- Opowiadanie: polish - Start-up

Start-up

Cześć, jestem nowy, zanim założyłem konto trochę czytałem w dziale biblioteka i widzę, że jak ktoś tu coś wrzuca, to jest to dopracowane i autorzy serio się przykładają, i mi się to podoba. Wrzucam swój tekst do przeczytania. Tak krótko, to zauważyłem, że moim tematem jest użalanie się nad sobą, lubię pisać o bohaterach raczej słabych i to opowiadanie będzie o kimś takim.

 

Mam nadzieję, że ktoś przeczyta i pozdrawiam wszystkich!

 

 

(ostrzeżenie: kilka wulgaryzmów)

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Start-up

 

 

 

Start-up

 

1/2

 

Gdyby Piotrek nie był aż tak racjonalnym człowiekiem, gdyby ciut mniej z Politechniki Warszawskiej wzięty a bardziej może z małego miasteczka jego matki, takiego miejsca, które mogłoby wystąpić we wczesnym filmie Kieślowskiego ukazującym ludzi o szorstkich dłoniach i mokrych oczach, przed którymi same nieciekawe perspektywy, to Piotrek we wszechobecnej brei brudnego śniegu, drzewach kołyszących się nad Polami Mokotowskimi, zupełnie jak w romantycznym dramacie o wywoływaniu duchów, w ciemnych oknach zasłoniętych gęstą firanką i we wronach, których na chodnikach i gałęziach jakby więcej niż gołębi, dostrzegłby podobieństwo. Zobaczyłby, że on w sobie coś z tego świata ma, że deszcz, który przeklina pada na jego sekretne życzenie, wrony są jego kuzynkami, a osiedla z wielkiej płyty skorupą, którą cały naród sobie wytworzył nie tyle z betonu, co potrzeby odseparowania. I że Piotrek jest taki, jak każdy ponury człowiek z Kielc, Warszawy, Grodziska Wielkopolskiego lub jakiegokolwiek Grodziska. Wszędzie przecież ten sam śnieg z deszczem, surowy beton i upiorne drzewa, i w tym świecie żyją ludzie o zimnych sercach, ludzie tacy jak Piotrek Bazyliszek.

Który wracał do domu z poważnym problemem. Bankomat nie wypłacił pieniędzy a ostatni posiłek, kaszę gryczaną pokropiona olejem z kawałkiem gotowanej żółtej papryki, zjadł przedwczoraj. Deszcz jak groch bębnił o dachy i samochody, odbijał się od asfaltu tworząc nisko zawieszoną wodnistą mgiełkę, a Piotrek szedł i ogrzewał zimne dłonie w kieszeniach, w palcach obracając dziesięciogroszówkę. Miał tam jeszcze nalepkę fluorescencyjną z nocnego klubu przy Mazowieckiej i ulotkę ze zniżkami na szoty. Dotarł w końcu pod klatkę swojej kamienicy. Czuł na sobie ciężar nasiąkniętego wodą beżowego płaszczyka z H&M-u. Sztywnym z zimna palcem próbował wbić kod domofonu. Za pierwszym razem się pomylił i właśnie wtedy, od czasów pierwszej gimnazjum, gdy starsza o rok dziewczyna mówiąc łagodnie go olała,  był najbliższy płaczu. Garbiąc się z zimna, wbiegł po schodach. W mieszkaniu uderzył go zapach rozgotowanej kaszy i niepozmywanych naczyń. Dziwne, akurat ten aromat przypomniał mu, że nieoficjalnie został rzucony przez Olę, bo zupełnie oficjalnie, zabrała przecież tylko wszystkie swoje rzeczy nie wyłączając takich drobiazgów jak wyciśnięta do połowy tubka kleju do drewna. I pojechała sobie Ola. Na Mazury żeglować, a musiała mieć bardzo pilną potrzebę żeglowania, bo przecież był listopad. Czy liczyć to jako zerwanie? Piotrek miał tylko trzy procent baterii, na rozmowę nie wystarczy, a pisać esemesa w tak ważnej sprawie nie chciał. Niestety, w domu też sobie nie doładuje, bo nie miał ładowarki. Jeszcze niedawno ładowarek miał nadmiar, gdy ktoś zarzucał mu, że niczego się nie dorobił, odpowiadał, że dorobił się ładowarek, bo miał dwie, niestety jedną zgubił a drugą podarował biednemu współlokatorowi, który w końcu zdobył komórkę zbliżoną bardziej do telefonu niż kalkulatora. Nareszcie dało się z nim porozmawiać przez messenger, dzięki czemu biedny współlokator mógł przyoszczędzić na esemesach. Piotrek nieraz tłumaczył, wiesz biedny współlokatorze, z biedną to jest taki zaklęty krąg, słyszałeś na przykład o strukturalnym bezrobociu? Masz nowocześniejszy telefon, będzie ci lepiej w innych sferach życia. I tak oto Piotrek nie miał teraz żadnej ładowarki, bo gdy oddał jedną biednemu współlokatorowi, ten przestał doładowywać komórkę i za odłożone pieniądze pojechał w pizdu na żagle.

Też Mazury. Wiadomo, lasy, woda, Litwa blisko. Romantyzm. Nie, to nie mógł być przypadek, że oboje tam wyjechali. Z tą myślą Piotrek runął na kanapę. W obicie natychmiast zaczęła wsiąkać woda kapiąca z jego lichych kręconych włosów, teraz po prostu opadających płasko na czoło jak sflaczałe, zużyte kondomy. Następnie zsunął buty i zdjął wilgotne skarpety, które rzucił przed siebie celując w grzejnik. Jedna wylądowała na parapecie, druga plasnęła o podłogę. Sięgnął ręką za siebie i wymacał z blatu aneksu kuchennego rolkę papierowych ręczników. Wytarł stopy, zużyty papier zbił w kulę i rzucił za plecy celując w kosz stojący pod zlewem w zamkniętej szafce. Tak, nie miał szans na zdobycie punktu, ale coś w tym fatalnym wykluczeniu możliwości zwycięstwa go pociągało. Włączył laptop i zrobiło mu się cieplej na sercu, bo przecież miał tę przewagę nad znajdującymi się w ekstremalnie gównianej sytuacji bieda-Polakami, że był posiadaczem świetnie rozwijającego się start-upu. Napisał aplikację, która po czterech tygodniach miała sześćdziesiąt tysięcy unikalnych użytkowników i zarobił sporo pieniędzy. Szkoda, że tak trochę wirtualnie, bo wszystko szło w inwestycje. Październik był miesiącem zbyt wygórowanych ambicji. Nowy kredyt się opóźniał, jeden ze wspólników wycofał udziały i trzeba było go spłacić, więc aktualnie, Piotrek Bazyliszek, właściciel lulo.pl nie miał na bochenek chleba. Dosłownie, nie posiadał trzech złotych na chleb. Miał tylko te dziesięć gorszy w kieszeni i zniżki na szoty. Nigdy nie prowadził szklanki z miedziakami, od czasu do czasu oddawał drobniaki kasjerkom w okolicznych sklepach. Nikt go też nie poratuje, pomyślał, bo każdy miał wyrobioną o nim opinię, że patrzcie jaki to bogacz, burżuj, więc teraz co, właściciel lulo.pl będzie od nas dwie dychy na jedzenie kołował? Rozumiemy, że to jakieś nieporozumienie, prawda? Cóż, nie było opcji, poza tym plotki, głupie nadinterpretacje, że jest bankrutem, mogłyby zaszkodzić firmie.

W takich chwilach jak ta, a przeżył ich w swoim życiu sporo, zawsze miał ochotę użalać się nad sobą. Bądźmy ze sobą szczerzy, jest to darmowa i jedna z najlepszych przyjemności w życiu, niestety jak wszystko co dobre, bardzo szybko się wyczerpuje, bo od razu zjawia się Afryka. Na przykład tobie smutno, bo ktoś nie docenił twojego żartu a tam, w tej Afryce, głód, nierozbrojone miny, AIDS i hiperinflacja w co drugim kraju. A jak nie to, znajdzie się przecież sąsiad, osiemdziesiąt siedem lat, zaawansowana grzybica stóp, z winy której po schodach chodzi jak baletnica z latami ciężkiej kariery w nogach, starzec samotny i chory i przecież on ma gorzej. Albo pani Kalawata spod piątki, zmagająca się ze stwardnieniem rozsianym i nawracającym paraliżem sennym. Albo samotne matki z powiatowych miasteczek, ludzie kadłubki, ludzie drzewa, którzy naprawdę wyglądają jak drzewa, wyrastają im z rąk gałęzie, ze stóp korzenie, z oczu pędy, a kora pokrywa skórę, kilka przypadków na całym świecie, straszne, straszne, okropne, i jak on, odnoszący sukcesy Piotrek Bazyliszek, mieszkający w relatywnie zamożnym kraju, mógłby narzekać? No właśnie! Właśnie nie mógł, a to przecież tak wiele człowiekowi daje, gdy myśli sobie: jebany świat, nienawidzi mnie, wszyscy mną gardzą, jestem taki biedny, niewinny, taki wykorzystany, smutny, sam, mmmm The Smiths, kurwa.

