- Opowiadanie: sathe - KAŚKA NIEZGODY, cz. 4

KAŚKA NIEZGODY, cz. 4

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

KAŚKA NIEZGODY, cz. 4

X

Sh'elala czekała na dybuka.

Schowała się w najciemniejszym kącie pokoju. W napięciu obserwowała okno, w którym lada chwila miał się pojawić demon. Jednooka dobrze się przygotowała na jego przyjęcie. Naostrzyła miecz i przez parę godzin trenowała, przywracając sprawność rękom i nogom. Zdjęła także bandaże: miała wrażenie, że magia tatuaży będzie jej dzisiaj bardzo potrzebna. Zrezygnowała za to z kolczugi. Może jej brak był ryzykownym posunięciem, ale zabójczyni wolała polegać na sile swoich mięśni niż na zdezelowanej i za ciężkiej zbroi.

Uff, żeby tylko Kaśka się nie obudziła. Napojono ją ziołami usypiającymi, jakie specjalnie przygotowała Baba, ale ich działanie nie trwało przecież wiecznie. Dziewczyna nie powinna oglądać tego pojedynku, tym bardziej, jeżeli czuje coś do Jaśka… dybuka…

Och, cholera, jakie to nieposkładane.

Wtem usłyszała czyjeś kroki. Zabrzmiały one tak, jakby ktoś przeciągał wielki, chlupoczący ciężar po śliskiej powierzchni. Odgłosy przelewającej się cieczy ucichły tuż pod domem. Skrob… Skrob…

Długie pazury przesunęły się po ścianie, wywołując ciarki na plecach. Skrob… Skrob…

Sh'elala drgnęła i cichuteńko podniosła miecz.

Okiennice otworzyły się. Do środka wpadł chłodny wiatr, przygaszając płomień świec. Okno przesłonił gęsty cień, czarniejszy niż bezgwiezdna noc. Jednooka przylgnęła plecami do zimnej ściany, czekając aż demon wejdzie do pokoju. I zamarła. To jest właśnie to, o czym elfka nie zdążyła jej powiedzieć…

Dybuk morfował.

Oto do pokoju WLAŁ się słup migoczącego mroku. Roztrzaskał się o podłogę, a potem – nieustannie opalizując – skręcił w wysokim korkociągu, wreszcie nabierając kształtów. Do łóżka Kaśki posuwistym człapaniem zbliżała się ponad dwu i półmetrowa istota o opuchniętym, rozdętym ciele, pękatych nogach i nieproporcjonalnie długich ramionach, których brzytwiaste pazury chrobotały niemile o dębowe deski. Skołtunione włosy porastały mu głowę, szyję i plecy, a tuż nad pośladkami zamieniały się w szorstką, zlepioną szczecinę.

Sh'elala westchnęła. Dybuk był nagi.

Stwór odwrócił się, wyprężył w oczekiwaniu.

A jego twarz… gęba… cokolwiek… Och.

Pozbawione źrenic, koliste oczy błyskały przyblakłą żółcią jak dwie morskie latarnie i snopami światła uważnie taksowały całe otoczenie. Monstrum, w miejscu nosa i ust, miało ziejącą mrokiem jamę, w której balansował ropiejący jęzor. Za to jego przyrodzenie… Heh. Jednooka ścisnęła broń. To chore, całą tą wioskę toczy choroba.

Dybuk uspokoił się i stanął nad łóżkiem. Czułym – tak, czułym! – gestem ujął kołdrę za róg i uniósł ją wysoko. A potem groźnie zawył.

Dokładnie w tym samym momencie Sh'elala zaatakowała.

Wskoczyła na stół, odbiła się, w locie wymierzyła cios i spadła na plecy demona, wbijając w nie ostrze i przekręcając je o sto osiemdziesiąt stopni. Monstrum jęknęło po raz wtóry, zachybotało się na przykurczonych nogach, ale bynajmniej nie upadło. Sięgnęło za siebie i chwyciło zabójczynię za koszulę, drapiąc kobietę boleśnie po plecach. Później odczepił ją, jakby ważyła mniej niż szklanka piwa, i cisnął bez wysiłku o ścianę. Morderczyni jęknęła, czując jak piekąca trucizna wlewa się do jej ciała. Dybuk rozdzielił się na pół, uwalniając miecz. Broń stuknęła głucho o podłogę, a ciało potwora zrosło się.

– Gdzie… jest… Kaśśśśśka… – wycharczał wściekle – Cośście jej zzzrobili…..

– O, to mówi… – szepnęła jednooka, opadając na łokcie – Cudnie.

Potwór zaszarżował w jej kierunku, a Sh'elala – walcząc z wzbierającą falą paraliżu – rzuciła się szczupakiem na podłogę. Przesunęła się pomiędzy jego nogami, pochwyciła jednoręczniaka i wstała. Nie czekając ani sekundy, ponowiła atak. Cięła go przez plecy kilka razy pod rząd, ale rozpłatana skóra natychmiast się wygładzała i leczyła.

– Twwwoja broń mnie nie raniii… – zasyczał dybuk, złapał jednooką za gardło.

Znowu nią rzucił, spadła na stół. Zakaszlała, zaciskając kurczowo palce na głowni. Trutka robiła swoje, ale zabójczyni cieszyła się znacznie większą odpornością od niejednego człowieka. Więc jeszcze chwila i… Gdy leżała nieruchomo na chyboczącym się blacie, dybuk ruszył wprost na nią z wrzaskiem:

– Oddajcccie mi Kaśśśkę…!

Zamierzył się, w górze błysnęły sztyletowate szpony.

Trrrach…!

Jednooka ocknęła się, przetoczyła przez ramię, a pazury wbiły się tam, gdzie przez sekundą była jej głowa. Demon sapnął: ten cios skutecznie go unieruchomił. Próbował morfować, ale tej umiejętności nie posiadały najwyraźniej jego szpony. Szamotał się więc niezdarnie przy meblu, a Sh'elala oczywiście wykorzystała tę sytuację. Atakując z różnych stron kąsała go ostrzem, kłując głęboko i precyzyjnie. Stwór, odczuwając umiarkowany ból, odganiał się wolną ręką. Kobieta była piekielnie szybka.

I co z tego, skoro nie mogła go zabić, a cierpienie, jakie mu zadawała, trwało jedynie chwilkę.

– Kurrwa mać! – wrzasnęła, gdy kolejny cios nie przyniósł spodziewanego skutku.

Dybuk także się zdenerwował. Uwięzioną rękę podniósł wraz ze stołem, a potem szybko ją opuścił. Mebel rąbnął o podłogę i poszedł w drzazgi. W którymś z pokojów rozległ się wysoki, wibrujący pisk. Demon znieruchomiał.

