- Opowiadanie: jarosław klonowski - Piasecznicy

Piasecznicy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Piasecznicy

Piasecznicy

 

Imperium Dhi Rao obchodziło właśnie Święto Pustyni, gdy wydarzyło się coś, co na zawsze zmieniło historię Cesarstwa.

Był to szczególny dzień w roku. A tu stolicę obiegła szokująca wiadomość. Piasecznicy nie powrócili z pustyni. Czy mogło to być możliwe? Piasecznicy byli wszakże dumą Dhi Rao. Dzielni ludzie, kobiety i mężczyźni, patrolujący piaski białej pustyni, nie obawiali się żadnego zaczajonego na pustkowiu zła. Jeszcze dziś pamiętam, jak na plecach słoni, przemierzali ulice miasta. Byłem jeszcze dzieckiem. Wrażenie było może mocno wyolbrzymione. Wyglądali jak widma. Owiani legendą, tajemniczy Piasecznicy, których tożsamość znali jedynie oni sami i Imperator. Z twarzami przepasanymi brązową szarfą i turbanami na głowach.

Dzięki nim cesarz i cesarzowa byli spokojni. Piasecznicy bronili stolicy imperium, miasta leżącego w oceanie zdradliwych wydm. Ludzie pustyni nie kochali, nie zaznawali spokoju, a wielu z nich przez długie dni i długie noce nie zamieniało z nikim choćby słowa. Dopiero w Święto Pustyni te potargane, zakurzone widma stawały do spiżowych bram miasta. Wtedy to, przez jeden dzień i noc odwiedzali swoje żony, odwiedzali mężów, i dzieci, oraz rodziców. Jeden dzień, gdy księżyc płonął nocą prawie tak jasno jak słońce, Piasecznicy pozwalali sobie na bycie ludźmi. A potem, gdy z rozchełstaną koszulą mgły, księżyc doczekiwał rana, wszyscy powracali na pustynię.

Powrócili dopiero następnego dnia. Jakież było ich niezadowolenie, gdy nie wpuszczono Piaseczników do miasta. Jakiż był zawód, gdy zmuszeni byli rozbić kolorowe namioty pod bramami. Lecz Cesarz nie mógł postąpić inaczej. Takie było prawo. Jeden dzień w roku. I ani dnia więcej.

Po zmroku do obozu wmaszerował Sahib, gwardzista Kalifa, i jego stryjeczny syn zarazem. Człowiek, pochodzący z cesarskiego rodu, kuzyn cesarzowej i dumny wojownik. Piękny, w złotogłowiu, na który narzucił szorstki, wełniany płaszcz, mężczyzna wszedł pobrzękując noszonym w dłoni toporem. Przy każdym kroku Sahiba dzwoniły kutasy, zwisające ze skrajów luźnej, sięgającej kolan tuniki. Po chwili wszedł tam jeszcze jeden człowiek. Mężczyzna śledził Sahiba, niezauważony przez swoją ofiarę. Niczym cień, sunął bezszelestnie za dowódcą gwardii.

Nieznajomy spoglądał na Sahiba krótką, oświetloną nikłym blaskiem świec chwilę. Oblicze obcego mężczyzny było podłużne i kościste. Zdobiła je ciemna, przystrzyżona broda, iskrząca się w świetle świec trującą zielenią. Fala emocji zalała tą twarz, skrzywiając ją grymasem złości.

– Zakradasz się za mną jak złodziej – burknął Sahib, gotów użyć swojej broni.

– To mój namiot, Sahibie – odrzekł cień. – Mam prawo zachowywać się w nim, jak tylko zapragnę.

– To namiot Haku, przywódcy Piasecz… – głos ugrzązł w gardle Sahiba.

W ciemności rozbłysły bystre oczy nieznajomego mężczyzny.