Piotrek włączył sobie Suits, obejrzał dwa odcinki, poszedł się odlać, potem jeszcze trzy i zasnął na kanapie. Następnego dnia sprawdził konto i dalej widniało na nim czterdzieści pięć złotych, których nie mógł podjąć a szedł specjalnie kilometr do bankomatu, bo cierpiał na paranoiczny lęk przed kanarami. W telefonie trzy procent baterii. Zaryzykował i zadzwonił do banku. Infolinia. Jeśli chcesz dowiedzieć się o zleceniach stałych naciśnij… Telefon padł. Piotrek nic nie powiedział, tylko delikatnie odłożył komórkę na stolik. Wstał z kanapy i poszedł do skrzynki na listy, choć niby co tam miało się znajdować? Talon żywieniowy do Almy? Inne cymesy? Ale od kogo inne cymesy, od kogo talon żywieniowy do Almy, przecież nie pracował w żadnym korpo, żeby dostawać takie smakowite kąski, a Alma była bankrutem i sama skusiłaby się na talon żywieniowy. Może ktoś mu podrzucił pięć tysięcy złotych w szarej kopercie? A może siedem tysięcy? Otworzył skrzynkę, przewalił reklamy pizzy i dostawców internetu. Aż w ręce wpadła mu jedna ulotka, która jakby na niego w tej skrzynce czekała. Masz ochotę poużalać się nad sobą? Zaczął czytać zachłannie:

Jeśli chciałbyś jeszcze dziś użalać się nad sobą w komfortowym stanie, bez okropnych wyrzutów sumienia, że przecież Afryka głoduje a ty jadłeś dziś w miłej knajpce doskonałe foundie, które zapijałeś białym winem, jeśli chcesz czystej przyjemności smutku nad sobą, jeśli masz dosyć wewnętrznego krytyka, zadzwoń, a on zginie. Przedstawimy ci ofertę dostosowaną do twych potrzeb i budżetu.

Spełnij swe najsmutniejsze marzenia!

Fatalnie sp.z o.o

22 73 224 93

– Tylko telefon, co to jest?!

Wzburzony odwrócił ulotkę. Oprócz numeru był adres. Nie, to się nie dzieje naprawdę. Wściekły podarł reklamę sprzedawców smutku i wyrzucił sąsiadowi do skrzynki, sam nie wie dlaczego, przecież nie był wandalem, był grzecznym młodym człowiekiem. To wszystko z winy informacji, że siedziba firmy Fatalnie sp z o. o mieściła się w Piasecznie.

Dzień i noc pracował. Gdyby zrobić montaż jak siedzi przed komputerem, można by przeplatać ujęcia stukania w klawiaturę kubkiem filmowanym z góry, w którym poziom kawy odmierzałby upływ czasu. Wypił chyba z sześć czarnych, mocnych siekier. Od kofeiny następował pewnie zanik żołądka, bo w ogóle nie chciało się jeść. Później opuścił głowę na biurko i tak siedział aż za oknem zrobiło się jasno. Na śniadanie wlał do żołądka herbatę posłodzoną ośmioma łyżeczkami cukru. Ohydna, prostacka sacharoza, ale uczucie głodu nieco odpuściło. Było trochę lepiej i nawet telefon zmartwychwstał. Włączył się alarm ustawiony na jedenastą trzydzieści. To ten, na wypadek zarwania nocki. Zaraz po nim przyszedł esemes od Oli. Gdyby życie Piotrka było serialem, esemes wyświetliłby się mniej więcej u dołu kadru na niebieskawym tle o średniej przezroczystości jak w House of Cards.

– Bosz, o czym ja myślę… – Zażenowany nerwowo podrapał się po skroni. U dołu kadru napisane było mniej więcej, że jeśli chce, to może umawiać się z innymi dziewczynami i ona nie ma problemu, żeby traktować ich związek bardziej luźno. Chciał od razu zadzwonić z pytaniem czy to znaczy, że już kogoś poznała, ale wtedy telefon zdechł na dobre.

Piotrek oparł się o zlew. Stał nieruchomo na szeroko rozstawionych nogach, głowę miał wychyloną do przodu, właściwie nie to że stał, trwał tak w zupełnej ciszy i niezmiennej pozycji dziesięć, może piętnaście minut, aż zdrętwiały mu dłonie i pięty. Wolał nie wykonywać żadnych ruchów, wolał na przykład nie przywalić z pięści w lodówkę, nie wgnieść kostkami blachy i później nie musieć odpowiadać na głupie pytania kogoś, kto ewidentnie go zdradził.

Godzinę później siedział na przystanku Powiśle i czekał na pociąg do Piaseczna. Niebo wyglądało jakby pomalował je pracownik PKP szarą olejną farbą jaką pokrywa się słupy trakcyjne robiąc przy tym mnóstwo zacieków, na wszystko padał śnieg a gołębie łaziły po peronie chwiejnie, ale spokojnie jak stare kobiety z ciężkimi reklamówkami. Chuj, że Piotrek nie miał biletu. Zawsze postępował zgodnie z przepisami, lazł jak baran utartym szlakiem, bo tylko w pracy był niekonwencjonalny, a w życiu, w społeczeństwie, prawy i sprawiedliwy, zawsze na ostatnim miejscu. I gdzie go to zaprowadziło? Mówiąc ściśle, na pociąg do Piaseczna, a w niedalekiej perspektywie do skorzystania z usług firmy Fatalnie sp. z o. o.

Pociąg miejski jechał powoli, Piotrek Bazyliszek patrzył przez szybę, na której wysychający deszcz zostawiał zacieki. W kieszeni tylko klucze i od trzech dni martwy telefon. Piotrek sam nie wie, po co go zabrał. Stał w przejściu obok WC, w pierwszym wagonie licząc od kabiny maszynisty. Konduktorka, ścięta na jeża kobieta o sympatycznym uśmiechu, pękatym brzuchu i łokciach nieco odstających od korpusu, upodabniających jej sylwetkę do kury, zajęta była grupą młodych ludzi robiących sobie z niej jaja. Nawet do niego nie podeszła. Na stacji było pusto, Bazyliszek szedł wolnym krokiem po peronie. W wyrwie po niedokończonych pracach remontowych błyskało oko kałuży, a w niej dryfowała bułka z niedojedzonego kebaba. W tej czarnej wodzie odbijało się niebo, druty trakcji i dwa gołębie spacerujące wokół, namokniętym pieczywem żywo zainteresowane. Jakiż smutek, jakież vanitasy w tym Piasecznie się odpierdalają. Piotrek trochę zwiesił się na widoku bułki i gołębiach, dopiero po chwili poszedł w miasto. Skręcił z głównej ulicy pełnej banków, aptek i salonów telefonii komórkowej, w węższą, a po paru krokach znalazł się przed odświeżoną kamienicą z pozłacaną tabliczką przy wejściu, w której mieściła się szkoła językowa, centrala firmy kurierskiej i Fatalnie sp. z o.o. Zadzwonił domofonem i od razu został wpuszczony. Sprzedawcy smutku z Piaseczna zajmowali parter. W środku mało przytulnie, aseptycznie, ultraczysto, jak w poczekalni bardzo, ale to bardzo drogiej kliniki. Usiadł na twardej, skórzanej kanapie w kolorze pomarańczowym. Było mu trochę ciasno, kolanami dotykał szklanego stolika, na którym poukładano foldery reklamowe pełne zdjęć uśmiechniętych ludzi, drogich samochodów i profilówek z Facebooka, które dostały większą liczbę polubień niż liczy sobie ludność Słowenii. Zaczął przeglądać jeden z katalogów. Na kilku pierwszych stronach umieszczono zdjęcia pomagające zmienić myślenie. Dzieci na kiermaszu ciasta w szkole podstawowej w Lagos. A później tylko lepiej. Panorama finansowego centrum Nairobi, nowoczesne stadiony w RPA, roześmiani chłopcy ganiający na świeżym powietrzu za piłką. Nie że bez nogi, wszyscy mieli kończyny do pary, mieli nawet koszulki Realu, Barcelony i Chelsea, nie do końca z tego sezonu, ale zawsze to koszulki, a nie pokrwawione bandaże, na których przysiadają muchy.

Odłożył katalog. Poza nim w poczekalni były tylko trzy osoby. Chłopak i dziewczyna z małym dzieckiem, które zanosiło się nieustannym, ale cichym płaczem, zmuszającym rodziców do irracjonalnych reakcji. Cmokali do niego albo dmuchali w nos.

– Pan Bazyliszek – rzekła ospale recepcjonistka. – Może pan podejść?

Wstał i bardzo sztywno ruszył do kontuaru. Położył wilgotne ręce na imitującym masę perłową blacie. Przełknął ślinę.

– W tym załączniku wpisał pan numer karty…

Piotrek zbladł, długo musiał czekać aż dokończy, bo recepcjonistka schyliła się i szukała czegoś w szufladzie – …tej, no… debetowej! A my honorujemy kredytowe. Tu proszę wypełnić jeszcze raz druczek. Jeśli nie ma pan karty kredytowej, może pan zapłacić gotówką.

Wziął formularz i szybkim krokiem wrócił na kanapę.

– Należność ściągamy dopiero po pierwszym cyklu couchingowym – usłyszał za sobą miły głos recepcjonistki. Obrócił się i posyłał blady uśmiech. – A dziś tylko symboliczna opłata w wysokości dwóch złotych. Wspieramy sieroty w Afganistanie.

Symulowanie gorączkowego przeszukiwania kieszeni.

– Nie, nie, to pan mi położy tutaj jak będzie wychodził – stuknęła paznokciem w blat z masy perłowej.

Piotrek Bazyliszek znalazł się w tarapatach, ale nic straconego, miał czas żeby wymyślić jakiś plan.

– Okej – odpowiedział krótko i jeszcze raz wypełnił formularz.

 

Jego prowadząca nazywała się Agata Sowa. Gdy opuściła wzrok wpisując coś do laptopa, dokładnie się jej przyjrzał. Drobne rysy, w sumie ładna, ale zapomniałby o niej zaraz po wyjściu z biura. Później nieznacznie obróciła się w fotelu i sięgnęła po torebkę, wtedy podziwiał kształt odsłoniętego ramienia, szyję, nos i nadgarstki. Naprawdę ładna, w sumie szkoda będzie zapominać. Prowadząca położyła przed sobą jeden z folderów, ale inny niż te z poczekalni.

– Mamy dwa podejścia. Pierwsze to zmiana myślenia, trochę tej całej magii z programowania neurolingwistycznego. Ale powiem panu tak prywatnie, że to moim zdaniem wychodzi z mody. Szał na to był dziesięć lat temu. Stawiamy bardziej na metodę ujednolicania i algezjologię afirmatywną. To właściwie to samo, w sensie, ujednolicanie jest narzędziem algezjologii afirmatywnej.

– Mhm – pokiwał głową.

