Noc. Czas harcowania diabłów, działania sił nieczystych. W tamtych czasach kojarzyła się z igraszkami złych duchów, pomiotów szatana. Ponoć wychodziły one ze swych kryjówek, wtapiały się w ciemność i opętywały napotkanych nieszczęśników. Noc była ich czasem, własnością. Dlatego w pełni ją wykorzystywali, często nie oszczędzając nikogo. Nawet najwyższych dostojników.
Ifigen szybko umknęła przed wzrokiem zasypiających na stojąco strażników, ciągnąc za sobą młodszą Millen. Choć ta była marą już od miesiąca, nadal nie odznaczała się zbytnią pewnością siebie. Wywoływała koszmary jedynie u ubogich chłopów, a stara Ifigen nie lubiła plebsu. Miała zamiar pokazać dziewczynie, na czym polega prawdziwe straszenie, a wieśniacy byli obeznani ze strachem aż nazbyt dobrze.
Dlatego wybrała na ofiarę kogoś specjalnego. Z upiornym uśmiechem stanęła nad łóżkiem samego księcia Dagoberta, pogrążonego w głębokim śnie i rzuciła okiem na zaciekawioną Millen.
– Wiesz kto to jest?
– To przecież Mieszko – powiedziała tamta nieco piskliwym głosem. Zupełnie, jakby wizja wniknięcia w umysł władcy ją przeraziła. – Dlaczego tutaj jesteśmy?
Ifigen jednak nie odpowiedziała, a jedynie z błyskiem w czerwonych oczach przytknęła palec do ust i chwyciła podopieczną za rękę. Millen w mig zrozumiała, co chce zrobić jej opiekunka. Mimo strachu czającego się w oczach młodej mary, ścisnęła dłoń swej nauczycielki i pozwoliła ,,rzucić się’’ w stronę śpiącego. W ciągu chwili obydwie przybrały swą duchową postać i wniknęły wprost do podświadomości śpiącego księcia.
A działy się tam rzeczy bardzo ciekawe. Ifigen z beznamiętną miną spoglądała w umysł Mieszka, przepełniony kolorowymi obrazami, przedstawiającymi jego myśli i pragnienia. Było tutaj wszystko: od wspomnień z lat dziecięcych po marzenia związane z przyszłością kraju.
Jednak w tej powodzi różnorakich obrazów znalazła jedną, bardzo interesującą rzecz. Ku zdziwieniu Ifigen, najważniejsze dla niego było nie bogactwo, nie przyszłość kraju, ale zachowanie wiary przodków. Nie chciał przyjmować żadnego chrztu, pragnął jedynie sławy i pięknej czeskiej księżniczki, Dobrawy, która została mu w zamian za to obiecana. To było jedyne, czego chciał, dlatego zgodził się na porzucenie poprzedniej religii. Gdyby miał inny wybór, zapewne nigdy by tego nie zrobił z własnej woli.
To podsunęło Ifigen pewien pomysł. Szybkim gestem przywołała do siebie Millen i posłała jej krzywy uśmiech.
– Jak ci się tu podoba?
Millen wzruszyła ramionami.
– Tak sobie. Tutaj są tylko obrazy, nic ciekawego.
– To jest podświadomość, dziecko – zauważyła starsza mara z irytacją w głosie. – Czego ty się spodziewałaś? Zresztą nieważne. Jesteśmy tutaj, aby nauczyć cię wreszcie naszego fachu. Jesteś senną zjawą już od jakiegoś czasu. Powinnaś się nauczyć trwożyć prawdziwych ludzi, nie tylko wieśniaków. Ze straszenia ich nie ma żadnej zabawy ni pożytku.
– Co mam zatem zrobić? – spytała, nieśmiało unosząc wzrok znad kruczoczarnej zasłony włosów.
Ifigen wywróciła oczami. Czemu to ona musiała być tą szóstą zmarłą córką? Gdyby żyła, zrobiłaby przysługę i rodzicom, i Ifigen. Nie musiałaby przynajmniej jej znosić.
– Jesteś marą, chyba wiesz, co masz robić. Dobra, zacznijmy, bo tracimy tylko czas. Rób, co mówię, jasne?
– Tak – pokiwała głową, spuszczając zawstydzony wzrok.
Choć na usta Ifigen cisnęła się jakaś kąśliwa uwaga, postanowiła ją sobie darować. Ponownie chwyciły się za ręce i pozwoliły płynąć mocy w żyłach. Kłąb czarnego dymu wydobył się z ich rąk i wypełnił tę pustkę, całkowicie zmieniając jej wystrój na pozornie spokojną, świetlistą łąkę, oblaną promieniami zachodzącego słońca.
Na samego Mieszka nie trzeba było długo czekać. Już po chwili pojawił się tuż pod ukrytymi na tej dziwnej łące marami, czujnie rozglądając się po okolicy. Z mieczem w ręku obserwował zapadający w sen krajobraz, uśmiechał się na widok biegającej zwierzyny, słysząc dźwięk tak dobrze mu znanej kołysanki matki natury. Tak naprawdę całe dzieciństwo spędził w pięknych lasach, wyrastając na pana i władcę, przeznaczonego do wyższych celów. Te miejsca należały tylko do niego, były jego ostoją w złych chwilach. Był tak ucieszony tym, iż się tutaj znalazł, że nawet nie przeczuwał zbliżającej się katastrofy.