– Kaśśśka… – mruknął.

Sh'elala przejechała mu brzeszczotem po szyi. Potwór zawył i znowu zacisnął łapy na gardle jednookiej. Kobieta wbiła mu miecz w brzuch aż po sam jelec. Rozwścieczone monstrum rozpędziło się i ruszyło – wraz z przylepioną do niego Sh'elalą – w kierunku okna. Rozwalili je w drobny mak, wybijając równocześnie pokaźny kawał drewnianej ściany. Z impetem, złączeni jak kochankowie, wypadli na plac i przekoziołkowali po udeptanym lodzie.

– Ach, ty kreaturo!!! – warknęła desperacko zabójczyni, przykładając dłonie do obrzydliwej paszczy dybuka.

Wrzasnęła słowa czaru w orczym, zakazanym w Cesarstwie, języku. Tatuaże nagle ożyły. Zapaliły się smrodliwym ogniem i dotkliwie poparzyły stwora. Zaskoczony demon zapiszczał. Odskoczył i zarył gębą w śnieg, gasząc piekący żar.

– Nareszcie cię mam. – zabójczyni uśmiechnęła się i wstała – Wiem, co na ciebie działa. Magia.

Powtórzyła zaklęcie i czule pogłaskała ostrze. Miecz zabłysł orczym płomieniem i zamienił się w żelazną pochodnię. Dybuk się otrząsnął. Jego oczy przygasły, jakby mierzyły uważnie swojego przeciwnika. Stwór rozłożył szeroko ręce i potrząsnął dłońmi, dodając sobie animuszu i zachęcając zabójczynię do ataku.

Sh'elala przyjęła wyzwanie.

***

W Kolkowie zapaliły się pochodnie.

Chaty rozjaśniły się słabymi płomykami, a w wąziutko uchylonych okiennicach ukazały zatrwożone twarze. Gdzieś rozpłakało się niemowlę, ktoś inny zawtórował mu dorosłym szlochem. Co odważniejsi mieszkańcy zerkali przez półotwarte drzwi, a ci najbardziej pewni siebie wyszli na dwór. Wśród tych ostatnich znalazł się kowal Jędry, i drwal Walek, i rolnik Chrobry, a nawet wyrostek Plujka.

Byli przygotowani na konfrontację z demonem… tak na wszelki wypadek, gdyby obcej się nie powiodło. Chociaż, jak tylko go zobaczyli, zaczęli się modlić, że jednooka przybłęda da mu jednak radę. Naprawdę, bardzo w to chcieli wierzyć.

 

***

Di'janna usłyszała łomot, rozdzierający ciszę nocną. Tego właśnie oczekiwała. Pochwyciła torbę, do której zapakowała wcześniej kilka flakonów z miksturami uzdrawiającymi. Wybiegła czym prędzej na plac, zostawiając wspomnienie po Babie w małej, rozwalającej się lepiance.

 

***

Sołtys nie spał. Czuwał przy Kaśce.

Dziewczynę zmogły zioła elfki, ale było widać, że ich działanie jest za słabe. Katarzyna rzucała się na boki, kręciła, bredziła coś o nowej rodzinie. Kilka razy podniosła ociężałe powieki, jakby przeczuwając, co może się dzisiaj wydarzyć. Potem znowu straciła przytomność. Ezajasz ubrał kolczugę, którą wzgardziła morderczyni. Musiał się chronić przed dybukiem… Ale i przed jego katem, znanym ze swojej nieobliczalności. Zarządca siedział nerwowo na krześle, a na jego kolanach spoczywał miecz. Jego ostrze było tępe jak cholera – niemniej lepsze takie niż gołe pięści. Jakby co, to…

O, bogowie!! Co to było?!

Trzask łamanych okiennic, huk burzonych ścian, jęk Sh'elali i czyjeś obrzydliwe, przeciągłe stęknięcie. Więc to teraz… Sołtys zerwał się na nogi, sprawdzając, czy córka śpi.

Napotkał na jej spojrzenie i zobaczył w nim ból, smutek, żal i pretensję.

– Dlaczego chcesz go ubić, ojciec? – zapytała takim tonem, że aż ścisnęło mu gardło.

– Dla twojego dobra.

– Nic nie pojmujesz… – powiedziała, wstając z łóżka.

– Wracaj, Kaśka. – pogroził .

– Idę tam, gdzie każe mi serce. – odparła i…

Puściła się biegiem, z niezwykłą gracją mijając przerażonego ojca. Przekręciła klucz, wypadła na hol. Szarpnęła za drzwi wejściowe, rozwarła je i wypadła na ganek. Rozogniony Ezajasz pomknął za nią, złapał ją w pasie, wypuszczając miecz na podłogę. Próbował ją odciągnąć siłą, ale Katarzyna dostała ataku histerii. Wrzeszczała porażająco imię demona, majtając w powietrzu nogami. Chciała ze wszelką cenę wyrwać się ze stalowego uścisku ojca. Wyciągnęła tęsknie ręce ku dybukowi, który toczył walkę ze straszną, rozwścieczoną kobietą.

Nagle krzyknęła coś, co na sekundę przerwało pojedynek.

Ezajasz upuścił ją. Kaśka rymnęła na dół, a potem, potykając się parę razy po drodze, rzuciła się w kierunku swego mrocznego kochanka. Chwilkę potem cała nadzieja na uratowanie go przerodziła się w piekielną boleść, rozsadzając duszę dziewczyny na drobne strzępy.

 

***

Przeciwnicy krążyli przyczajeni wokół siebie, cały czas nieznacznie zmniejszając dzielący ich dystans. Monstrum poderwało się pierwsze, próbując zamknąć Sh'elalę w zabójczym uścisku. Kobieta odchyliła się, szybkim wychwytem odskakując od zdezorientowanego maszkarona. Znowu natarł, atakując serią walecznych, precyzyjnych cięć. Szpony migały w zawrotnym tempie, ale jednooka umiejętnie parowała wszystkie ciosy. W końcu zablokowała kolejną napaść w przemyślnej gardzie i kolanem kopnęła potwora w genitalia.

Stwór nie zdążył morfować: akcja Sh'elali zakończyła się powodzeniem, bo dybuk cofnął się, próbując nabrać tchu. Wykorzystała to i z pełnego piruetu zmiażdżyła mu paszczę kolejnym kopniakiem. Demon zachwiał się, wściekle ryknął. Morderczyni uskoczyła w bok, skręciła się jak fryga, unosząc żarzącą się broń. Dybuk, rozpalony złością do granic możliwości, przejechał pazurami po zakrzepłym lodzie i skupił się na nadchodzącym ciosie jednookiej. Nagle kompletnie zdekoncentrował go szloch, pisk i nawoływania znajomego głosu.

