarzenie. Co ciekawe powtarzane jest ono w wielu przypisach a jego opis mniej więcej zgodny. Pewnego dnia, historycy datują go na wiek XVII zaszło w naturze dziwne zjawisko atmosferyczne. Był środek upalnego lata, a dzień mniej więcej tak gorący jak dzisiaj. Nagle na dworze zrobiło się ciemno mimo że wybiło południe. Można to porównać z całkowitym zaćmieniem słońca, widzieli kiedyś Państwo? – Na Sali wszyscy opowiedzieli uśmiechem

– Nie? Naprawdę? Ah za krótkie to życie. A na poważnie, spróbujcie to sobie wyobrazić. Skoro noc jest wynikiem braku słońca to podobny jest efekt gdy to słońce zostanie przysłonięte. I właśnie w tedy tak się stało. Na niebie ukazały się gwizdy. Zrobiło się strasznie zimno i cicho. Jak by świat umilkł. Ludzie dostrzegli nagle dziwne czarne cienie przemieszczające się po lesie. Słyszeli krzyki kapłanek. Uciekały. Szybkie kroki odbijały się echem po okolicy. I konie, tętent galopujących kopyt gnających w oszalałym biegu. Mieszkańcy chcieli ruszyć im na pomoc ale znieruchomieli. Jak by niewidzialna siła nie pozwoliła im ruszyć się z miejsca. Opisują to zdarzenie bardzo mrocznie. Piszą że było im smutno, czuli się tak jak by kogoś tracili, jak by coś w nich umierało. W pewnej chwili gwiazdy zaszły się chmurami. Z lasu dochodził dziwny pomruk. Ludzie wsłuchiwali się w niego aż niespodziewanie zrobiło się ponownie cicho i jeszcze zimniej. Nie trwało to długo jak niebo rozerwała na dwie części ogromna jasna błyskawica, grzmiąc tak mocno, że dachy zatrząsnęły się w domach a szyby w oknach pękły z hukiem. I wtedy zobaczyli płomienie. Niewidzialna siła jak by puściła. Rzucili się pędem w tę stronę. Zatrzymali się przed kościołem, który stał w ogniu. Szok jaki ogarnął zebranych, znieruchomiał ich na moment. Odzyskawszy rozum pognali po wodę i zaczęli gasić pożar. Niewiele dało się odratować. Ludzie robili co mogli ale płomienie pogrzebały niemal że wszystko. Część z nich udała się do lasu, w poszukiwaniu kapłanek. Sprowadzili medyka na wypadek gdyby któraś potrzebowała pomocy. Nie odnaleźli nikogo. Tak jak by nic się nie wydarzyło. Słońce tego dnia więcej nie zaświeciło. Kilku z tych co poszli do lasu opowiadało że las śpiewał. Wiatr grał na niewidzialnej harfie drzew, zwierzęta i rośliny wtórowały mu tworząc melodie. Bardzo smutną melodie. Twierdzą że słyszeli głosy które dołączały się do chóru. W wielu księgach przeczytałem, że to była najsmutniejsza pieśń jaką kiedykolwiek słyszeli. Pełna była żałoby, tęsknoty i żalu. Wieśniacy nie wiedząc co uczynić sięgnęli nakrycia głów. Pomodliwszy się wrócili do pozostałych. Od tego zdarzenia już nikt nigdy nie widział kapłanek, a nieurodzaj ogarnął te ziemie. Wieś opuszczono i przez długie lata żadna żywa dusza jej już nie zamieszkiwała. Zanim jednak to zrobiono, odważniejsi po katastrofie weszli do świątyni. Zabrali stamtąd wszystko to co udało się uratować i zamknęli w piwnicach. Pewnie się zastanawiacie, jak odkryto te zaginione skarby. Opowiem Wam również i to. Gdy byłem jeszcze piękny i młody, polubiłem pewnego wykładowcę, sądzę że on mnie również. Uczył mnie religii archaicznej. Był bardzo inteligentnym człowiekiem z ogromną wiedzą. Czułem że mogę się od niego wiele nauczyć. Przychodziłem do niego na różne fakultety i chłonąłem wiedzę jaką mi przekazywał niczym dziecko spragnione cukierków. Niestety był to już wiekowy jegomość. Bardzo szkoda, takie osobistości powinny żyć wiecznie aby nadal móc nauczać młode pokolenia. I kiedy zbliżała mu się już ostatnia godzina, poprosił mnie abym na kolejne zajęcia przyszedł do niego do domu. Bardzo się wtenczas zdziwiłem bo zawsze spotykaliśmy się na uczelni lub w bibliotece. Bez względu na sympatię jaką się darzyliśmy, wciąż to był mój Profesor, a ja byłem jego studentem. Na początku odmówiłem rzecz jasna nie chcąc psuć tych relacji, tym bardziej że wpłynęło by to negatywnie na opinię publiczną, która wykazywała od dłuższego czasu zainteresowanie naszą więzią. Pojawiało się to zwłaszcza wśród zazdrosnych rówieśników którzy uzyskiwali gorsze ode mnie wyniki w nauce. Ten jednak bardzo nalegał i tłumaczył że mu bardzo zależy. Zgodziłem się. Ten dzień odmienił moje życie. Gdy do niego przyszedłem, poczęstował mnie najlepszą whisky jaką kiedykolwiek piłem. Potem zaprowadził mnie do swojej biblioteki i powiedział że to będzie ostatnia lekcja jakiej mi udzieli. Nie zrozumiałem tego wówczas, zwłaszcza w czasie zbliżających się egzaminów magisterskich. Podążyłem za nim nawet nie domyślając się o co tak naprawdę chodzi. Usiedliśmy przy sporym stole. Poczłapał do szuflady znajdującej się w pobliżu. Zerwał z łańcuszka klucz który nosił na szyi i otworzył ją. Z niej wyjął bardzo starą księgę oraz kilkadziesiąt spiętych razem kartek z notatkami. Usiadł i zaczął tłumaczyć i opowiadać. Ta księga została mu przekazana jako kolejnemu pokoleniu. Pierwszą osobą która ją miała był sołtys wsi, w której się obecnie znajdujemy, żyjący wtedy kiedy po raz pierwszy zasiedlili się tam ludzie. Wioska prowadziła własną kronikę i spisywała wszelkie wydarzenia które miały tam miejsce, przekazując ją sobie z rąk do rąk aby nie zginęła. I tak właśnie trafiła do mojego wykładowcy. Tego wieczoru długo rozmawialiśmy. Opowiadał, tłumaczył. A ja spijałem każde jego słowo z podziwem. W chwili podniecającej fascynacji przyrzekłem mu iż księgi nikomu nie oddam oraz to że poprowadzę jego badania gdy on już zawita na innym świecie. Wróciłem do domu następnego dnia w południe. Nieco pijany, mając głowę pełną myśli. Parę dni później dotarła do mnie informacja iż profesor zmarł. Ta wiadomość załamała mnie, ale również nie lada przestraszyła przypomniawszy sobie naszą rozmowę. I moją obietnicę. W spadku przepisał mi wszystko co miał. Na rozprawie sądowej o podział majątku sędzia wręczył mi kopertę, zaadresowaną do mnie. Byłą częścią testamentu. Otworzyłem ją na Sali. Moim oczom ukazały się krągłe litery, które wyszły z pod ręki Profesora. Ich treść oblała mnie zimnym potem. „Nie zapomnij coś mi przyrzekł” Tak brzmiała treść. Wtedy właśnie zrozumiałem, jaka jest moja droga. I dlatego teraz mogę być tutaj z Wami. Z pieniędzy które przekazał mi Profesor oraz turystyki odbudowałem kościół i zasiałem w ludziach miłość do zabytków. Dlatego teraz nie ma tutaj już opuszczonych domów tylko Waszym oczom ukazuje się tętniące życiem miasteczko. Pamiętajcie jednak iż dużo z tego co dziś powiedziałem na temat historii to teorie oparte na pismach ludów. Niestety nie powtarzające się nigdzie więcej. Więc to co jest prawdą, pozostawiam to indywidualnej analizy – Po długim wykładzie Profesor uśmiechnął się do zebranych serdecznie

– Za chwilę udamy się do świątyni. Proszę zebrać się na korytarzu wyjdziemy drugimi drzwiami żeby nie torować miejsca drugiej grupie, która za chwile tutaj przyjdzie. – Ludzie podnieśli się z miejsc i zaczęli wychodzić. Profesor wyłączył rzutnik, na którym wyświetlał zdjęcia. Oniemiała podążyłam za nimi. W mojej głowie krążyło tysiące myśli. Ara zauważyła to

– Is, co Ci jest?

