– Na linii jest Diana, czy mam ją połączyć? – wycharczał głośnik, burząc tok moich myśli.
– Daj ją na ogólny – odpowiedziałem.
Interkom ucichł na chwilę, a następnie słychać było jakiś trzaski, sekretarka przełączyła linię.
– Mamy świeżą sprawę, powinieneś się jej przyjrzeć.
– Znowu dzieciaki wsypują śmieci do systemów wentylacyjnych? – Ironizowanie pozwala przetrwać przydługie dyżury.
– Bądź poważny, to coś grubszego.
Niespodziewana informacja wzbudziła moje zainteresowanie. Od dłuższego czasu odczuwałem znużenie pracą. Brak zajęć dobitnie uprzykrzał wszystkie dni robocze. Jedynie na nocnych dyżurach, czułem, że mogę być kimś ważnym. Szczególnie kiedy zgarnialiśmy śpiących na ulicach pijaków.
– Przejdź do konkretów.
– Mamy spory wypadek na obrzeżach aglomeracji. Szybolot rozbity w drobny mak na słupie tranzytowym. Pilotem był Milian Cash.
Ostatnie zdanie wywołało u mnie zdziwienie. Spodziewałbym się każdego, ale nie Miliana.
– Będę za chwilę. Postaw znacznik na mapie.
– Zrozumiano. Bez odbioru.
Wybiegłem z biura, szybko wskoczyłem na ślizgacz i wystrzeliłem w stronę wypadku. Mijałem, dobrze mi znane, budynki kolonii. Na pleksiglasowej szybce pojazdu wiatr świszczał niezwykle głośno. Ścisnąłem manetkę gazu mocniej, wtryski zajęczały, silnik zwiększył obroty, uruchomiła się kompresja. Nagły skok prędkości wzbił tuman kurzu na opustoszałych ulicach. Ledwo zdołałem wyhamować na końcu drogi. Wtedy też zobaczyłem, jak wielkie zniszczenia zostały dokonane. Zsiadając z maszyny, zwróciłem się wprost do Diany.
– Nie wygląda to dobrze.
W rzeczy samej, nie wyglądało. Porozsypywane wszędzie kawałki blachy i tworzywa pozwalały uzmysłowić sobie rozmiar wypadku.
– Sam widzisz, musiał pędzić cholernie szybko.
– Co z Milianem?
– Zgon na miejscu.
– Istnieje możliwość ingerencji osób trzecich?
– Nic na razie nie wiemy. Technicy wciąż badają wrak, choć przy tych zniszczeniach będzie trudno o stwierdzenie czegokolwiek.
– Wątpię, że sam go roztrzaskał.
– Już kogoś podejrzewasz, detektywie?
– Dobra, dobra… To trochę dziwne. Najlepszy pilot w całej kolonii ginie w takim wypadku, na jedynym słupie w promieniu dwustu metrów.
– Może zagapił się? Przy dużych prędkościach to bardzo możliwe…
– Nie on. W każdym innym przypadku uwierzyłbym, lecz nie tutaj.
– Więc co zamierzasz, Sherlocku?
– Muszę sprawdzić, skąd i dokąd leciał, w jakim celu. Sama wiesz… A ty? Czym się zajmiesz?
– Zostanę tutaj z technikami, potem zobaczę.
Bezzwłocznie połączyłem się z siecią służbową w komputerze pokładowym ślizgacza. W rejestrach nie było wzmianki o planowanym przelocie. Szukałem jeszcze w wykazie globalnego systemu namierzania. Znalazłem kilka znaczników, w tych miejscach ostatni raz łączył się z satelitą. Czas w drogę. Popchnąłem pedał, motor zapalił. Poszybowałem do najbliższego celu.
Stacja przesyłowa znajdowała się na wzgórzu, około pięć minut drogi od słupa. Niski, choć szeroki, żelbetowy budynek wykazywał objawy wyeksploatowania. Podszedłem pod alejkę serwisową. Brama była uchylona, ktoś chyba zapomniał ją zamknąć. W środku panował okropny syf. Narzędzia, porozrzucane po podłodze, zalane zostały zużytym olejem. W rogu stała pusta beczka po paliwie rakietowym. Nawet nie wyłączono cewki Tesli. Łuk elektryczny złowieszczo przeskakiwał wzdłuż powierzchni cieczy, czyhając na nieroztropną ofiarę. Odciąłem zasilanie. Czyżby Milian dokonywał naprawy w pośpiechu? Na stole warsztatowym znalazłem używane rezystory hamulcowe. Nie wyglądały na zniszczone. Bez nich pilot nie ma możliwości sprawnego zatrzymania statku. Sam je wyciął?
