- Opowiadanie: yako - Cud

Cud

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Cud

Przyznam, że jest to moje pierwsze opowiadanie, które publikuję na tym portalu dlatego też mam wielką prośbę do wszystkich, którzy zechcą komentować poniższy tekst… Nie oszczedzajcie mnie. Nie pozostawcie na mnie suchej nitki. To by było na tyle.

Miłego czytania:)

 

 

Jestem zmęczony. Nie spałem prawie całą noc i akurat teraz, gdy moje powieki stają się niemiłosiernie ciężkie, słyszę znajome wołanie. Liczę do dziesięciu, w nadziei, że zaraz umilknie i będę mógł wreszcie po raz pierwszy od dwóch dni odpocząć. Niestety, przenikliwy dźwięk, który tak dotkliwie rani moje uszy tylko przybiera na sile.

 

Wstaję więc z łóżka i kieruję się w stronę źródła moich cierpień. Automatycznie zauważam, że dzisiejszy kac jest potężniejszy niż zazwyczaj. Wnioskuję to po nieznośnym dudnieniu w głębi czaszki, jakie wywołują kolejne fale dźwiękowe. Dziwię się, bo budzik ustawiam zawsze na najniższy poziom głośności, by uniknąć właśnie takich sytuacji. Widocznie wypiłem więcej niż zamierzałem, co tłumaczyłaby obecność trzech pustych flaszek leżących niedbale tuż obok łóżka.

 

Chwiejnym krokiem, potwierdzającym moje przypuszczenia, że dziś nie wsiądę za kierownicę, dochodzę do biurka. Spoglądam na męczącego mnie sadystę najprawdopodobniej z największym grymasem, na jaki może zdobyć się człowiek po nieprzespanej nocy. Budzik jest nietypowy, gdyż z wyglądu przypomina uśmiechnięty kwiat słonecznika. Jego nieustanne "Wstawiaj śpiochu", zawsze mnie irytowało, jednak nigdy nie miałem dość siły, by go wyrzucić. W końcu był prezentem od niej.

 

Naciskam przycisk na budzikowej doniczce i momentalnie zapada kojąca cisza. Czuję się niepewnie. Ilość promili we krwi jest jeszcze na tyle duża, że siadam na krześle, by nie stracić równowagi. Głowa zdaje się być za ciężka, by móc pozostać w pionie. Podpieram wiec ją rękami, jednocześnie patrząc na tego, który wyrwał mnie z o wiele za krótkiej drzemki.

 

– I co Mikey? Jesteś z siebie zadowolony? – warczę spoglądając wprost na słonecznikowy budzik, który jak na złość jeszcze się uśmiecha.

 

Właściwie to nie wiem, czemu go tak nazwała. Nadawała imiona wszystkim rzeczom, które miały dla niej wartość sentymentalną. Mówiła, że tak jest ciekawiej, że życie jest czarno białe i jedynym ratunkiem dla niego są farby zamknięte w pudelku naszej wyobraźni. Kiedyś uważałem to za objaw infantylności, jednak teraz widzę wyłącznie nieodpartą chęć radowania się tym, co daje nam każdy dzień.

 

Nie marnowała żadnego. Każdą chwilę poświęcała na realizowaniu się w tym, co kochała najbardziej. Chyba dlatego wybrała właśnie mnie. Rozumiemy się bez słów i szanujemy swoją autonomię, tak jak powinno to się robić w każdym związku. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego tak wiele par tworzy zasady, które nakazują drugiej połówce jakieś konkretne postępowanie. Czy ramy, wzmacniają związek? Przyznam, że nie znam nikogo, kto by nie naruszył w jakiś sposób reguł, które wcześniej ustalał z ukochaną osobą. Dlatego też, my nie tworzyliśmy żadnych i chyba właśnie to jeszcze do niedawna sprawiało, że świata poza sobą nie widzieliśmy.

 

Im dłużej patrzę na Mikeya, tym bardziej moja złość przechodzi. Jest w końcu jedną z niewielu rzeczy, które po sobie pozostawiała. Oprócz niego mam jeszcze jej stare zdjęcie w portfelu i szczotkę do włosów, którą zapomniała ze sobą zabrać. To niewiarygodne, że tylko ją przeoczyła podczas pakowania, zważywszy na to, iż wyprowadzka zajęła jej zaledwie pięć minut. Myślę, że jest to prawidłowa reakcja w chwili, gdy ukochana osoba z nami zrywa, a jej tłumaczenie ogranicza się jedynie do „tak będzie najlepiej". Ja na jej miejscu też bym tak postąpił.

 

Wstaję od biurka, bacząc, by nie stracić i tak już nazbyt zachwianej równowagi. Jestem głodny, jednak poczuwszy zapach przepoconego ciała, kieruję się wpierw do łazienki. Zwiotczałe mięśnie, spuścizna nocnych konwersacji z Żubrówką domagają się ciepła. Napuszczam, więc gorącej wody do wanny i myję przy okazji zęby w nadziei, że to mnie obudzi do końca. Staram się nie patrzeć w lustro na ścianie, by nie ujrzeć powodu, dla którego zerwałem z dziewczyną. Oczywiście znów moja wola okazuje się słabsza niż bym sobie tego życzył i po chwili widzę niechciane odbicie.

 

Zawsze mówiła, że jestem bardzo przystojnym facetem, a ja dla zasady się z nią nie spierałem. Przyznam, że nie uważam się za brzydkiego, ale też nie widzę w sobie nic godnego większej uwagi. Moja przeciętność zbytnio mi nie przeszkadza, gdyż nie lubię być w centrum zainteresowania innych (no chyba, że jej). Jednak teraz patrząc w lustro utwierdzam się w przekonaniu, że zerwanie było najlepszą rzeczą, jaką mogłem zrobić. Pozostało mi już bowiem tylko pięć dni życia…

 

Gorąca para osadza się na lustrze, przysłaniając moje odbicie. Odbieram to jako zaproszenie do kąpieli. Zdejmuję przepocone ciuchy, których nie zmieniałem od dwóch dni, po czym bez zastanowienia rzucam je na podłogę. Zanurzam się we wrzątku, ale nie schładzam wody. Czuję, jak mięśnie rytmicznie pulsują, przeganiając dreszcze pozostałe po nieprzespanej nocy. Rozkładam się wygodnie, sięgając jednocześnie do krawędzi wanny, gdzie zawsze leży świeża paczka fajek i pudełko z zapałkami. Właściwie dopiero od niedawna zacząłem palić, jednak uzależniłem się tak bardzo, że nie wyobrażam sobie rozpoczęcia dnia bez puszczenia dymka. Pewnie dlatego zwykłem zostawiać kilka paczek w różnych miejscach tak, bym nie musiał ciągle ganiać do kieszeni spodni.

 

Odpalam pierwszego papierosa, nie myśląc o tym, że dopiero, co umyłem zęby. Mam to gdzieś. Moje dni są policzone, a jak już mam umrzeć to, czemu by nie od przedawkowania tytoniu? Oczywiście są to pobożne życzenia, gdyż palę zaledwie od dwóch tygodni i nieważne, jak bym się starał, tytoń nie zdąży mnie wykończyć przed wyznaczonym terminem. Jak to brzmi, „terminem"! Sama myśl o tym, że znam datę swojej śmierci, utwierdza mnie w przekonaniu, iż bóg ma spaczone poczucie humoru.

 

– Chrzanić to – mruczę pod nosem, strzepując popiół peta za krawędź wanny.

 

Wciągam dym do płuc, zatracając swe myśli w dalekiej przeszłości. Zbyt dalekiej…

 

 

 

***

 

 

 

Nie wiem, kiedy dokładnie się to zaczęło, ale o swej inności przekonałem się już w wieku siedmiu lat. Była to Wigilia. Wszyscy szykowali dom na przyjście Mikołaja, a przynajmniej tak mi wówczas tłumaczono świąteczne porządki. Tuż przed kolacją rodzina była w komplecie. Zjechali się krewni z całego miasta i nie tylko, gdyż wszędzie aż roiło się od kuzynostwa, którego chyba nikt nie znał. Zastanawiałem się przez chwilę czy to nie są przypadkiem obcy ludzie, którzy na doczepkę chcą się nażreć za darmo.

 

Siedziałem wtedy na dywanie, patrząc na prezenty, które mogliśmy otworzyć dopiero po podzieleniu się opłatkiem. Byłem nimi tak oczarowany, że nawet nie zauważyłem, jak podszedł do mnie niewiele starszy chłopiec. Nie znałem go.

 

– Co chciałbyś dostać? – padło pytanie, nad którym musiałem pogłówkować chwilę, gdyż nie wiedziałem czy lepszy będzie zamek z klocków lego czy też nowe wrotki.

 

– Chyba wrotki – podjąłem decyzję – A ty?

 

Spytałem bardziej z grzeczności a nie chęci poznania jego najskrytszych marzeń, na których spełnienie czeka się calutki rok.

 

– Chciałbym mieć nowe włosy – Odpowiedź była na tyle dziwna, że postanowiłem zaszczycić go swoim spojrzeniem. Dopiero teraz zrozumiałem, dlaczego wybrał sobie taki nietypowy prezent. Dzieciak siedzący obok mnie był całkowicie łysy, lecz nie to było w nim najdziwniejsze. W jakiś niezrozumiały dla mnie sposób, od chłopca emanowało dziwne, czerwone światło. Do tego w przeciwieństwie do wszystkich ludzi, jakich dotąd spotkałem w swoim życiu, numer na jego czole był zaledwie trzycyfrowy.

 

– Ty się świecisz – stwierdziłem, nie udając zdziwienia.

 

– Gdzie?

 

– Tu, tu i tu. Wszędzie!

 

– Bujasz, nic nie widzę.

 

– Jak to?

 

– Kłamca! – pokazał mi język po czym odwrócił się na pięcie, ruszając w stronę gromadki innych „obcych" krewnych.

 

Obserwowałem, jak odchodzi obrażony, lecz nie przejmowałem się tym zbytnio. Już kilkakrotnie zarzucano mi mówienie nieprawdy, więc liczyłem się z tym, że jestem dla innych kimś niewiarygodnym. Weźmy chociażby te cyferki na czole. Mają je absolutnie wszyscy ludzie, lecz prawdopodobnie nikt (poza mną oczywiście) nie zdaje sobie sprawy z ich obecności. Kiedy po raz pierwszy wspomniałem o nich mamie, przytakiwała mi z udawaną aprobatą, jednak z czasem zaczęła mówić, że powinienem już wyrosnąć z dziecięcych fantazji. Nie winiłem jej za to. Utwierdziłem się w przekonaniu, iż nikt nie będzie się ze mną liczył, skoro nawet rodzona matka mi nie wierzy. Zaprzestałem, więc obwieszczania ludziom, kto ma jaki numerek na czole.