– Odpowiedz mi, Sahibie, na jedno pytanie, bo przyznaję przed tobą, że już nic nie rozumiem! – mruknął obcy. Dopiero w tym momencie Sahib rozpoznał kapitana Haku, jednego z przywódców Piaseczników. Mężczyzna zerwał z nóg skórzane ochraniacze. Haku kochał pełnokrwiste Araby i często zsiadał ze swojego słonia, by rozkoszować się dzikością zwyczajnego, końskiego siodła.

– Chcesz pewnie spytać, dlaczego Cesarz tak postąpił – odparł niechętnie Sahib. – Choć obaj wiemy, że nie mógł nic innego uczynić. Dlatego nie pytaj mnie. Sam znasz odpowiedź.

– Czyżby? Nie rozumiesz, Sahibie. Oni chcą zaznać tego wszystkiego, o czym przez trzysta dwadzieścia dziewięć dni nie pozwalałem im myśleć! Myślisz, ze powstrzyma ich zakaz? Na pustyni wydarzyły się ponure rzeczy. Straciłem trzydziestu ludzi i ponad dwa razy tyle słoni. Nie mogliśmy wrócić wcześniej. A na miejscu odmawia się nam tego, co od zawsze stanowiło nasz przywilej. Jeden z niewielu, jakie mamy.

Zrzucił przez głowę bluzę z haftowanym karczkiem i wbił niesamowite, czarne źrenice w biednego Sahiba.

– Powiedz mi, jaką inną decyzję mógł podjąć? – rzekł Sahib, wzdychając. Głos mężczyzny pulsował.

Krewny kalifa wbił spojrzenie w Haku. Niemal od razu zadrżał. Zobaczył wzrok człowieka, który widział największe okropieństwa pustyni, najczarniejsze noce i największe zło.

– Mógł nas wpuścić – odparł bez cienia wahania kapitan.

– Nie rozumiem, czemu ci tak na tym zależy, Haku – ciągnął Sahib. – Przecież nie masz żony, ani dzieci. Ani nawet przyjaciela, czy eunucha…

– Ale mam żołnierzy i oni mają żony i eunuchów. I chcą kochać się dzisiaj z nimi, pić absynt, wino i tańczyć w wielkich, przewietrzonych, oczyszczonych z piasku pustyni pokojach. Chcą chociaż raz nie mieć obowiązku być czujnymi i aby, skoro zasną, ktoś inny nad nimi czuwał. Ktoś, kto ich kocha. Powiedz Sahibie, czy to aż tak dużo? Powiedz, co takiego się zdarzyło, że nie mogą tego mieć?

– Dobrze, powiem ci. Któryś z Piaseczników najwyraźniej nie ma zamiaru dziś odwiedzać żony – odparł ponuro Sahib. – Znacznie bardziej woli towarzystwo cesarskiego syna. To nie obyczaj jest wszystkiemu winny. Tylko jeden z twoich ludzi.

Haku obrzucił mężczyznę po ciemnoszarym obliczu swym odpychającym wzrokiem, po czym porwał ubranie, wiszące na jednej z belek. Był to płaszcz z barwnych piór i wyszywana, kobaltowa bluza. W drugą rękę wziął sandały, obszyte paciorkami malachitu. Cisnął to wszystko pod stopy Sahiba.

– Masz, zabierz to do cesarza i powiedz, żeby poszukał kogoś na moje miejsce. Albo wypuścił żony poza bramy miasta.

– Ale to są twoje…

– Moje oficerskie szlify… tak! Są nic niewarte, gdy armię mam w takim stanie. Weź je, wiem, że miałeś do niedawna na nie chrapkę. Ja nie mam zamiaru służyć w podobnym cyrku. A kiedy dzicy Kriglisi postanowią najechać kraj, nie próbuj mnie szukać. Będę daleko.

– Dobrze już. – Sahib wzniósł w ręce jeden z kapitańskich pasów. Po chwili oglądania rzucił wszystko na podłogę. – Opowiem wszystko do końca. Może wtedy zrozumiesz cesarza.

– Czyżby? – wzruszył brwi Haku.