– Chodzi o to, żeby przez jakiś czas pożyć jak ci ludzie, przez których nie może pan pozwolić sobie na czysty smutek nad sobą. Moim zdaniem, jedną z podstawowych i zupełnie normalnych potrzeb współczesnego człowieka, no nie. Wtedy będzie pan miał swoje zmartwienia, plus te, które pana zdaniem stały wyżej. No i pana cierpienie będzie dzięki ich doświadczeniu doskonałe. Widzę, że trochę wytrzeszcza pan oczy…

– Wcale nie – zaśmiał się. – Ale to rzeczywiście trochę niesamowite.

– Prawda – Agata przekręciła głowę i skrzywiła się kpiarsko jakby była koleżanką ze studiów – Dziwne strasznie! Też pomyślałam na początku, że to jakiś pseudointelektualny bełkot, ale twórca tej metody, pan profesor Jarema Krauskievicius, to geniusz. Moim zdaniem, on myśli zupełnie inaczej niż ja i… – spojrzała na niego przymykając oczy i zrezygnowała z tego, co chciała powiedzieć – większość ludzi. Profesor myśli po prostu oryginalnie. Niezależnie. Na przykładzie, wyjaśnię, co dostanie pan w pakiecie. – Podniosła się z fotela. Szybkim ruchem ręki poprawiła szarą spódnicę i podbiegła chwiejąc się na obcasach do szafki. Wyjęła z niej ośmiościenną bryłę z czarnego plastiku. Wyglądała zbyt tanio na metal. Prowadząca Agata usiadła naprzeciw Piotrka, wcisnęła jakiś przycisk pod biurkiem i rolety zjechały w dół. W biurze zapanował półmrok, a Piotrek zaczął szyć nogą trzęsąc delikatnie stolikiem. Agata nacisnęła czarną bryłę u nasady, z góry zaczął ulatniać się strumień pary. Serio chcecie wciskać taką taniochę, pomyślał, jakieś sztuczki jak na zlocie masonów, powiedzmy w nowobogackim dworku pod Kaliszem? Agata spojrzała na Piotrka i uśmiechnęła się niewinnie. Ośmiościan zaczął dzielić sam siebie na pół, a podstawa zaczęła wysuwać się w jego stronę. To był futerał, z którego Agata wyciągnęła oszroniony klucz. Piotrek poczuł, że w pokoju robi się coraz chłodniej.

– Klucz musi być zimny i nie lubi światła – wyjaśniła.

– Dlaczego? – zadał całkiem przytomne pytanie.

– Profesor Krauskievicius tak zaleca.

– A dlaczego trzymacie klucz w ośmiościanie z czarnego plastiku? Nie wiem, po co o to pytam. Ta firma funkcjonuje na niby?

– Niech pan położy rękę na stole.

– Ale nie wbije mi pani noża?

Agata zaśmiała się krótko i zbyt głośno, jak można zaśmiać się z grzeczności do suchego dowcipu.

– No dalej, czy może się pan boi, bo możemy przerwać.

Piotrek Bazyliszek położył drobną, spoconą dłoń zaraz obok ręki prowadzącej.

– Teraz wejdzie pan do systemu integralnego zamka, opracowanego przez profesora Krauskieviciusa – po tej stanowczo zbyt lapidarnej informacji, przyłożyła klucz do wewnętrznej strony dłoni sceptycznego klienta. Poczuł delikatne ukłucie, a później doznał natychmiastowego uczucia upalenia a dalej, czegoś jeszcze głębszego, jak po halucynogennych grzybach. Zobaczył jak klucz zanurza się w skórze, ale nie było w tym żadnego bólu, jakby nie był człowiekiem z krwi i kości tylko kukłą z silikonu. Agata patrzyła na niego spod przymkniętych powiek, teraz dostrzegł, że kredka którą podkreśliła oczy była nieco rozmazana, że na rzęsach Agaty były grudy tuszu, że ten tusz był tani, dostrzegł, że Agata mieszka na Pradze w kawalerce ze wspólną łazienką w korytarzu, często nie ma ciepłej wody i musi dzielić ten obskurny pokoik z jakimś zarośniętym Azerem, studentem bałkanistyki, który jak ma ramadan, to się nie myje i śmierdzi. Piotrek widział bardzo dużo, widział jak Agata kupuje tani humus w Biedronce i martwi się, że przecież ona zawsze będzie na śmieciówce za niecałe dwa tysiące, że co będzie z jej ojcem, gdy dopadnie go demencja, że się nie utrzymają. I słusznie się martwiła. Bo demencja dopadnie,  bo śmieciówka do śmierci i się nie utrzymają.

– Jeśli ma pan teraz jakieś wizje, to efekt uboczny znieczulenia oraz instalacji.

Klucz z mokrym odgłosem wysunął się z otwartej rany, która natychmiast się zamknęła i pozostała po niej tylko czerwona kropka. Żadnej krwi. Wrażenie narkotycznej bani zelżało i po chwili Piotrek czuł tylko lekkie mdłości jakie wywoływała u niego choroba lokomocyjna.

– Gratuluje, ma pan stwardnienie rozsiane. To znaczy, jest pan zdrowy, ale będzie pan spotykał różne osoby, które będą pana traktowały jak chorego. Niektórzy pracownicy, niektórzy sąsiedzi, widzę tu – spojrzała w laptopa – że nawet jedna osoba z rodziny. Proszę się nie martwić, to zupełnie odwracalne. Mamy po prostu pewien system, lokalny bank informacji oraz ludzi w sieci. Będzie pan kupował w aptece leki, ale to będzie placebo. Będzie pan jeździł na rehabilitację i miał swojego lekarza oraz instruktora, ale to będą dobrze odegrane role. Będzie pan zdrowy, ale stworzymy panu kontrolowane warunki, bardzo realistyczną symulację życia chorego na stwardnienie rozsiane. Bez większości niedogodności, a z wszystkimi plusami i ogromną porcją czystego smutku nad samym sobą.

Bazyliszek patrzył na nią chwilę i wydawało mu się, że Agata Sowa jest najpiękniejszą istotą na ziemi, a może to po prostu znieczulenie jeszcze buzowało w głowie. Krytycyzm go opuścił, miał tylko jedno pytanie:

– Jeśli będę chciał, czy będę mógł w to wejść głębiej?

Od razu wiedziała, o co chodzi:

– Najgłębiej jak można, wyłączając oczywiście samą chorobę. Ale niektóre mniej uciążliwe objawy też możemy symulować. To jest oczywiście opcja premium.

– Przedstawiła mi pani tylko jeden pakiet, są jeszcze inne… produkty?

– Jasne. Większość to choroby oczywiście, ale wysyłamy też niektórych do Afryki i obecnie… na pogranicze Turcji z Syrią. Ale nie polecam. Droższa opcja, a bardziej przypomina grę miejską niż prawdziwą symulację nieszczęścia. I nie korzysta z systemu integralnego zamka profesora Krauskieviciusa.

– Tłumaczył pani jak to działa?

– Działa i koniec. Jak mówiłam, najlepsze są choroby. Może pan też kupić pakiet z wirusem HIV. Będzie miał pan zaaranżowane życie z zakażonymi, umieścimy pana w społeczności narkomanów, będzie pan chodził na… nie wiem jak to się nazywa, chyba spotkania anonimowych heroinistów czy coś takiego. Tu akurat można ciekawie dogrywać scenariusze. Ale moim zdaniem, HIV jest trochę efekciarski, szpanerski powiedziałabym. Rak i pisanie blogów o nim to też niezła tandeta moim zdaniem. Stwardnienie rozsiane jest najlepsze, jest w tym pewna szlachetna powściągliwość, klasa. Jeszcze lubię Huntingtona i bezpłodność.

Piotrek miał wrażenie, że Agata Sowa jest poważnie zaburzoną osobą.

– Przepraszam, coś nie tak z moją ręką? – zapytała.

– Jak to? – odezwał się dopiero po upływie dwóch sekund, gwałtownie podnosząc głowę.

– Wpatrywał się pan w moją dłoń. Całkiem intensywnie. Myślałam, że coś pan zauważył – wyjaśniła z zakłopotanym uśmiechem.

– Nie, nie, zamyśliłem się.

Agata schowała klucz do czarnego ośmiościanu i zamknęła go w jednej z szafek. Piotrek wychylił się ze swojego krzesła i dojrzał, że wewnątrz wbudowano sejf, właśnie tam trzymano klucz do integralnego zamka, czymkolwiek on był. Może zwykłym szwindlem z użyciem psychoaktywnych substancji i marketingowo-psychologicznego pustosłowia, a może największym wynalazkiem w historii dążenia ludzkości do szczęścia od czasu… tabletki extasy i muzyki rave. Piotrek był z roczników siedemdziesiątych.

– Przepraszam, ale muszę zapytać. – Agata usiadła z powrotem w fotelu i złożyła ręce w piramidkę jakby to był program publicystyczny. Czy to pan? – spytała mrużąc oczy i przekrzywiając głowę na bok z kpiarskim uśmiechem.

Piotrek milczał, aż w końcu zbyt szybko, automatycznie wyrzucił z siebie:

– Tak, to ja.

Uśmiechała się patrząc na niego w oczekiwaniu na dalsze wyjaśnienia.

– Znaczy, chodzi pani o portal?

Kiwnęła głową.

– Tak, to ja. Dokładnie ten Piotrek Bazyliszek od lulo.pl.

– Uwielbiam, jest naprawdę świetny. To znaczy, moim zdaniem. – Wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni, ale szybko się wycofała. – Miał pan świetny pomysł.

Okej, zdawał sobie sprawę, że był klientem a z pochwał prowadzącej trzeba odjąć jakieś siedemdziesiąt procent zachwytu, ale poczuł bardzo miłe ciepło rozlewające się w piersi, że taka dziewczyna jak Agata prawi mu komplementy. Od Oli nigdy nie słyszał nic miłego. Tak właściwie słyszał, ale zupełnie nie to, co chciał usłyszeć.