 

Chłopiec podszedł do siedzącej na kanapie kobiety, która niewątpliwie była jego matką i założę się, że kolejną moją „ciocią". Wnioskowałem to po minie taty, któremu najwidoczniej nie uśmiechała się kolejna rozmowa o wujku Eustachym (tym ze strony siostry ciotecznej koleżanki brata szwagra babci Klementynki). Pod tym względem, absolutnie niczym się nie różniliśmy, gdyż z wielką awersją podchodziliśmy do wszelakich spędów rodzinnych i uważaliśmy je jedynie za zło konieczne. Tato się godził na nie by nie sprawić mamie przykrości, a ja dlatego że nie miałem innego wyjścia.

 

– Tu jesteś – zawołała kobieta biorąc chłopca na kolana.

 

– To ten szkrab? – tato zapytał częstując chłopca kawałkiem sernika, upieczonego dzisiejszego popołudnia przez moją mamę i siostrę.

 

– Przywitaj się z wujkiem – ponagliła syna

 

– Dzień dobry wujku.

 

– No, dobrze a teraz leć pobawić się z innymi dziećmi.

 

Całą sytuację obserwowałem dość uważnie. Czerwonoświetlny chłopiec zeskoczył z kolan swojej mamy i popędził w stronę grupki dzieciaków bawiących się plastikowymi figurkami dinozaurów. Gdy przebiegał obok mnie, musiałem zasłonić oczy, gdyż światło, jakie od niego biło, było nie do zniesienia.

 

Wiedząc, że w każdej chwili będę mógł znaleźć owego świecącego człowieczka, skupiłem swą uwagę na jego mamie, która od pierwszej chwili, gdy ją ujrzałem, zdawała się nie pasować do całego towarzystwa. Nie tak jak jej syn, gdyż nie świeciła żadnym kolorem, zaś ilość cyferek na czole pozostawała w normie. Jej odmienność objawiała się w smutku, nie pasującym do wigilijnego nastroju. Chcąc się czegoś o niej dowiedzieć, postanowiłem podsłuchać część jej rozmowy z moim tatą.

 

– Jest aż tak źle? – Tato spytał w sposób wielce daleki od obojętności jaką zwykł okazywać przy codziennych ploteczkach. Był zatroskany.

 

– Gorzej, niż przewidywaliśmy. Lekarze dają mu pół roku. Przy odrobinie szczęścia rok.

 

– Jak Albert to znosi?

 

– Wie, że kiedyś się po prostu nie obudzi. Na nieszczęście jest w takim wieku, że nie jestem w stanie mu tego wytłumaczyć…

 

Więcej nie usłyszałem, gdyż babcia zawołała mnie bym pomógł jej przy nalewaniu barszczu do talerzy.

 

Ledwie minęło pięć miesięcy a dowiedziałem się, dlaczego chłopiec imieniem Albert nie miał włosów na głowie. Z białaczką walczył ponad trzy lata, a z zmarł w wieku dziewięciu. Nieodparte przeczucie mówiło mi, że mogłem temu jakoś zapobiec. Jak się później okazało… miałem rację.

 

 

 

***

 

 

 

Woda już wystygła. Ta myśl kradnie moje wspomnienia, nawołując do ponownego odwiedzenia rzeczywistości. Wyciągam więc kurek z wanny, po czym wychodzę z niej, sięgając jednocześnie po ręcznik wiszący na ścianie. Wycieram się szybko, a następnie kieruję do pokoju w poszukiwaniu suchych i w miarę czystych ubrań.

 

Na każdym kroku odczuwam jej brak. Gdy jestem w kuchni, widzę jak siedzimy przy śniadaniu, rozmawiając w najlepsze. W salonie układamy puzzle z pięciu tysięcy elementów przedstawiających amazońską dżunglę. Wchodząc zaś do sypialni, słyszę nasze jęki i czułe słowa zapewniające o bezgranicznej miłości oraz oddaniu.

 

– Gdzie to się wszystko podziało?

 

Przywykłem już do tego, że zadawane przeze mnie pytania nie natrafiają na żadne odpowiedzi. Lecz w naturze ludzkiej jest coś takiego, co dąży do rozwiania wątpliwości nawet wtedy, gdy wiadomo, że upragniona wiedza nigdy nie będzie nam dana. Religie przecież istnieją od tysiącleci a do dnia dzisiejszego masa ludzi nie ma pewności, czy Bóg istnieje. Lecz nie ja. Jakaś siła wyższa musi istnieć, bo w przeciwnym razie to wszystko nie miałoby sensu, a ja nie dam temu wiary. Nie chcę.

 

Dzwoni telefon. Ze zrezygnowaniem ruszam w jego stronę, ale nie po to, by dowiedzieć się, kto jest po drugiej stronie słuchawki. Tak jak w przypadku Mikeya, chcę zabić dźwięk drażniący me uszy o zbyt wczesnej porze. Sięgając po telefon, spoglądam na jedno ze zdjęć przyczepionych do lustra. Zrobione zostało w piątej klasie podstawówki. Wyszedłem na nim całkiem sympatycznie, jednak nie na dziecięcej wersji samego siebie skupiam uwagę, lecz na koleżance stojącej tuż obok. Miała zielone oczy i była pierwszą osobą, którą…

 

 

 

***

 

 

 

Miała zielone oczy i była pierwszą osobą, którą wyleczyłem. Do naszej klasy chodziła zaledwie od dwóch tygodni, jednak nie miała najmniejszego problemu z zaaklimatyzowaniem się w nowym otoczeniu. Prawdę mówiąc zazdrościłem tego, z jaką łatwością przychodziło jej zawieranie znajomości. Sam byłem odludkiem, z którym nikt nie chciał się bawić, lecz nie martwiło mnie to zbytnio, gdyż towarzystwo kolegów z klasy w ogóle mi nie odpowiadało. Co prawda miałem dopiero jedenaście lat, jednak i tak uważałem, że każdy z nich zachowuje się wyjątkowo niedojrzale. Nie wiem, z czego to wynikało, może z mojej odmienności? Tak czy inaczej, zamiast grać w piłkę, skakać po trzepakach czy też bawić się w berka, swój wolny od lekcji czas poświęcałem na Hemingwaya, Dickensa i wielu innych panów, którzy już oczywiście nie żyli, lecz w przeciwieństwie do moich rówieśników potrafili zapewnić rozrywkę co najmniej konstruktywną.

 

O tym, że miała padaczkę dowiedziałem się w chwili, gdy po raz pierwszy weszła do klasy. Naturalnie nauczyciel uprzedzał nas wcześniej, iż nowa uczennica wymaga „specjalnego" traktowania i szczególnej uwagi. Lecz były to tylko słowa, którymi karmiono bandę małych ignorantów i tak lekceważących wszystko, co się do nich mówiło. Owszem, kiwali głowami, że rozumieją, że będą się nią opiekować i że nie będzie traktowana inaczej niż pozostali. Jednak żaden z nich tak naprawdę nie rozumiał powagi sytuacji – bo niby jak? Mówienie o czymś, a doświadczenie tego, to dwie zupełnie różne rzeczy. Pewnie dlatego nie znalazłem dotąd z nikim wspólnego języka. Ja nie tylko rozumiałem, ale też i czułem.

 

Gdy wchodziła przez próg klasy, od razu zauważyłem, bijącą od niej czerwoną poświatę – zupełnie jak mały Albert – pomyślałem. Teraz zrozumiałem analogię pomiędzy blaskiem a chorobą, o której wspominał nauczyciel. Zrobiło mi się jej żal, jednak nie zmieniło to mojego stosunku do nowej koleżanki. Z góry już wiedziałem, że się nie zaprzyjaźnimy. Ona wręcz lgnęła do ludzi, szukając kontaktu, poparcia. Rozmowa z innymi uszczęśliwiała ją, czuła się akceptowana. Ja tego nie potrzebowałem, a przynajmniej tak mi się wówczas wydawało.

 

Ataku dostała w dniu zdjęć klasowych. Stało się to nagle, w chwili gdy nauczycielka wyprowadziła nas z klasy na podwórko, gdzie już czekał fotograf. Nie wiedziałem, co się dzieje, słyszałem tylko głosy belferki nakazujące wezwać pielęgniarkę. Oczywiście od razu kilku pupilków poleciało spełnić polecenie wychowawczyni, ja jednak zostałem, nie mogąc oderwać oczu od rzucającej się na podłodze dziewczyny. Nauczycielka próbowała ją unieruchomić, jednak widząc, że nie daje sobie rady, krzyknęła na nas, byśmy jej pomogli. Trzymając za ręce i nogi udało nam się obezwładnić koleżankę, dzięki czemu nie zrobiła sobie krzywdy. Z przerażeniem patrzyłem, jak jej zęby zaciskają się na linijce włożonej do ust. Przez moment myślałem, że przełamie ją na pół, jednak na szczęście tak się nie stało.

 

Widok dziewczyny, niepanującej nad własnym ciałem, uzmysłowił mi, jak bardzo jest w tej chwili bezradna. Chciałem jej pomóc ze wszystkich sił, modląc się w duchu, by przestała dygotać, by była zdrowa i już więcej nie cierpiała. Poczułem łzy na policzku. Zdziwiło mnie to, bo nawet jej nie lubiłem, jednak świadomość krzywdy, jakiej doznawała w tej chwili sprawiła, że pragnąłem jej natychmiastowego wyzdrowienia.

 

I nagle stało się coś niewytłumaczalnego przez jakiekolwiek znane mi prawa logiki. Czerwone światło, które dotąd jej nieustannie towarzyszyło, zaczęło blednąć. Z każda sekundą stawało się coraz słabsze, zaś drgawki ustawały. Po chwili znikły całkowicie tak jak i czerwona poświata. Wiedziałem, że nauczycielka przyjęła to jako koniec ataku, a nie jako cudowne uzdrowienie, które jak się później okazało, pozostało na stałe…

 

 

 

***

 

 

 

– Halo?

 

– Co tak długo? Już myślałem, że nie odbierzesz i znów będę musiał wygłaszać monolog do automatycznej sekretarki. Swoją drogą, ma bardziej seksowny głos od ciebie.

 

Z Evertem przyjaźnię się od czasów liceum. Zawsze trzymamy się razem, jednak dziś nie mam ochoty na spotkanie, którego będzie tradycyjnie się domagał. Prawdę mówiąc nie mam ochoty na nic, ale to i tak bez znaczenia.

 

– No cześć, co słychać? – pytam, chcąc stworzyć pozory, że wszystko u mnie w porządku.