– Nic, w porządku, duszno tu strasznie – skłamałam

 

Na szczęście dzień powoli chylił się ku zachodowi, a upał nieco zelżał na sile. Dalego było jeszcze do wieczora ale i tak cieszyłam się chłodniejszym wiatrem oplatającym moje ciało. Podążaliśmy asfaltową drogą w stronę kościoła. Myślałam nad historią którą opowiedział Profesor. Mój mózg automatycznie skojarzył to z … To nie dorzeczne. Nie mogła bym przecież widzieć tego co wydarzyło się czterysta lat temu i na co nie ma absolutnie dowodów. Mimo racjonalnego umysłu, myśli wciąż nie dawały spokoju. Szłyśmy z Arą w milczeniu. Doszedłszy do kościoła zauważyliśmy inną grupę, która zapewne po zwiedzaniu wychodziła. Weszliśmy do środka. Zrobiło się nagle tłoczno i nie mogłam znaleźć wzrokiem Profesora, który próbował skupić na sobie uwagę grupy.

– Moi drodzy. Przedstawiam Wam najwybitniejszego konserwatora zabytków jakiego znam oraz mojego drogiego przyjaciela Aleksandra. Możecie teraz oglądać owoce naszej długoletniej współpracy. Niech nie zmyli was ta młoda uroda. Skurczybyk dobrze się trzyma – Wnętrze rozbrzmiało śmiechem słuchaczy oraz oklaskami. Po chwili została tylko nasza grupa, Profesor i konserwator, którego w końcu udało mi się dostrzec. Był nim wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Krótko ścięte, kręcone blond włosy niezdarnie opadały mu na czoło. Na oczach nosił okulary słoneczne. Nic zresztą dziwnego w takim upale. Twarz rozpromienił mu szeroki uśmiech odsłaniając idealnie równe śnieżnobiałe zęby. Dała bym mu najwyżej dwadzieścia pięć lat. Ubrany w krótką koszulkę i jeansy, prezentował się imponująco.

– Is, Apollo – Wyszeptała mi do ucha przyjaciółka, chichocząc prowokacyjnie. Również się zaśmiałam. Miała rację. Odwrócił się lekko i mogłam spojrzeć na niego z profilu. Ubrudzony nieco cementem, na tle starych murów naprawdę wyglądał jak prawdziwy Grecki Bóg piękna. Zapatrzona w nieznajomego przestałam całkowicie słuchać Profesora. Spojrzałam na sufit i zaniemówiłam. Przede wszystkim był to wysoki budynek, do sufitu mierzył jakieś pięć metrów. Sklepienie tworzyły łuki rozpościerające się z każdego kąta pomieszczenia. Skupiały swe końce po środku sufitu. Formowały w ten sposób promienie słońca, które dzieliły całość na cztery części. Na każdej z nich była kobieta, zwrócona przodem do środka. Wznosiły swoje ręce ku górze, tak jak by podtrzymywały słońce niewidzialną siłą. Pierwsza z nich miała na sobie jedwabną błękitną suknię, kuso odziewającą jej ciało. Głowę oplatała złota korona. Przedstawiała dwa węgorze, których splecione głowy podtrzymywały niebieski szmaragd. Kolejna kobieta znajdująca się po jej prawej stronie była naga. Jej piersi i łono oplatały gałęzie, zaś czoło kwiecisty wianek, z zielonym klejnotem. Ciało kolejnej Pani położonej pod poprzednią pokryte było brylantowymi łańcuszkami Przykrywała ją skąpo biało szara smuga. Miała odsłoniętą lewą pierś na którą opadały mieniące się diamenty. Długie Czarne włosy, rozwiane w nieładzie kontrastowały z całą scenerią. Oplatała je bajecznie poskręcana korona, której centrum był srebrzysty kamień. Ostatnia z kobiet była białowłosa. Stała w płomieniach wydostających się z ogromnego wybuchającego wulkanu. Na głowie nosiła złotą błyskawicę, ostro zakończoną ku górze ognistym szafirem. Dreszcz przeszedł mi po plecach. Wszystkie cztery były niesamowicie piękne i przerażająco groźne. Ogarnęła mnie niezwykła ciekawość. Chciałam się dowiedzieć kim były i dlaczego zostały tu namalowane

– Ara, co on wcześniej opowiadał? – spojrzała na mnie z wyrzutem

– Że Apollo ma piękny uśmiech – zrobiłam smutną minę. Podziałało.

– No dobra. Że to są cztery boginie żywiołów. Wierzyły w nie kapłanki i wspólnie oddawały im cześć. Klejnoty które nosiły na amuletach symbolizowały przynależność do konkretnej Bogini jako patronki, patrz na korony. Wszystkie podtrzymują słońce jako źródło mocy, energii i symbiozy – Patrzyłam zaczarowana na to malowidło. Czas jednak gonił, należało iść ze zwiedzaniem dalej. Tłum się nieco przerzedził. Apolla już nie było.

– Mają Państwo pól godzinki dla siebie na zdjęcia i samodzielne zwiedzanie. Polecam przyjrzeć się obrazom na ścianach. Zauważcie jak bardzo się różnią od współczesnych interpretacji. Jak by ktoś za potrzebą to tutaj w lewo i ostatnie drzwi -Oglądałyśmy z zaciekawieniem wnętrze świątyni robiąc tysiące zdjęć.

– Idę do toalety – zawołała Ara i zniknęła, machając mi za filarem.

Rozglądałam się to w prawo to w lewo. Zauważyłam jak jedna ze ścian prowadzi w głąb świątynni. Poszłam jej śladem. Natknęłam się na przejście ogrodzone czerwoną taśmą i tabliczką „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”. Zlekceważyłam zakaz i podążyłam wzdłuż korytarza. Na ścianach widniały wyrzeźbione figurki różnych kobiet. Niektóre z nich tańczyły inne modliły się. Chodziły po lesie, kąpały w jeziorze. Kapłanki… rzeźby przedstawiały ich życie. Codzienność. Każda z nich nosiła na szyi okrągłą zawieszkę. Jednakże wszystko to zniszczone upływem czasu zatuszowało szczegóły. Doszłam do schodów prowadzących w dół. Ciekawość dała za wygraną i popchnęła mnie do przodu. Ostrożnie schodziłam, światło z kościoła zaczynało słabnąć. Kręte schody doprowadziły mnie do małego przedsionka zakończonego pokaźnymi drzwiami. Były uchylone, a z wnętrza biło blade światło. Cienie pojawiające się na jego tle, sugerowały czyjąś obecność. Schowałam się koło drzwi uważnie nasłuchując. Cisza. Zbliżyłam się, aby móc przez szparę dostrzec wnętrze. Było nim niewielkie pomieszczenie. Każda ściana obstawiona półkami od podłogi aż po sufit wypełnionymi przeróżnymi książkami. Na środku stał stół, zawalony kartkami, otwartymi księgami. Pochylał się nad nimi mężczyzna. Nie widziałam jego twarzy. Odwrócony do mnie plecami wyglądał jak nieruchomy posąg.

