Koniec sierpnia przyniósł do Breslau wiadomość rychłej napaści Niemiec na Polskę. Franciszek, choć nie był przywiązany do ojczyzny, to jednak odnosił wrażenie, że powinien coś zrobić. Był pewny, że Niemcy będą przysyłać w transportach, zamiast swoich, Polaków – zaoszczędzą sobie na tym nerwów. Jego natomiast nie było stać na ratowanie połowy składu, tylko dlatego, że pochodziła z jego kraju. Zresztą nie pozwolono by mu na to. Podymne i tak ledwo wystarczało, żeby wykarmić dwa tysiące gąb.
Tym razem pociągu nie trzeba było przeszukiwać. Cały był wypełniony ofiarami z Afryki. Poszczególne wagony rozładowano w rożnych punktach miasta. Jemu przypadł, jak na ironię, akurat ten…
Franciszek zaparkował na małym placu przed rzeźnią, a po chwili stał już przed wejściem do wielkiego budynku ubojni trzody chlewnej. Zewsząd dolatywał smród gnijącego mięsa i zepsutej krwi. Nawet deszcz nie potrafił zmyć przyprawiającego o mdłości zapachu. Franciszek zakrył usta i nos rękawem płaszcza, lecz lejąca się z nieba woda przemoczyła materiał. Zdenerwowawszy się, z obrzydzeniem otarł twarz.
Popatrzył w górę. Ciemne chmury zawisły nad Breslau. Deszcz nie odpuszczał już trzeci dzień. Wszystko tonęło w szarej mieszaninie błota, krwi i zwierzęcych fekaliów.
Z powrotem spojrzał na drzwi ubojni. Były otwarte. Stał w nich, przemoczony do suchej nitki, młodo wyglądający strażnik. Chłopak niby patrzył na Franciszka, ale wygłodniałe spojrzenie co rusz wędrowało w głąb hali.
– Wszystko jest gotowe – młody oznajmił po chwili. Nagle zza jego pleców wybiegła wychudzona, naga kobieta. Strażnik nie zdążył jej złapać i w tej samej chwili wpadła na Franciszka. Zaskoczona zamiast uciekać, popatrzyła na niego. W geście rozpaczy uklękła przed nim, chwyciła za poły płaszcza i jęła bełkotać łamaną francuszczyzną:
– Ratuj! Ratuj! Oni chcą nas zabić!
Franciszek spojrzał wściekle na chłopaka. Nie czekając na jego reakcję, chwycił kobietę za włosy i wrzeszczącą pociągnął do środka.
Strażnik rozejrzał się po okolicy. Nie dostrzegłszy niczego podejrzanego zamknął za sobą drzwi.
Ciemność rozjaśniały rozbłyski burzy. Szum ulewy zagłuszał setki ludzkich oddechów. Wychudzone postaci, cienie dawnej człowieczej potęgi, pochowały się za stołami rzeźnickimi, za maszynami do cięcia i wyciągami. Niektórzy z nich odważnie trzymali w rękach noże i haki.
Franciszek, ogarniając halę wzrokiem, rzucił kobietę pod najbliższy stół. Straciła przytomność, ale żyła. Pod ścianami ubojni stały inne wampiry, nerwowo spoglądające w ciemność… pochylające się do przodu, pociągające nosami w poszukiwaniu zapachu ofiar.
– Drodzy państwo. Smacznego. – Nie skończył mówić, kiedy wampiry zerwały się z miejsc. Halę zapełniły krzyki i piski.
Z każdą sekundą odgłosy cichły. Świsty oddechów były coraz rzadsze. Zanim ofiary zamilkły na dobre, do Franciszka ostrożnie podszedł mały pulchny człowieczek, starający się nie patrzeć w głąb pomieszczenia. Było od niego czuć mokrą, psią sierścią. Zapewne próbował uspokajać strażników zamieniając się w Wilka.
– Przepraszam… – zagadnął po niemiecku, drżącym głosem. Franciszek spojrzał na niego obojętnie.
– Czego? – To pytanie zmroziło człowieczka, ale nie na tyle by zapomniał o zysku.
– Zapłata, proszę pana. Należy się…
Franciszek podał mu zwitek banknotów. Mężczyźnie zaświeciły się oczy na widok dolarów. Wziął je od wampira roztrzęsioną ręką, ale zanim schował spytał jeszcze:
– A oni? – Ledwo zauważalnym ruchem wskazał na rosnący stos ciał.
– Rób z nimi co chcesz… – Franciszek postąpił parę kroków w stronę wybranej dla niego ofiary. Była to Nigeryjka, na jego życzenie, pozbawiona krtani. Charczała, rękoma rozpaczliwie zasłaniając głowę.
Nie cierpiał ich krzyków. Nienawidził kiedy się bronili. Ludzie jak bydło potulnie, bez jęków powinni iść na rzeź.
* * *
Sześćdziesiąt lat później, dwudziestego pierwszego października maszyny wjechały na niewielki plac przed rzeźnią. Wokół buldożerów i koparek zgromadzili się obrońcy zabytkowego, poniemieckiego budynku. Wśród sprzeciwiających się byli również przypadkowi ludzie. Między nimi stał Franciszek.
Wśród mężczyzn z ekipy nadzorującej wampir dostrzegł małego, pulchnego Niemca, z którym przez wiele lat milcząco rozliczał się z każdej ofiary. Nic się nie zmienił, może trochę schudł… Zmężniał, stwierdził Franciszek w myślach.
Ze spokojem patrzył jak maszyny równają z ziemią poszczególne ubojnie, jak pod gruzami znikają ślady krwi. Na twarzy wampira pojawił się smutny uśmiech. Franciszek wiedział, że odór pleśni i zgnilizny utrzyma się jeszcze przez lata. I że za każdym razem, gdy przejdzie obok tego miejsca będzie miał przed oczami tych, których zabił.