– Kaśśśśka… – sapnął, patrząc na dziewczynę, wyrywającą się z ramion ojca. Ta wtem krzyknęła:

– Będziesz ojcem, Jasiek…!!! –

Zaczęła biec w stronę oniemiałego kochanka. W wiosce dało się słyszeć złowieszczy pomruk i pojedyncze pokrzykiwania o stosie lub szubienicy dla córki sołtysa.

– Ccccooo… – dybuk opuścił łapska, zapomniał o obronie, odwrócił się do Katarzyny i chciał ruszyć jej na spotkanie.

– Toś mi się pięknie odsłonił… – usłyszał zabójczynię.

Zareagował za późno.

– Nieeeeeeee……!!!! – rozdzierająco wrzasnęła Katarzyna.

Dybuk widział opadające ostrze, piekącym gorącem rozplątujące mu klatkę piersiową i brzuch. Zawył z bólu i runął na wznak. Gdzieś z oddali dobiegł go bolesny szloch wybranki. Tuż nad nim zamajaczył cień dziwnej kobiety, która ośmieliła się go pokonać. Zobaczył bladą, szczupłą twarz jednookiej i zdziwił się, bo nie znalazł w jej spojrzeniu oczekiwanej satysfakcji czy chełpliwego samozadowolenia. Przykucnęła przy nim i smutno szepnęła:

– Nie wiem, czy wasze dziecko przeżyje. – rzekła, dłonią zamykając mu gasnące ślepia – Ale musiałam to zrobić… Bo musiałam.

Zaraz potem dopadła ich Kaśka. Dziewczyna uklękła, przylgnęła do dybuka, delikatnie położyła jego szkaradną głowę na swoich udach i zaczęła się kołysać, śpiewając mu coś do ucha. Gładziła go czule po głowie, a jej łzy spływały mu po czarnych policzkach. Stwór oddychał coraz wolniej, ostatkiem sił wtulając się w ukochaną.

Kolkowo ucichło, patrząc na to pożegnanie.

Sh'elala zwiesiła głowę. Wróciły dawne wspomnienia i w tej jednej chwili – pierwszy raz w życiu – miała wrażenie, że postąpiła niewłaściwie. Stała nieopodal złączonych kochanków, ze wstydem odwracając od nich wzrok.

Pokonała demona. Dlaczego więc nie potrafiła wygrać z ogarniającym ją smutkiem? Dlaczego czuła, że poniosła klęskę? Odpowiedź znalazła we własnej przeszłości.

Tak więc, gdy dołączył do nich rozogniony sołtys, powstrzymała go:

– Dobij… dobij go? – warknął – Słyszysz?

– Nie. – odrzekła stanowczo.

– To ja sam… – poruszył się, ale kobieta chwyciła go za ramię, przystawiając mu miecz do gardła.

– Powiedziałam: nie. On umiera. Daj im się pożegnać, dziadku.

Popatrzył na nią z niedowierzaniem:

– Nie pasuje mi to do ciebie, Sh'elala. Z litością ci nie do twarzy.

– Myślisz, że mnie znasz? – skrzywiła się, odpychając go od siebie. – Jak chcesz, to możemy się zaznajomić, sołtysie. Przez miecze.

Wtedy przerwały im głośne brawa i sarkastyczny śmiech.

Zarządca i Sh'elala zamarli w bezruchu, gdy zobaczyli, jak do wioski wjeżdża oddział Ysmail. W połowie drogi, pomiędzy swoją chatynką a kolkowskim placem, zatrzymała się również Di'janna. Nie zareagowała jedynie Kaśka, która nadal kołysała się nad umierającym dybukiem.

Ponad trzydziestu rosłych jeźdźców wyłoniło się powoli z mroku. W okamgnieniu okrążyli wioskę i zamknęli ją zbrojnym pierścieniem. Na każdą chatynkę przypadało po dwóch, trzech wojowników. Niektórzy zeskoczyli z koni i z obnażonymi mieczami stanęli przy drzwiach Inni trzymali w rękach palące się pochodnie. Płomienie czerwonym odblaskiem plamiły im pochmurne twarze i beznamiętne spojrzenie. W milczeniu oczekiwali na dyspozycje pani kapitan, a ich miny nie wróżyły niczego dobrego. Osadnicy z przestrachem wycofali się do swoich domostw, z rosnącym niepokojem obserwując wysłanników Twierdzy. Ysmail wjechała wolno na środek placu i, nie zsiadając z konia, złym wejrzeniem przewierciła sołtysa, Di'jannę i zdychającą poczwarę. Zatrzymała się na Sh'elali i posłała jej kwaśny uśmiech:

– Tu jesteś. – powiedziała lodowato – A ja cię tak długo szukałam. Widać znalazłaś sobie nowych przyjaciół.

To rzekłszy, znacząco przeniosła wzrok na Ezajasza. Sołtys był tak zaskoczony jej ponowną wizytą, że dosłownie zapomniał języka w gębie.

– Kłamca i przeniewierca. – Ys wysyczała, lekko nachylając się siodle i wskazując na Di'jannę – Oszust, chroniący płatnego mordercę i innorasowca. Doprawdy, nie potrafię stwierdzić, co jest dla Twierdzy gorszym przestępstwem.

– Chciałem.. – wydukał w końcu, odsuwając się od Sh'elali i próbując na poczekaniu zmyślić jakąkolwiek bajkę – Chciałem wam ją wydać, ale miałem tu problem, no bo…

– … dybuk, tak? – Ys udała zatroskanie. – Z tego powodu nie przyznałeś się ani do zabójcy, ani do elfa, tak? A po całej sprawie ładnie byś je nam przyprowadził, choćby przy okazji płacenia podatków, tak??

– No… tak jakby… yyyy… – zająknął się sołtys i spuścił głowę.

– A wystarczyłoby poprosić nas o pomoc w walce z poczwarą. – kontynuowała Ysmail – Oczywiście twoja prośba nie byłaby zrealizowana, ale przynajmniej nie ściągnąłbyś na wioskę wyroku. A tak… wszystko się wydało. I twój dawny, cichy romans z innorasowcem, i ukrywanie mordercy, i jeszcze miłostka córy… Jak widać, historia lubi się powtarzać, a jabłuszko pada niedaleko od jabłoni…

– Zdrajca – mruknęła pod nosem jednooka – Skurwiel.

– Spokojnie. Ezajasz nie pisnął słówkiem o was, białogłowy. – zaśmiała się, spinając konia.