– Nie widziałaś zakazu wstępu? – Ostry ton głosu wypełnił wnętrze. Nie poruszył się. Strach ogarnął moje ciało. Musiałam się jakoś wytłumaczyć. Weszłam więc do środka nie udając już że mnie nie ma. Palnęłam pierwsze co mi przyszło na myśl

– Nie widziałam… – Po chwili doszedł do mnie idiotyzm mojej wypowiedzi

– Oglądałam rzeźby… – nie zareagował

– Te kobiety… – Odwrócił się tak szybko, że moje oko nie zarejestrowało ruchów. Zdębiałam zszokowana. Oczy przysłaniały mu okulary słoneczne. Zaciśnięte usta uwypuklały kości policzkowe.

– Tak, były kapłankami – dreszcz strachu i podniecenia przeszedł mi po plecach. Byłam sama, w piwnicach dziwacznej świątyni z jeszcze dziwaczniejszym jegomościem, a jednocześnie nieziemsko przystojnym. Nie uśmiechał się tak jak kilka chwil temu gdy po raz pierwszy go widziałam obok Profesora. Poczułam się niezwykle mała w jego obecności. Spuściłam wzrok i zauważyłam na stole jedną z otwartych ksiąg. Za zakładkę robiła pożółkła ze starości kartka z zamazanym już nieco portretem kobiety. Naszkicowana ołówkiem twarz wydała mi się znajoma. Podeszłam bliżej. Patrząc na nią miałam wrażenie że znam tę postać od dawna, ale nie miałam pojęcia skąd. Księga zamknęła się z trzaskiem. Wystraszona, spojrzałam pospiesznie na Aleksandra

– Kim ona…

– Na drugi raz będzie Pani tak uprzejma zauważyć zakaz. Odprowadzę Panią. – Poruszył się wskazując zdecydowaną ręką wyjście. Ogarnęłam wzrokiem raz jeszcze wnętrze.

– I nigdy więcej go nie lekceważyć – Wycedził, gdy mijałam go w drzwiach. Te słowa zmroziły mnie jeszcze bardziej. Pospiesznie ruszyłam ku schodom. Prawie wybiegłam ze świątyni w poszukiwaniu świeżego powietrza. Ciepły wiatr uspokajał szalejące w piersi serce. Za mną momentalnie pojawiła się Ara

– Szukam Cię i szukam, a gdy znajduje jesteś blada jak ściana. Co się stało?

– Nic, poszłam porostu tam gdzie zakaz wstępu i nakryli mnie

– Kto Cię nakrył? – zapytała, uśmiechając się znacząco – Za tobą dostrzegłam tylko naszego Apolla

– No właśnie on – opowiedziałam wciąż jeszcze dysząc pod wpływem adrenaliny

– I jak było?

– Co było? Zrugał mnie i kazał natychmiast wyjść.

– A gdzie byliście? – uśmiechnęła się jeszcze szerzej

– Oj Ara przestań! W archiwum jakimś, pełno książek było. Chodźmy stąd. Czuję się jak idiotka. Ode chciało mi się zwiedzania. Zresztą już wieczór się zbliża a my nic nie jadłyśmy

– Ale w programie jest jeszcze spacer po lesie i rejs po jeziorze…

– Jutro Ara, proszę, sama Ci tratwę wystrugam – Zrobiła krzywą minę, ale usłuchała. Zabrałyśmy się do miasta, prosto do hotelu, gdzie już czekały na nas nasze rzeczy. Usiadłszy na wygodniej kanapie, odetchnęłam z ulgą. W końcu poczułam się normalnie.

 

-Chodźmy gdzieś. Przecież jesteśmy na wakacjach…

Ara usilnie próbowała mnie wyciągnąć z wygodnej kanapy, po orzeźwiającej kąpieli. Nie docierało do niej że naprawdę nie miałam ochoty.

– Iiiiiiiiiss!

– Mówiłam Ci już to sto razy J E S T E M Z M Ę C Z O N A – odrzekłam akcentując pozostałe dwa słowa.

– No Proszę, proszę, proszę – zrobiła jedną z tych swoich najśmieszniejszych min, które do niej zdecydowanie nie pasowały. – Tylko dzisiaj …

– I jutro i pojutrze i po pojutrze. Zawsze tak mówisz

– A kiedyś żałowałaś? – I tu mnie miała. Po prostu moja przyjaciółka była urodzoną imprezowiczką i miała do tego ogromny talent. Zabawy z nią nigdy nie należały do nudnych i tym bardziej zapomnianych. Uśmiechnęłam się do niej.

– No właśnie! Idziemy i już. Stawiam pierwszego drinka i zajmuje łazienkę. – Przewróciłam oczami. Naprawdę mi się nie chciało. Dzisiejsza wycieczka dała mi wybitnie w kość. Byłam zmęczona. No ale samą ją mam puścić? Odważna i piękna dziewczyna w obcym miasteczku nie był najlepszym pomysłem. Zważywszy jeśli chodziło o Arę. Specjalistkę od znajdywania kłopotów. Pomyślałam o Aleksandrze. Może go spotkam. Przeproszę za ten cały incydent. Ta myśl brzmiała optymistycznie. Wstałam niechętnie z kanapy i tu pojawił się typowy kobiecy problem. W co się ubrać? Przejrzałam szybkim wzrokiem szafę. Spodnie. Tak, to nie był dzień na sukienki. Włożyłam co mi w rękę wleciało nie starając się przy tym specjalnie. Przeczesawszy włosy znów usiadłam na kanapę. Po chwili moim oczom ukazała się odwalona jak sto dolców Aurelia z miną tak zdegustowaną moim wyglądem, że aż zdecydowałam spojrzeć w lustro powątpiewając w moją kreację.

– JAK TY WYGLĄDASZ?!

– Ara proszę Cię, naprawdę, robię to tylko dla Ciebie. Nie mam ochoty…

– Rozbieraj się – przerwała mi, a ja mimowolnie się skrzywiłam. Podeszła do szafy. Poszperawszy tam chwile rzuciła mi żółtą sukienkę bez pleców ze srebrnym paskiem na tali. Wąską na biuście i szerszą od paska układaną w podwójną falbanę. Podniosłam ją. Ładna, ale czy naprawdę mam na to ochotę?

Po jej wywodach i tysiącach argumentów dlaczego właśnie w to mam się ubrać, dla świętego spokoju zdecydowałam się przebrać. Po kilku niezgrabnych ruchach odkryłam że chyba jednak nie chce w niej wystąpić. Mój grymas nie uszedł uwadze mojej stylistki, która w przeciwieństwie do mnie była zachwycona

– Co Ci nie pasuje? – Złożyła z dezaprobatą ręce na piersi. Wskazałam palcem na dużych rozmiarów dekolt ozdobiony perełkami i udo które było bardziej odkryte iż zakryte

– Żartujesz chyba. Wyglądasz bombowo! – Podeszła do mnie ucieszona, przytuliła i pocałowała w policzek, grymas nadal jednak nie schodził z mojej twarzy.

– przestań marudzić – znów przewróciłam oczami

 

I tak poszłyśmy w miasto. Oczywiście nie mogłam uciec przed morderczymi kosmetykami przyjaciółki i oczywiście przed obcasami. Sama się sobie dziwiłam jak to się stało, że na wszystko się zgodziłam. Chyba naprawdę byłam zmęczona. Tym bardziej byłam zirytowana zauważając zalotne spojrzenia mijanych chłopaków. Dotarłyśmy chyba do jedynego clubu w tej okolicy. Z przodu i w środku wyglądał zwyczajnie ale nowością dla mnie był ogród z tyłu clubu. Ławeczki fontanna i te sprawy są rzadkością dla takich miejsc. Zastanowiłam się przez chwile czy od zawsze było to miejsce rozrywki i czy czasami nie zostało przerobione po jakimś starym dwupiętrowym domku. Na górze został zrobiony mini hotel zaś na dole była impreza. Skierowałyśmy się do baru.

– Co pijemy? – To pytanie należało chyba do ulubionych mojej towarzyszki. Nie odpowiedziałam, było mi wszystko jedno.