Oznaczyłem punkt w rejestrze. Technicy zaraz tu przybędą, dokładnie zbadają sprawę. Ja natomiast wyruszam do drugiego celu.
Przykopalniane magazyny stanowiły istotny punkt całej kolonii. Składowano tutaj najważniejszy sprzęt potrzebny do prowadzenia wydobycia. Poza tym, w razie potrzeby, pracownicy mogli wybrać z oferty najprostsze części mechaniczne. Konstrukcja zbudowana z zanitowanych blachą dwuteowników robiła wrażenie. Wśród pustynnych pejzaży wybijała się, górowała niczym skalny ostaniec. Zapukałem w pokryte rdzą wrota. Po drugiej stronie drzwi, ukazała mi się postać kobiety magazyniera.
– Czego pan sobie życzy?
– Przyszedłem zadać kilka pytań. Był tutaj ostatnio pilot szybolotu, co brał z magazynu?
– Odebrał dostawę nowych rezystorów hamulcowych. Dostarczono je, z opóźnieniem, wczoraj wieczorem.
– Mówił coś? Wspominał o kimś? Albo zachowywał się podejrzanie?
– Nic z tych rzeczy. Przyszedł, zabrał towar i odszedł.
Więcej nie powie. Zatem chodziło o wymianę starych części. Dlaczego robił to w pośpiechu? Przed kimś uciekał? Chciał coś ukryć? Lecę dalej.
Punkt dostaw był najdalej wysuniętym na wschód miejscem kolonii, stanowił bezpośrednie połączenie ze stacją kosmiczną. Tutaj Milian rozpoczął swoją podróż. Udałem się do biura placówki. Od progu przywitały mnie chłodne spojrzenia urzędniczych oczu. Powiedziałem wprost:
– Dzisiaj wylatywał stąd pilot Milian Cash. Znaleźliśmy go martwego w rozbitym szybolocie. Czy ktoś wie coś na ten temat?
– Dobrze tak temu gnojowi! – niespodziewanie wybuchnęła jedna z urzędniczek.
– Należało mu się! – dodała druga.
Dosyć niespotykana reakcja.
– Proszę o spokój! – krzyknąłem, przerywając narastającą falę "miłości". – Ponawiam pytanie, czy ktoś coś wie na temat wypadku?
– Ja wiem – rzuciła leniwie starsza kobieta. – Ten dupek był mężem naszej brygadzistki. Pan nawet nie wie, ile to razy przychodziła do pracy zapłakana. Biedna musiała znosić wszystkie jego wybryki. Ten dzisiejszy był najgorszy. Sprał ją aż do krwi. Podobno nawet mu ręka nie zadrżała.
Rzuca to światło na pewne zdarzenia. Pośpiech, szybka naprawa szybolotu, próba ucieczki z kolonii. Muszę przesłuchać jeszcze kilka osób.
*
– Więc oficjalna wersja brzmi: Milian pobił swoją żonę. Kiedy zobaczył, do jakiego stanu ją doprowadził, postanowił uciec przed sprawiedliwością. Zabrał części z magazynu i poleciał do stacji przesyłowej. Tam przygotował maszynę do dłuższej trasy, zalał bak do pełna. Następnie, kiedy z pełną prędkością przelatywał wzdłuż aglomeracji, stracił panowanie nad szybolotem i uderzył w słup tranzytowy.
– Coś mi tu nie gra – rzuciłem bezwiednie.
– Czyżbyś wpadł na nowy trop? – zapytała Diana.
– Po co zamówił zapasowe części? Planował pobicie żony? Bez sensu…
– Przesłuchiwałeś żonę?
– Tak. Mam pewne podejrzenia, choć to nic pewnego.
– Pochwal się. Może razem to poukładamy do kupy. – Ozdobiła te słowa szczerym uśmiechem.
– Nie teraz. Na mnie czas.
Bez wyjaśnień opuściłem biuro. Trwał właśnie wieczór, niebo nad Travertautis zaszło krwistą czerwienią. Zmęczony wstąpiłem do miejscowej speluny. Garstka osób łypnęła nieufnie w moją stronę. Usiadłem przed kontuarem.