Wierzchowiec z trudem stanął dęba, a z jego grzbietu stoczył się wielki ciężar. Olbrzymi pakunek z impetem przeturlał się parę metrów, a potem wylądował tuż pod nogami Sh'elali. Morderczyni cofnęła się z obrzydzeniem. Ta zwalista, parująca kupa mięsa, która przed nią leżała, to…

– Sedlakowa… – szepnął ze zgrozą sołtys. – Coś ty jej… Na bogów…

– Ano, Sedlakowa. – Ysmail chuchnęła w dłonie – Rozmowa z nią była bardzo pouczająca. Pamiętasz, Sh'elala, nasze długie dyskusje?

– Tak. – zabójczyni ścisnęła miecz – Masz wielki talent oratorski. Nawet otrzymałaś za niego nagrodę. Moją zbroję.

– I świetnie mi służy. – pani kapitan znowu się uśmiechnęła, poklepując kolczugę. Potem wyciągnęła z przytroczonej do siodła torby złotą kolię i ostentacyjnie nią pomachała – Wasza sąsiadka, sołtysie, wszystko mi opowiedziała. Jak widzisz, podzieliła się również swoim dzisiejszym łupem.

– Lubisz cudze, co? – wtrąciła Sh'elala, próbując przeciągnąć zbliżającą się konfrontację.

– Pogawędziłabym tu jeszcze z wami. – Ysmail wyprostowała się, a jej twarz oszpecił paskudny grymas – Jednak się śpieszę. Chyba pora na nas, sołtysie, co? Rzućcie broń. Czas, bym wypełniła swoją powinność.

– Ys… – szepnął błagalnie Ezajasz – Zostaw Kolkowo… Moja wina jest niezaprzeczalna, ale oni są niewinni… to prosty lud. Niczego nie rozumieją. Chcieli się pozbyć dybuka, i tyle. Nie było w ich postępowaniu niczego z twojej wielkiej polityki. I co ci po starej elfce? Na co ona ci się przyda? Weź mnie.. i Sh'elalę. To my jesteśmy winni. Nie każ ich. Pięćdziesiąt osób…

– Nie spieszno mi do skruchy… – mruknęła jednooka, bacznie rozglądając się dookoła.

Pani kapitan coś odpowiedziała, ale Sh'elala nie słuchała. Patrzyła zrezygnowana, dość krytycznie oceniając swoje szanse. Trzydziestu chłopa, niecierpliwie kręcących się w siodłach. O, już widać, jak świerzbią ich już ręce, już czuć, że swędzenie to chcieliby zmyć potokiem krwi.

Nie da im rady. Może dopadłaby pięciu, o tych, co stoją najbliżej, ale… jest ich zbyt wielu. „Cholera, wszystko zaraz przepadnie. W tym i moja mapa", pomyślała. Sprawę mógłby rozwiązać czar dystansowy. Niestety, morderczyni używała magii dotykowej, którą kontrolowała przez swoje tatuaże. Gardziła innymi zaklęciami… aż do teraz.

Wtedy napotkała na wzrok Di'janny. Elfka świdrowała ją swoim spojrzeniem, mocno marszcząc brwi. Jej oczy nabrały dziwnego blasku, stały się trójwymiarowe i nienaturalnie wielkie.

– Sh'elala. Więc to ty jesteś Sh'elala. Ta Sh'elala. – głos znachorki zabrzmiał w głowie jednookiej.

– Byłaś służką Wyroczni. Zapewne to imię znaczy dla ciebie coś więcej. A nie powinno. – odrzekła.

– Czekałyśmy na ciebie setki lat. Kiedy cię jeszcze nie było. A potem gdy już byłaś… nie przychodziłaś do nas. – myśli były chaotyczne, nieuporządkowane. Emocje, jakie w niej się wzbierały, zdecydowanie zakłócały cały przekaz – Ta mapa należy się tylko tobie. Musisz poznać Wyrocznię.

– Nie poznam, bo nie doczekamy ranka. Chyba że… Poślij im kulę ognia.

– Nie mogę. Jestem uzdrowicielką. Nie umiem niszczyć. – Di'janna zaprzeczyła, kręcąc dodatkowo głową. – Nie potrafię zabijać. Tylko uzdrawiać. Tylko.

Co robić, co robić??? Morderczyni nie mogła dać się złapać i ponownie osadzić w Twierdzy.

Nagle doznała olśnienia. Ta myśl była szalona, niebezpieczna, wręcz bluźniercza. Dawała jednak wątłą, znikomą nadzieję na inny – niż spodziewany – koniec nocy. Sh'elala posłała ją Di'jannie, która westchnęła z przestrachu.

– Twoje słowa brzmią szlachetnie, ale nic one dla mnie nie znaczą. Już nie. Jesteś kłamcą i oszustem. – Ysmail zakończyła swoją przemowę i Ezajasz wiedział, że to koniec.

Jej koń zadrobił, ściągnęła lejce, uspokajając go.

– Ja tu mam prosty rachunek. – dodała – Pięćdziesiąt nic niewartych wieśniaków czy pięciuset ludzi ze starej gwardii. Oni też mają rodziny. Wybieram prawdziwych przyjaciół.

– I splendory od Calty, hm? – uzupełniła Sh'elala, unosząc miecz.

– A nawet jeśli, to co w tym złego? Dość tego. Schowaj tę igiełkę, morderco. Wracasz z nami i dobrze o tym wiesz. – odrzekła Ysmail, stając w strzemionach.

Pani kapitan wyprężyła się i powoli, jakby to sprawiało jej niewypowiedzianą przyjemność, dobyła miecza. Wreszcie huknęła na całe gardło:

– Mieszkańcy Kolkowa! Na mocy prawa, udzielonego mi przez Egona Sprytnego, emisariusza czarodzieja cesarskiego Calty, ogłaszam, co następuje! Za ukrywanie wielokrotnego mordercy, zabójcy i recydywisty, Sh'elali, skazuję was… Ach, pieprzyć formułki. I tak jutro po wiosce nie będzie śladu. Oddział!!! Baby i dzieci wyrżnąć, chłopów zakuć w kajdany, a chałupy puścić z dymem!! Wymazać Kolkowo z powierzchni ziemi!!

Nieco zziębnięci wojownicy nagle się ocknęli i z radością rozpoczęli wypełnianie rozkazu. Zapaliła się pierwsza chata. Płomienie strzeliły wysoko, kłębami jasnego dymu buchając w rozgwieżdżone, zimowe niebo. Trzask sypiącego się drewna nie zagłuszył przeciągłego krzyku, który przeciął złowrogą ciszę. Drzwi domku otworzyły się. Ze środka wybiegła kobieta z małym dzieckiem na ręku, a za nimi wytoczył się mężczyzna. Cała rodzina, zanosząc się od kaszlu, wpadła wprost pod ostrza wojowników Ys. Dzielni wojacy bardzo szybko uwinęli się z kłopotem – wystarczyły zaledwie dwa proste cięcia i jedno precyzyjne pchnięcie, które sięgnęło zapłakanego malucha, gdy matka zasłoniła go swoimi plecami. Maciejowie osunęli się cicho na ziemię, przytulając do siebie umierające niemowlę. Lód wokół nich zakwitł karminowym blaskiem, a rycerze Kamiennej Twierdzy szybko dołączyli do innych towarzyszy, pomagając im w dalszym wypełnianiu rozkazu.