– Pół litra czystej z sokiem arbuzowym – Mimo że nie chciałam imprezować to bardziej przeszkadzało mi zmęczenie. Pijanemu człowiekowi bez równicy tak więc chyba wolałam tę drogę. Jeden kieliszek, drugi. Plotki, wspomnienia. Nagminne próby wyrwania nas do tańca. Śmiech. Muzyka. I nabrałam większej ochoty na zabawę. Wódka się skończyła i czas było potańczyć. Wyszłyśmy na parkiet poniesione rytmem muzyki i alkoholu. Podeszło do nas dwóch młodych chłopaków. Jeden wziął moją rękę drugi zaś Ary zachęcając do wspólnego tańca. Lubiłam tańczyć, zwłaszcza gdy ktoś potrafił. Jedna piosenka, druga. Poczułam nagle dłonie partnera na swoich pośladkach. Momentalnie je ściągnęłam robiąc klasyczny odbijany. I już tańczyłam z kimś innym. Co jakiś czas zerkałam na Are, a ona na mnie kontrolując sytuacje. Wszystko było ok. Więc bawiliśmy się dalej, zmieniając partnerów średnio po dwóch, trzech piosenkach. Po kolejnym obrocie zauważyłam machającą przyjaciółkę, pokazującą gestem abym podeszła.

– Bierzemy po piwie i do ogrodu – Byłam tego samego zdania. Niestety wyzywająca sukienka chodź ładna powoduje brak wytchnienia w tańcu gdy coraz więcej panów ją zauważa. Usiadłyśmy zgrzane na ławeczce dzierżąc w dłoni zimne piwo. Aurelia wyciągnęła z torebeczki paczkę cygaretek i podała mi jedną. Chodź nie palimy na co dzień, lubię sobie zapalić przy piwie. Więc palę. Rozkoszując się pięknem wieczoru i smakiem złocistego płynu.

– Jeden z ziomków chciał żebym podała mu twój numer – zagadnęła

– Żartujesz! Podałaś?! – odpowiedziałam wystraszona

– No co ty! – zrobiła urażoną minę. Za chwilę jednak się rozpromieniła – Widzisz! To ta sukienka! Możesz sobie ją wziąć, dla mnie za luźna w dekolcie, wyglądam w niej jak bym miała małe cycki

– Bo masz

– Is! Zdzieliła mnie po ramieniu a ja po przyjacielsku uśmiechnęłam się szeroko. Dopijałyśmy piwo i czas był na kolejną porcję dancingu. Alkohol szumiał w głowie, muzyka ponosiła do rytmu. A panowie nie dawali odpocząć. Było naprawdę fajnie. Przerwy na kolejne piwo i fajki. Nagle w tłumie zobaczyłam… Aleksandra. Wzięłam Arę za rękę, żeby i ona go zobaczyła. Zdziwiła się równie mocno jak ja. Jednakże tylko na moment. Pociągnęła mnie za sobą do baru. Wzięła dwa piwa, po czym skierowała do Apolla. Byłyśmy dość pijane żeby nie myśleć o tym jak głupie jest to co zamierzałyśmy zrobić i o tym jakie mogą być tego konsekwencje. Po prostu się nam podobał. Cholernie. I tylko w takim stanie miałyśmy odwagę. Zwłaszcza Ja po nieudanym wstępie w świątyni. Stanąwszy obok, zastanawiałam się co zrobić żeby zagadać i jednocześnie nie wyjść na idiotkę. Znowu. Wzięłam papierosa z torebki i zagadnęłam w najgłupszy sposób jaki znam, zarezerwowany wyłącznie dla ludzi odurzonych alkoholem.

– Masz może ognia? – Młody mężczyzna odwrócił się nie spiesznie. Wyjął z kieszeni srebrną zapalniczkę i jak na dżentelmena przystało odpalił nam papierosy.

– Dziękuję bardzo – Zrobiłam najładniejszy uśmiech na jaki mnie było stać. Zauważyłam że miał na sobie okulary słoneczne, mimo że była noc. Uniosłam zdziwiona brew

– Dlaczego masz na sobie okulary skoro jest ciemno? – Nie wydał się być zaskoczony tym pytaniem. Pewnie nie byłam jedyna która mu je zadała

– Bywasz niezwykle ciekawska. Czyż to nie Ciebie przyłapałem na sekretnych spacerach? – Zarumieniłam się nieco

– Przepraszam za tamto, ty zaś nie zwykłeś odpowiadać na pytania – Ha! Szach mat!

– Zwykłem je nosić leczniczo – odrzekł niechętnie

– A co Ci dolega? – Nie chciałam dać za wygraną

– Nie trwóż się tym piękna Pani – powiedział pewnie i z przekąsem. Nie wiedzieć dlaczego zirytowała mnie ta odpowiedź. Być może tym iż towarzyszył mu ironiczny uśmiech. Nie lubiłam takich zagrywek, zwłaszcza jeśli to ja wystawiałam do kogoś rękę.

– Mam na imię Islenn – odpowiedziałam troszkę za ostro, jak na kogoś kto chce się po prostu przedstawić

– Oryginalnie – Mimo że był uprzejmy, miałam wrażenie że jestem ostatnią osobą, z którą miał ochotę rozmawiać. Irytował mnie tym jeszcze bardziej. Postanowiłam nie dać tego po sobie poznać. Moja przyjaciółka nagle zniknęła mi z oczu i pojawiła się daleko przy barze, pewnie nie chcąc nam przeszkadzać. Myślę jednak że czekała mnie pogadanka na temat naszego wspólnego obiektu zainteresowań.

– Co robisz w takim miejscu i to w dodatku samotnie? – zagaiłam rozmowę

– Cóż czasem warto zebrać myśli na osobności

-W towarzystwie huku muzyki i pijanych ludzi? – Znowu poczułam tą delikatną falę złości. Zabrzmiało to tak jak by chciał mnie zbyć

– Każdy ma swoje sposoby – uśmiechnął się wymuszenie

Denerwowało mnie to że nie mogę spojrzeć mu w oczy. Kontakt wzrokowy jest istotny w rozmowie. Pociągnęłam spory łyk piwa i odstawiłam kufel na pobliski murek. Stwierdziłam że jestem wystarczająco pijana na robienie głupich rzeczy a po za tym przeszkadzała mi nie klejąca się rozmowa. Postanowiłam rozluźnić atmosferę.

Wspięłam się na palcach i sięgnęłam po czarne okulary, w celu ich zdjęcia z oczu jegomościa. Nagle chwycił moją rękę gwałtownie ściskając mocno w nadgarstku, a moich uszu dobiegł chichy ostry i paraliżujący charkot, wydobywający się z ust nieznajomego. Okulary spadły na ziemie. Skamieniałam. Spojrzałam na jego twarz. Była jeszcze ostrzejsza niż tam w piwnicy. Usta były rozchylone, odsłaniając zaciśnięte zęby. Drapieżne oczy, paliły ogniem. Nie mogłam się poruszyć. Dostrzegłam wściekłą zieleń jego tęczówek. Zahipnotyzowały mnie

 

Jestem w ciemnym lesie. Pośród otaczającej nocy. One stoją w kręgu, odziane w białe szaty. Bose. Ich włosy tańczą na wetrze. Tak piękne i tak groźne. Wyciągają dłonie do środka.

Szepczą…

Melodyjne brzmienie wypełnia przestrzeń. Na ich szyjach drgają okrągłe amulety. Mienią się kolorami klejnotów. Powietrze staje się nieznośnie gęste, tak jak by coś je nasycało.

Wiatr łomoce w drzewa, ptaki unoszą się w szaleńczym locie.

Kim one są? … Wiedźmami?

Jakież to czary uprawiają? … Nie wiem

Klęczę w środku okręgu, na mych dłoniach spoczywa małe dzieciątko… Przytulam je i kołysze. Jej małe oczka patrzą na mnie. Są takie piękne. Jej twarz uśmiecha się wsłuchana w kołysankę, którą śpiewam. Szept pozostałych kobiet staje się głośniejszy rozmywając moją melodie. Powietrze jeszcze bardziej gęstnieje, napełnia się niezwykłą energią. Amulety tańczą oszalałe na ich szyjach. Ja również mam amulet. Zdejmuję go z szyi. Jednak nie jest on taki sam jak reszty. Nie ma tylko jednego koloru, tylko wszystkie cztery. Tak jak by jeden rządził pozostałymi.

Kładę go na piersi dzieciątka, a z moich ust wydobywają się słowa, których nie rozumiem. Amulet drży. Połyskuje szmaragdami. Wyciągam coś z szaty.

Sztylet…

Ponownie śpiewam kołysankę, ale już nie tą samą co przedtem. Jest nasączona dziwnymi słowami, których znaczenia nie znam. Drugą dłonią dotykam małych, różowych policzków by później przyłożyć ją do amuletu. Przyciskam go do piersi dziewczynki.

Coś rani mnie w tę dłoń… sztylet… Ocieka stróżką krwi…

Boli… Nie rozumiem… Nie chcę

Tak jak by moje ciało odmawiało posłuszeństwa… Tak jak by nie było moje…

Krzyk… Mój?

Amulet tańczy na małej piersi. Z trudem go utrzymuje. Krew płynie na klejnoty w nim utkwione, które rozjaśniają noc jak miliony pochodni rozwianych na wietrze. Powietrze drży. Wiatr wzmógł się i miota lasem, gwiżdże ostrzegawczo.

Odwracam na chwilę głowę. Coś się poruszyło w otchłani drzew. Jakaś postać pojawia się między liśćmi.

Kim jesteś?

I naglę widzę. Dwa ślepia. Patrzą na mnie, hipnotyzują. Napawają strachem. Mówią do mnie. Nie rozumiem…

Zielone oczy, kim jesteście?! Czego chcecie?! Przerażenie … Paraliżuje…

Zamykam powieki, by ponownie je otworzyć… Ale w lesie ślepi już nie ma…

W końcu udaje mi się spojrzeć ponownie na dziecię. Usta poruszone niewidzialną siłą mówią, wbrew mojej woli…

„Nie ma odwrotu…”

Ale od czego?…. Nie rozumiem… Szepczę do dzieciątka głosem który jest mi obcy…

Mocniej ściskam sztylet. Ostrze przebija delikatną skórę dziewczynki. Jej krew, zatapia kryształy, mieszając się z moją krwią. Ostatnia cząstka jej życia unosi amulet… wybucha on milionem barwnych gwiazd. Oślepione blaskiem pozostałe kapłanki padają na kolana a ich wcześniejszy szept przemienia się w wspólny chór.

„Składam Wam moją ofiarę” – szepczę, a pełna moc amuletu odbiera mi przytomność

 

-Is! Is! Islenny! – otworzyłam oczy, leżałam na ziemi. Ara krzyczała do mnie i była przerażona nie na żarty. Wokół tłum ludzi kłócił się przez telefon o to że karetkę wzywał dziesięć minut temu a nadal nie przyjechała. Uniosłam ciężką głowę, wstałam niezgrabnie i zwymiotowałam. Gdyby nie Ara, upadła bym pewnie ponownie. Usadowiła mnie na murku

– Boże Drogi! Żyjesz! – Uklękła przy mnie

– Tak bardzo Cię przepraszam – łkała, zalewając się łzami

– To moja wina, mogłyśmy zostać w domu. – Próbowała pomóc mi wstać

– Co się stało? – z trudem składałam słowa

– Zemdlałaś…

– Co? – głowa bolała niemiłosiernie

– Zemdlałaś… i potem majaczyłaś…. i znowu zemdlałaś! – Grupka sanitariuszy przedzierała się przez tłum. Najwidoczniej kłótnia telefoniczna była bezpodstawna. Ara przytulała mnie i moczyła łzami żółtą sukienkę. Rozejrzałam się dookoła. W oddali zauważyłam Aleksandra. Chociaż znów miał na sobie okulary, byłam pewna że patrzy na mnie. Prosto w oczy. Złowiwszy moje spojrzenie, powiedział coś. Nie sposób było zgadnąć. Po czym odwrócił się, wsiadł do samochodu i odjechał pospiesznie.

– Dobry wieczór jestem Edward Gewerd i jestem lekarzem. Jak się Pani nazywa?

– Islenny Larusso – wybąkałam. Uklęknął przy mnie około pięćdziesięcioletni mężczyzna w czerwonym polarze. Uśmiechał się serdecznie. Sprawdził mi tętno, poświecił dziwną latarką w oczy. Drugi nie co młodszy od niego oddalił się z moją roztrzęsioną przyjaciółką, próbując ją uspokoić oraz dowiedzieć się co się właściwie stało.

– Jak się Pani czuję?

– W głowie mi się kreci. – mówiłam niewyraźnie

– Dobrze Pani Islenny. Zabieramy Panią. Proszę mnie chwycić, o tak dobrze – Ratownik pomógł mi się usadowić na wózku inwalidzkim.

– Co z …

– Spokojnie, Pani siostra pojedzie razem z nami. Kolega się nią zajmuje. – Uśmiechnęłam się sama do siebie. Tylko Ara mogła wymyślić podawanie się za moją siostrę. Mijałam ludzi wgapionych we mnie jak w jakieś nadzwyczajne monstrum. Co jakiś czas słyszałam „Jak się Pani czuje”, „Czy wszystko w porządku” . Na szczęście nie musiałam odpowiadać. Doktor Gewerd robił za mojego wybawcę. Szybko przemieściliśmy się do karetki, w której siedziała już Ara z drugim sanitariuszem, podawał jej coś, pewnie na uspokojenie. W środku kazano mi dmuchnąć w Alkomat. Z początku byłam sceptycznie nastawiona. Wypiłyśmy tego wieczoru sporo i bałam się wyniku. Byłam jednak tak słaba że nie potrafiłam zbyt długo protestować. Doktor spojrzał na ekran przyrządu, uniósł zdziwiony brwi. Wymienił ustnik i poprosił o ponowny wydech. Jego zdziwienie było jeszcze większe. Zrobiłam się czerwona ze wstydu, pewnie zastanawiał się jak taka dziewczyna mogła pomieścić tyle promili alkoholu.

– Ile Pani wypiła? – zapytał ostrym tonem

– Dużo – wyszeptałam zawstydzona nie patrząc na lekarza. Poczułam gorąc piekącą w policzki

– Dobrze zatem zabieramy obie Panie do szpitala. Tam ponowimy badanie – Kątem oka dostrzegłam wyświetlacz alkomatu zanim został schowany. Ekran pokazywał wynik zero zero. Gewerd zauważył moje zaskoczenie

– Psuje się czasem – Po czym wygrzebał coś z wielkiej czerwonej torby i usiadł przy mnie z ogromną strzykawką i igłą do zakładania wenflonu.

– To sól fizjologiczna, nawodnimy Panią. To powinno polepszyć samopoczucie. Proszę nie patrzeć, nie każdy lubi ten widok – Posłuchałam, odwróciłam głowę. Na drugim końcu karetki siedziała Ara. Nie płakała już i wydawała się spokojniejsza. Złowiłam jej wzrok. Uśmiechała się serdecznie. Nie powtrzymała się. Podeszła do mnie, ostrożnie usiadła obok. Złapała za rękę

– Napędziłaś mi stracha, wiesz?

– Wiem, przepraszam – ścisnęłam jej dłoń mocniej. W milczeniu pojechałyśmy do szpitala.

 

ROZDZIAŁ III

 

Po dwóch dniach pobytu szpitalu, w końcu mogłam wrócić do hotelu. Ara zmieniła się w moją niańkę. Wciąż pytała czy czegoś mi nie potrzeba. Tamtego wieczoru naprawdę się przestraszyła. Po mimo iż powtarzałam jej milion razy że po prostu za dużo wypiłam, ta wciąż czuła się winna. A ja nie mogłam wybaczyć sobie utraty dwóch dni naszych wspaniałych wakacji.