– Sprawa jest poważniejsza niż mówiłem…

W chwili, gdy to powiedział, uszu obu mężczyzn doszło wrzaskliwe, gardłowe ujadanie. Sahib drgnął. Choć przypuszczał, że rozlegało się z dali, to jednak na sam dźwięk przeszły go ciarki..

– To ghule, podeszły dziś bliżej – odparł na nie postawione pytanie Haku. Głos miał znudzony, a w oczach mężczyzny czaiła się pogarda.

– Ghule?! – parsknął Sahib.

– Czy jak wolisz, demony piasku. Tak o nich mówią beduini. Wkrótce niewątpliwie poznasz ich bliżej niż zamierzałeś, bo zaczynają już rozumieć, kiedy nas nie ma na pustyni.

Haku podszedł z właściwym sobie spokojem do miednicy. Zmył ze swojej gęstej brody zielony sok.

– Czym są te… ghule? – głos Sahiba drżał. Nie bał się mężczyzn, choćby najsilniejszych. Ale to, co żyje w ciemności i wstaje z grobu? To inna sprawa.

Kapitan Haku parsknął.

– Pożerają martwych w ich grobach na pustyni, może kiedyś uznają, że żywi też są niczego sobie – rzekł monotonnie. – A wtedy nawet twój czarujący oddech cię nie uchroni, Sahibie. Zwyczajnie cię zjedzą. I każą ci na to patrzeć.

– I w żaden sposób nie da się przed nimi ochronić? – Sahib zbladł, przez co jego tłuste, choć przystojne policzki zrobiły się jeszcze mocniej grafitowe.

– No nie – wyszczerzył ostre zęby Haku – Sposób jest, przecież musi być sposób na wszystko, to porządek ustalony przez bóstwo. Posłuchaj mnie zatem: ghule są upiorami, jedni myślą, że to potępione dusze, inni, że ożywiony sen jakiegoś hasasyna. Pewnym jest natomiast, że ghule lubią historie. Uspokajają ich dobre opowieści, które trzeba im opowiedzieć. Lecz należy wiedzieć coś jeszcze. Te historie muszą im się podobać, bo jak nie, to zjadają cię kawałek po kawałku każdej następnej nocy. Trzeba przebierać nogami lepiej niż słoń i mówić tylko prawdę. One potrafią wyczuć i wyczują, że kłamiesz.

Wyraz twarzy Haku zmienił się.

– Lecz chciałeś mi coś powiedzieć, Sahibie. Słucham cię zatem.

– A… t… tak… – Sahib drżał. Trząsł się i mówił jednocześnie. – Syn… Syn cesarza jest uwodzony, to nie ulega wątpliwości, ale nie przez… przez kobietę… Cesarz zaś woli, żeby nikt nie poznał prawdy…

– Dlaczego?

– Ponieważ jego syn nie jest i nigdy nie był synem.

Arogancki uśmiech na twarzy Haku napełnił drżeniem członki Sahiba.

– No bo co by się zdarzyło, gdyby w innych państwach poznali prawdę – rzekł kapitan. – Zbiegliby się wtedy wszyscy, którym na względzie perły, opal i złoto ze skarbca cesarstwa, a którym najmniej na względzie szczęście cesarskiej córki, czy państwa. Więc więzi się ją, jak ptaka w klatce, więzi się ją tak już szesnasty rok.

W uszach Sahiba zabrzmiał ponury jazgot.

– Co to?! – warknął krewny kalifa.

– Ghule. Mówiłem już. One śpiewają.– odparł Haku.

– Czy coś takiego można nazwać śpiewem?! – oburzył się Sahib.

– Można – odparł Haku. – Śpiew je uspokaja. Też mógłbyś spróbować, wiesz? Mógłbym poprosić jednego z nich, żeby cię nauczył.

– Co? Ty z tymi kreaturami?!

– Zaraz kreaturami… Widziałeś którąś? Pewnie nie. A przecież nasza dieta niewiele różni się od nich, zakładając, że jesteśmy odrębnymi gatunkami. Ale tak, rozmawiałem z nimi, ba, nawet raz opowiedziałem im coś i w końcu mnie puściły. W zamian za niewielką przysługę.