– Skoro tak, chyba mogę sobie pozwolić na przedstawienie jeszcze jednej rzeczy z naszej oferty. Oczywiście, tego panu nie proponuje a nawet zaklinam, żeby pan nigdy nie skorzystał z tej opcji. Potrzebujemy ludzi takich jak pan.

To akurat zabrzmiało nieco sekciarsko, Piotrek przywarł mocniej do oparcia, wycofał się trochę, ale nadal na jego twarzy był ten leniwy, miękki uśmieszek samozadowolenia. Agata spojrzała mu w oczy, a on opuścił na chwilę wzrok. I wtedy stres, który wiązał mu serce i sprawiał, że dłonie były ciągle wilgotne, ustąpił. W zagłębieniu, gdzie wykładzina była dociśnięta przez masywną nogę biurka, leżało pięć złotych. Będzie za co opłacić sieroty w Afganistanie, uniknie kompromitacji. Miał co prawda dosyć prosty pomysł, chciał powiedzieć, że niby nie ma drobnych i pójdzie do sklepu rozmienić, ale obarczone było to ryzykiem, że recepcjonistka będzie miała wydać lub może ktoś w poczekalni z kieszenią pełną drobnych i uprzejmym uśmiechem dopełni jego upadku. Zatem ta pięciozłotówka spadła mu z nieba, jak w recepcji wydadzą resztę, kupi jeszcze chleb. Zastanawiał się, jak zgarnąć monetę, gdy prowadząca Agata Sowa opowiadała o opcji premium gold.

– Z naszą najlepszą opcją jest trochę jak z fight clubem. Pierwsza zasada, nie mówimy, że mamy opcję premium gold – zaśmiała się z firmowego żartu. – Powiem panu, że to takie igranie z ogniem, mi się podoba ryzyko, podziwiam ludzi, którzy się na to decydują, bo to jest prawdziwe, a nie jak tandeta z rakiem, pisaniem bloga czy fejkowym wirusem HIV. Krytykowałam HIV, że jest zbyt efekciarski, ale tutaj, panie Piotrku, ten HIV jest naprawdę.

Pięciozłotówka wysunęła się spod krawędzi podeszwy, którą Bazyliszek przesuwał po wewnętrznej stronie biurka. Spojrzał na Agatę:

– Dajemy namiary na prawdziwych ćpunów, co nie. Dają w żyłę brudnymi igłami. To jest dostępne tylko dla zdecydowanych i zdesperowanych klientów, bez umowy. Moim zdaniem, jazda po bandzie – obracała długopis w dłoni, dalej się uśmiechała, ale delikatnie przygryzła dolną wargę. – Ale jak mówiłam, to nie dla pana – wysunęła różowy język i cofnęła go szybko za lekko przezroczyste, białe zęby.

– Pani żartuje?

– Mam w sejfie folder do opcji premium gold. Mogę panu pokazać.

Piotrek schylił się pod biurko i zdecydowanym ruchem sięgnął po pięciozłotówkę. Wyprostował się na krześle. Wtedy telefon ożył w jego kieszeni. Alarm ustawiony na szesnastą trzydzieści, na wypadek gdyby po zarwanej nocce był zbyt nieprzytomny, by wstać o jedenastej. Wyciągnął komórkę, wykręcił numer i przyłożył do ucha.

– To nie moja sprawa, ale mógłby pan powiedzieć, gdzie pan dzwoni.

– Na policję – odparł krótko.

Zaśmiała się.

– Ale… – wstała z fotela i ruszyła za Piotrkiem, który już opuszczał biuro.

– Dlaczego?

– Zwariowała pani? Zarażanie ludzi HIV-em? Dzień dobry, ja chciałbym złożyć zawiadomienie o przestępstwie…

– Ale proszę, no co pan robi, co pan w ogóle odpierdala teraz – prawie krzyknęła, ale udało jej się opanować głos, który już wyrywał się do krzyku. Byli w recepcji.

– Firma z Piaseczna, tak, narażają zdrowie i życie swoich klientów.

– Piotrek, błagam cię, wyrzucą mnie – Agata wczepiła się palcami w jego ramie, gdy był już na ulicy. – Niech pan to odwoła, niech pan powie, że to głupi żart.

– No, wysyłają klientów do ludzi zakażonych HIV, żeby z nimi ćpali, żeby ich życie było jeszcze bardziej nieszczęśliwe.

W końcu Agata Sowa pchnęła Piotrka i zupełnie zrezygnowana usiadła na schodkach białej kamienicy. Pocierała palcami czoło a czarne łzy z tuszem spływały po jej zaczerwienionych policzkach. Zaczął padać śnieg z deszczem. Piotrek zakończył połączenie i wtedy komórka zdechła. Zauważył, że dziewczyna płacze, usiadł obok i narzucił na jej ramiona swój cienki, beżowy płaszczyk z haemu:

– To nie pani wina, nic pani nie zrobią, będzie dobrze, ale chyba pani rozumie. No, nie można pozwolić na takie rzeczy. To szaleństwo, przestępstwo.

– Może i tak. Ale pan też nie rozumie. Ojciec chyba zawału dostanie jak się dowie. Wystarczy, że mój brat zrobił z niego wrak psychiczny. Tata to porządny człowiek, on myśli, że narkotyki to zażywają tylko przestępcy i prostytutki, a mój brat rozprowadzał amfetaminę i teraz siedzi w więzieniu. A ja chciałam pokazać, że tata może być dumny ze swoich dzieci, a też byłam dealerką. Dealerką chorób. Dealerką nieszczęścia. Panie Piotrku, ja jestem taką głupią suką.

– Pani Agato… Agata, przestań pieprzyć. Jesteś mądra, jesteś świetnym sprzedawcą. Nikt nigdy nie powiedział mi tylu miłych rzeczy, ile ty powiedziałaś w ciągu piętnastu minut.

– Może i masz rację. Ale to dlatego, że jestem dealerką nieszczęścia, jestem dealerką chorób, więc jestem w tym do dupy, bo nie powinnam mówić ci tych wszystkich miłych rzeczy.

I siedzieli tak na schodach kamienicy, moknąc w oczekiwaniu na policję. Agata zapłakana, wycierała nos palcami, a Piotrek zgarbiony od zimna, ściskał w garści pięciozłotówkę, którą mógł wydać na chleb i może jakiegoś tańszego batona.

 

2/2

 

Pięć dni później na konto Piotrka Bazyliszka wpłynęło prawie trzy tysiące złotych. Wychodząc do Kerfa zaśpiewał sobie:

– Boże jak się cieszę, z tych króciutkich wskrzeszeń, kiedy pełną kieszeń znowu mam. Tak, Klaus Mittfoch, Piotrek czytywał„Machinę”, słuchał Trójki i urodził się w latach siedemdziesiątych.

Fizycznie czuł się słabo, cienko jak kartka papieru, którą pomiata najdrobniejszy podmuch. Może i był niedożywiony, niewyspany przez kawę i pracę, szedł krokiem jakby nie do końca dociśniętym do ziemi, ale w jego sercu rozgrywał się prawdziwy konsumpcyjny karnawał. Kupił frytki, monte, pęto pleśniowej kiełbasy fuet, serowe kabanosy, pomarańcze, nie wiadomo po co tłuszcz z kokosa, masę truflową, kilka butelek piw rzemieślniczych, ostre naczosy i trzy rodzaje pieczywa. Miał konserwatywne upodobania, ziemniaki, leniwe, flaki, ale sensem karnawału jest nie tylko, że na bogato, przecież głównie chodzi o to, że świat staje na głowie, więc teraz jego kuchnia miała stanąć na głowie.

– Lubię się zaszywać, Lubię nadużywać. Szukam wciąż okazji i je mam…

Napisał na Facebooku dwie wiadomości do Oli, których nie wyświetliła. Biedny współlokator ciągle nie wrócił z ładowarką, chociaż to akurat nie problem, bo teraz mógł kupić nową, dziura budżetowa po wycofaniu inwestora nadal czekała na wypełnienie, ale płynność firmy była zachowana, a Piotrek Bazyliszek radował się. Gdy otwierał drzwi do mieszkania, gruby sąsiad z góry, wąsaty emeryt co całe życie na głowie nosił pseudokaszkiet, w dłoni reklamówkę i trzydzieści lat zasuwał w Pekaesie, podszedł, poklepał go po ramieniu i powiedział:

– Trzymaj się młody. Nie pękaj, stary nie jesteś, będzie dobrze!

Przez chwilę zastanawiał się, o co chodzi, dopiero gdy rozpakowywał w kuchni zakupy i zauważył na wewnętrznej stronie dłoni czerwoną kropkę, przypomniał sobie całą historię z Agatą Sową, integralnym kluczem i firmą Fatalnie sp. z. o. o. To wszystko zdarzyło się niedawno, ale w jego pamięci zdążyło, powiedzmy, pokryć patyną lub upodobnić do snu. Bo czy naprawdę włożyła mu ten chłodny klucz w dłoń? Spojrzał na znamię. Było. A sąsiad, który zachował się cokolwiek dziwacznie, też przecież istniał w fizycznym świecie, a nie że ktoś coś sobie tutaj marzył. Piotrek rozłożył frytki na blasze wyłożonej folią aluminiową, doprawił je solą i ziołami, polał oliwą z oliwek, po czym wstawił do piekarnika. Ktoś zapukał do drzwi. Pierwsza myśl: Ola. Druga myśl: Biedny współlokator. Trzecia myśl: Policja. Może prowadzą dochodzenie w sprawie Krauskieviciusa i jego chorego biznesu. Wytarł palce tłuste od oliwy w papierowy ręcznik, po czym poszedł otworzyć. I może to był właśnie ten moment, który linię jego życia rozdwoił i teraz nie było już Piotrka Bazyliszka, tylko dwa Bazyliszki na kompletnie różnych osiach czasu. A ten drugi, o którym tutaj nie będzie mowy, został przy frytkach, po prostu poczekał aż pukanie ucichnie i był do końca życia taki sam. Bowiem wszystko co do tej pory robił Piotrek, było logicznym rozwinięciem warunków w jakich się urodził, rodziny jaką miał i znajomych, których poznawał. Studia, posady, odwiedzane knajpy, objeżdżane festiwale muzyczne, słowem wszystko zgadzało się z podobnymi jemu osobami funkcjonującymi w środowisku. Ale dopiero teraz linia życia uległa rozdwojeniu i mogła pobiec w różnych kierunkach, stało się to dopiero w momencie, gdy na progu mieszkania Piotra Bazyliszka stanął profesor Krauskievicius z nastoletnią dziewczyną i Agatą Sową.