Poszłam do łazienki, napuściłam gorącej wody do wanny. Mogłam chodź na chwilę oderwać się od zatroskanej przyjaciółki. Zrzuciwszy ubrania weszłam do wody. Parująca ciecz odprężająco działała na moje ciało. Zamknęłam oczy. Wreszcie miałam chwilę tylko dla siebie i czas aby spokojnie się nad wszystkim zastanowić. Wróciłam pamięcią do wieczoru z przed dwóch dni. Próbowałam przypomnieć sobie, co tak właściwie się wydarzyło. Piłyśmy… tańczyłyśmy… wspomnienia rozmywają się… Przeczesywałam pamięć najlepiej jak umiałam i nagle ujrzałam w głowie twarz Aleksandra. Otworzyłam gwałtownie oczy, oddech przyspieszył, tętno zgubiło rytm… Złapałam brzeg wanny, próbując się uspokoić. Moja reakcja, zaskoczyła mnie bardzo. Ponownie zamknęłam powieki. Zaczęłam się zastanawiać co wywołuje we mnie taki szok. Czy to Aleksander czy… zaczynałam sobie wszystko przypominać. Jego oczy… na ich myśl silny dreszcz przeszedł mi po plecach. Dlaczego tak mnie przerażają? Co jest w nich takiego niezwykłego? Nie wiedziałam, ale wiedziałam jedno. Tamtej nocy coś się wydarzyło. Coś co przeniosło mnie tam… do lasu… do tych kobiet… Byłam jedną z nich. Kołysałam na rękach dziecko. Piękną, rumianą dziewczynkę. Była taka śliczna. Śmiała się do mnie swoimi złotymi oczkami. Śpiewałam jej piosenkę, tuliłam do piersi a potem…

– Islenny!! – Ara chwyciła zamaszyście klamkę, chcąc otworzyć zamknięte drzwi łazienki – Co się dzieje?!

– Nic – odpowiedziałam zaskoczona

– To dlaczego do cholery krzyczysz, jak by ktoś Cię zabijał!! – Dopiero teraz zdałam dobie sprawę że miała rację.

– Zobaczyłam pająka – skłamałam i nie rozumiałam dlaczego musiałam to zrobić. Niczego nie rozumiałam.

Kim było to dziecko i dlaczego… czym sobie zasłużyło na śmierć? Czy to był sen? Omamy? Chciałam aby tak było, ale wiedziałam że tak nie jest.

Las… Już tam kiedyś byłam. Znam to miejsce, na pewno już raz je widziałam. I dziwne kobiety w białych szatach… śniły mi się, pamiętam. Parę dni przed wyjazdem tutaj. Ale wtedy, one uciekały… Coś je goniło, coś mnie goniło, coś mnie wtedy… zabiło? I oczy, widziałam je również we śnie. Tak samo mnie przerażały. Czyje to są oczy? Aleksandra? Jaki człowiek ma taki kolor? Nienaturalna, paraliżująca zieleń. I skąd człowiek ze snu robił by tutaj. Właśnie, gdzie ja tak właściwie jestem? Moja wyobraźnia zbyt dużo rzeczy zaczynała wiązać ze sobą razem. Nie nie, to wszystko nie miało najmniejszego sensu. Ubrałam się. Musiałam zaczerpnąć świeżego powietrza

– Gdzie się wybierasz moja panno? – zza pleców doszedł mnie głos Ary

– Idę na spacer, muszę się przewietrzyć

– Poczekaj, przebiorę się …

– Chciałabym …. Chciałabym pójść sama – spojrzałam na nią błagalnie

– Islenn co się z tobą dzieje, martwię się !

– Proszę… – spojrzałam na nią błagalnie, kiwnęła głową z dezaprobatą, ale nie protestowała

– W razie czego dzwoń – odpowiedziała poważnie. Gdy już chciała wyjść chwyciła moją dłoń

– Is, mówię poważnie

– Wiem, wiem przejdę się tylko i wrócę szybko – uśmiechnęłam się do niej najżyczliwiej jak tylko potrafiłam i wyszłam, a Ara odprowadziła mnie swoim zatroskanym wzrokiem

 

Ciepłe lato dawało się we znaki. Długie dni i gorące powietrze prosiło się o kilka kropli deszczu. Szłam przed siebie, powracając do myśli. A może to wszystko mi się zdawało. Może bezsensu łącze ze sobą wszystko i próbuje wyciągnąć wnioski. Prawda była taka, coś mi się kiedyś śniło, a potem widocznie w upojeniu alkoholowym musiało mi się to przypomnieć.

Idąc tak, stanęłam przed bramą do kościoła. Tego samego, którego wcześniej zwiedzałyśmy. Nikogo dziś nie było, pewnie dlatego że jest niedziela. Brama była otwarta. Coś mnie podkusiło i weszłam do środka. W środku było przyjemnie chłodno. Dopiero teraz dostrzegłam że była całkiem spora. W ówczesnym tłumie nie wiele dało się zobaczyć. Całe ściany były obrysowane różnymi postaciami. Zapewne sylwetkami kapłanek. Przyglądałam im się z zaciekawieniem, dotykałam malowideł. Gdy obejrzałam je wszystkie, zdałam sobie sprawę z czegoś równie niemożliwego jak oczywistego. To kobiety z mojego snu, z mojej wizji.

– Miło mi widzieć, że powróciła Pani do zdrowia – Z korytarza z tabliczką „zakaz wstępu” wyłonił się nie kto inny jak Aleksander

– Muszę z przykrością stwierdzić, że dziś świątynia dla zwiedzających jest zamknięta – uśmiechnął się nonszalancko – ale zakazy to przecież Pani specjalność..

– Nie przyszłam zwiedzać

– A po co Pani tu przyszła? – Przeniosłam wzrok na obmalowane ściany

– Żeby zrozumieć – Aleksander uczynił kilka kroków w moją stronę

– Te kobiety? – odpowiedział zaskoczony

Dotknęłam ponownie niewyraźnej mozaiki, przesuwając po niej palcami

– Siebie – szepnęłam. Aleksander stał tuż obok mnie. Milczał, a jego twarz miała dziwny wyraz. Dotknął mojego ramienia, osunęłam się gwałtownie.

– Nie chciałem Panią przestraszyć – odpowiedział udając rozbawienie. Patrzyłam na niego wściekle. Zaczynałam rozumieć wszystko, a za razem kompletnie nic. Wiedziałam jedno, Aleksander nie był przyjacielem. Patrzyłam na niego dziko. Nieudolnie ukrywał kamienną twarz. Oczy wciąż przesłaniały mu okulary, ale wiedziałam że obserwował mnie uważnie.

– Kim jesteś? – powiedziałam, ledwo poruszając ustami. Zastanawiał się nad odpowiedzią. Znów uśmiechnął się sztucznie

– Pamiętam, że pan profesor zdążył mnie już przedstawić. Ale jeśli Pani nalega, powtórzę. Mam na imię Aleksander i jestem konserwatorem zabytków – uśmiech geniuszu rozpromienił mu twarz

– Kim jesteś? – powtórzyłam, a mój wzrok stał się jeszcze ostrzejszy

– Ma Pani bardzo ładne złote oczy, proszę ich nie mrużyć – powietrze stanęło mi w gardle… to prawda miałam miodowo-złote oczy… takie jak…

– Kim jesteś? – szeptałam, a łzy stanęły mi w oczach

– Kim…

– … Jesteś? – dokończył. Przestał udawać rozbawionego. Uśmiechnął się drwiąco. Patrzyłam na niego nie mogąc nic więcej powiedzieć. Serce waliło mi jak młotem. A on patrzył na mnie, uśmiechał się ironicznie. Jego usta poruszyły się…

Wybiegłam z kościoła przerażona. Biegłam przed siebie, próbując uciec przed własnymi myślami. Zatrzymałam się w końcu, oparłam o drzewo nie mogąc znaleźć tchu. Rozejrzałam się wkoło. Otaczał mnie gęsty las, z każdej strony drzewa i uświadomiłam sobie, że zgubiłam drogę…  

Koniec

Komentarze

Próbowałam zmierzyć się z Dzieckiem Mgły, niestety, poległam.