 

– Musimy pogadać.

 

– No to gadaj.

 

– To nie rozmowa na telefon.

 

Zaczyna się.

 

– Słuchaj, mam kaca i ledwo trzymam się na nogach. Czy nie moglibyśmy…

 

– Była u mnie. Musisz wiedzieć, że…

 

Nawet się nie pofatygowałem, by odłożyć słuchawkę na bazę. Jeśli istnieje rekord Guinessa w prędkości z jaką opuszcza się mieszkanie, to właśnie go pobiłem.

 

 

 

***

 

 

 

Nie mam pewności, czy dobrze usłyszałem, a wolę jednak ją mieć zanim wybiję mu kilka zębów. Proszę więc, by powtórzył to, co powiedział.

 

– Przespaliśmy się.

 

Pewność jest. Moja pięść startuje, a on nawet się nie zasłania. Wie, że zasłużył. Właściwie nie mam do niego żalu. Przecież wcześniej się z nią rozstałem, więc nie łączą nas już jakiekolwiek zobowiązania. Ale Evert na figę w nos zasłużył, nie dlatego, że się przespał z moją byłą, lecz dla tak zwanej „zasady".

 

Nawet nie jęczy, chociaż widzę, że oczy mimowolnie zaczynają mu łzawić. To był silny cios, lecz nie na tyle, by musiał później dłutować szczękę. Cóż, w końcu jest moim przyjacielem.

 

– Opowiadaj od początku – proszę już całkiem spokojny.

 

Evert się jąka, wiec podchodzę do lodówki i wyjmuję flaszkę, którą schładza na wieczorną imprezę. Bez pytania otwieram ją i nalewam do jedynej szklanki, którą w moim mniemaniu można by uznać za czystą. Podaję mu ją i czekam aż się napije. Robi to łapczywie, tak jakby wódka miała dodać mu odwagi.

 

– Przyszła do mnie wczoraj. Odkąd zerwaliście, siedziała u swojej matki ale dłużej już nie mogła, zresztą sam wiesz jak jej stara potrafi dać popalić.

 

Przytakuję głową. Jej matka to stereotyp teściowej, która za sam sposób bycia powinna mieć tylko dwa przysłowiowe zęby. Jeden do otwierania piwa, a drugi po to, żeby ją bolał.

 

– Powiedziała, że nie rozumie twojego zachowania.

 

Nic dziwnego, ja też go nie rozumiem.

 

– Wypytywała, czy masz kogoś na boku, na co ja się tylko zaśmiałem. Tłumaczyłem, że nie wiem, czemu tak się stało, ale na pewno miałeś jakiś konkretny powód.

 

Nie da się ukryć.

 

– Zaczęła mi płakać na ramieniu. Mówiła, że cię kocha i że jesteś największym skurwysynem pod słońcem. Chciała, bym z tobą porozmawiał, co jak widzisz właśnie czynię.

 

Puszczam mimo uszu ten denny dowcip. Jednak z satysfakcją patrzę jak Evert pociera obolałą szczękę.

 

– Jak zacinająca się płyta powtarzała, że nigdy nikogo nie pokochała a teraz gdy jej świat został wreszcie komuś podarowany…

 

– Tak? – pytam, spokojnie lecz stanowczo.

 

Evert patrzy mi w oczy. Nie wiem, co w nich dostrzega, lecz w jego źrenicach odbija się cierpienie całej naszej trójki.

 

– Stary, dlaczego to zrobiłeś? – pyta tak jakby nie wierzył, że jakakolwiek odpowiedź może być sensowna. Ma rację.

 

– Znudziła mi się.

 

– Nie wierzę.

 

– I słusznie – śmieję się. – Ale lepszej odpowiedzi nie usłyszysz.

 

– Boisz się zaangażowania z jej strony? – pada kolejne, jakże głupie pytanie. Bać się? Chyba pęknę ze śmiechu. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie pokazać mu pierścionka, który kupiłem tuż przed tym jak zdecydowałem, że to koniec. Odganiam tę myśl, gdyż wówczas tłumaczeń nie będzie końca a to nie ja mam się teraz spowiadać.

 

– Nie.

 

Chwila milczenia. Znowu podchodzę do lodówki, lecz tym razem nalewam sobie. Z gwinta.

 

– Słuchaj ona nie zrobiła tego, by się zemścić. Ona…

 

Już go nie słucham, bo wiem, jak było. Przyszła do niego, chcąc uzyskać wyjaśnienia, gdyż ode mnie ich nie dostała. On też nie mógł ich dać, więc w akcie desperacji zaczęła szukać zrozumienia, schronienia, ciepła. Nie mogę jej winić. To nie była zdrada, ale rozpaczliwe wołanie o pomoc, która i tak nie nadeszła.

 

Wiem, co muszę zrobić, by sprawę zakończyć ostatecznie. Wyzbywam się resztek godności i szacunku do samego siebie, grając tego, za kogo mnie wzięła – największego skurwysyna pod słońcem.

 

– Zaopiekuj się nią – proszę cicho i bez słowa kieruję się w stronę drzwi.

 

Nie słyszę już tego, co do mnie mówi. Nie docierają pytania postawione niepotrzebnie, gdyż i tak nie mam zamiaru na nie odpowiadać. Nie umiem. Staram się udawać twardziela, bez serca, bo to jedyne wyjście, by oboje mnie znienawidzili. Tylko tak mogą mnie zapomnieć z czystym sumieniem.

 

Zatrzymuje mnie przy drzwiach i bełkocze coś o prawdziwej miłości i jedynej szansie. Uśmiecham się głupio i poklepuję go po ramieniu, chcąc potwierdzić, że jestem świadom swojego wyboru. Patrzy na mnie niepewnym wzrokiem, jednak po chwili osiągam zamierzony efekt, bowiem jego oczy zaczynają napełniać się pogardą. Teraz mam pewność, że nie będzie mnie bronił i zaopiekuje się nią jak należy.

 

Uspokojony, wychodzę z domu przyjaciela, zazdroszcząc mu, że na czole ma liczbę gwarantującą jeszcze trzydzieści pięć lat życia…

 

 

 

***

 

 

 

Idąc ulicą, nie zwracam uwagi na mijających mnie ludzi. Biję się z myślami nieustannie, w nadziei, że zdołam odzyskać wewnętrzny spokój. Każde wspomnienie rozmowy z Evertem daje się we znaki tak bardzo, że zaczynam nucić pod nosem piosenkę, której tytułu nie pamiętam. Niestety, nie pomaga to ani trochę, a poczucie winy rośnie z każdą próbą oszukania samego siebie. Wchodzę więc w pierwszą lepszą bramę i kryję się przed ludzkim wzrokiem.

 

Siadam na ławce obskurnego podwórka, kryjąc twarz w dłoniach. Zawsze uważałem, że płacz jest oznaką bezradności, jednak jakby nie patrzeć ja nie mam już pola do popisu. Przegrałem. Straciłem dziewczynę i najlepszego przyjaciela na własne życzenie, a zrobiłem to dla ich dobra, nie chcąc przyjmować roli męczennika. Jakże szlachetnie…

 

Płaczę krótko, prawdopodobnie, dlatego że nigdy nie nabrałem w tym wprawy. Zawsze wiedziałem, że nadejdzie moment, kiedy będę musiał odejść i nie lamentowałem z tego powodu. Swoją śmierć celebrowałem bardzo dokładnie od chwili, gdy zrozumiałem znaczenie cyferek na moim czole. Stworzyłem nawet kilka zasad, które miały pomóc mi zrozumieć to, czego nauka nie była w stanie wytłumaczyć. Wszystkie sprowadzały się do jednego kluczowego słowa. Stoik.

 

Wiele lat temu, gdy już mogłem odliczać dni do końca, stwierdziłem, że mam tylko dwa wyjścia. Pierwsze, zakładające, iż odpowiem na to najważniejsze pytanie odnośnie przyczyny mej niezwykłości okazało się oczywiście nieosiągalne. Skupiłem uwagę wiec nie na zrozumieniu mojej egzystencji, ale na pogodzeniu się z nią. Sukces osiągnąłem stosunkowo łatwo, gdyż od dzieciństwa moje życie było całkowicie beznamiętne. Nie przywiązywałem wagi do cennych przedmiotów, znajomych czy nawet rodziny. Owszem, szanowałem otaczający mnie świat, jednak wiedziałem, że wszystko kiedyś się kończy bowiem jest to naturalna kolej rzeczy.

 

Oczyściwszy umysł wstaję z ławki nie chcąc bezsensownie trwonić pozostałego mi czasu. Sięgam do kieszeni spodni po paczkę fajek, jednak głód nikotynowy jest tak duży, że od razu odpalam sobie dwa papierosy. Po paru dymkach jestem już całkowicie spokojny i zdolny do owocnych przemyśleń.

 

To był tylko chwilowy kryzys, który mógł dopaść każdego. Wystarczy być wiernym swoim przekonaniom, a wszystko zaczyna być prostsze. Nie myślę już o utraconych bliskich mi osobach, ale skupiam się na jedynej rzeczy, którą muszę zrobić, nim ostatecznie wywinę kopyta.

 

 

 

***

 

 

 

Stoję na najwyższym poziomie centrum handlowego i oparty o metalową barierkę poszukuję pierwszego celu. Musi być starannie wybrany, gdyż czasu mam mało a o pomyłce nie może być mowy. Większość ludzi w średnim wieku zaczyna mieć w sobie słabe czerwone światło, które kiedyś może przyczynić się do ich zgonu. Nie ich szukam. Co prawda kiełkuje w nich śmierć, jednak nie nadejdzie ona zbyt szybko. Jakby tak trochę pomyśleć, bardzo niewielu jest farciarzy odchodzących z tak zwanych przyczyn naturalnych. Zazwyczaj ludzie żegnają się z życiem na wskutek jakiegoś czynnika zewnętrznego, chociażby choroby, wypadku, zabójstwa lub też samobójstwa. Są to przypadki tak powszechne, że przestałem je uznawać za niezwykłe.

 

Wyznacznikiem tego, czy ktoś może stać się moim celem jest ilość cyferek na czole, intensywność, z jaką bije od niego czerwone światło oraz wiek danego osobnika. Jeśli jest to na przykład czterdziestolatek, a jego „wizytówka" na czole nie zapewnia mu przynajmniej dziesięciu lat życia, wówczas zwracam uwagę czy emanuje od niego czerwone światło. W przypadku braku jakiegokolwiek blasku, jest pewność, że nie wykończy go choroba lecz jakiś inny czynnik zewnętrzny. Wówczas mam związane ręce, bowiem nie jestem w stanie przewiedzieć, co doprowadzi gościa do zgonu. Jednak, gdy jakakolwiek część ciała ma czerwoną poświatę, mogę zacząć działać.