 

– Nigdzie nie wyjdę, zniszczył mi pan życie!

Piotrek wzruszył ramionami:

– Może pan zostać do jutra, ale jeśli się pan nie wyniesie, zadzwonię na policję.

Tym razem Krauskievicius zareagował wzruszeniem ramion:

– Niech pan dzwoni, wgrałem się do systemu, w którym komendant główny jest moim dłużnikiem. Ocaliłem mu życie.

– Mhm, więc chyba nie musi się pan przejmować i dalej prowadzić swój biznes.

– Pan nic nie rozumie.

– Tak – potwierdził Bazyliszek.

– Nie boję się waszej policji. O moim wybryku dowiedziały się siły naprawdę potężne.

Zatem profesor Krauskievicius był mitomanem i paranoikiem. Niestety, żeby uspokoić się taką myślą, Piotrek musiałby zignorować epizod z sąsiadem zachowującym się, jakby naprawdę uczestniczył w systemie integralnego zamka, czymkolwiek ten system był. Tymczasem Krauskievicius i Agata Sowa siedzieli na jego kanapie razem z jakąś nastolatką grającą na telefonie i naprawdę nie zamierzali wychodzić. Profesor był niski, na łukach kościstych wzniesień ponad oczodołami miał nieuczesane brwi a oczy zasnuwała mu mgiełka błyskotliwej inteligencji. Ściskał między udami skórzaną walizkę, zamkniętą mosiężnymi zatrzaskami. Agata siedziała na samym brzegu kanapy w beżowych kozakach. Ubrała pomarszczoną spódniczkę i dżinsową kurtkę narzuconą na szary, wyblakły t-shirt. Jej dłonie o zgrabnych nadgarstkach spoczywały na zetkniętych ze sobą kolanach. Patrzyła nieobecnym wzrokiem w ścianę. Wyglądała jak osoba, która przeżyła wypadek i przed chwilą wydostała się ze zmiażdżonego samochodu.

– Czy mogę dostać szklankę soku? – odezwała się nastolatka znudzona grą na telefonie. Była wzrostu Krauskieviciusa i miała jego oczy, ale na szczęście nie brwi. Ubrała się zdecydowanie bardziej adekwatnie do zimnego listopada niż Agata, z drugiej jednak strony, w tym kremowym swetrze z puszystej wełny wyglądała trochę jak owca. Zadając pytanie o sok, podrapała się nieco zakłopotana po rumianym poliku.

– Sprawdzę, ale chyba mam tylko pomarańcze. A może być herbata?

– Może być – odpowiedział za nią Krauskievicius – córka jest zdecydowanie zbyt wybredna. Prawda, Aldona?

Dziewczyna opuściła głowę. Chwyciła za telefon, niestety zbyt późno, by ukryć zawstydzenie słowami ojca.

Na środku pokoju stały trzy podróżne torby. Oni naprawdę zamierzali wprowadzić się do Piotrka.

– Skoro zniszczyłeś mi interes, to teraz będę u ciebie mieszkał. Nie mogę działać, bo dopadną mnie potężne siły. Nie masz pojęcia, co oni mogą zrobić z człowiekiem – wyszeptał Krauskievicius, wyraźnie przestraszony.

– A ty, co tutaj robisz? – Piotrek zwrócił się do Agaty.

– Ukrywa się – odpowiedział za nią profesor. – Ale nie przed policją tylko znajomymi i ojcem… Poprosiła, żeby wgrać mu taki system informacyjny, w którym zginęła w wypadku razem z matką. Ona nie ma dokąd pójść.

Piotrek myślał, że system to tylko informacja, ale okazuje się, że zmienia też świadomość. Nie, to było niemożliwe. Niemożliwe, a jednak do wielu bardziej niemożliwych rzeczy musiał się teraz przyzwyczaić.

W ciągu trzech tygodni ich życie ustabilizowało się w kilku aspektach. Piotrek nie był człowiekiem, który za wszelką cenę realizuje cel, brakowało mu determinacji, żeby wyrzucić Krauskieviciusa, jego córkę i Agatę z domu. Zresztą, ta ostatnia trochę mu się podobała, a Ola po powrocie z Mazur ciągle milczała, z jej Facebooka wywnioskował jedynie, że zatrzymała się u ojca, właściciela mokotowskiego mieszkania, w którym obecnie mieszkał z litewskim naukowcem, jego nastoletnią córką i asystentką. Biedny współlokator pochodził z Katowic, też nie wrócił do Warszawy i nie dawał znaku życia. Krauskievicius gotował i sprzątał, a Aldona głównie siedziała przed lapkiem i chodziła do szkoły. Najbardziej bierna była Agata. Żyła z odprawy jaką wypłacił jej Krauskievicius. Pieniądze topniały a ona cały dzień zamulała w pokoju biednego współlokatora albo oglądała telewizję. Wychodziła czasem na balkon żeby zapalić i do sklepu, a wszystko to w ciemnych okularach. Ściągała je tylko do snu. Gdy Aldona zarzuciła jej, że to nie żaden kamuflaż przed znajomymi, tylko nosi okulary by ukryć oczy opuchnięte od płaczu, obraziła się i przez trzy dni nie wyszła na balkon zapalić. Potem jej przeszło i nawet zaczęła oglądać z Piotrkiem seriale. Wciągnęli wszystkie sezony Breaking Bad. Po każdym seansie pogrążali się w zażartych kłótniach o ulubionych bohaterów. Agata kibicowała Walterowi, Piotrek uważał go za strasznego śmiecia i zwyrodnialca.

Najbardziej atmosferę psuł Krauskievicius. Był geniuszem, ciągłe gadał o jakichś koncepcjach, ale nic z nimi nie robił, popadł w pesymizm i wszedł w rolę kury domowej żyjąc przekonaniem, że nie warto robić nic nadzwyczajnego, bo w życiu już tak jest, że wszystko obraca się w gówno. Poza gotowaniem i sprzątaniem, krytykował swoją córkę, która niby była zdolna, ale leniwa i najlepsze oceny jakie przynosiła to cztery minus. Krauskievicius czepiał się też pasożytnictwa Agaty, mogłaby chociaż czasem rozwiesić pranie albo obrać ziemniaki do obiadu, zrzędził. Kazała mu stulić gębę i oskarżała o zrujnowanie życia.

– Ostrzegałem cię, że to ryzykowny projekt! Sama chciałaś!

– Szkoda, że na końcu, to ja wszystko straciłam.

– Przecież i tak nic nie miałaś!

– No właśnie! Moim zdaniem, dałeś mi nadzieję, że coś dostanę i ją zabrałeś. Jak psu!

I tak to wyglądało. Zanim Piotrek poznał Olę, przez dziesięć lat był singlem, później rok w związku a gdy został porzucony, w parę dni dorobił się całej toksycznej rodziny.

Czasem Krauskievicius z przewieszoną przez ramię ścierką do naczyń siadał za nim i go irytował. Tym, że był taki błyskotliwy. Piotrek potrafił parę dni siedzieć nad problemem, a profesor między zmywaniem garów a mopowaniem podług, rzucał od niechcenia trzy warianty rozwiązania, po czym szydził z prostych błędów i schematyzmu w myśleniu Piotrka. Życie w takim domu było nie do wytrzymania.

Pewnego dnia po powrocie z pracy, zastał w domu tylko Aldonę. Siedziała w tym owczym, białym swetrze i wkuwała biologię. Bazyliszek rzadko rozmawiał z córką Krauskieviciusa, bo też jakie mógł mieć wspólne tematy z zakompleksioną piętnastolatką. Poza tym, nie podobała mu się w przeciwieństwie do Agaty. Był ogólnie w kiepskim humorze, bo jeden ze wspólników zarzucał mu, że nie zrobił nic jeśli chodzi o znalezienie nowego inwestora. I jeszcze koledzy z pracy mu pocisnęli, żeby nie liczył na taryfę ulgową, bo ma stwardnienie rozsiane. Po skończonym spotkaniu, poklepali go po plecach i powiedzieli żeby się trzymał.

– Chcesz coli – zapytał, ale córka profesora nawet na niego nie spojrzała, tylko smutno pokręciła głową. Nalał sobie szklankę i na wszelki wypadek Aldonie też. Wszedł do salonu, postawił szklanki na stoliku z prasą i usiadł obok dziewczyny.

– A gdzie profesor i Agata?

– Pojechali do oceanarium.

– W Warszawie jest oceanarium?

Wzruszyła ramionami.

– A ciebie czemu z nimi nie ma?

Milczała, ale w końcu powiedziała:

– Ryby są nudne.

– A czego się uczysz?

– Mam do poprawy sprawdzian z genetyki.

– I jak idzie?

– Cały ten eksperyment z ziarenkami fasoli. Nic z tego nie łapię.

Piotrek wziął łyk coli i spytał czy może zobaczyć. Akurat dla niego genetyka była jedyną ciekawą rzeczą z całej biologii. Wytłumaczył jej cały dział i zauważył, że rola nauczyciela niebezpiecznie zaczyna go pociągać. Gdy udzielał jej korepetycji, wyobraził sobie taki montaż z muzyką – oboje mają białe kitle i notują jakieś wyniki. On pokazuje jej rozciętą żabę, rozpisuje na tablicy kod genetyczny a na końcu oglądają fasolki na szkiełkach. Aldonie z początku nie idzie, na widok żaby wybiega zwymiotować, sfrustrowana w sekwencji kodu zamiast wpisać a-u-g-c-g-c pisze a-c-g-c-h-u-j-o-w-e wszystkie fasolki wychodzą gładkie. Po wielu próbach, wycina żabie nerkę, rozpisuje ludzki genom z pamięci i uzyskuje nareszcie jedną pomarszczoną fasolę. Wtedy zbijają piątkę a w podkładzie muzycznym leci cały czas Don`t Ask Me Why Billy Joela.