– Na bogów… – jęknął z przerażeniem sołtys. – Na bogów…

– Bogów nie ma. – rzekła Ysmail, wycofując konia. Stanęła na lekkim wzniesieniu, przez które przebiegała jedyna w wiosce dróżka. Stąd kapitan widziała wszystko i na bieżąco mogła przekazywać rozkazy. Chociaż, prawdę powiedziawszy, nie sądziła, by umiejętności strategiczne były tu szczególnie potrzebne.

– Revenant, Igielnik, Szejno! – huknęła, patrząc z obojętną pogardą na dramatyczne sceny, rozgrywające się teraz w Kolkowie – Ubić sołtysa i całą resztę, a mordercę zapiąć w kajdany!!

– Po moim trupie. – warknął z nienawiścią Ezajasz i kompletnie poddał się fali nienawiści, oblewającej go od głowy do stóp. Przygotował się do wymierzenia ciosu i zaczął wrzeszczeć, ile miał sił w płucach – Do broni….! Do broni, chłopy…!

Odpowiedział mu śmiech Ysmail.

A Kolkowo płonęło. Wrzeszczało. Wyło. Pulsowało trzaskiem skwierczącego drewna i opętańczym krzykiem. Piekący dym szarpał niebo, ziemię, las, przenikał przez ubrania i wgryzał się pod powieki. W niedługiej chwili krąg chat zmienił się w krąg pochodni, a drewniane chałupy stały się śmiertelną pułapką dla mieszkańców wioski. Kolkowianie nie mieli żadnych szans. Zbrojni byli wyćwiczeni, młodzi, bezlitośni. Musieli zwyciężyć, chociaż marnej chwały była to wygrana. Czasami jednak wola życia potrafi zmieniać tor przeznaczenia…

Tak. Los zawsze lubił płatać nieprzewidzialne figle. Jedynie ludzie zapomnieli o jego specyficznym poczuciu humoru.

Wystarczyło przecież, że Sh'elala ponowiła swoje pytanie do elfki.

– Więc jak będzie? Co ty na to?

– Zgoda. – rzekła Di'janna, sięgając do torby i wyciągając z niej fiolkę – Uleczymy dybuka.

To powiedziawszy, wyrzuciła miksturę w kierunku Sh'elali i ruszyła pędem do monstrum, spoczywającego na kolanach Kaśki.

A potem wszystko to, co się wydarzyło, wydarzyło się w tym samym czasie.

Morderczyni wzięła błyskawiczny rozpęd, nie zważając na Ysmail i zbliżających się wojowników Twierdzy. Wyskoczyła wysoko w górę. Wyciągnęła rękę i… złapała rzuconą jej fiolkę. Zanim opadła z powrotem na ziemię, zdołała zębami zerwać zabezpieczający buteleczkę korek i wypluć go gdzieś na bok. Wylądowała na ugiętych kolanach tuż obok dybuka i, nie namyślając się długo, zrosiła jego cielsko połyskującą miksturą. Chwilę później, gdy nad potworem pojawiła się niebieska poświata, a Di'janna położyła na nim swoje dłonie, Sh'elala chwyciła odrętwiałą Kaśkę za koszulę i warknęła do niej:

– Trzymaj się mnie, słyszysz? Chociażby nie wiem co.

Dziewczyna przylgnęła do zabójczyni, która w ostatniej sekundzie zablokowała cios spadający na plecy elfki, nachylającej się nad potworem. Revenant zaklął, a jednooka wolną ręką zerwała mu z głowy hełm.

Sh'elala natarła na wojownika bokiem, zderzyła się z nim barkiem, odsuwając go siłą od Di'janny i dybuka. Potem nagle cofnęła się, a Revenant, który stracił równowagę, zachwiał się. Morderczyni oczywiście wykorzystała to i furkoczącym młyńcem rozorała mu twarz.

– Uważaj…! – wrzasnęła Kaśka..

Nad elfką, która właśnie wznosiła ręce w śpiewnej inkantacji, zawisła kolejna groźba. Z ciemności, nad wzbierającym magicznym obłokiem, wychylił się Igielnik. Sh'elala rzuciła się w jego kierunku, a za nią podążyła Kaśka. Strażnik Twierdzy spostrzegł jednooką, zamachnął się. Kobieta zrobiła unik, ciągnąc dziewczynę ku dołowi. Córka sołtysa upadła na twarz, przylgnęła do ziemi i z tej nieco dziwnej perspektywy – bo spomiędzy szeroko rozstawionych stóp nieznajomej – patrzyła na rozwój wypadków. Ścisnęła mocno morderczynię za łydkę, wyczuwając długi nóż za cholewą jej buta. Sh'elala syknęła, gdy poruszone ostrze przecięło jej skórę. Nie miała jednak czasu na upomnienie Kaśki. Zajmował ją przecież Igielnik.

Zabójczyni wykonała pchnięcie na oślep, wbijając miecz w chmurę gęstniejących oparów, zakrywających dokumentnie całego dybuka. Poczuła rosnący opór. Jeszcze mocniej popchnęła ostrze. Wojownik charknął, zgiął się i… wyrwał broń z rąk Sh'elali. Ta, nie czekając zbyt długo, złączyła dłonie i walnęła go na odlew w gębę. Przydzwoniła w hełm, wybijając sobie kości w nadgarstkach, ale osiągnęła swój cel.

Igielnik padł, zamroczony potężnym uderzeniem. Szyszak poturlał się głuchym stukotem aż pod samą studnię. W chwili, gdy Sh'elala nastawiała sobie dłonie, usłyszała przytłumiony krzyk Kaśki. Poczuła szarpnięcie w łydce, znaczące się od kostki aż do kolana. Odwróciła się, gotowa do ataku. Tuż za nią stał Revenant z poharataną twarzą. Nad głową trzymał miecz, minę miał zaciętą, chytrą i… zdziwioną? Morderczyni westchnęła.

Przed nim klęczała Kaśka. Obie dłonie zaciskała na rękojeści noża, wystającego bezwstydnie z brzucha Revenanta. Jednooka skręciła się więc w piruecie i z pełnego obrotu kopnęła strażnika w gębę, dokumentnie mu ją miażdżąc.