 

Żeby uleczyć chorego, muszę wejść z nim w kontakt fizyczny poprzez dotknięcie skażonego miejsca, co często nie jest łatwe. Poprawka, to nigdy nie jest łatwe…

 

Widzę ją. Ma około trzydziestu lat i nadaje się doskonale. Czerwień bijąca od niej jest bardzo silna, wręcz prorokując rychłe odejście. Skupiona jest w jednym miejscu, na moje nieszczęście tym najdelikatniejszym, co oznacza, że znowu będę musiał odegrać rolę zboczeńca…

 

Zjeżdżam szklaną windą, nie spuszczając oczu z mego celu, który akurat stoi w kolejce do stoiska z lodami. Gdy jestem na dole, wyjmuję z wewnętrznej kieszeni kurtki piersiówkę i pociągam długi łyk. Chwiejnym krokiem podchodzę do kolejki w nadziei, że nie złapie mnie ochrona ani jakiś pseudo bohater ratujący damę z opresji.

 

Udaję, że się potykam i wpadam prosto na nią. Nie myliłem się, na czole widnieje numer dziewięćdziesiąt sześć, co zapewnia jej troszkę ponad trzy miesiące życia. Podtrzymuje mnie chwilę, lecz zauważam, że z wielką chęcią uwolniłaby się od tej pomocy. Bełkoczę coś bez sensu i osuwam się na ziemię, dotykając przy tym jej kobiecości. Zazwyczaj w tej chwili dostaję w twarz, ale czuć ode mnie alkohol, który pełni rolę osobistego obrońcy. Z doświadczenia wiem, że pijaczków obdarowuje się litością, a czasem i pogardą, jednak nigdy chęcią dotykania ich. Zawsze jest bowiem ryzyko, że ów chlor będzie agresywny i zrobi komuś krzywdę. Dodatkowo istnieje powszechne przekonanie, że pijak może być także i ćpunem, a od takich lepiej trzymać ręce z daleka.

 

Wstaję powoli, słysząc kroki nadchodzącego ochroniarza, który najwidoczniej obserwował całe zajście. Nie mam już powodu, by udawać kogoś pod wpływem alkoholu, gdyż zadanie wypełniłem. Kobieta przestała świecić i tak jak przewidywałem numer na jej czole zmienił się. Spokojny, że dożyje sześćdziesiątki, zrywam się na równe nogi i biegnę w stronę wyjścia z centrum handlowego. Ochroniarz nawet nie reaguje. Zapewne przeszkadza mu w tym tusza, której nie powstydziłby się nawet japoński sumita. Interwencja z jego strony ogranicza się do groźby, żeby moja noga „w jego centrum" więcej nie postała.

 

 

 

***

 

 

 

Kieruję swe kroki ku staremu rynkowi w nadziei, że dzisiejszy dzień nie skończy się na jednym sukcesie. Zazwyczaj „dni polowań" kończę dwoma lub trzema uzdrowieniami, jednak taki wynik mnie nie zadowoli. Teraz, gdy mam odejść, muszę podwoić a nawet potroić swe wysiłki.

 

Siadam na ławce, umieszczonej na samym środku placu, rozglądając się dookoła. Prawdopodobnie jest tu kilka setek ludzi, jednak na razie nie dostrzegam żadnych anomalii wymagających natychmiastowej interwencji . W oddali widzę ulicznych kuglarzy, którzy zabawiają przechodniów sztuczkami z ogniem. Pokaznajwyraźniej ma wzięcie, gdyż tłum otaczający akrobatów rośnie z każda chwilą.

 

Wreszcie mój wzrok wyławia kolejny cel, który dołącza do grona zafascynowanych gapiów. Facet jest na pewno poniżej pięćdziesiątki a jego czerwieniejąca głowa niewątpliwie zapowiada nadejście wylewu. Ruszam bez zastanowienia w jego stronę od razu przyśpieszając kroku, gdy widzę,jak gość zaczyna się oddalać.Jest wysoki więc, przynajmniej nie boję się, że zgubię go w tłumie.

 

Gdy widzę, gdzie zmierza, zaczynam biec, nie chcąc, by zwiał mi pierwszym lepszym autobusem. Dzieli nas z pięćdziesiąt metrów, więc jest szansa, że jeszcze zdążę go dogonić. Niestety, jak na złość, los wprowadza pewne urozmaicenie do mojego polowania.

 

Na przystanku stoi jeszcze jeden człowiek spełniający wszystkie kryteria do tego, by zostać przeze mnie zauważonym. Czerwone światło bijące z wnętrza jego klatki piersiowej uzmysławia mi, że zawał nadejdzie w przeciągu kilku najbliższych dni. Na domiar złego właśnie podjechały dwa autobusy i najwyraźniej żaden nie zatrzymuje się na przystanku, gdzie obaj panowie zamierzają wysiąść.

 

Klnę pod nosem, rozpoczynając zimną kalkulację. Światło zawału jest nieco mocniejsze. Różnica w odejściu obu panów jest znikoma, jednak wciąż zauważalna. Wsiadam więc do autobusu za tym, któremu pozostało mniej czasu, w nadziei, że w przeciągu czterech dni zdołam odnaleźć tego drugiego.

 

 

 

***

 

 

 

Wróciwszy do domu, od razu biegnę do łazienki, by zatamować krwotok z rozwalonego nosa. Obmywam twarz zimną wodą i spoglądam w lustro po tylko po to, by wybuchnąć gromkim śmiechem. Moja twarz wygląda jakbym zderzył się z pędzącym pociągiem, co nie jest aż tak dalekie od prawdy. Osiłek, nie szczędził starań, by wymodelować mi gębę, lecz trudno mu się dziwić. Gdyby ktoś zahaczył łokciem moją kobietę, też bym ruszył za nim w pogoń po to, by dać lekcję savoir vivre. Niestety, tylko w taki sposób mogłem dotknąć jej piersi zżeranej przez raka, który jak na złość jest najczęstszą dolegliwością, jaką zdarza mi się leczyć u kobiet. Gdybym był mądrzejszy, mógłbym się domyśleć, że taka żyleta nie chodzi po mieście bez odpowiedniej obstawy. Tylko dlaczego zawsze musi być to strongman?

 

Mimo obecności bólu na całej twarzy oraz braku dwóch górnych jedynek jestem z siebie zadowolony. Zdołałem bowiem tego dnia odmienić los siedmiorga nieznanych mi ludzi i bóg mi świadkiem, że jest to zmiana na lepsze.

 

 

 

***

 

 

 

Przez następne trzy dni latałem jak głupi po mieście potrącając, macając i wpadając na osoby, które niezwłocznie się tego domagały. Kiedyś miałem więcej czasu na pomaganie innym i nie było mowy o tym, abym uciekał się do tak desperackich posunięć. Bywało, że pół dnia chodziłem za kimś zanim zyskałem jego zaufanie. Najcięższe wyzwanie stanowiły oczywiście kobiety. Zdarzało się, że musiałem flirtować z paniami starszymi od siebie, nawet o dwadzieścia lat, jednak zawsze robiłem to z klasą i prędzej czy później udawało mi się osiągnąć upragniony cel. Teraz nie miałem na to czasu, działałem masowo i całkiem nieźle mi szło, gdyż przez ostatnie cztery dni odwróciłem losy trzydziestu siedmiu osób.

 

Wieczorem wracam do domu z postanowieniem, że ostatni dzień spędzę na błogim lenistwie. Stojąc przed wrotami do swego domostwa, strudzony wyciągam klucz z kieszeni i chwytam za klamkę. Kątem oka dostrzegam białą kopertę niezwykle równiutko leżącą na wycieraczce tuż u progu drzwi. W pierwszej chwili myślę, że to kolejna ulotka, których pełno się wala na całej klatce schodowej, jednak gdy biorę ją do ręki wiem, że mam do czynienia z anonimowym listem. Otwieram go dopiero po wejściu do domu.

 

 

Jutro o siedemnastej w „Ciepłej nucie"

 

 

A.

 

 

Treść wiadomości jest jak najbardziej nietypowa, jednak jakoś mnie to nie dziwi. Już sam fakt, że list został dostarczony pod same drzwi a nie wysłany pocztą, wskazuje na to, iż jego adresat wielce urozmaici ostatnią noc mojego życia. Co prawda i tak nie zamierzałem spać dłużej niż jest to konieczne, lecz teraz zmrużenie oczu będzie po prostu niemożliwe.

 

Z jednej strony mam ochotę zlekceważyć wiadomość, która niewątpliwie przyczyni się do mojego odejścia. Nie wierzę bowiem, by list znalazł się pod moimi drzwiami przypadkiem, akurat dzień przed wyznaczonym „terminem". Jednak z drugiej strony nie wiem dokładnie, jak zginę, więc równie dobrze może to się stać podczas oglądania telewizji. Jak to zwykł mówić Evert:" Bomba jak chce, to zawsze pierdolnie".

 

Ta ostatnia myśl, przekonuje mnie do podjęcia chyba jedynej słusznej decyzji. Zwłaszcza, że po zastanowieniu wyjście na zewnątrz wydaje się o wiele lepsze niż siedzenie w domu przed telewizorem. Kładę się więc do łóżka, w oczekiwaniu na ostatnią przygodę mego życia i próby odgadnięcia, kim jest adresat tajemniczego listu.

 

 

 

***

 

 

 

Godziny ciągną się niemiłosiernie, a ja coraz bardziej jestem zestresowany. Chodzę bez sensu po domu, nie mogąc znaleźć sobie konkretnego zajęcia, gdyż wiem, że żadne z nich mnie nie pochłonie na tyle, by móc zapomnieć o znaczeniu dzisiejszego dnia. Męczę się tak od samego rana, lecz nie mogę nic na to poradzić. Moje myśli krążą wokół tajemniczego adresata listu, próbując rozszyfrować jego tożsamość. Niestety, bezskutecznie, bowiem nie mam zielonego pojęcia, kim może być A.

 

Męki kończą się na godzinę przed wyznaczonym spotkaniem, w chwili wyjścia z domu. Spacerkiem kieruję się w stronę „Ciepłej nuty", herbaciarni, w której mam się zjawić o siedemnastej. Przyznam, że nazwa jest całkiem dobra, puszczana tam muzyka trafia chyba do każdego gościa. Samo miejsce położone jest niedaleko centrum, więc do herbaciarni mam niecałe dziesięć minut piechotką. Nie przeszkadza mi, że będę dużo przed czasem, wszystko jest lepsze od bezczynnego siedzenia w domu.