Później rozmawiali o Breaking Bad. Okazało się, że Aldona też nie lubi Waltera.

Tego dnia Piotrek pomyślał, że to jakimś cudem może się udać. Trudno było nazwać dziwny twór jakiego był częścią, nie wiedział kim byli dla niego obcy w gruncie rzeczy ludzie, ale poczuł, że chce by to trwało.

Po tygodniu zjawiła się Ola. Niestety nie sama. Przyszła z ojcem.

– Do końca miesiąca masz się stąd wyprowadzić – takie słowa usłyszał na wstępie, ale gdy niedoszły teść, emerytowany policjant z płaskim nosem boksera, zobaczył, że nielegalnie mieszkały tu jeszcze trzy osoby, wściekł się i zażądał natychmiastowej wyprowadzki.

– W umowie jest miesięczny okres wypowiedzenia – odgryzł się Piotrek.

– Nie pieprz mi o umowie! – ojciec Oli podszedł bardzo blisko. Patrzyli na siebie w milczeniu, staremu glinie drżała powieka.

– Zostaw go – poprosiła zażenowana córka. Wyglądała naprawdę pięknie, ubrała się w tę czerwoną bluzkę opinającą ramiona, w której była z nim na pierwszej randce.

– Twój tata chyba lekko przegina.

– Zamknij się Piotrek i nie utrudniaj sprawy – odpowiedziała.

– Co?! Chyba żartujesz, potraktowałaś mnie jak śmiecia. Zabrałaś swoje rzeczy i napisałaś esemesa…

– A co miałam zrobić? Znudziłeś mi się. Nie sądziłam, że ktoś, kto ma taką fascynującą pracę, może być tak bezdennie nudny. Twój współlokator, który właściwie tylko je, sra i chodzi po domu w przepoconej koszulce, jest o wiele zabawniejszy.

– Pieprzysz się z nim?

Niedoszły teść wyciągnął przed siebie łapy, złapał Piotrka za bluzę i przyciągnął do siebie. Jego twarz drżała i była czerwona, duża, mięsna. Piotrek z całej siły uderzył go otwartymi dłońmi od dołu w łokcie, matka kazała mu chodzić na kurs samoobrony w liceum, więc nie pękał. Niestety, ojciec Oli miał szybką nogę i obcas skórzanych pantofli wylądował na kolanie młodego. Ból zgiął Piotrka w pół, a wtedy emerytowany glina wyszarpał spomiędzy kanapy i komody walizkę profesora i uniósł ją nad głowę. Piotrek już tylko czekał aż dostanie kantem w skroń, nawet przedwcześnie zaćmiło mu widzenie. Ale walizka nagle trzasnęła o podłogę, a Krauskievicius z partyzanta wpadł we właściciela mieszkania, w którym od miesiąca waletował. Profesor nie trafił dobrze, bo agresor ustawiony był bokiem. Noga omsknęła się i trafiła Olę w brzuch. Szczupła dziewczyna upadła bezwładnie na kanapę uderzając tyłem głowy w ścianę. Wtedy do akcji wkroczyła Agata i razem z flegmatyczną Aldoną, próbowały odciągnąć Krauskieviciusa, który wpadł w tryb berserkera. Niestety, mimo niskiego wzrostu, był bardzo silny. Wyszarpał się i jedną dłonią trzymając byłego policjanta za szyję, drugą wbijał mu w nozdrza dwa palce, ciągnąc jednocześnie do góry. Wrzask, jakieś ślinotokowe bulgoty. Piotrek w końcu podniósł się z podłogi i już w trójkę udało im się odciągnąć profesora od przerażonego właściciela mieszkania. Ola nie reagowała na to co działo się wokół, patrzyła na swą dłoń i rozsmarowywała w palcach krew z rozbitej głowy. Jej ojciec siedział na podłodze wsparty o kanapę i ciężko sapał, a Krauskievicius symulował spokój, by w pewnym momencie szarpnąć z całej siły ramionami, jednak tym razem była to próba całkowicie bezskuteczna. Zapanowała kompletna cisza aż na stole odezwała się komórka Piotrka. W jednostajne pikanie wtrąciło się słowo wydobyte z dna trzewi pobitego właściciela:

– Kanalie!

Była szesnasta trzydzieści.

 

Pierwszego dnia grudnia, opel vectra na policyjnych blachach stanął przy Marszałkowskiej na wysokości dawnego Smyka. Z samochodu wysiadły Agata i Aldona. Poszły na internet do KFC szukać ofert wynajmu, a Piotrek z Krauskieviciusem ruszyli dalej oplem w miasto. Komendant główny policji użyczył im wóz operacyjny. Mieszkali teraz w jednym pokoju wynajmowanym na dni i spali na dmuchanych materacach, więc wszyscy byli trochę poddenerwowani, ale z innych powodów niż Piotrek. Gdy koleżanki z pracy dowiedziały się, jak Ola go potraktowała, upiekły mu tartę z serem pleśniowym i orzechami. Taka Małgosia powiedziała, że w ogóle to może przenocować u niej i żeby się trzymał, bo jej stryj też miał stwardnienie rozsiane i wie, że jest ciężko, ale gdy bliscy są obok… Bazyliszkowi od tego wszystkiego chciało się rzygać. Gdyby Kraskievicius nie zgubił klucza do jego systemu integralnego zamka, natychmiast by się wypisał. Sam teraz nie wiedział, na co mu było całe to użalanie nad sobą. Został wywalony z domu, skompromitował się dożywotnio w oczach Oli, a teraz jeździł tajniackim oplem po Pradze Północ i szukał z jakimś litewskim naukowcem-geniuszem, byłym oficerem Stasi (podobno tam nauczył się walczyć), mieszkania, jakby nie mógł wrócić do rodziców, którzy mieli willę na dolnym Mokotowie i zawsze pełną lodówkę.

– Poza tym, że byłeś agentem Stasi, jeszcze jakieś tajemnice? – spytał, ale nie uzyskał odpowiedzi. Krauskieviciusa rano coś ugryzło i nie chciał się odezwać. Profesor prowadził vectrę jedną ręką, zaciągając się mentolowym slimem.

– Jedź prosto Ząbkowską i za kinem Praha jest Jagiellońska.

Nagle opel zjechał na bok i podskoczył na krawężniku, prawie rozjeżdżając manekina ubranego w strój świętego mikołaja. Krauskievicius wyrzucił peta na zewnątrz i oparł głowę o kierownicę, wciskając czołem klakson. Hałas, że ludzie obracali głowy, niektórzy pukali się w czoło.

– Nigdzie nie jadę.

– Uwierz, że nie mam ochoty na kolejny melodramat. Od dwóch dni jesteśmy bezdomni.

– Zniszczyłeś mi życie.

Bip, bip, bip, bip…

Piotrek westchnął głęboko.

–  Czyli chcesz to dalej wałkować, tylko nie wiem po co.

– Moja córka ma mnie za śmiecia.

– Zwariowałeś? Dlaczego niby miałaby mieć cię za śmiecia?!

– Bo nim jestem. Nawet nie wyobrażasz sobie, ile dostałem na starcie. I wszystko schrzaniłem. Niektórzy rodzą się…

– Zaraz zaczniesz opowiadać o ludziach drzewach z Tajlandii. Przestań się ośmieszać. Spójrz na mnie. Mam stwardnienie rozsiane. I co, użalam się nad sobą?

Piotrek zaczesał swe niby kręcone, liche włosy do tyłu i wbił zimne spojrzenie w Krauskieviciusa. Uznał, że nadszedł moment, kiedy musi zacząć odgrywać rolę starszego brata wobec emerytowanego oficera Stasi i genialnego naukowca z Litwy w jednej osobie. Musi zacząć odgrywać rolę starszego brata, żeby to się jakoś kręciło, żeby on, Aldona, Agata i profesor byli sobie bliscy. Wierzył w to tak samo, jak w swoją pierwszą aplikację, lulo.pl, którą zaczął pisać, bo przeglądając youtuba trafił na filmik jakiegoś pasjonata programowania i uznał, że w sumie fajnie byłoby stworzyć coś swojego. Studiował przez pięć lat informatykę, ale nigdy nie poczuł czegoś takiego. Podobnie, gdy był z Olą, nigdy nie zapragnął rodziny. Chciał jej dopiero teraz, dopiero gdy zamieszkał razem z jakimiś dziwakami z Piaseczna.

Piotrek zaczął lekko okładać Krauskieviciusa po głowie spoczywającej ciągle na kierownicy.

– Człowieku, weź się w garść! Stworzyłeś system integralnego zamka. Nawet nie mam pojęcia co to jest, ale działa. Jesteś geniuszem!

– Nie, jestem Marsjaninem. – Machnął ręką. – Prawdę ci mówię, ale kogo ona obchodzi. Jestem Litwinem marsjańskiego pochodzenia.

Ktoś zapukał w szybę. Krauskievicius podniósł głowę z kierownicy i klakson umilkł. Opuścił szybę:

– Nie, już nic, myślałem, że pan zasłabł, ale pan jest po prostu popierdolony – powiedział łagodnym głosem młody mężczyzna w okularach bez oprawek, wrócił do białego seata ibizy i odjechał.

– Wybacz, że nie chce mi się tego wyjaśniać – powrócił do wątku swego pochodzenia Krauskievicius. – Powiem tylko, że nie żyjemy na Marsie. Stworzyć taki system jak ten mój, to jak u was założyć kolejną nędzną imitację Twittera w stylu Blipa. Piotrek, ja jestem nieudacznikiem. I chyba się zabiję.

Piotrek Bazyliszek już nie mógł wytrzymać tych głupot. Mocno nim potrząsnął:

– Krauskievicius, ty chory pojebie! Ty cudowny Litwinie! Możesz zmienić świat! Możesz pchnąć ludzkość dwieście lat do przodu, a robiłeś jakieś lewe interesy w Piasecznie! Weź się w garść!