– Jak tam praca, panie Inspektorze? – rzekł zachęcająco barman.
– Słyszał pan o pilocie Milianie?
– Przykra sprawa, biedna kobieta odpocznie sobie w końcu. Po takim człowieku się tego nie spodziewałem.
– Sprawa nie jest zamknięta – zripostowałem.
– Był tu wczoraj. Zamówił parę kolejek. Może się nie upił, choć język już miał rozwiązany. Mówił o żonie, głównie źle. Coś mamrotał na temat jakiejś grupy. Że go szukają, czy jakoś tak…
– Wie pan, o jaką grupę chodziło?
– Niestety, powiedziałem wszystko.
Więcej komplikacji. Uciekał? Przed kim? I o jaką grupę chodziło? Wyraźnie czuję, że w ten syf zaplątana jest żona Miliana. Musiałem do niej jechać bezzwłocznie.
– Nic pan nie zamawia?
– Nie dzisiaj.
Wyszedłem. Skierowałem kroki wprost do ślizgacza. Ona mieszka na drugim końcu aglomeracji. To będzie dłuższa droga. Chwyciłem pewnie manetki maszyny, ścisnąłem ich skórzane pokrycia. Odpaliłem. Cicho zamruczał silnik odrzutowy. Zwiększyłem kompresję na sprężarce i ruszyłem. Wzbiłem się ponad grunt, wyżej niż dachy niskich zabudowań. Wystrzeliłem wprost do celu.
W locie dostałem wiadomość. Diana pogoniła techników: stwierdzili nienaturalne ubytki w systemie hamowania – rozwiercone rezystory. Takiego dowodu potrzebowałem.
*
Jej dom stał na uboczu. Nie przypominał innych budynków kolonii. Zaparkowałem pod oknem. Mimo późnej pory, zapukałem do drzwi. We framudze ukazała mi się dobrze znana postać, starszej, poczciwie wyglądającej kobiety. Po ranach na jej twarzy nie było śladu.
– Znowu pan? Wie pan, która jest godzina?
– Wiem doskonale. Muszę zadać pani kilka ważnych pytań.
Zaprosiła mnie do środka.
– Co robiła pani wczoraj wieczorem, konkretnie między dwudziestą pierwszą a dwudziestą trzecią?
– Byłam w domu.
– Ktoś może to potwierdzić?
– Mieszkam… Mieszkałam tylko z mężem, on jednak wtedy szlajał się po barach.
– Czy ma pani dostęp do hali magazynowej, tej przy kopalni?
– Pan próbuje mi coś zarzucić?
– Proszę odpowiedzieć na pytanie.
– Tak, mam. Jestem brygadzistką w biurze, mam dostęp do wszystkich budynków związanych z kopalnią i transportem rudy.
– Zapytam wprost: była pani w magazynie w noc przed wypadkiem?
– Nie odpowiem na to pytanie. Mam do tego prawo.
– Nasi technicy odkryli uszkodzenia hamulców szybolotu, którym leciał mąż.
– To skandal! Pan próbuje mnie oskarżyć! – Jej oczy nienaturalnie zaiskrzyły.
– Mam ku temu odpowiednie dowody.
Wyraźnie poddenerwowana wstała, zrobiła krok w moją stronę. Również się podniosłem, jakbym wyczuł jej intencje. Grymas tej zirytowanej twarzy nie należał do starej kobiety, wykreowano tam sztuczną wściekłość. Zaskakująco szybkim ruchem złapała mnie za szyję. Zakrztusiłem się. Miała siły więcej niż rasowy atleta. Uniosła mnie i zacisnęła dłoń jeszcze mocniej. Nie wiem, co się stało. Być może odruchowo, wyciągnąłem gnata z kabury i strzeliłem. Pocisk zamiast wbić się w ciało starowinki, rozdarł metalowe poszycie. To cyborg, android, pal licho, jak to nazwać. Nie człowiek. Rozerwane ramię maszyny upadło na podłogę. Wymierzyłem, drugi strzał rozpruł stalową łepetynę.
Byłem w szoku. Żona robotem? To wyjaśniło zanik obrażeń w jeden dzień. Co z pilotem? Ona go zabiła? Kto ją przysłał? O kim mówił barmanowi Milian? Cholera! Muszę wrócić, odespać, zapomnieć na chwilę. Ruszyłem do ślizgacza, chciałem wysłać sygnał o interwencji. Wychodząc z domu ujrzałem kilka postaci stojących przed budynkiem.
– Kim jesteście? – Blask reflektorów z nieznajomego pojazdu oślepił mnie.
– Przybyliśmy po pana.
Chwyciłem znów za pistolet. To oni gnębili Miliana.
– Nie ma potrzeby dalszej eskalacji konfliktu – zapewnił jeden z osobników.
– Czemu miałbym wam ufać?
– Wszystko panu wyjaśnię, proszę jedynie o spokój i schowanie broni.
Nie widziałem u nich uzbrojenia. Uległem namowom.
– Dużo lepiej. Pan pozwoli, moja godność Edwin Tofel.
– Inspektor Andrew Kontach. Miło mi.
– Proszę za mną, nie stójmy tutaj na zimnie.
Jego konfidencjonalny ton nie pozwalał na sprzeciw. Wsiadłem do pojazdu. W zaskakującej konstrukcji większość miejsca zajmowało pomieszczenie przypominające pijalnię herbaty. Za namową Edwina usiedliśmy w fotelach.
– A więc, panie Andrew, jestem panu winien paru wyjaśnień.
– W rzeczy samej.
– Nasza organizacja zajmuje się, powiedzmy, kontrolą kolonii. Pan wyłapuje przestępców, my zaganiamy ich do resocjalizacji.
– O tym nie słyszałem.
– No trudno. Czasem, poczynania złoczyńców wymykają się standardowym metodom śledztwa. Wtedy wkraczamy my.
– Mam rozumieć, że przejmujecie sprawę Miliana?
– Nie. Przejmujemy pana.
– Co?
– Wie pan za dużo.
Wzbierał we mnie gniew. Płynnie mieszał się ze strachem. Mogłem strzelać, mam jeszcze kilka pocisków. Ich jest tylko czterech.
– Proszę zachować spokój, widzę, że przeszkadza panu ta broń – odparł, jakby czytając w myślach.
– Wyjaśnijcie mi wszystko. Tylko tyle chcę.
– Dobrze. To my podmieniliśmy żonę Miliana, rozwierciliśmy w magazynie rezystory. Dureń myślał, że przy tych starych ktoś majstrował. Tak jak pan, wiedział za dużo. Działanie w biały dzień lub w miejscach publicznych odpadało. Podeszliśmy go. Pańscy technicy nie zdołali jeszcze wykryć trucizny w organizmie pilota? Wielka szkoda…
– Po co to robicie?
– Utrzymujemy spójność kolonii. Łapiemy osobników niebezpiecznych, takich jak Milian. Pan trafił tutaj przez przypadek. To przez ciekawość. Mówią, że jest pierwszym stopniem do piekła.
– A teraz?
– Teraz podmienimy pana na androida. Właśnie testujemy nowe modele. Bardzo przydają się w wyłapywaniu różnych kwiatków.
Nie wytrzymałem. Zsunąłem lekko dłoń w dół pasa. Udając poprawienie spodni, wyciągnąłem spluwę. W ułamku sekundy wycelowałem i pociągnąłem za spust. Cisza. Zamarłem.
– Sądzi pan, że jesteśmy tak głupi? – zaśmiał się Edwin. – Utrzymujemy pole energetyczne, które pozbawia pańską broń użyteczności.
– Co ze mną?
– Coś się znajdzie, emeryturka i te sprawy. Woli pan Rogollis czy Fodokon? Obie planety są mało przyjazne, ale na starość to bez różnicy. Och! Przepraszam, zapomniałem, że potrzebuje pan tlenu do życia!
– Wszystkich przecież nie zdołacie wymienić!
– Pan, czegoś, widocznie, nie pojmuje. To jest nasz cel. Wy, ludzie, jesteście mało wydajni, krusi, słabi i niezbyt inteligentni. My, androidy, nie mamy waszych ograniczeń.
– I ty też jesteś… – urwałem w połowie.
– Bez zbędnego przedłużania. Odeślijcie naszego gościa. Nikomu już się nie przyda.
Zezłomowany, jak stary wrak. To właśnie jest Übermensch XXII wieku! Zguba ludzkości! Wygryzą nas nasze mechaniczne dzieci! A przecież to ja widziałem wszystkie wspaniałe momenty! Teraz już wiem. One wszystkie znikną w czasie, jak łzy na deszczu. Czas by umrzeć.
Sosnowiec 2016