– Dobra robota. Pilnuj go, chociaż chyba już nie ma takiej potrzeby. – sapnęła.

„Mój miecz… muszę odzyskać mój miecz", pomyślała i nie czekając ani chwili, skoczyła przez jaśniejącą mgłę. Przez moment poczuła niezwykle miłe mrowienie, pojawiające się tam, gdzie wcześniej zadano jej rany.

Wtedy Di'janna podniosła głos, wyśpiewując ostatnie słowa czaru.

Dybuk zadrżał, podskoczył, jakby ogarnęła go padaczka. Przeciągle ryknął i…

 

XI

Strażnik rzucił pochodnię na strzechę, a potem szybko dołączył do dwóch pozostałych wojowników, obstawiających drzwi wejściowe.

– Jakbym papier palił… – rzucił rozbawiony. – Przynajmniej się ogrzejemy. Zimno tu.

Poczyniona uwaga, jak i wesoły trzask rozprzestrzeniającego się ognia, przypadły do gustu jego towarzyszom. Wszyscy wesoło się zaśmiali i… kompletnie zdekoncentrowali. Zareagowali zdecydowanie za późno. Drzwi otworzyły się z łomotem, wypadł z nich potężny chłop. W biegu wziął zamach ogromną siekierą. Ostatnie, co strażnik zobaczył w życiu, to własne odbicie, majaczące na klindze – zanim ta rozpłatała mu łeb na pół.

Jędry sapnął, poderwał broń, a spieniony chlupot przyprawił go o mdłości. Ale na krótko. Zaraz potem dołączył do niego brat Siejko i najstarszy z synów – Josef. We trójkę dali radę kolejnemu strażnikowi. Ostatni, ostały przy życiu wojownik, cofnął się. Zaskoczony zakręcił młyńca. Już, już chciał atakować, gdy nagle coś świsnęło i trachnęło go w głowę, znacząc trafienie kwitnącą plamą.

Kamień spadł na ziemię, a zaraz za nim – podkomendny kapitan Ysmail.

Jędry zerknął przez ramię. W drzwiach stała jego żona. W białej, cienkiej koszuli nocnej, z bladą twarzą, mściwie zaciśniętymi ustami i rozwianymi włosami, podświetlanymi szalejącym ogniem, wyglądała jak mroczna walkiria. Skinął jej głową i rzucił w przelocie, pędząc na pomoc sąsiadom.

– Ratuj dzieciaki i starych, Maryla.

Po chwili cały plac w Kolkowie zamienił się w pole bitwy.

Z chatynek wysypywali się mieszkańcy wioski, uzbrojeni w to, co akurat wpadło im pod ręce: noże, tasaki, siekiery, topory, widły, grabie, a nawet wałki. W ruch poszły kamienie, dzbany i wszystko to, czym można było rzucać i atakować strażników Twierdzy.

Wojownicy na samym wstępie stracili siedmiu towarzyszy. Dali się odwieść od fajczących się domostw, pozwalając, aby pozostający przy życiu kolkowianie, umknęli ze środka płonących pułapek. Odpierali ataki, ale było widać, że sytuacja ich zaskoczyła. Ocknęli się, gdy dotarł do nich rozkaz Ysmail:

– W zwarciu na nich, kosić jak popadnie!!

Wojownicy zareagowali błyskawiczne i w szybkim tempie przegrupowali się, godząc po drodze w tych, którzy przypadkiem napatoczyli się pod ich ostrza. Zbili się w trzech ciasnych rzędach i miarowym marszem ruszyli na lżących ich wieśniaków.

Posypał się grad kamieni.

Zanim strażnicy starli się w pojedynku z podbuntowanym tłumem, musieli ustąpić… wielkiej, palącej się ławie, jaką rzucili na nich kolkowianie. Ten atak powalił pierwszy szereg oddziału. Formacja wojowników Twierdzy rozsypała się jak domino, a rozochoceni mieszkańcy wioski – miast jak najdłużej zachować bezpieczny dla nich dystans – rzucili się pomiędzy żołnierzy, zwierając się z nimi w morderczych pojedynkach.

Ale zapał i upór mieszkańców wioski nie mogły przecież sprostać zawodowym zbrojnym. Szala zwycięstwa, okraszona seriami wrzasków, okrzyków i bluzg, zaczęła niebezpiecznie przechylać się na stronę Twierdzy. I wtedy nadeszła odsiecz: najmniej spodziewana, straszna… i skuteczna. Wola wojowników osłabła.

Przecież, pomimo długiego zaprawienia w bojach, po raz pierwszy mieli do czynienia z takim potworem…

Nie. Wystarczył jeden rzut oka, by się poprawić.

Po raz pierwszy mieli do czynienia z takim potworami.

 

***

Sh'elala wylądowała tuż nad Igielnikiem. Chwyciła za rękojeść wbitego weń miecza, wyszarpnęła go, lecz nagle… Mężczyzna złapał ją za dłonie i pociągnął do siebie. Jednooka wypuściła broń, runęła na brodacza, który ścisnął ją boleśnie w pasie. Kobieta odchyliła się jak najbardziej tylko mogła i trach…! Przygrzmociła mu z baranka, przy okazji łamiąc sobie nos.

Morderczy uścisk Igielnika osłabł, ale nie znikł. Zwalisty wojownik, krztusząc się od własnej i niewłasnej posoki, przewrócił się na bok. „Ileż on tak może???", pomyślała w przelocie Sh'elala, tracąc równowagę. Przez jakiś czas szamotali się we dwójkę, okładając się mocnymi razami, przyduszając, tarzając i próbując sięgnąć nawzajem swoich gardeł. Dopiero po dłuższej próbie sił zabójczyni zyskała przewagę. Wylądowała na plecach, a Igielnik – pomiędzy jej kolanami. Morderczyni oplotła go nogami i unieruchomiła w niezwykle mocnym chwycie. Zacisnęła uda, próbował się uwolnić, drapał, bił, szarpał, ale było już za późno.

– Zdy-chaj-wresz-cie-skur-wie-lu! – wysyczała przez zaciśnięte zęby, z każdą sylabą przyduszając go coraz mocniej. W końcu się posłuchał.

Jego ręce bezwładnie opadły, a ciało całą masą zwaliło się na Sh'elalę. Jednooka wygrzebała się spod sztywniejących zwłok, podniosła miecz i… zauważyła, że sporo ją ominęło.

Nieopodal dybuk pożerał wiotkie zwłoki kolejnego strażnika, a Di'janna tuliła roztrzęsioną Katarzynę. Morderczyni rozglądnęła się dookoła: zmieniło się coś jeszcze. Pośrodku placu trwała regularna bitwa pomiędzy Twierdzą a kolkowianami. Zabójczyni krzyknęła do rozwścieczonego dybuka, który najwidoczniej miał zamiar ją zaatakować.

– A może najpierw rozwiążemy kłopot tej wioski, co? A dopiero potem popróbujemy się raz jeszcze, potworze? Co ty na to?

Monstrum zatrzymało się na chwilę, rozważając niespodziewaną ofertę. Zerknęło na Kaśkę i wystarczyło, że ta szepnęła:

– Jasiek… proszę… usłuchaj jej… życie mi zratowała…

Chwilę potem, w sam środek zgiełku, plątaniny oraz krwawego ścisku, wbiły się dwa cienie. Były mroczne, piekielnie szybkie, potwornie efektywne. Jego szpony i jej miecz poruszały się tak błyskawicznie, że oko śmiertelnika zauważało jedynie poświatę, miękkimi okręgami znaczącą przecinane powietrze. Monstrum i jednooka atakowali precyzyjnie, choć szaleńczo drapieżnie. Sięgali każdego, kto swój hełm barwił czerwonym pióropuszem. Ich taniec nie przynosił niczego, prócz śmierci. Twierdza obracała się w gruz, zalegając pokotem na placu. Dybuk ryczał jak szalony, przecinając gmatwaninę krzyżowanych ostrzy kłapnięciami uzębionych szczęk oraz wirażami pazurzastych dłoni. Sh'elala celowała w najbardziej zbitą, ludzką gęstwinę. Siekła jak opętana, ramię w ramię z demonem, stopa w stopę, cios w cios. Przylgnęli do siebie plecami i wirowali w szaleńczym tempie, kosząc hełmy jak źdźbła przesuszonej trawy. Jednooka poddała się temu uczuciu, uległa zapachowi krwi, zaczarowały ją fantazyjne wzory, znaczące lód bordową posoką. Sunęła wraz z potworem poprzez szamoczących się ludzi, rąbiąc, tnąc i szarpiąc bez opamiętania. A gdy wokół nich się przerzedzało, przemieszczali się dalej, kontynuując swój makabryczny taniec.

Stwór nie dał się dosięgnąć ani razu. Morfował, uciekając każdemu ciosowi. Przepływał nad mieczami, pod nimi, dwoił się i troił, przepuszczając ataki, przepełnione desperacką, ślepą furią. Za to ręce Sh'elali rozżarzyły się, a tatuaże zapulsowały. Koślawe wzory ożyły i rozgrzały jej dłonie do rażącej bieli. Tak więc to, czego nie mogła zakończyć mieczem, kończyła dotknięciem, od którego topił się metal.

Morderczyni nie widziała już nic, oprócz czerwonych plam, rozpryskujących się na hebanowych zbrojach Twierdzy.

Nie czuła nic, prócz ślepej nienawiści i nieopanowanej żądzy mordowania.

I nie słyszała niczego: tylko cwał swojego serca, zabójczym rytmem rozsadzający klatkę piersiową.

Nie była więc świadoma wściekłego krzyku Ysmail, która – widząc, że jej plan zaczyna palić na panewce – postanowiła wreszcie włączyć się do walki. Spięła konia i silnym uderzeniem ostróg popędziła go na kolkowski plac.

Rosnący tętent kopyt jasno wybijał czas ostatecznej konfrontacji.

 

***

Ysmail wielu rzeczy nie przewidziała i z rosnącym niepokojem przyglądała się obrotowi wydarzeń. Nie tak to miało wyglądać!! Kolkowo oparło się ogniowi i mieczom. Wieś trzebiła topniejący oddział Twierdzy, dobijając tych, którzy cudem uniknęli ciosu potwora albo Sh'elali. Może jednak jest jeszcze szansa, mała nadzieja na zwycięstwo…? Wystarczyłoby przecież włączyć się do walki, wesprzeć swoich ludzi, dodać im odwagi.

Pani kapitan stanęła w strzemionach, krzycząc:

– Kupą pod studnię, zbijać się w kulę, ostrza na zewnątrz!!

Nie patrzyła już, czy jej słuchają. Nie zastanawiała się, czy rozkaz ma sens – wszak przy życiu pozostało niewielu podkomendnych, a ci, którym się to udało, zmagali się niesłabnącym atakiem szponiastych pazurów, kamieni oraz różnego rodzaju ostrzy.

Ysmail ogarnęła rozpaczliwa chęć odwetu: wysunęła więc miecz, zamocowany pod siodłem. Oto broń Sh'elali. Srebrne cacko, stworzone do wielkich czynów.

Niech do pocztu jego ofiar dołączy też i sołtys Ezajasz, zdrajca z kolkowskiego zadupia.

Ysmail spięła konia ostrogami i ruszyła przed siebie, mierząc balansującym trzpieniem w zarządcę Kolkowa. Sołtys spostrzegł to wyzwanie i przyjął je. Uniósł zakrwawiony miecz, przyłożył w salucie do czoła i wyszedł na środek placu, koncentrując na sobie całą uwagę Ys. „Idiota", pomyślała pani kapitan i popędziła konia.

– Tato…! – wrzasnęła Katarzyna, ale Di'janna chwyciła ją bardzo mocno za ręce i wraz z nią wycofała się aż na ganek domu.

– Uspokój się… – mówiła śpiewnym, miarowym szeptem – Uspokój się, moja Kasiu… Moje dziecko… Moja córciu…

Dziewczyna słysząc te słowa zamilkła, oswobodziła się z uścisku i spojrzała na Di'jannę. W jej mądrych, lawendowych oczach zobaczyła ciepły blask, kojący ból i cierpienie. Zobaczyła… miłość?

– Jesteś moją… matką…? – wyszeptała, padając w otwarte ramiona elfki.

I nawet jeżeli za tę wiedzę cenę zapłaciło całe Kolkowo, to…

Było warto, do cholery.

 

***

Ysmail szarżowała.

Trzymała wysoko uniesiony miecz. Wokół niej wszystko płonęło, gięło się do lodowatej ziemi, tętniło resztkami uciekającego życia.

Pędziła na oślep, wprost na sołtysa. Musiał zginąć. On i jego dwie wywłoki.

Wyprostowała się, przyszykowała do potężnego ciosu, który miał zmieść zarządcę z tego świata. Już była gotowa, już się zamierzyła, gdy wtem… Ezajasz niespodziewanie uskoczył. W ostatniej chwili znikł z linii ataku. Cofnął się w zamaszystym piruecie, nabierając rozpędu i zagłębiając ostrze w boku gnającego konia. Ranione zwierzę rozdzierająco zarżało. Stanęło dęba, by potem runąć na lód.

– Nieeeeeeee!!!! – ryknęła Ysmail, próbując ostatkiem sił zapanować nad oszalałym wierzchowcem. Jej wysiłki spełzły na niczym.

Koń zwalił się bez czucia, miażdżąc Ys od pasa w dół.

Kobieta charknęła, zanosząc się krwią.

– Szlag… by to trafił… – wydukała, czując jak z potokiem krwi uchodzi z niej życie.

– I po coś wracała? – spytał sołtys nie bez cienia wyższości – Wygraliśmy.

– Dopadną cię… wszędzie…

– A kto im wskaże trop? – spytał, patrząc z podziwem na koniec potyczki, jaka rozegrała się po drugiej stronie placu. Twój oddział został wybity co do nogi.

– Bądź… – Ys jęknęła, a jej oczy zaszły mgłą. Dokończyła jeszcze zdanie, które miało niepokoić sołtysa do końca życia – Bądź przeklęty, przyjacielu…

Rzekła to cicho, ledwie słyszalnie, lekko, jakby jej już nie było. No i faktycznie. Lada moment skonała w męczarniach.

Ezajasz odrzucił miecz i podbiegł do Di'janny i Katarzyny.

– To koniec, tato? – dziewczyna spytała poprzez łzy, czystymi smugami znaczącymi brudną od dymu i smoły twarz.

Sołtys rozejrzał się.

Kolkowo straszyło sterczącymi szkieletami spalonych domów, tlącym się pogorzeliskiem i parującym stosem stygnących trupów, które zaległy na placu.

Dybuk, ku obrzydzeniu i przerażeniu ocalałych mieszkańców wioski, ucztował w najlepsze, aż do samych kości ogryzając co pulchniejsze zwłoki. Nikt mu jednak nie przeszkadzał.

Przecież tym, którzy bronili Kolkowa należy się jakiś szacunek, prawda?

Sh'elala, która niespodziewanie wyrosła na drugiego bohatera wioski, wytargała ciało Ysmail spod konia i bezpardonowo pozbawiła je zbroi. Podniosła z ziemi swój miecz, wyszukała także i pasującą do niego pochwę. Z wyraźnym zadowoleniem, tracąc zainteresowanie Kolkowem i dybukiem, zniknęła w domu sołtysa.

Zapanowała cisza, przerywana okropnymi, dybukowymi mlaśnięciami.

Ogorzałe, zmęczone i osmalone twarze patrzyły w niebo.

Z szarzejącego nieboskłonu, w tańcu niemych wiraży, posypał się śnieg.

Powoli widniało.

– Tak. To koniec. – szepnął sołtys, mocno obejmując Kaśkę i Di'jannę – I zarazem początek. Nowy dzień.

Dziewczyna z całej siły przytuliła się do rodziców, jednym tylko gestem przyprawiając im kolejnej porcji zmartwień.

Katarzyna czule gładziła swój brzuch, w którym rosło dziecko dybuka.

Koniec

Komentarze

Witam serdecznie, wklejam kolejny fragment opowiadania. Pozostałe znajdziecie po poniższymi linkami. :) http://www.fantastyka.pl/4,1397.html
http://www.fantastyka.pl/4,1426.html
http://www.fantastyka.pl/4,1458.html

No, co? Mam Ci napisać, że fajne? No dobra jest fajne. Trzymasz poziom. Co prawda miał bym kilka uwag, ale dziś mi się nie chce zmużdżać, więc daje kolejne 6, pojadę Ci kiedy indziej. (I proszę o kolejny kawałek „Nie Kradnij” na niedzielę :) )
PS. „Twój oddział został wybity co do nogi.”- to się trochę rzuca :)

Dzięki :) Zamieszczam zatem ostatnią część "Kaśki", a potem dorzucę "Nie kradnij...". Nie wiem tylko, czy wyrobię się na niedzielę... :)

Aaargh, nie czytam, nie czytam! Przeczytam za cztery dni, jak będę miała dzień wolny :D Już mi ślinka cieknie. Wstawiam komentarz, żeby wiadomo było, że pamiętam :)

Wulgarne wyrazy: "kurwa", "gówno", "psiakrew" oraz takie cuda jak "hologram" i "sołtys" niemile kontrastują z próbami niezdarnego stylizowania na język archaiczny: "chutliwy", "wszeteczny" oraz "mową niby-ludową": "patrzta", "chceta" itp.
Po co tyle wyrazów rozpoczynających sie wielkimi literami: "Twierdza", "Przeznaczenie", "Los", 'Wyrocznia" itp.?
Co ma znaczyć określenie "dar nasłuchiwania" ??
Wyrażenia "jednopokojowa lepianka" "dryblasi", "innorasowcy', "Trojemiasto" "wiedźmiński" , "elfi" to jakieś potwory leksykalne.
(nie każdy moze być Leśmianem).

Opowiadanie (czy też jego fragment) jest napisane w taki sposób, że pod koniec nie pamięta się tego, co było na początku i nie wie się czy należy się bać, śmiać czy też płakać.

Odpowiadam więc na pytania/zarzuty.
Wyrazy rozpoczynające się wielkimi literami oznaczają nazwy własne i jest to zgodne z obowiązującymi prawami ortografii. Te "potwory leksykalne", o których tak uprzejmie piszesz, to w większości słowa, jakie weszły do normalnego języka "fantasy". Nie wiem, co Ci się nie podoba w "dryblasach" czy przymiotnikach "elfi" lub "wiedźmiński"? Nie ja je wymyśliłam i nie ja ich pierwsza uzyłam, zatem zarzut jest nie do końca trafiony.
Kwestia "daru nasłuchiwania" została wyjaśniona w tekście, wystarczy przeczytać całość w odpowiedniej kolejności. Jako autorka mogę sobie coś takiego wymyślić i potem to uzasadnić, prawda?
Wyrazy wulgarne używane są zazwyczaj w dialogach i nie widzę nic złego w tym, że się pojawiają obok innych wyrazów. Swoją drogą, czy słowo "sołtys" to takie cudo? No nie wiem, nie wiem. :)
Nie mam ambicji na bycie drugim Leśmianem, poza tym to chyba nie ta bajka literacka.
No i jeszcze "mowa niby-ludowa"... A dlaczego "niby"? Uważasz, że w dawnych latach ludzie na wsiach tak nie rozmawiali? W takim razie mamy zupełnie inne informacje.
Każdy oczywiście może krytykować i komentować (źle lub dobrze). Powiem więcej: bardzo sobie cenię WSZYSTKIE opinie Czytających i zdecydowanie uwzględniam je domowych redakcjach swoich opowiadań. Wolałabym jednak, aby ta krytyka - nie tylko mnie, ale i innych piszących - była życzliwa i aby jej ostrości nie podkręcały wycieczki w "leśmianowskim" stylu. Pozdrawiam serdecznie.

Nowa Fantastyka