 

W środku jest masa ludzi, więc siadam przy pustym stoliku ustawionym na zewnątrz herbaciarni. Od razu podchodzi do mnie kelnerka z zapytaniem, czy się czegoś napiję. Nie znam się na herbatach, więc proszę o jakąś owocową i czekoladowe ciastko. Niby czemu miałbym nie osłodzić sobie tych ostatnich chwil, które mi pozostały? Tak, więc ostatnie minuty poświęcam na delektowanie się murzynkiem i herbatą, której nazwę już zdążyłem zapomnieć.

 

Ze zniecierpliwieniem czekam, choć zupełnie nie wiem, na co. Treść wiadomości mówiła, żeby stawić się w herbaciarni, ale nie wspominała, w jakim celu. Obserwuję więc wszystko dookoła w nadziei, że odpowiedź jest już niedaleko. Jak się okazuje, nie muszę długo czekać, gdyż punktualnie o wyznaczonej godzinie do mojego stolika podchodzi adresat tajemniczego listu.

 

Dziewczyna jest najprawdopodobniej w moim wieku, jednak nie jestem tego całkowicie pewien. Makijaż stosowany przez płeć piękną potrafi zdziałać cuda, więc nie wiem tak naprawdę, kto się kryje po drugiej stronie tapety. Przyznam, jej wygląd robi wrażenie, długie blond włosy, nogi po szyję, no i jeszcze te wielkie zielone oczy skryte za czarnymi oprawkami okularów…

 

Nic nie mówi, tylko zaczyna chichotać, dzięki czemu uzmysławiam sobie, że cały czas wpatruję się w nią z otwartymi ustami. Zamykam je pospiesznie, jednak także nic nie mówię, czekając na jej ruch. W końcu to z jej powodu się tu znaleźliśmy. Po dłuższej chwili milczenia, przerywa je, sadzając swe okrągłości naprzeciwko mnie.

 

– Zupełnie inaczej sobie ciebie wyobrażałam -zaczyna rozmowę dość nietypowo – Myślałam, że będziesz wyższy, ale to nic.

 

– Dzięki za słowa szczerości. Ja nie mogę powiedzieć tego samego o tobie, w ogóle nie wiedziałem, kogo lub też czego się spodziewać.

 

Pochyla się nad stołem, przysuwając swe piękne oblicze tak, że nie mogę się powstrzymać od nie zerknięcia za dekolt jej luźnej bluzki. Widzi to, ale nie reaguje, uśmiecha się tylko przyjaźnie, poprawiając oprawki okularów.

 

– Nic dziwnego, zważywszy, w jakiej sytuacji się znalazłeś, ale do rzeczy. Masz pojęcie, dlaczego się tu znalazłeś?

 

– Prawdę powiedziawszy, to nie – odpowiadam szczerze – ale może żeby rozmowa stała się prostsza, powiesz mi, z kim mam do czynienia?

 

Uśmiech na jej twarzy rośnie, a oczy błyszczą tak, że krew uderza mi do głowy. Wyciąga dłoń, bym mógł ją uścisnąć i poczuć, jak delikatna jest jej skóra.

 

– Ambrozja.

 

– Ksywa dość dziwna jak na nasze czasy, ale niewątpliwie pasująca do jej nosicielki.

 

Myślę, że się zarumieniła, jednak ciężko mi to stwierdzić, z powodu mocnego makijażu.

 

– Dobra czarusiu, skoro mamy za sobą formalności, możemy przejść do rzeczy?

 

Przytakuję głową uprzejmie, nie ukrywając, że właśnie na ten moment czekałem.

 

– Jestem tu po to, by odpowiedzieć na pytanie, kim tak naprawdę jesteś i dlaczego akurat taki los był ci pisany. Możesz to uznać za rekompensatę za wszystkie krzywdy, jakich musiałeś doznać w swym krótkim życiu…

 

– Mówisz jakbyś była boskim posłańcem – przerywam jej bez zastanowienia – ale jakoś nie widzę żadnych skrzydeł ani aureoli. Kim jesteś ,by móc odpowiedzieć na to, co w naturze ludzkiej musi pozostać niejasne?

 

Moje pytanie chyba ją zmieszało, przez chwilę milczy, kiwając głową tak, jakby szukała odpowiednich słów.

 

– Masz rację, kimże jest człowiek, by móc odpowiedzieć na pytanie, które sam zadaje? Potrzebny mu autorytet, potrafiący rozwiać wszelkie niejasności, jednak nie może to być inna osoba, gdyż jest tylko człowiekiem nieprawdaż? Ja niestety, nie jestem, jak to ująłeś, żadnym boskim posłańcem, ale tylko człowiekiem. Takim jak ty.

 

– Nikt nie jest taki jak ja – znowu przerywam, nie siląc się na zachowanie dobrych manier – Już sam fakt, że tu jestem, potwierdza to.

 

– Nie zrozumiałeś mnie najwyraźniej. Miałam na myśli tylko tyle, że oboje jesteśmy jedynie ludźmi, którym nie jest dana wiedza absolutna, a tym samym na wiele pytań nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć, pomimo iż ciągle je zadajemy.

 

To filozofowanie zaczyna mnie bawić, więc ciągnę wątek w nadziei, że pozostało mi jeszcze tyle czasu, by dotrwać do puenty.

 

– W porządku, jesteś człowiekiem, który tak jak ja ma pytania, lecz nie zna odpowiedzi. Mimo tego posiadasz rzekomo wiedzę o tym, kim jestem i dlaczego takim właśnie jestem. Dobrze zrozumiałem?

 

– Mniej więcej.

 

– Moje pytanie więc brzmi: skąd ?

 

Ambrozja momentalnie przestaje się uśmiechać, a jej twarz przybiera poważny wyraz. Trudno w to uwierzyć, ale teraz wydaje się być jeszcze bardziej intrygująca niż przedtem. Zdejmuje okulary, przenikając mnie badawczym wzrokiem tak jakby obserwowała obiekt naukowych badań.

 

– Widzę, że mnie nie pamiętasz – w jej głosie wyczuwam rozczarowanie – ale nic nie szkodzi, zaraz temu jakoś zaradzimy – Mówiąc to, grzebie chwilę w swej czarnej torebce, która na moje oko musi być markowa. Cierpliwie ją obserwuję, szukając w pamięci chwili, gdzie los złączył nasze drogi, niestety, bezskutecznie. Ambrozja w końcu wyjmuje stare wyblakłe zdjęcie, po czym podsuwa mi je.

 

Zdjęcie jest znajome, gdyż takie samo mam powieszone na lustrze obok telefonu stacjonarnego. Od razu rozpoznaję dziewczynę o szmaragdowych oczach i przyznam, nie mogę się nadziwić metamorfozie, jaką przeszła. Na fotografii jest tylko małą brzydulką, w ogóle nie przypominającą piękności siedzącej na przeciwko. Z drugiej strony, ja też się zmieniłem. Co prawda nie zrobił się ze mnie żaden kolos, ale zmężniałem, nabrałem masy, a przede wszystkim bystrości umysłu.

 

– Często myślałem o tym, co się z tobą stało, po tym jak skończyliśmy szkołę – pierwszy przerywam zbyt długie już milczenie.

 

– Prawdopodobnie moje losy potoczyłyby się inaczej, gdyby nie… twoja interwencja. Ale jeśli pozwolisz, zacznę od początku – chowa zdjęcie do torebki, po czym kieruje swe szmaragdy w moją stronę.

 

Kiwam głową, dając przyzwolenie i zachęcając, by kontynuowała.

 

– W chwili gdy mnie uzdrowiłeś, nie tylko zmieniłam się fizycznie, ale także doznałam przemiany… duchowej – ostatnią cześć zdania powiedziała tak, jakby ważyła każde słowo z osobna.

 

– Zostałam oświecona, iluminowana czy jakkolwiek byś tego nie nazwał, w jakiś dziwny sposób uświadomiona. Poczułam, że to od ciebie bije energia, która anihiluje moją dolegliwość. Pojęłam też twą rolę w tym świecie, która często przypisywana jest boskiej interwencji.

 

– Jaka to rola? – przerywam jej, nie mogąc wytrzymać potęgowanej niecierpliwości i zażenowania.

 

– Jesteś cudem.

 

Patrzę na nią tępym wzrokiem, zastanawiając się, czy aby na pewno chcę ryzykować wysłuchania dalszych tłumaczeń.

 

– Możesz powtórzyć? – proszę uprzejmie, aczkolwiek tonem zdradzającym moje niedowierzanie prawdziwości wypowiedzianych przez nią słów.

 

– Twoje życie jest inne niż wszystkich. Poświęcasz je na ratowanie ludzi całkowicie ci obcych, nie oczekując w zamian niczego. Jednak widzisz życie tylko ze swojej perspektywy, nie zastanawiając się, jakie są reakcje tych, którzy mieli szczęście na ciebie trafić.

 

Ma rację, nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób. Dla mnie było tylko ważne, by komuś pomóc, a to, co się później z nim działo, tak naprawdę w ogóle mnie nie interesowało.

 

– Jak myślisz, co czują ludzie, gdy dowiadują się, że nagle wyzdrowieli z śmiertelnej choroby, której lekarze nie potrafili w żaden sposób powstrzymać?

 

Teraz rozumiem do czego zmierza. W głowie mam jeszcze setki pytań, lecz po tym, co usłyszałem do tej pory, boję się jej przerwać.

 

– Lekarze tłumaczą cudowne wyzdrowienia ludzkimi brakami w nauce. Czasem w związku przyczynowo-skutkowym takim, jakim jest na przykład choroba prowadząca do śmierci, zdarzają się anomalie. Taką anomalią jest niewyjaśniona i nieprzewidziana interwencja zewnętrzna, która powoduje, że skutek jest inny niż miał być. Często uznawana jest za bożą łaskę, która pozostanie niewyjaśniona, ale zawsze ma to samo imię…

 

– Cud – dokańczam, uznając tok rozumowania, jakim kieruje się Ambrozja.

 

– Ty nim jesteś – mówi całkiem poważnie – Otrzymałeś dar, który wykorzystujesz najlepiej jak tylko potrafisz. Wypełniasz rolę, która została ci przypisana z góry przez… Powiedzmy, że to jest twoje przeznaczenie.

 

Nie wiem, skąd ona to wszystko wie, lecz sprawia wrażenie jakby wierzyła w to, co mówi. Co dziwniejsze, intuicyjnie przyznaję jej słuszność.

 

– Skąd wiesz, czym się kieruję i co jest mi przeznaczone?

 

– Trudno wytłumaczyć to w sposób racjonalny, ale w chwili, w której uwolniłeś mnie od padaczki, przejęłam jakąś twoją cząstkę. Co więcej, od tego czasu zaczęłam rozumieć, czym jest przeznaczenie i dostrzegam je w każdym z nas…

 

– Jakie jest więc moje przeznaczenie? – Pytam zaciekawiony, bowiem wychodzi na to, że nie tylko ja jestem dziwadłem obdarowanym mistycznymi mocami.

 

– Nie możesz go poznać dopóki nie podejmiesz wyboru, przed którym staniesz. Oboje wiemy, że dziś jest dzień szczególny i z niecierpliwością czekasz na jego finał. Masz świadomość, że każde przeznaczenie można odmienić, sam tego doświadczyłeś wiele razy…

 

– Trzysta siedemdziesiąt dwa – nie mogę się powstrzymać od komentarza, ale od razu ucisza mnie jej przenikliwe spojrzenie.

 

– Tak samo i twój los może zostać odmieniony, a dzisiejszy dzień nie musi być tym ostatnim.

 

Gdy dociera do mnie znaczenie tych słów, proszę, by powtórzyła. Po raz pierwszy w życiu coś wywarło na mnie prawdziwe wrażenie. Jestem wstrząśnięty na tyle, że wyjmuję paczkę fajek, która na moje nieszczęście jest już pusta. Rozdrażniony niemożliwością nakarmienia raka, sięgam do wewnętrznej kieszeni kurtki po manierkę i opróżniam ją do końca. Widzę, jak Ambrozja wpatruje się we mnie z zaciekawieniem, jednak nie mówi ani słowa.

 

– To znaczy, że mogę żyć dalej tak jak inni? – pytam, wycierając usta, które cholernie pieką od gorzały – Nie muszę dziś umierać?

 

– Wszystko zależy od podjętego przez ciebie wyboru. Tu zaczyna się właśnie moja rola, mam cię uświadomić, że masz wybór. Jest to nagroda za twoje poświęcenie dla innych ludzi, jednak uprzedzam, że wszystko ma swoją cenę.

 

– Teraz naprawdę mówisz, jak ktoś nie z tego świata – wtrącam rozbawiony, nie ukrywając, że to, co mówi, robi na mnie spore wrażenie.

 

– Ty widzisz dzień odejścia wszystkich ludzi, mało tego, potrafisz uleczyć ich z każdej istniejącej choroby. Jednak w przeciwieństwie do mnie nie jesteś w stanie zrozumieć, dlaczego taki los był Tobie pisany.

 

– W takim razie, powiedz mi – proszę.

 

Ambrozja kiwa przecząco głową.

 

– Nawet gdybym chciała, to nie mogę, ponieważ w ludzkim języku nie ma słów potrafiących dogłębnie oddać znaczenie metafizyki tego świata. Nie da się wyjaśnić, czym jest przeznaczenie, śmierć czy też rola cudu. Ta wiedza jest dostępna dopiero po odejściu z świata żywych, a ty jeszcze wliczasz się w ich szeregi.

 

– I wiesz to wszystko od chwili, gdy zostałaś uzdrowiona? – pytam z lekkim niedowierzaniem.

 

– To może wydawać się nieprawdopodobne, ale właśnie tak. Przypuszczam, że każda z osób, którą ocaliłeś od zguby, przeszła jakąś wewnętrzną przemianę. Kto wie, co przekazałeś lub wyzwoliłeś w swoich pacjentach? Może, zrodziłeś kolejne „Cudy" mające kontynuować twą szlachetną misję? – uśmiech na jej twarzy od razu mnie uświadamia, że te pytania nie są tylko sugestią.

 

Do stolika podchodzi kelnerka z zapytaniem, czy czegoś nam nie trzeba. Ja odmawiam, lecz Ambrozja prosi o zieloną herbatę z ciastkiem śmietankowym. Gdy znowu pozostajemy sami, rozmowa przechodzi na inne tory.

 

– Skoro znasz moje przeznaczenie, dlaczego wcześniej nie zaaranżowałaś spotkania? Co się z tobą działo przez te wszystkie lata po tym jak skończyliśmy szkołę? – pytam z przejęciem, gdy dociera do mnie, że nie jest dla mnie już tak obojętna jak kiedyś.

 

– Tak jak i ty, ja też mam swoją rolę w tym świecie i staram się ją wypełniać najlepiej jak potrafię. Pojawiam się w stosownej chwili pokazując wybór, przed którym człowiek stoi a nie zawsze jest tego świadomy – mówi popijając herbatę, której aromat delikatnie mnie drażni, jednak nie mówię jej tego.

 

– A jeśli chodzi o to, co robiłam po odejściu ze szkoły – kontynuuje robiąc drobne przystanki na mały widelczyk ciastka – To wybacz, ale nie jest to historia, którą chciałabym się z kimkolwiek dzielić.

 

Szanuję jej prywatność, więc od razu zmieniam temat, jednak Ambrozja daje znak ręką bym zamilkł.

 

– Niestety trzeba przełożyć tę rozmowę na inny raz bo czas już nagli – mówi pośpiesznie patrząc na zegarek, co sprawia wrażenie jakby zapomniała, że to nasza ostatnia konwerscja – Dokładnie za dwie minuty będziesz musiał dokonać wyboru, od którego zależeć będą twe dalsze losy. Spójrz tam – mówiąc to wskazuje na drugą stronę ulicy, gdzie tuż obok prac remontowych bloku, dwóch chłopców z wielkim zapałem gra w piłkę nożną.

 

– Zaraz na ulicę wyleci piłka, a za nią jeden z tych malców prosto pod pędzące auto. To jest właśnie mój prezent dla ciebie. Możesz zdecydować, czy uratujesz chłopca czy też siebie. Nikt nie będzie cię winił, jeśli nie ruszysz mu z pomocą, bowiem swój dług wobec świata spełniłeś lepiej niż ktokolwiek z obecnie żyjących. Dokończ rozmowę ze mną, a cyfra na twym czole zmieni się i być może dożyjesz spokojnej starości. Odzyskasz swą ukochaną i przyjaciela, będziesz mógł zacząć wszystko od nowa. Jednak, jeśli uważasz, że chłopcu należy się pomoc to musisz się śpieszyć, ponieważ została ci zaledwie minuta…

 

Zawsze myślałem, że jestem przygotowany na wszystko i nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Myliłem się. Teraz, gdy już jestem pogodzony z odejściem, dowiaduję się, że mam szansę odzyskać to, co straciłem. Mało tego, będę mógł leczyć innych do końca swych dni, wystarczy, że poświęcę życie tego chłopca.

 

Widzę, jak piłka wylatuje na ulicę, dzieciak już biegnie za nią, a ja wciąż nie wiem, co zrobić. Patrzę na Ambrozję, chcąc uzyskać przyzwolenie na to, by ten jeden raz zrobić coś tylko i wyłącznie dla siebie. Jednak szmaragdooka nie reaguje, za co nienawidzę jej z całego serca. Teraz rozumiem, że ów prezent jest kolejna pułapką, z której nie ma wyjścia. Uratuję chłopca, sam zginę. Uratuję siebie, zginie on. Rachunek wydaje się prosty, ale nie dla tego, kto ma się pod nim podpisać.

 

Wstaję od stolika, patrząc na Ambrozję w nadziei, że to ona pierwsza przemówi, jednak jak widzę, nie kwapi się do tego zupełnie. Tylko uśmiecha się promiennie, zupełnie jak Mickey.

 

– Zrobisz coś dla mnie? – przerywam wreszcie milczenie.

 

– Nie ma sprawy, zapłacę za herbatę i murzynka – Słysząc to, uśmiecham się i po raz ostatni patrzę w źrenice tych królewskich szmaragdów.

 

– Trudny jest tylko pierwszy krok – dodaje mi otuchy, gdyż wie, że już dokonałem wyboru – A ty i tak masz go już za sobą.

 

Po tych słowach rzucam się na ulicę i biegnę w stronę dzieciaka, wyzywając go od najgorszych. Cały swój gniew przelewam na niewinnego małego człowieczka w nadziei, że dzięki temu zyskam ukojenie. Próżne moje wysiłki, gdyż przelana nań nienawiść boli bardziej niż świadomość nadchodzącej śmierci. Widzę kątem oka, jak metalowy potwór z każdą sekundą zbliża się w stronę chłopca, który właśnie podniósł piłkę z ziemi. Łapię go w biegu, odciągając w stronę chodnika. Słyszę, jak samochód hamuje z piskiem opon, więc napinam mięśnie oczekując bolesnego uderzenia… które nie następuje.

 

Razem z chłopakiem przewracam się na chodnik, jednak nie czuję żadnego uszczerbku na zdrowiu. Żyję! Spoglądam w stronę dzieciaka, który zdążył już zerwać się na równe nogi i pobiec na spotkanie nowej przygody. Nie przeszkadza mi nawet, że nie usłyszałem ani słowa podziękowania. Prawdę mówiąc, nic mi nie przeszkadza, zważywszy na to, iż właśnie ocaliłem życie, które rzekomo miało się dokonać. Spoglądam na druga stronę ulicy, skąd Ambrozja, obserwowała całe zdarzenie. Śmiejąc się donośnie układam ręce w „Kozakiewiczowski" gest, by pokazać, gdzie mam jej przepowiednie.

 

Coś do mnie krzyczy, jednak jadące samochody zagłuszają treść lecących słów. Przykładam ręce do uszu na znak, że nie jestem w stanie dosłyszeć ich, na co ona reaguje błyskawicznie. Wskazujący palec trzyma w górze tak, jakby chciała mi coś pokazać. Nie rozumiejąc o co jej chodzi, wznoszę oczy do góry tylko po to, by zobaczyć jak z trzeciego piętra spada źle zabezpieczone metalowe rusztowanie. Prosto na moją głowę…

 

Koniec

Komentarze

Jakoś dziwnie wyszły te akapity;/ Mam nadzieję, że nie utrudni to czytania;/ Nie umiem niestety formatować tekstu tak by wygladało to estetycznie:( Za wszelkie niedogodności, najmocniej przepraszam.

Te akapity wszystkim tak wychodzą, więc się nie martw.
życie jest czarno białe i jedynym ratunkiem dla niego są farby zamknięte w pudelku naszej wyobraźni.
Jeśli istnieje rekord Guinessa w prędkości z jaką opuszcza się mieszkanie, to właśnie go pobiłem.
- masz wiecej takich zdań perełek.
No i rany, prosiłeś, żeby nie pozostawiać na Tobie suchej niktki, a nie dałeś mi do ręki nawet balona z wodą! Tekst wciągnął mnie od samego początku, umiejętnie zbudowana historia, ładny język.
Ale dobrze przyczepie się - przecinki. CZasem brakuje ich w zdaniu podrzędnym, czasem przed np. "ale". I to wszystko.
No i zakończenie niczego sobie, bo choć moża było spodziewać się, że uratuje chłopca, to za rusztowanie duży plus.
Odemnie 5, bo podobało mi się, a to dobry początek dnia.

Naprawdę fajny tekst.Czytając twoje opowiadanie przypomniał mi się film "Siedem dusz".Jak kolega wyżej wspominał ,trochę błedów z przecinkami jest ale sam popełniam takich wiele ,więc nie będę tego krytykował  :)

Koleżanka ;p

Oj ,przepraszam :) Mam nadzieję ,że zostanie mi wybaczone :) Ehh...trochę głupio mi teraz :)

Wybaczone, wybaczone. Spokojnie. :) Ba, nikt się nawet nie obrażał.

Trochę ukradłeś mojego czasu z życia, ale oczywiście ten czas nie poszedł na marne. Dzięki za opowiadanie. Jest ładnie napisane i wciąga od pierwszego akapitu. Zakończenie - masakra.

Brak przecinków często rzucał się w oczy, jednak to nic nie szkodzi. Można poprawić.

I uwierz mi, że kuglarze nie używają spirytusu - coś o tym wiem:)

5 oczywiście.

Z przecinkami zawsze miałem problemy, jednak pracuję nad tym:) Czy określenie " masakra" odnośnie zakończenia ma znaczyć, że jest ono dobre czy też totalnie do kitu? Co do kuglarzy i ich plucia ogniem, to kiedyś pewien "pojkowiec" zapewniał mnie, że do tej sztuczki używa się parafiny bądź spirytusu. Cóż, mój bład, że nie sprawdziłem wiarygodności jego słów:)
Bardzo dziękuję za wszystkie uwagi i poświęcony czas:)

masakra oznacza, że zakończenie było świetne.
Co do plucia... Tak używa się parafiny - spirytus - raczej nie bardzo.

Spirytusu już nie ma^^

Haha, ale akrobata to jednak inne sztuczki robi:D
Ej i tak jest spoko, ale jak to kiedyś ktoś napisał... Czepialska bestia ze mnie :P

A kto powiedział, że nie ma akrobacji połączonych z zianiem ogniem?:D  Jak dobrze się poszuka to i trolla analityka się znajdzie^^
Gdybyś nie był Czepialska Bestią, to byłoby za łatwo, a tego byśmy nie chcieli:)  

zianiem ognia*

Usterki tekstu:

W trzech pierwszych akapitach powtórzony jest pięć razy zaimek dzierżawczy (moje, moje, moich, moje, jego). Trzeba uważać na takie powtórzenia, bo nie dodają one tekstowi uroku.

Nagminny brak przecinków przed a i czy

Niejednorodne cudzysłowy – mieszanka drukarskich i internetowych

życie jest czarno białe – powinno być: czarnobiałe, ew. czarno-białe

kieruję się wpierw do łazienki – a nie lepiej: najpierw do łazienki?

Zanurzam się we wrzątku – to pozostawię bez komentarza

Czuję, jak mięśnie rytmicznie pulsują, przeganiając dreszcze pozostałe po nieprzespanej nocy – „pulsujące mięśnie” to właśnie dreszcze, więc jak mogą przegonić dreszcze?

bóg – to słowo wypada jednak pisać dużą literą

Wciągam dym do płuc – pleonazm

Zjechali się krewni z całego miasta i nie tylko, gdyż wszędzie aż roiło się od kuzynostwa, – kuzynostwo to też krewni

pokazał mi język po czym – pokazał mi język, po czym

Zaprzestałem, więc obwieszczania – niepotrzebny przecinek

tym ze strony siostry ciotecznej koleżanki brata szwagra babci Klementynki – słodkie, ale niestety naciągane i drażniące

tato zapytał częstując chłopca kawałkiem sernika – tato zapytał, częstując chłopca kawałkiem sernika

Czerwonoświetlny chłopiec – nie brzmi dobrze. Może lepiej: rozświetlony czerwienią?

– Jest aż tak źle? – Tato spytał – niepotrzebna wielka litera w wyrazie tato

a z zmarł w wieku – literówka

Widok dziewczyny, niepanującej nad własnym ciałem – widok dziewczyny, nie panującej nad własnym ciałem

I nagle stało się coś niewytłumaczalnego przez jakiekolwiek znane mi prawa logiki. – stylistycznie słabe zdanie.

Z każda sekundą – Z każdą sekundą

Prawdę mówiąc nie mam ochoty na nic – Prawdę mówiąc, nie mam ochoty na nic

by odłożyć słuchawkę na bazę – by odłożyć słuchawkę (to wystarczy – w przeciwnym razie, zdanie brzmi kuriozalnie)

jest tu kilka setek ludzi – jest tu kilkuset ludzi

spoglądam w lustro po tylko po to – literówka

spacerkiem, piechotką – niepotrzebne zdrobnienia powtórzone blisko siebie

nie mogę się powstrzymać od nie zerknięcia – nie mogę się powstrzymać od zerknięcia

Nie możesz go poznać dopóki – Nie możesz go poznać, dopóki

Teraz o stylu, temacie i ogólnym moim wrażeniu:

Po lekturze tekstu mam uczucia mieszane, bo z jednej strony był ciekawy pomysł, nieźle zarysowana postać protagonisty dawała nadzieję na dobre tempo akcji, widoczna też była chęć pisania, i to pisania poprawnego, z zacięciem do rozbudowanych konstrukcji. Z drugiej strony, pojawiły się w tym obszernym tekście spore usterki w konstruowaniu postaci i fabuły. Wyczuwam tej historii chęć motywowania i wyjaśniania wszystkiego za wszelką cenę, czasami bardzo na siłę. W konsekwencji wyszedł dydaktyczno-apologetyczny miszmasz o wyższości przeznaczenia nad ludzką wolnością. Bardzo trudno jednoznacznie mi ocenić ten tekst; w mojej opinii oscyluje on między 3 a 4. Na pewno wstrzymałbym się przed daniem piątki. Zaraz napiszę, dlaczego.

Są w tym tekście rzeczy bardzo udane i zwyczajnie nieudane. Udany jest pomysł na opowiadanie. Natomiast sama realizacja pomysłu już niekoniecznie. Szwankuje przeprowadzenie akcji od punktu początkowego do końcowego; akcja jest za mało dynamiczna, przegadana, pod koniec wręcz po akademicku zarżnięta pseudofilozoficznym językiem (rozmowa Ambrozji z głównym bohaterem).

Najbardziej drażniące są niekonsekwencje. Pierwsza scena opka ukazuje nam głęboki, emocjonalny związek bohatera z jego byłą dziewczyną, ale w chwilę potem nasz bohater usiłuje nam wmówić, że ten związek nie był dla niego ważny, bo najważniejsza jest przecież misja ratowania ludzkości.

Mnie osobiście najbardziej zirytowała programowa niedojrzałość zachowań protagonisty.

Oto przykłady:

Odpalam pierwszego papierosa, nie myśląc o tym, że dopiero, co umyłem zęby. Mam to gdzieś. Moje dni są policzone, a jak już mam umrzeć to, czemu by nie od przedawkowania tytoniu? – Świetny koncept, szczególnie w ustach kogoś, kto chce uzdrawiać ludzi.

Jednak teraz patrząc w lustro utwierdzam się w przekonaniu, że zerwanie było najlepszą rzeczą, jaką mogłem zrobić. Pozostało mi już bowiem tylko pięć dni życia... (Najlepszą??? A dlaczego najlepszą? I kto z kim zerwał, bo przecież na początku napisano, że to ona zerwała z nim)

Moja pięść startuje, a on nawet się nie zasłania. Wie, że zasłużył. Właściwie nie mam do niego żalu. Przecież wcześniej się z nią rozstałem, więc nie łączą nas już jakiekolwiek zobowiązania. Ale Evert na figę w nos zasłużył, nie dlatego, że się przespał z moją byłą, lecz dla tak zwanej „zasady”. – Słodki tekst. Słodki, ale nieprawdziwy. Tak nie rozumuje normalny facet. Albo są emocje, albo jest filozofia. Jedno z drugim nie łączy się w parę. No chyba, że mamy do czynienia z udawanymi emocjami.

Przytakuję głową. Jej matka to stereotyp teściowej, która za sam sposób bycia powinna mieć tylko dwa przysłowiowe zęby. Jeden do otwierania piwa, a drugi po to, żeby ją bolał – taki tekst można włożyć w usta dresiarza, a nie w usta kulturalnego gościa, który w wieku jedenastu lat czytał zacne powieści klasyków.

Oczyściwszy umysł wstaję z ławki nie chcąc bezsensownie trwonić pozostałego mi czasu. Sięgam do kieszeni spodni po paczkę fajek, jednak głód nikotynowy jest tak duży, że od razu odpalam sobie dwa papierosy – a to już jest tekst tak świetny, że pozostawię go bez komentarza :)

Takich kwiatków w tym opowiadaniu jest znacznie więcej i one, niestety, kładą się cieniem na psychologicznym obrazie głównego bohatera. Dla mnie jest on po prostu osobą niewiarygodną. Osobną kwestią jest wprowadzenie do opowiadania osoby przyjaciela protagonisty i jego byłej dziewczyny. Po co zostały wprowadzone te wątki i co autor chciał przez nie osiągnąć? Spokojnie można byłoby obciąć te fragmenty i opowiadanie nic by na tym nie straciło.

Z tego wszystkiego jeszcze Ambrozja ma jakąś siłę przekonywania, ale i ona traci na bliższym poznaniu. Spotkanie protagonisty z Ambrozją (które w zamierzeniu miało być wielkim finałem opowieści), według mnie jest przegadane i to przegadane w sposób wybitnie sztuczny i mało strawny. Próba prowadzenia dyskursu filozoficznego o ontologicznej wartości wyboru i przeznaczenia jest po prostu źle poprowadzona i tak na dobrą sprawę niczego nie wyjaśnia. Efekt jest taki, że w miarę zagłębiania się w opowieść, systematycznie traciłem zainteresowanie tym, co się jeszcze może naszemu bohaterowi przydarzyć (od razu podkreślam, że jest to moje subiektywne odczucie, czyli tzw. IMO)

Reasumując: całość opowiadania napisana jest w reportersko-pamiętnikarski stylu, ale są momenty za bardzo przegadane, zbyt dokładnie, drobiazgowo opisane, a niewiele wnoszące do akcji. Oto przykład: Wyciągam więc kurek z wanny, po czym wychodzę z niej, sięgając jednocześnie po ręcznik wiszący na ścianie. Wycieram się szybko, a następnie kieruję do pokoju w poszukiwaniu suchych i w miarę czystych ubrań.

W tekście dużo jest takiej narracji dla samej narracji, a to – niestety – nie pomaga w czytaniu tekstu. Opowiadanie mogłoby być o wiele krótsze – i dzięki temu o wiele strawniejsze i sprawniej napisane. Akurat w tym konkretnym przypadku ilość znaków nie przełożyła się na jakość, a szkoda, bo widać w autorze potencjał i chęć pisania, a to już jest – według mnie – bardzo dużo.

Wbrew pozorom, nie jestem człowiekiem zgryźliwym ani złośliwym i nie zamierzam zaniżać średniej wystawionych tu ocen. Z drugiej strony wiem, że konstruktywna krytyka może pomóc i nadać naszym pisarskim działaniom głębszy sens. Uważam, że autor ma potencjał i jego następne opowiadania powinny być lepsze od tego, które przed chwilą przeczytałem.

Pozdrawiam :)

...always look on the bright side of life ; )

"Po lekturze tekstu mam uczucia mieszane, bo z jednej strony był ciekawy pomysł, nieŸle zarysowana postać protagonisty dawała nadzieję na dobre tempo akcji, widoczna też była chęć pisania, i to pisania poprawnego, z zacięciem do rozbudowanych konstrukcji" - musze Cię rozczarować. Tekst został napisany od poczštku do końca na siłę. Wręcz zmuszono mnie do jego napisania (serio)... To, że tu się pojawił to tak na prawde przypadek.

Co do usterek zgodze się prawie ze wszystkim poza:

bóg - niby dlaczego z dużej litery? A co jesli auror jest wierny solipsyzmowi?

"Zjechali się krewni z całego miasta i nie tylko, gdyż wszędzie aż roiło się od kuzynostwa, – kuzynostwo to też krewni " - to zdanie jest poprawnie ułozone, z tym że brak "kuzynostwa" w cudzysłowiu:)

Jeœli chodzi układzie opowiadania - nie zgodze się praktycznie z niczym:)

"Najbardziej drażnišce sš niekonsekwencje. Pierwsza scena opka ukazuje nam głęboki, emocjonalny zwišzek bohatera z jego byłš dziewczynš, ale w chwilę potem nasz bohater usiłuje nam wmówić, że ten zwišzek nie był dla niego ważny, bo najważniejsza jest przecież misja ratowania ludzkoœci" - tutaj nie ma niekonsekwencji. Bohater kocha swš dziewczynę, jednak po rozmowie z Evertem widać jego przemianę. Zna swój los - wie że umrze. To, że poœwięca swš dziewczynę dla œwiata jest oznakš miłosci, gdyż nie chce, by ona widziała jego odejœcie. Najzwyczajniej w swiecie chce oszczędzić jej bólu.

"Odpalam pierwszego papierosa, nie myœlšc o tym, że dopiero, co umyłem zęby. Mam to gdzieœ. Moje dni sš policzone, a jak już mam umrzeć to, czemu by nie od przedawkowania tytoniu? – Œwietny koncept, szczególnie w ustach kogoœ, kto chce uzdrawiać ludzi" - zaraz to on CHCE uzdrawiac ludzi??? Pierwsze słyszę. Bohater kieruje się zasadš prima facie - pomaga bo inaczej sumienie da się we znaki.

"Jednak teraz patrzšc w lustro utwierdzam się w przekonaniu, że zerwanie było najlepszš rzeczš, jakš mogłem zrobić. Pozostało mi już bowiem tylko pięć dni życia... (Najlepszš??? A dlaczego najlepszš? I kto z kim zerwał, bo przecież na poczštku napisano, że to ona zerwała z nim)" - najlepszš w przekonaniu bohatera, co póżniej i tak jest wyjasniane. A tak na uboczu - kiedy było powiedziane, że to ONA zrywa z nim?

"Moja pięœć startuje, a on nawet się nie zasłania. Wie, że zasłużył. Właœciwie nie mam do niego żalu. Przecież wczeœniej się z niš rozstałem, więc nie łšczš nas już jakiekolwiek zobowišzania. Ale Evert na figę w nos zasłużył, nie dlatego, że się przespał z mojš byłš, lecz dla tak zwanej „zasady”. – Słodki tekst. Słodki, ale nieprawdziwy. Tak nie rozumuje normalny facet. Albo sš emocje, albo jest filozofia. Jedno z drugim nie łšczy się w parę. No chyba, że mamy do czynienia z udawanymi emocjami. " - emocje i rozum da się pogodzić ze sobš - udowodniono to naukowo. Nie każdy to potrafi, ale jak już zostało powiedziane, główny bohater to nie "każdy"

"Przytakuję głowš. Jej matka to stereotyp teœciowej, która za sam sposób bycia powinna mieć tylko dwa przysłowiowe zęby. Jeden do otwierania piwa, a drugi po to, żeby jš bolał – taki tekst można włożyć w usta dresiarza, a nie w usta kulturalnego goœcia, który w wieku jedenastu lat czytał zacne powieœci klasyków." - aha, czyli uczeni nie przeklinaja, ani nie opowiadajš sproœnych dowcipów:P

"Oczyœciwszy umysł wstaję z ławki nie chcšc bezsensownie trwonić pozostałego mi czasu. Sięgam do kieszeni spodni po paczkę fajek, jednak głód nikotynowy jest tak duży, że od razu odpalam sobie dwa papierosy – a to już jest tekst tak œwietny, że pozostawię go bez komentarza :) " - jednak ja o niego poproszę:)

"Osobnš kwestiš jest wprowadzenie do opowiadania osoby przyjaciela protagonisty i jego byłej dziewczyny. Po co zostały wprowadzone te wštki i co autor chciał przez nie osišgnšć?" - byc może dowiesz się tego w kontynuacji:)

"Próba prowadzenia dyskursu filozoficznego o ontologicznej wartoœci wyboru i przeznaczenia jest po prostu Ÿle poprowadzona i tak na dobrš sprawę niczego nie wyjaœnia." - wyjasnia i to dużo. Ukazane jest ograniczenie człowieka oraz wyższosć determinizmu nad jego wolš.

Jestem uradowany, tym że ktoœ poœwięcił tyle czasu i serca by przeczytac powyzsze opowiadanie i tak misternie je skomentować:) Dziekuję i chyle czoła:)

Chciałem Ci bardzo, ale to bardzo podziękować także za wszelkie uwagi. Twe bystre oko wyłapało wiele drobiazgów, których ja wczesniej nie widziałem. Tak się dzieje gdy pisze się coœ na tempo. Żałuje, że nie jestem po filologii, byłbym wówczas wyczulony na takie detale^^

Jeszcze raz dziękuję:)

No cóż, mam takie ulubione powiedzenie: stosunek autora do konstruktywnej krytyki wyznacza jego granice rozwoju.

 

P.S. … A tak na uboczu - kiedy było powiedziane, że to ONA zrywa z nim?

Proszę, oto twój tekst: (…) wyprowadzka zajęła jej zaledwie pięć minut. Myślę, że jest to prawidłowa reakcja w chwili, gdy ukochana osoba z nami zrywa, a jej tłumaczenie ogranicza się jedynie do „tak będzie najlepiej". Ja na jej miejscu też bym tak postąpił.

...always look on the bright side of life ; )

Cóż, fragment przytoczyłes dobry, ale radzę popracować nad czytaniem ze zrozumieniem:)

A ja radzę bliższe zapoznanie się ze swoimi tekstami :)

...always look on the bright side of life ; )

Oczywiście, nie zapomnę przy nastepnym pisaniu/ czytaniu by zaznajomić się z własnymi tekstami:)

Chyba za konstruktywne, sensownie krytyczne komentarze, powinny być dodatkowe punkty :)

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

A po przeczytaniu...
Daję 6/6 z przyjemnością. Doskonale się czyta, jeśli są jakieś błędy to przeoczyłem, porwany fabułą i językiem.
A zakończenie - fantastyczne!
Moje gratulacje, składam żółtko u Twoich stóp.

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Bardzo dziękuję:)

Ależ oczywiście mój drogi autorze, który napisałeś "To by było na tyle. Miłego czytania:)". Pozwól, że specjalnie dla ciebie zacytuję co mnie tak drażni:
"I TO BY BYŁO NA TYLE, zamiast "i to by było tyle". Autorem tych słów był Jan Stanisławski w programie "Zezem. O wyższości świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego Narodzenia". Nie wiem, czy ów błąd językowy popełnił świadomie czy nie, brzmi dość zabawnie, ale jest wielce niepoprawny. Wypowiadał się na ten temat profesor Jan Miodek, a według Stanisława Tyma to przejęzyczenie stało się "największym osiągnięciem PRL-u"

Poza tym opowiadanie było świetne, ciekawy pomysł, dobre zakończenie, wszystko na swoim miejscu...
Językowo ktoś już na pewno odwalił całą robotę we wcześniejszych komentarzach.

Stawiam szóstkę.

PS. Też zrozumiałam, że bohater powiedział dziewczynie "tak będzie najlepiej" i ona bez słowa spakowała się i wyszła.

Ów błšd " To by było na tyle" popełniłem całkowicie nieswiadomie:)

"PS. Też zrozumiałam, że bohater powiedział dziewczynie "tak będzie najlepiej" i ona bez słowa spakowała się i wyszła."

Przyznam, że już kilka osób zwróciło mi uwagę na to, iż to dziewczyna bohatera z nim zrywa a nie na odwrót. Jednak piszšc ów fragment:

"...iż wyprowadzka zajęła jej zaledwie pięć minut. Myœlę, że jest to prawidłowa reakcja w chwili, gdy ukochana osoba z nami zrywa, a jej tłumaczenie ogranicza się jedynie do „tak będzie najlepiej". Ja na jej miejscu też bym tak postšpił."

Zakładałem sobie, że to główny bohater kończy zwišzek. Głowny bohater jest {"ukochanš osobš,która z nami zrywa a jej tłumaczenie ogranicza się jedynie do" tak bedzie najlepiej" }. NajwyraŸniej znaczenie tego fragmentu jest dwuznaczne:) Moje intencje były odwrotne, więc napewno jeszcze nad nim popracuję.

Bardzo dziękuję za uwagi:)

Świadomie, nieświadomie, błąd to błąd. Nie każdy jest Stanisławskim :P

Gratuluję wyróżnienia za wrzesień. I życzę dalszych sukcesów :o)

...always look on the bright side of life ; )

Dziękuję bardzo i również gratuluję:)
Pozdrawiam^^

Bardzo dobre opowiadanie.

Nowa Fantastyka