Krauskievicius zaśmiał się z pochlebstw Bazyliszka i spojrzał na na niego jakby coś tam w końcu dotarło. Po chwili sięgnął z tylnej kanapy po tandetną, czarną walizeczkę z mosiężnymi zamkami i położył ją na kolanach. Pstryknął, otworzył, zerknął w notatki. Ale wtedy poruszył się niespokojnie, jakby w obawie, że za chwilę coś mu umknie. Obrócił się w stronę fotela pasażera. Piotrek czekał aż profesor się odezwie. Zanim to nastąpiło, zmrużył oczy i patrzył na budynek, obok którego się zatrzymali.

– Rossmann. Aldona mówiła, żeby kupić papierowe ręczniki i płyn do zmywania pudru.

– Do demakijażu. I rolkę na paprochy. Agacie płaszcz się mechaci.

– Przecież ona właściwie nie wychodzi z domu.

Piotrek wzruszył ramionami. Wysiedli z tajniackiej vectry i poszli do Rossmana w ten chłodny, pełen mgły, wron i deszczu ze śniegiem dzień. Już grały kolędy, ludzie kupowali rzeczy z myślą o bliskich, a wszystko z pewną opowieścią w tle, o bezdomnych mężczyźnie i kobiecie w ciąży, którzy dawno temu, na Bliskim Wschodzie, nie mieli pojęcia dokąd zmierzają, dostawali tylko wskazówki od świetlistych ludzi, nazywających się aniołami i zapewnienia, żeby się nie martwili. A oni się martwili, ale szli dalej.

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Po kilkakrotnym przeczytaniu pierwszego zdania, choć go nie zrozumiałam, zaparłam się i czytałam dalej. Opowiadanie rozkręca się strasznie wolno i mimo że w końcu coś zaczyna się dziać, dzieje się tak ospale, że sama sobie się dziwię, że dotrwałam do końca. Po skończonej lekturze doznałam dwoistości uczuć – nie jestem specjalnie usatysfakcjonowana historią Piotrka, ale też nie mogę powiedzieć, że opowiadanie nie podobało mi się.

Tag, że to science fiction jest wielce mylący, albowiem nic podobnego tu nie znalazłam. Powiem więcej, zastanawiam się, czy tu w ogóle jest fantastyka…

Gdyby nie to, że dialogi nie zawsze są zapisane prawidłowo, interpunkcja miejscami niedomaga, a w tekście trafiło się  parę usterek, powiedziałabym, że opowiadanie jest napisane nie najgorzej.

 

Gdyby Pio­trek nie był aż tak ra­cjo­nal­nym czło­wie­kiem, gdyby ciut mniej z Po­li­tech­ni­ki War­szaw­skiej wzię­ty a bar­dziej może z ma­łe­go mia­stecz­ka jego matki, ta­kie­go miej­sca, które mo­gło­by wy­stą­pić we wcze­snym fil­mie Kie­ślow­skie­go uka­zu­ją­cym ludzi o szorst­kich dło­niach i mo­krych oczach, przed któ­ry­mi same nie­cie­ka­we per­spek­ty­wy, to Pio­trek we wszech­obec­nej brei brud­ne­go śnie­gu, drze­wach ko­ły­szą­cych się nad Po­la­mi Mo­ko­tow­ski­mi, zu­peł­nie jak w ro­man­tycz­nym dra­ma­cie o wy­wo­ły­wa­niu du­chów, w ciem­nych oknach za­sło­nię­tych gęstą fi­ran­ką i we wro­nach, któ­rych na chod­ni­kach i ga­łę­ziach jakby wię­cej niż go­łę­bi, do­strzegł­by po­do­bień­stwo.  – Pierwsze zdanie zabiło mnie i zupełnie nie wiem, o czyje do kogo podobieństwo chodzi i kto ma je dostrzec…

 

lu­dzie tacy jak Pio­trek Ba­zy­li­szek.

Który wra­cał do domu z po­waż­nym pro­ble­mem. – Raczej: …lu­dzie tacy jak Pio­trek Ba­zy­li­szek, który wra­cał do domu z po­waż­nym pro­ble­mem.

 

kaszę gry­cza­ną po­kro­pio­na ole­jem… – Literówka.

 

prze­wa­lił re­kla­my pizzy i do­staw­ców in­ter­ne­tu. – …prze­wa­lił re­kla­my pizzy i do­staw­ców In­ter­ne­tu.

 

dry­fo­wa­ła bułka z nie­do­je­dzo­ne­go ke­ba­ba. – …dry­fo­wa­ła bułka z nie­do­je­dzo­ne­go ke­ba­bu.

 

Pio­trek tro­chę zwie­sił się na wi­do­ku bułki i go­łę­biach… – Pio­trek tro­chę zwie­sił się na wi­do­ku bułki i go­łę­bi

Co to znaczy, że Piotrek zwiesił się na widoku?

 

– Należność ściągamy dopiero po pierwszym cyklu couchingowym – usłyszał za sobą miły głos recepcjonistki.– Należność ściągamy dopiero po pierwszym cyklu couchingowym.Usłyszał za sobą miły głos recepcjonistki.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

wy­ja­śni­ła z za­kło­po­ta­nym uśmie­chem. – Uśmiech chyba nie był zakłopotany.

 

do­pra­wił je solą i zio­ła­mi, polał oliwą z oli­wek… – Masło maślane. Tłuszcz z oliwek, jako jedyny z tłuszczów jadalnych, jest oliwą. Wszystkie inne roślinne tłuszcze spożywcze, to oleje.

 

Ubra­ła po­marsz­czo­ną spód­nicz­kę i dżin­so­wą kurt­kę… – W co ubrała spódniczkę i kurtkę???!!!

Ubrań się nie ubiera! Spódniczkę i kurtkę można włożyć, założyć, ubrać się w nie, odziać się w nie, przywdziać je, wystroić się w nie, ale nigdy, przenigdy, nie można ubrać ani spódniczki, ani kurtki.

Za ubieranie ubrań grozi sroga kara – trzy godziny klęczenia na grochu, w kącie, twarzą do ściany i z rękami w górze! ;-)

 

i dżin­so­wą kurt­kę na­rzu­co­ną na szary, wy­bla­kły t-shirt. – …szary, wy­bla­kły T-shirt.

 

Żyła z od­pra­wy jaką wy­pła­cił jej Krau­skie­vi­cius.Żyła z od­pra­wy którą wy­pła­cił jej Krau­skie­vi­cius.

 

Pio­trek wziął łyk coli… – Pio­trek wypił łyk coli

 

Po­szły na in­ter­net do KFC… – Po­szły na In­ter­net do KFC

 

i spoj­rzał na na niego… – Dwa grzybki w barszczyku.

 

Już grały ko­lę­dy… – Kolędy nie grają.

Proponuję: Już było słychać kolędy

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Faktycznie, rozkręca się bardzo wolno. Ten początek może zniechęcać.

Fajny, bardzo oryginalny pomysł na tę firmę, ale mam wrażenie, że za bardzo odjeżdżasz w absurd. A absurd w połączeniu z ciężkimi tematami jakoś słabo na mnie działa. Dla mnie te rzeczy się gryzą.

Dlaczego Piotrek nie mógł po prostu zrobić zakupów do czterech dych i zapłacić kartą?

Wydawało mi się mało wiarygodne, że ktokolwiek chciałby korzystać z usług takiej firmy. Tu właśnie zaczyna się absurd.

Warsztatowo całkiem nieźle.

Babska logika rządzi!

“Piotrek nieraz tłumaczył,(, → :)? wiesz biedny współlokatorze, z biedną to jest taki zaklęty krąg, słyszałeś na przykład o strukturalnym bezrobociu?” – zamiana przecinka, żeby było bardziej widoczne, o co biega (możesz też zrobić to inaczej, ale warto by zaznaczyć że to partia semi-dialogowa). Dalej literówka(?), chyba, że to ja gdzieś się pogubiłem :).

 

“Wiadomo, lasy, woda, Litwa blisko.” – pierwszy przecinek się mnie nie podoba. Znów, albo w dwukropek, albo w kropkę. Jeśli jeszcze tego nie powiedziałem – jestem kiepski w przecinkach, stąd mogę nie mieć racji i dobrze jeśli sam przyjrzysz się miejscom, które wskazuję (ha! jestem bezczelnie nieprofesjonalny).

 

“z jego lichych(+,) kręconych włosów”

 

Nie wrzucałeś tutaj już kiedyś czegoś podobnego, albo nawet fragmentów tegoż? Niektóre kawałki odbijają mi się w pamięci, jakbym je kiedyś już widział. Takie kołotanie do drzwi. Uderzyło mnie to przy fragmencie rozpoczynanym przez “ludzi drzewa”. Patrzę jednak i widzę, że pierwszy tekst. Deja vu, czy ki luj? :o

 

Dalej oko mi się rozleniwiło, bo tekst tragicznie przynudzał. Powiedziałbym, że zaatakowałeś nadmierną ekspozycją bohatera (+ tona zupełnie niepotrzebnie nadmienionych czynności – obeszłoby się chyba bez połowy scen). Nie wiem jak najlepsi literkoklepcy tego świata to robią, ale potrafią charakter sceny/postaci/świata/klimatu załatwić jednym zdaniem. Myślę, że warto podążać bardziej w tym kierunku, niż odwrotnie, przynajmniej w opowiadaniach – bo tutaj bohater jest zbudowany tak, jakby miał mi towarzyszyć jeszcze przez przynajmniej trzy tomy :P.

 

Przeczytałem. Teraz po kolei.

 

Językowo sprawnie, z jajem. Popracować trzeba nad akapitami. Teraz są zdecydowanie za długie, zbyt wiele myśli obraca się w obrębie jednego. Istnieje możliwość, że rozwiąże to drugi problem – nadmiar informacji/złe ich wyważenie. Bo tutaj leciałeś, zdaje się, z weną. Nie zastanawiałeś się, co jest historii potrzebne, albo sam nie mogłeś się zdecydować, co należy pokazać… ale to na koniec.