– Jaką… przysługę?

– O, nic takiego. Pragnęli jedynie pożreć moja kochankę. Nic takiego, gdyby nie to, że tą kochanką jest cesarski „syn”.

– Co takiego?! – Zerwał się Sahib, na co Haku błysnął białkami oczu i zębów, porwał włócznię i podkładając cesarskiemu krewniakowi pod nogi, obrócił ją półkolem i zatknął drzewca na szyi mężczyzny.

– Przykro mi, ale tak już jest na pustyni, że czasami trzeba zapomnieć kogo się pilnuje i dla jakich zasad. I popilnować trochę siebie. Teraz udasz się ze mną do komnat cesarskiego syna, a w razie co powiesz, że osobiście popilnujemy go, ja i ty, dwaj zaufani, bo z jakiegoś powodu obaj nie zawierzamy naszym podopiecznym.

– Jesteś potworem! Zwierzę! – Wrzasnął Sahib, na co w oddali odpowiedział mu cały chór upiornych odgłosów.

W tymże momencie dwaj mężczyźni w jedwabnych turbanach rozgarnęli płachtę namiotu. Lecz zamiast przyjść Sahibowi z pomocą, chwycili mocno więźnia. Na szyi dowódcy gwardii zacisnął się nóż.

– Puszczaj topór – wychrypiał jeden z mężczyzn. Sahib spełnił rozkaz, po czym pozwolił się wpół prowadzić, wpół wlec, ciągnąc butami ślady po piasku.

– Wynieście mi go przed namiot i zawołajcie tu Sahrę, muszę jej coś powiedzieć – rozkazał suchym głosem Haku. – Przedtem sprawdźcie, czy aby nie schował czegoś i pozbądźcie się wszystkich pierścieni i bransolet, może ukrywać w nich geniusza. No, wołać Sahrę.

Chwilę potem brązowoskóra kobieta stanęła w wejściu do namiotu. Oparła rękę na kształtnym biodrze. Płaszcz kobiety falował od podmuchów wiatru. Ozdobione motywami jak z koszmarnego snu ramiona Sahry przykuły jak zawsze uwagę kapitana, a jej szmaragdowe, tajemnicze oczy zalśniły w skośnych powiekach. Rozcięta głęboko tunika odsłaniała lśniące potem, muskularne uda. Stopy Piasecznicy rozsypywały chłodny, wieczorny piach i nurały w nim aż po złotą bransoletę, osadzoną na kształtnej kostce.

Był to podarek od Haku, którego powszechnie uważano za kochanka Sahry, a czasem za jej ojca. Nigdy nie mówiono tego wprost, a w rozmowach zawsze wspominano o Sahrze z lękiem, jak o kimś, kto jest darem od pustyni, kto istniał zawsze, i zawsze też będzie, mimo że wygląda zupełnie jak dziecko, przemieniające się dopiero w kobietę.

– Sahra, musisz zebrać wszystkich i uchodzić do miasta. Tak, żeby was tu nie było rankiem. A jeśli ktoś spyta o mnie, to wyjechałem przed wami nocą, prosić cesarza o łaskę. Jasne?

– Niejasne – obwiodła go dzikiem, zaszczutym spojrzeniem Sahra. Tak naprawdę jej oczy mogły mieć inny kolor, ale nikt, łącznie z Haku nie miał czelności długo w nie patrzeć. A w mroku, kiedy myśleli, że ich nie widzi, lśniły zielenią. Tylko Haku wiedział, że Sahra widzi wtedy lepiej niż za dnia. Że Sahra tak naprawdę nie jest człowiekiem.

– Co niejasne? Co jest niejasne?!

– Chcę wiedzieć. Czy to prawda? – podsunęła swój podbródek w kierunku twarzy mężczyzny. Nawet nie dostrzegł, kiedy podeszła tak blisko. Musnął ją po ojcowsku w czoło, a potem przy uchu. I zaczął szeptać.

– Moje sprawy tym właśnie są – moimi sprawami. I niech nimi zostaną.

– Ty ją kochasz. – dziewczyna cała zesztywniała, jakby kto inny wypowiedział te słowa, a ona tylko słuchała.

– Kogo, kogo kocham?! – złapał się na tym, że zaciska rękę na jej szyi Haku. Poluzował.

– Pustynię. Kochasz pustynię, bardziej ode mnie, od wszystkiego… razem. Cierpisz tak, jak ja bym cierpiała, nie mając pod stopami piasku, choćby tylko na chwilę. Na jeden dzień w miesiącu nie potrafisz zapomnieć, że ona tam jest. I woła do ciebie po imieniu.

– Jest dobrą kochanką. I najlepszą dla ciebie matką. – odparł kapitan, stając w progu. Wyszedł z namiotu. Nie zobaczył, jak Sahra rozpłakała się. Długa, haftowana płachta opadła na kroki mężczyzny.

 

***

 

Następnego dnia podniesiono wielki rwetes. Wszystkie modlitewne, mosiężne dzwony, wszystkie kołatki rozegrały się i rozkołatały, a cesarz zaczął wrzeszczeć gorzej, niż ghul. Młody książę przepadł bez śladu i tylko Sahib wiedział coś o jego smutnym losie.

Wkrótce po tym zdarzeniu dowódca gwardii stanął na czele straży. Choć już nie uważał tego za tak wielki zaszczyt. Nigdy też, choć postawił to sobie za punkt honoru, nie odnalazł cesarskiej córki.

Wszyscy Piasecznicy odeszli na pustynię i nigdy nie wrócili. Z jednym wyjątkiem.

Sahib przeżył długie lata. Jako stary generał wciąż pełnił obowiązki na pustyni. W końcu, w jesieni swojego życia zaginął gdzieś na wydmach. Tam tez odnaleziono jego ciało.

W obozie beduinów, który przed swoim zniknięciem odwiedził, opowiadano osobliwą historię. Podobno Sahib przyjechał, przerażony przez kogoś, lub coś, co napotkał na pustyni. Otóż pewnej nocy pod jego posterunek podjechał osobliwy jeździec. Dosiadająca czarną klacz kobieta wyglądała, jakby wyszła spod piasku. Kurz pokrywał długie szaty i brudną od krwi twarz nieznajomej.

Sahib nie powrócił więcej do miasta. Jego ciało odnaleziono na pustyni kilka tygodni później. Mężczyźnie poderżnięto gardło.

 

***

 

 

Gdzieś daleko dwaj jeźdźcy gnali przez upiornie białe piaski. Wiatr dmuchał im w twarze.

Koniec

Komentarze

paląc oczy w słońcu - nie rozumiem...jak również tego, w jaki sposób chroniono samo miasto przed wydmami? Ich niszczycielską moc chyba każdy zna?
Ktoś bardziej wnikliwy rozwali ten tekst na kawałki.

Znajomy tytuł.

Dokładnie. Pamięta ktoś który autor napisał tekst o takim samym (lub podobnym) tytule o człowieku kreującym na swoje podobieństwo środowisko tytułowych "piaseczników" (takie owadzie kolonie)?

"Jeszcze dziś pamiętam, jak na plecach słoni, przemierzali ulice miasta. Byłem jeszcze dzieckiem. Wrażenie było może mocno wyolbrzymione. Wyglądali jak widma. Owiani legendą, tajemniczy Piasecznicy, których tożsamość znali jedynie oni sami i Imperator. Z twarzami przepasanymi brązową szarfą i turbanami na głowach."
Można by było nieco zmienić szyk zdań. Ogólnie mówiąc opowiadanie dobrze napisane i ciekawe. Dałbym 4/5. Gdybym mógł.
A wyżej chodziło mi o "Piaseczniki" George R.R. Martin.

Ciekawe, nie do końca zrozumiałe, trochę znajome (coś z Żuławskiego?)

Nowa Fantastyka