Wtem niespodziewanie zza horyzontu wyłoniła się sylwetka wielkiego ptaka, powoli zmierzającego w stronę księcia. Początkowo nie wiedział, co to miało znaczyć. Dopiero po chwili zrozumiał, że widzi przed sobą pięknego, ognistego sokoła, obejmującego go swoimi skrzydłami niczym tarczą. Zrozumiawszy, kto przed nim stoi, padł na kolana ze łzami w oczach i uniósł ręce ku niebu w dziękczynnym geście:
– Swarogu, panie. Jak dobrze, że jesteś.
– Mnie także jest dobrze ciebie widzieć, synu – odpowiedział ptak, ostrożnie zbliżając się do Mieszka. – Mój najulubieńszy, pozostałeś przy mnie, mimo konsekwencji. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że mnie nie opuściłeś.
– Jak mógłbym, panie? Przecież to w ciebie wierzę, o Swarogu. To tobie chcę oddawać cześć.
Te słowa pobudziły ukrytą w tej pozornie pięknej scenerii Ifigen do działania. Zamiast odpowiedzieć, ptak rzucił jedynie Mieszkowi zaciekawione spojrzenie a następnie z czymś na kształt krzywego uśmiechu odleciał z miejsca, wzlatając w przestworza. Chociaż Mieszko próbował go dogonić, po chwili upadł na ziemię i smutno wzniósł wzrok ku błękitnemu niebu, jakby ponownie oczekiwał swego boga, wybawiciela. Jak dziecko wierzył, że Swaróg obroni go przed złem.
Co za naiwniak – pomyślała Ifigen – dając znak swej podopiecznej, że może zaczynać „przedstawienie”.
Właśnie wtedy niebo zmieniło barwę z błękitu na kolor ołowiu. Zwierzyna pochowała się w swych kryjówkach, a z daleka zamiast leśnej kołysanki można było usłyszeć szczęk uderzanych o siebie mieczy, odgłos płoszonych koni i głuchy dźwięk upadającego na ziemię ciała. Mieszko aż nazbyt dobrze znał ten dźwięk, dlatego otrzeźwiony tymi głosami podniósł się z klęczek i ruszył w stronę rozciągającego się przed nim pobojowiska. Zupełnie jakby Swaróg wraz ze swą postacią zabrał harmonię, która tu panowała, a przecież przed chwilą tego pola walki tutaj nie było. Co to miało znaczyć?
Mieszko jednak nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Z przerażeniem patrzył na znane mu twarze młodzieńców, jak padali pod bronią swoich przeciwników, przeraźliwie krzycząc bądź ginąc w całkowitej ciszy. Ziemia uginała się wręcz pod ciężarem ciał poległych, spływała krwią, płakała nad ich losem. Z jakiegoś powodu Mieszko wyczuwał, że oto na jego oczach ginie młode pokolenie tego kraju a wydobywające się z ust konających imiona słowiańskich bogów tylko utwierdziły go w tym przekonaniu.
Nie zważając na kałuże krwi i broń przeciwników, doskoczył do najbliższego żołnierza, konającego na ziemi i uniósł jego głowę tak, że ułożył ją sobie na kolanach. To, co się działo wokół niego, nie miało żadnego znaczenia.
– Co tu się dzieje? – zapytał Mieszko, próbując ocucić biedaka.
Na te słowa żołnierz odwrócił się w stronę księcia i spojrzał na niego znad skołtunionych, brązowych włosów, identycznych jak włosy Mieszka. Z przerażaniem dostrzegł, że trzymanym przez niego mężczyzną był on sam. Różnica polegała na tym, że jego sobowtór był wyraźnie bliski śmierci i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Wystarczyło tylko spojrzeć w te brązowe oczy, aby móc dostrzec, że życie ulatuje z jego ciała.
– To..tw..twoja wina – wyszeptał, resztkami sił ściskając dłoń prawdziwego Mieszka.
Mieszka, który był tak zszokowany, że przez chwilę nie mógł nic powiedzieć.
– Jak…to? Co ja zrobiłem? – spytał, coraz bardziej przerażony całą tą sytuacją.
– Wydałeś nas na śmierć. Kiedy nie przyjąłeś chrztu, podałeś nas cesarzowi na tacy. Bez chrztu nie mieliśmy żadnej wymówki, która mogłaby nas przed nim ochronić. Pod pozorem szerzenia chrześcijaństwa zaczął podbijać nasze ziemie i to przez ciebie giniemy za naszą ojczyznę, którą tracimy. I to tylko dlatego, że chciałeś zachować wiarę przodków – powiedział z wyrzutem, po czym wydał z siebie ostatnie tęskne westchnienie i zwracając twarz ku niebu, zmarł.
Wtedy też okrutne harce się skończyły. Opętany przez strach Mieszko wybudził się ze snu i leżąc w swej lśniącej przepychem komnacie, jeszcze przez kilka minut wpatrywał się w sufit. Nie wiedział, co ma myśleć. Z jakiegoś powodu czuł, że ten sen rzeczywiście może się spełnić, jeśli nie przyjmie chrztu. Oczywiście, był świadom tego, że nie zawsze sny się sprawdzają, ale to nie oznaczało, że tak nie mogło się stać. Już kiedyś był świadkiem tego, jak jego sen o posiadaniu państwa się ziścił. Dlatego bał się, że i ten koszmar może stać się rzeczywistością.
I miał do tego uzasadnione obawy. Ukryte w ciemności mary doskonale wiedziały, co robiły. Ifigen i Millen nie pokazały mu do końca zmyślonej historii, ale prawdę, która była bardziej przerażająca niż jakiekolwiek kłamstwo. Bo brak chrztu rzeczywiście może doprowadzić do wojny, a sen miał tylko pokazać skutki tego, co by było gdyby…