Przykro mi to pisać, Islenn, ale Twoja opowieść, w obecnym kształcie, chyba nie powinna ujrzeć światła dziennego. Przeczytałam prolog, a potem towarzyszyłam bohaterce od chwili przebudzenia aż do momentu wizyty w przychodni. I tu nasze drogi się rozeszły.

No cóż, wspomniany fragment nie zdołał mnie niczym zainteresować. Wyjątkowo nie lubię czytać o cudzych snach, a tu, niestety, cały prolog został poświęcony opisaniu czyjegoś snu. Potem było przebudzenie, poranek w domu i spacer do przychodni. Wszystko dość miałkie i zwyczajne. No, może za wyjątkiem incydentu z żebrakiem.

Osobna sprawa, to wykonanie – jest koszmarne. Zastanawiam się, Islenn, czy przed opublikowaniem choć raz przeczytałaś swoje dzieło, bo jest tu taka masa wszelkich usterek możliwych i, zdawałoby się, niemożliwych do popełnienia, że z trudem przedzierałam się przez tekst. Mnóstwo błędów, w tym literówki, powtórzenia, źle zapisane dialogi, fatalna interpunkcja i takaż ortografia, źle i nie zawsze czytelnie skonstruowane zdania, w dodatku często pozbawione kropki, słowa używane niezgodnie z ich znaczeniem, nadmiar zaimków i różne pomniejsze potkniecia sprawiły, że lektury nie mogę uznać za satysfakcjonującą. :-(

Sugeruję, Islenn, abyś nie rezygnowała z prób literackich, ale chwilowo zawieś je, a zyskany czas przeznacz na przyswojenie zasad obowiązujących w języku polskim. Dużo czytaj.

Mam nadzieję, że kiedy posiądziesz umiejętności poprawnego pisania i poprawisz warsztat, Twoje opowiadania będą znacznie lepsze. ;-)

 

Wokół ciem­no, czar­na ot­chłań lasu mieni się w świe­tle gwiazd. – Nie wydaje mi się, by o lesie pełnym drzew, można mówić że to otchłań.

 

Gdzie ja je­stem?…

Zimno …

Dreszcz prze­szedł mi po ple­cach…

Idę przed sie­bie, nie zna­jąc celu tej po­dró­ży.

Krzyk… ko­bie­ty… jakiś cień prze­szedł mi przed ocza­mi

Gdzie ja je­stem?

Bie­gnę, nie wiem dokąd. Ucie­kam, nie wiem przed kim. Prze­ra­że­nie ogar­nia moje ciało i po­ru­sza no­ga­mi w sza­leń­czym biegu.

Moim oczom uka­zu­ją– Czy wszystkie zaimki są niezbędne? Powtórzenia.

 

Po­ro­śnię­te blusz­czem cegły wy­glą­da­ją jak macki fa­lu­ją­ce na wie­trze. – Skoro cegły są porośnięte bluszczem, to chyba ich nie widać. Falować na wietrze może bluszcz, cegły nie, więc skąd wyobrażenie, że cegły są jak macki?

 

Ło­mo­ta­nie mo­je­go serca prze­ry­wa­ją krót­kie płyt­kie od­de­chy wy­do­by­wa­ją­ce się z pier­si. – Czy dobrze rozumiem, że serce uciekinierki przestaje bić kiedy ona oddycha?

Oddech nie wydobywa się z piersi.

 

Z ot­chła­ni drzew wy­ło­nił się konny. – Co to jest otchłań drzew?

 

Twa­rzy nie spo­sób było do­strzec… ale te oczy. Świe­ci­ły zie­le­nią i hip­no­ty­zo­wa­ły spoj­rze­niem. – Jest ciemno, nie sposób dostrzec twarzy, a widać oczy?

 

Męski bas dźwię­czał w uszach i unie­ru­cha­miał ciało. – Czy jest też żeński bas? Czyje ciało unieruchamiał bas?

 

Strach przy­parł mnie do muru, lecz w tym spo­je­niu było coś jesz­cze. – Czy chodzi o spojenie muru, czy może o spojrzenie?

 

Czuję wil­goć na dło­niach. Uno­szę je na wy­so­ko­ści moich oczu. – Czy oczy bohaterki są na różnych wysokościach?

 

Coś za­ku­ło mnie w pier­si, roz­chy­lam suk­nie by spoj­rzeć na nagą skórę. – W jaki sposób i w czyje piersi została zakuta bohaterka? Ile sukni rozchyliła?

Poznaj znaczenie słów zakućzakłuć.

 

W osza­la­łym tańcu pró­bu­je nie­udol­nie ze­drzeć z ciała ubra­nie. – Literówka.

 

Szept nie­zro­zu­mia­łych słów staje się gło­śniej­szy, szumi w gło­wie, pęka w uszach. – Czy słowa potrafią szeptać? Co pęka w uszach?

 

– Wody – Dyszę. – – Wody – dyszę.

Źle zapisujesz dialogi. Może przyda się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Moim oczom uka­zu­je się biała sierść konia. – Tylko sierść?

 

Po­czu­łam jak by nie­wi­dzial­na siła cią­gnę­ła mnie do góry, cho­ciaż le­ża­łam spa­ra­li­żo­wa­na pod ko­py­ta­mi ob­le­pio­ny­mi bło­tem. I nagle jak by coś we mnie pękło, ro­ze­rwa­ło na mi­liard ka­wał­ków. Jak by nie­wi­dzial­na bomba… – Po­czu­łam jakby nie­wi­dzial­na siła cią­gnę­ła mnie do góry, cho­ciaż le­ża­łam spa­ra­li­żo­wa­na pod ko­py­ta­mi ob­le­pio­ny­mi bło­tem. I nagle jakby coś we mnie pękło, ro­ze­rwa­ło na mi­liard ka­wał­ków. Jakby nie­wi­dzial­na bomba

Czy to celowe powtórzenia?

 

W gło­wie w ciąż po­ja­wiał się las, ruiny i dziw­ni ry­ce­rze. W gło­wie wciąż po­ja­wiał się las, ruiny i dziw­ni ry­ce­rze.

 

Usia­dła na­prze­ciw­ko stołu, zer­ka­jąc na mnie tro­skli­wym wzro­kiem – Można usiąść przy stole naprzeciw kogoś, ale co to znaczy usiąść naprzeciwko stołu?

Brak kropki na końcu zdania.

 

– Czy coś się stało? Je­steś jakaś taka… nie­obec­na – Brak kropki na końcu zdania.

 

– Nic mamo –uśmiech­nę­łam się do niej – po pro­stu dzi­siaj źle spa­łam i teraz są tego efek­ty – od­wza­jem­ni­ła uśmiech ale nie wy­glą­da­ła na usa­tys­fak­cjo­no­wa­ną. – Źle zapisany dialog.

– Nic mamo. – Uśmiech­nę­łam się do niej.Po pro­stu dzi­siaj źle spa­łam i teraz są tego efek­ty.

Od­wza­jem­ni­ła uśmiech, ale nie wy­glą­da­ła na usa­tys­fak­cjo­no­wa­ną.

 

Jak mogła bym za­po­mnieć o naj­waż­niej­szym… – Jak mogłabym za­po­mnieć o naj­waż­niej­szym

 

– Idę dzi­siaj tylko do przy­chod­ni, na szcze­pie­nie, a potem na chwi­le do Ary.

O któ­rej mam być w domu? – Literówka. Zbędny enter.

 

ozna­czy­łam za­ró­żo­wio­ną szmin­ką usta. – Co to znaczy, że szminka była zaróżowiona? Co to znaczy oznaczyć usta?

 

Ener­gicz­na Bra­zy­lij­ska mu­zy­ka sku­tecz­nie pod­ry­wa­ła moje ciało… – Ener­gicz­na bra­zy­lij­ska mu­zy­ka sku­tecz­nie pod­ry­wa­ła moje ciało

 

i zbie­ra­nia nie­zbęd­nych ko­bie­cie ak­ce­so­riów brą­zo­wej to­reb­ki. – Co to są akcesoria brązowej torebki?

 

Za­po­wia­dał się pięk­ny ma­jo­wy dzień. […] a cie­pło let­nie­go słoń­ca nie­mal od razu ogar­nę­ło moje ciało. – Czy na pewno w maju mamy lato?

 

Ah za­czy­na­łam im współ­czuć.Ach, za­czy­na­łam im współ­czuć.

 

Po­my­śla­łam o Mamie.Po­my­śla­łam o mamie.

Formy grzecznościowe piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Może gdyby miała jeden z nich prze­sta­ła by się spóź­niać do pracy. Może gdyby miała jeden z nich, prze­sta­łaby spóź­niać się do pracy.

 

Rytmy salsy brzmią­ce w uszach po­gna­ły mnie na przód.Rytmy salsy brzmią­ce w uszach po­gna­ły mnie naprzód.

 

Moim oczom uka­za­ła się Ka­te­dra. – Czy to znaczy, że katedra pojawiła znikąd?

 

Dwóch że­bra­ków stało ku jej bra­mie… – Można iść ku czemuś, ale nie można ku czemuś stać.

Pewnie miało być: Dwóch że­bra­ków stało przy jej bra­mie… Lub: Dwóch że­bra­ków stało u jej bra­my

 

Zanim się zo­rien­to­wa­łam sta­łam z dwoma mo­ne­ta­mi przed ko­ścio­łem i wrzu­ca­łam im je do pu­szek, które dzier­ża­wi­li w brud­nych dło­niach. – Poznaj znaczenie słów dzierżawa/ dzierżawić oraz dzierżyć.

 

Star­sza ko­bie­ta dzię­ko­wa­ła mi na­le­ży­cie i bło­go­sła­wi­ła. Jej oczy świe­ci­ły ni­czym dwa ogni­ki głę­bo­ko osa­dzo­ne w po­marsz­czo­nej twa­rzy. Zaraz póź­niej do­łą­czył do niej męż­czy­zna. – Wcześniej napisałaś: Dwóch że­bra­ków stało ku jej bra­mie… – Dwóch to mężczyźni. Skoro żebrali kobieta i mężczyzna, winnaś we wspomnianym zdaniu napisać: Dwoje żebraków

 

Zaraz póź­niej do­łą­czył do niej męż­czy­zna. – Czy mężczyzna dołączył do niej zaraz, czy jednak później?

 

Nie czę­sto zda­rza mi się mieć gest… – Nieczę­sto zda­rza mi się mieć gest

 

– Dzień Dobry.– Dzień dobry.

 

– Przy­sa­dzi­sta Pani sie­dzą­ca za mo­ni­to­rem sta­re­go kom­pu­te­ra… – – Przy­sa­dzi­sta pani sie­dzą­ca przed mo­ni­to­rem sta­re­go kom­pu­te­ra

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podziwiam Regulatorzy, ja wymiękłam szybciej.

Rada Reg, żeby na razie odpuścić sobie pisanie, jak najbardziej na miejscu. Bardzo mi przykro, ale czeka Cię ogrom pracy.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Reg dała ci bardzo dobre rady. Dorzucę coś od siebie, choć kilka rzeczy może się powielić:

 

Twarzy nie sposób było dostrzec… ale te oczy. ← źle zaakcentowane. Lepiej byłoby: Twarzy nie sposób było dostrzec, ale te oczy…

 

Krzyczał coś, w niezrozumiałym języku.

 

Strach przyparł mnie do muru, lecz w tym spojeniu było coś jeszcze.

 

Kompania poszła w ślad za nim i uczyniwszy ten sam gest(+,) szeptali dziwne słowa. ← kompania raczej szeptała, a nie szeptali – musisz pilnować w zdaniu podmiotu

 

Coś zakuło mnie w piersi, rozchylam suknieę(+,) by spojrzeć na nagą skórę.

 

Przed by, ale, który dajemy przecinek. To podstawowe zasady.

Mieszasz czasy narracji, raz czas przeszły, raz teraźniejszy. Nie kończysz czasowników ani rzeczowników na ę, kiedy mówisz w pierwszej osobie: na przykład piszesz próbuje, a nie próbuję, suknie, a nie suknię

Przecinki trafiają nie tam, gdzie trzeba:

Miotam się(+,) nie mogąc ustać na nogach…

Nagle, wszystko ucichło.

 

– Wody – Ddyszę. ← musisz zapoznać się z zasadami zapisu dialogów

 

Spójrz, jak lawirujesz narracją:

Oczy, lśniące zielenią… Patrzą na mnie, mrożą spojrzeniem. Usta nieznajomego poruszyły się, wyszeptały coś. ← nie możesz być tak niekonsekwentna z czasem narracji

 

w ciąż <– wciąż piszemy razem

 

Na końcu zdania stawiamy kropkę, nie zawsze to uwzględniasz.

 

– Nic mamo –uśmiechnęłam się do niej ← zgubiłaś spację

 

Opowieść początkowo była troszkę lepiej napisana i nawet ciekawa, ale potem spadła na mnie lawina błędów. Okazało się też, że obiecujący początek to tylko sen, a bohaterka sama w sobie jest nijaka. Podziwiam wyobraźnię, ale weź sobie do serca moje słowa: W pisaniu wyobraźnia jest niezbędna, ale ubiera ją warsztat. Naga jest niema.

Jeśli napisałabyś kiedyś krótkie (krótkie!) opowiadanie, zaproś mnie do betowania, pokażę ci, jak tekst wygładzić w kwestii poprawności.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Ja przebrnęłam przez całość – niestety, z trudem, bo tekst jest źle napisany. Sporo błędów, dziwaczne zdania, ale to jest do poprawy.

Gorzej, że jest… infantylnie. Sztampowo. Postaci płaskie, stereotypowe. Jak niemiła rejestratorka, to z wąsem. Tajemniczy nieznajomy – najprzystojniejszy, “dostaje” go bohaterka. Profesor – najlepszy specjalista. To samo w zachowaniach. Propozycja wyjazdu – narratorka łaskawie się zgadza. Fajne ciuchy – to samo. Robisz z niej taką bezwolną lalkę, której coś się przydarza, choć jej wcale nie zależy. To nienaturalne, niewiarygodne i irytujące.

Mnie się podoba pomysł, popracuj nad wykonaniem.

Niewiele osób dotrwa do końca tego fragmentu, bo jest naprawdę długi i źle napisany. Nikt nie lubi się męczyć.

Przynoszę radość :)

Dziekuje za wszelkie rady ;) Przeczytałam swoj tekst jeszcze raz skupiając sie na tym co wy i muszę przyznać ze faktycznie w wiekszosci macie racje. Co do postaci (ze sa sztabowe itd.. trochę tak, a troche nie) chodzilo mi o bohaterów z bardzo wyraznymi osobowosciami. Chcialam aby czytelnik odrazu przyzwyczaił sie do nich, by w następnej czesci to zlamac. Np. madry profesor okazuje sie nie miec o niczym pojecia a przystojny kochanek jest tak naprawde wrogiem a nie przyjacielem. W taki sposób postacie mozna kreować przez cala powiesc. Spotkałam sie z takim działaniem w wielu książkach i mi osobiście bardzo przypadło mi do gustu ;) Tak więc dziękuję jeszcze raz i mam nadzieję ze jak przyjdzie wam ponownie czytac cos mojego, to bedzie to lepsze i przyjemniejsze :)

Nowa Fantastyka