W tej chwili wydaje mi się, że robisz to bardziej instynktownie niż celowo, bo następują załamania. Chodzi o przeplatanie zdań długich krótkimi, i odwrotnie. Przez większość tekstu jest ok – ale fragmentami albo walisz króciakami jak z karabinu, albo lejesz wodę potokami słów (bez uzasadnienia dynamizmem sceny, czy nawet uzasadnienia fabularnego/klimatu). Mając świadomość istnienia takiej przekładni, można tworzyć cuda i przenosić czytelnicze serca. Przyjrzyj się temu. W połączeniu z popracowaniem nad akapitami i Twoim pazurkiem w narracji, może z tego wyjść bardzo smaczny styl.

Bardzo fajnie budowane postacie. W sensie – mają mięsko na kościach. O ile główny bohater został “prze-za-introdukowany” (:F), tak pozostałe wprowadziłeś płynnie, przy akompaniamencie odpowiednio dobranej liczby słów.

 

Przejdę jednak do potężnej wady tekstu, która mi go rozkłada zupełnie. Nie dostrzegam JAKIEJKOLWIEK osi fabularnej (nie można podciągnąć tutaj “smutku” bohatera, bo od momentu wprowadzenia profesora… nie ma tenże smutek właściwie żadnego znaczenia dla przebiegu historii). Ba, absurd wymyka się spod kontroli. W sensie – mam wrażenie, że chciałeś by takowy rósł stopniowo w opowiadaniu. Mi wyszło tak, że “od takie o” władowanie się dziwacznej rodzinki do domu bohatera było zdecydowanie bardziej absurdalne niż wyznanie profesora o pochodzeniu. Przydałoby się jakoś bardziej umotywować tamtą scenę, żeby linia wzrostu absurdu nie miała paskudnego skoku.

Stąd, na tą chwilę nie rozumiem tegoż wzrostu (a interpretacje, które próbuję sobie odpalić, potykają się co chwila o fragmenty historii). Grzech największy – pojawiają się wątki i ścieżki, które prowadzą donikąd. Ba! Samo zakończenie jest pozbawione… tego co zakończenie powinno mieć. Nie widzę rozwiązania żadnych wątków. Żadnej puenty. Byłbym na ten przykład usatysfakcjonowany uderzeniem absurdu tak potężnego, że wcześniejszy jego, stopniowy wzrost, miałby uzasadnienie.

Albo to niedokończone, albo ja nie dostrzegam osi fabularnej bom osioł (to całkiem możliwe, Słowiki dużych móżdżków nie mają). Jeśli autor miał jakiś konkretny zamiar, mógłby się jakoś podzielić, nawet w krótkich słowach? Jestem ciekaw, czy rzeczywiście dałem dupy jako czytelnik :(.

 

Powodzenia przy następnych tekstach!

Przeczytałem… na 3 podejścia ;)

Tekst pomimo warsztatu całkiem ok, przynudza niemiłosiernie. Akcji jak na lekarstwo. Długie akapity ciągną się opisami. Można by to opowiadanie skondensować. Tak do połowy objętości i było by dynamiczniej. Ale to tylko moja opinia.

Dam + za pomysł z kluczem do systemu integralnego zamka.

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Po przebrnięciu przez pierwsze zdanie zamierzałam odpuścić – powód wyłuszczyłam niżej. Ponieważ jednak kolejny „kawałek” spodobał mi się językowo, dotrwałam do części zasadniczej – tej oniryczno-amfetamiczno-absurdalnej i jestem usatysfakcjonowana. Nie oszołomiona doskonałością, bo mam wrażenie, że nie pozwoliłeś się opowiadaniu wystarczająco „odleżeć”, aby móc go jeszcze trochę podrasować, ale nie żal mi czasu, jaki poświęciłam na lekturę. Ponieważ wiele z moich spostrzeżeń – pozytywnych i mniej pozytywnych – jest zbieżnych z uwagami Małego Słowika, nie będę ich powielać. Tak czy owak – masz „czym” pisać, a to nieźle wróży.

Gdyby Piotrek nie był aż tak racjonalnym człowiekiem, gdyby ciut mniej z Politechniki Warszawskiej wzięty a bardziej może z małego miasteczka jego matki, takiego miejsca, które mogłoby wystąpić we wczesnym filmie Kieślowskiego ukazującym ludzi o szorstkich dłoniach i mokrych oczach, przed którymi same nieciekawe perspektywy, to Piotrek we wszechobecnej brei brudnego śniegu, drzewach kołyszących się nad Polami Mokotowskimi, zupełnie jak w romantycznym dramacie o wywoływaniu duchów, w ciemnych oknach zasłoniętych gęstą firanką i we wronach, których na chodnikach i gałęziach jakby więcej niż gołębi, dostrzegłby podobieństwo.

Zafundowałeś czytelnikom zdanie w takim stylu i tak sążniste, że przebić je może chyba tylko porównanie homeryckie. IHMO – przesadziłeś. Sztuka strategii autorskiej podpowiada, że błędem jest odstrzelenie, już na wstępie, potencjalnych czytelników, przez zaatakowanie ich myślą, dla zrozumienia której potrzebne jest minimum dwukrotne jej przeczytanie plus zamiłowanie do rozpoetyzowanej prozy.

I jeszcze to:

takiego miejsca, które mogłoby wystąpić

takiego miejscajakiego?jakie mogłoby wystąpić

ciemnych oknach zasłoniętych gęstą firanką

Wiele okien, a więc i wiele firanek. Liczba się nie zgadza.

Zobaczyłby, że on w sobie coś z tego świata ma, że deszcz, który przeklina pada na jego sekretne życzenie, wrony są jego kuzynkami, a osiedla z wielkiej płyty skorupą, którą cały naród sobie wytworzył nie tyle z betonu, co potrzeby odseparowania.

„Cały naród” jakoś zaburza mi sens całego akapitu. Piotrek – jednostka, nie może być niczym „cały naród”, tym bardziej, że naród jest różnorodny w swej istocie i m.in. nie „cały” tkwi uwięziony w „wielkiej płycie”. Zwykli „ludzie” by nie wystarczyli? Po co ten zwrot rodem z czasów narodzin wielkiej płyty?

Piotrek miał tylko trzy procent baterii, na rozmowę nie wystarczy, a pisać esemesa w tak ważnej sprawie nie chciał.

Oznaczyłeś tekst tagiem „fantastyka naukowa”, więc nim doczytałam drugie zdanie składowe, przez sekundę sądziłam, że rzecz będzie się miała o cyborgu, któremu padają baterie. Informacja o esemesie podejrzenie to rozwiała, ale wrażenie bliskiego spotkania z nieudanym skrótem myślowym zostało.

 I tak oto Piotrek nie miał teraz żadnej ładowarki, bo gdy oddał jedną biednemu współlokatorowi, ten przestał doładowywać komórkę i za odłożone pieniądze pojechał w pizdu na żagle.

Doładowywanie konta karty komórki, a doładowywanie komórki to jednak dwie różne sprawy. Nie wdając się w kwestię zwyczajowych zwrotów, jakich się używa w tym przypadku – informacja i tak brzmi niezręcznie i myląco, bo z kontekstu poniekąd wynika, że Biedny Współlokator otrzymawszy w prezencie ładowarkę, natychmiast uznał ją za zbędną.

Też Mazury.

Zaskakujący brak związku z wcześniejszymi informacjami.  Lub, na co zwrócił uwagę, Mały Słowik, konieczność popracowania nad akapitami.

Sięgnął ręką za siebie i wymacał z blatu aneksu kuchennego rolkę papierowych ręczników.

(…) wymacał na blacie(…)

Nigdy nie prowadził szklanki z miedziakami

 

Szklanki/słoiczka/pudełka/skarbonki na drobniaki żadna miarą „prowadzić” się nie da.

Bądźmy ze sobą szczerzy, jest to darmowa i jedna z najlepszych przyjemności w życiu,

 

Przymiotnik „najlepsza” w abstrakcyjny sposób przynależy do znaczenia rzeczownika „przyjemność”. Przyjemności mogą być np. ogromne lub niewielkie, ale nie „najlepsze”. 

 

Wyciągnął komórkę, wykręcił numer i przyłożył do ucha.

 

Komórka nie ma tarczy, jak stare telefony stacjonarne to raz, a dwa – Piotr do ucha przyłożył numer.

 

Fizycznie czuł się słabo, cienko jak kartka papieru, którą pomiata najdrobniejszy podmuch. Może i był niedożywiony, niewyspany przez kawę i pracę, szedł krokiem jakby nie do końca dociśniętym do ziemi, ale w jego sercu rozgrywał się prawdziwy konsumpcyjny karnawał.

Bardzo ładne – szczególnie podoba mi się to, co podkreśliłam. Jesteś naprawdę wart czytania.

 

Edytowałam

 

 

Dwukrotnie zgubiłam się w pierwszym zdaniu i, szczerze mówiąc, gdyby nie dyżur, nie zmusiłabym się do czytania dalej.  Ale jestem zadowolona, że się zmusiłam. 

Pomysł bardzo fajny, a rozwijająca się powoli akcja, zmierzająca ku oparom absurdu, pasuje do całej koncepcji. Oczywiście tekst wymaga dopracowania, ale potencjał zdecydowanie jest.

Zastanawiałam się nawet, czy nie kliknąć biblioteki, ale doszłam do wniosku, że długachne pierwsze zdanie i (moim zdaniem) bezsensowny szyk przestawny rozsiany po całym opowiadaniu, niestety, tekst dyskwalifikuje.

Hmm... Dlaczego?

Zaczyna się od "w poszukiwaniu zaginionej kropki" ale dalej jest zdecydowanie lepiej. Być może łatwiej byłoby przebrnąć przez tekst gdyby niektóre opisy były krótsze. No chyba żeby był to tekst uznanego pisarza. Zakończenie moim zdaniem więcej niż dobre. Pasuje do klimatu tekstu.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka