- Opowiadanie: syf. - Płyną trumny

Płyną trumny

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Płyną trumny

 

prolog

― Co za pierdolnik ― mruknął policjant, wysiadając z samochodu.

Ciężkie deszczowe krople załomotały w kaptur sztormiaka. Raz po raz pioruny rozcinały powietrze, a huk gromów przewalał się przez miasto. Ulicą płynął strumień wody, sięgający niemal kostek.

― Jakoś to trzeba zabezpieczyć ― odparł drugi funkcjonariusz. ― Weź rzuć okiem, ja zapytam na komendzie, kiedy będzie prokurator.

― Sprawdź, czy wezwali lekarza.

― Dobra.

Sierżant sztabowy Zdzisław Majewski westchnął i ruszył przed siebie. Przed nim ― na dystansie około dwudziestu metrów ― zalegał dywan kurczęcych tusz. Bezgłowe truchła rozsypały się po asfalcie jak cukierki z rozerwanej torebki. Mniejsze korpusy zaczynały płynąć, niesione coraz silniejszym potokiem deszczówki. Inne, które potoczyły się na przeciwne pasy, pękały pod kołami przejeżdżających pojazdów. Na końcu bladoróżowego kobierca, wbita w barierkę, stała furgonetka. Drzwi do ładowni z jękiem bujały się na naderwanym zawiasie. Jeszcze dalej sanitariusze chylili się nad zakrwawionym ciałem kierowcy. Obok nich kręcili się patrolowcy z drogówki.

― Kurwa mać ― mruknął Majewski. ― Chodź. Cykniemy jakieś foty, zanim woda wszystko zmyje.

Młodszy aspirant Tomasz Bielski zabrał aparat i ruszył za kolegą.

Sznurek samochodów spowolnił. Blade twarze zza zaparowanych szyb wypatrywały detali. Co i rusz strzelały flesze aparatów w komórkach. Gwizdek policjanta z drogówki niknął pośród warkotu silników i łomotania deszczu.

 

1

― Dzień dobry! ― krzyknął podkomisarz Gacek, stojąc przy furcie lisiej fermy. ― Panie Gołombek!

― Idę, idę. Po co się pan tak drzesz!

― Ale tu cuchnie ― szepnęła starszy posterunkowy Marzena Furmańska.

― Kobieto. To jest ferma lisów. Tylko się nie porzygaj.

Popatrzyła na niego z obrzydzeniem, jak gdyby to Gacek miał mordować te zwierzęta.

Niebo było czarne. Ulewny deszcz ściekał po ich kurtkach. Zza płotu dochodziły niespokojne piski i chlupot kroków. Po chwili otwarła się furta.

― Kim pan jesteś? ― zapytał lisiarz.

― Janicki, taki siwy z rynku, mi o panu opowiadał ― odparł Gacek. ― Ponoć medycynę naturalną pan sprzedaje.

― No. ― Lisiarz uśmiechnął się. ― Jak z polecenia, to zapraszam.

Policjanci weszli na teren fermy. Przed szopą stała kałuża krwi, wsiąkająca w błoto  na podwórku. Drzwi budynku były otwarte ― wewnątrz zalegała hałda oskórowanych ciał zwierząt. W klatkach obok siedziały żywe lisy i skamlały.

Sąsiedzi muszą dostawać kurwicy, pomyślał Gacek, patrząc na wystające zza płotu górne piętra okolicznych bloków.

― A co pana konkretnie interesuje? ― zapytał gospodarz.

Policjantka szła z tyłu i nie odzywała się.

― Widzi pan, napierdalają mnie plecy, bo miałem rok temu wypadek. Janicki zachwalał taką maść…

― Smalec.

― Smalec?

― Z psa smalec. Najlepszy na takie bóle.

― A po ile ten smalec? ― zapytał Gacek.

― Będzie sto pięćdziesiąt złoty za słoik.

― A ten smalczyk to dobry jest?

― Dobry, panie ― zapewnił gospodarz. ― Swojski. Sam wytapiam.

Weszli do kanciapy.

― To pokaże pan te słoiki.

Deszcz padał coraz intensywniej. Tłukł w blaszany dach, jak gdyby chciał go przebić. Szum wody zagłuszył nawet lisy.

Gospodarz otworzył wersalkę i wyciągnął z niej kartonowe pudło. Wewnątrz znajdowały się różne słoiki i butelki. Jedna była rozbita i cała zawartość pudełka się kleiła.

― Jest i z pieska. Pan weźmiesz i po kąpieli posmarujesz…

― Podkomisarz Gacek. ― Błysnęła legitymacja. ― Policja.

― Co to, kurwa, ma być?

― Zatrzymujemy pana w związku z podejrzeniem znęcania się nad zwierzętami.

― Ja mam pozwolenie na te lisy.

― Za psa pan pójdziesz kiblować.

― Jak to: za psa?

― Furmańska, na co czekasz? Przetrzep ten bajzel.

Po dwóch godzinach zabrali gospodarza do samochodu i pojechali w kierunku komisariatu.

Ulewa wciąż się nasilała.

 

*

Z oddali przyszedł huk, jak gdyby coś się zawaliło, a potem powietrze rozdarł jęk klaksonów.

― Zdzisiek ― mruknął Bielski. ― Zobacz, Gacek idzie.

― Widzę. Leży ścierwo, to i sęp przyleci.

Droga zupełnie się zakorkowała. Policjant z drogówki kierował ruch na objazd, ale któryś z kierowców nie zastosował się do jego nakazów i spowodował stłuczkę. Gacek zostawił samochód oraz Furmańską, pilnującą lisiarza, i ruszył w kierunku policjantów.

Majewski ze zdziwieniem dostrzegł, że płynący ulicą strumień wody stawał się coraz silniejszy. Woda nabrała rudawego odcienia gliny. Z szumem przyszła fala, sięgająca niemal kolan. Sanitariusze szybko unieśli zwłoki i wciągnęli je do ambulansu. Również na przeciwnym pasie ruchu samochody zaczęły się zatrzymywać. Bielski, zrezygnowany, wskoczył na murek.

Jakaś kobieta zaczęła krzyczeć.

Wraz z wodą ulicą płynęły trumny.

Drewniane pudła z potwornym dudnieniem obijały się jedne o drugie, zgrzytały metalowymi okuciami o betonowe barierki, stukały w karoserie samochodów. Te bardziej przegniłe znaczyły swe ścieżki burym śladem. Niektóre trumny płynęły otwarte ― zielonkawa maź przelewała się przez ścianki, błyszczały oczyszczone deszczem czerepy oraz zęby; inne rozsypywały się po drodze. Woda zapieniła się trupim tłuszczem i kośćmi, resztkami ubrań i bezgłowymi kurczakami. Woda porwała również krzyże; przyozdobione metalowymi figurkami łamały się i tonęły.

Wszystko to zmieszało się, zakipiało pomiędzy kołami samochodów, wreszcie deski, trupy, metalowe Jezuski i różowe tusze popłynęły wraz z falą w kierunku centrum miasta.

 

2

Na murku stała czwórka policjantów i lisiarz.

― Panie, przecież przyjdę. Kurwa, mnie te lisy się potopią.

Gacek pozostawał głuchy na jego prośby.

― Kurwa mać ― powiedział Majewski. ― Cmentarz się zapadł?

― Nie wiem ― odparł Bielski. ― Ale bajzel. Marzena ― zwrócił się do Furmańskiej ― nie jest ci zimno?

― Nie, dzięki ― odparła kobieta.

Ludzie z obrzydzeniem uciekali z samochodów. Szukali schronienia na dachach pojazdów, na murku i skrzynkach technicznych przy drodze. Zewsząd słychać było ryk syren.

― Gacek ― w końcu powiedział Zdzisiek. ― Zrób coś z nim, bo nie idzie już go słuchać.

Gacek przestał zwracać uwagę na pozostałych. Jak zahipnotyzowany patrzył w kierunku następnej fali. Wody było coraz więcej. Niosła kolejne trumny, śmieci, porwała wiatę przystankową i dziecięcy wózek.

― Gacek!

― Dobra, lisiarz. Wypierdalaj.

― Dziękuję, panie złoty…

Gacek nagle zeskoczył z murku i ruszył w kierunku głównego nurtu nowo powstałej miejskiej rzeki. Woda sięgała mu powyżej pasa. Mężczyzna z trudem parł naprzód.

― Co on odpierdala? ― zapytał Zdzisiek.

― Gacek! ― krzyczała Furmańska.

― Jeszcze się, jebany, utopi ― powiedział Bielski.

Mężczyzna kierował się w stronę jednej z otwartych trumien, która zaczepiła się o barierkę.

― Ja cię pierdolę ― sapnął Zdzisiek. ― To jego żona.

― No nie żartuj…

Gacek w końcu dotarł do trumny; leżące w niej ciało ubrane było w butwiejące resztki sukni ślubnej. Stał przy niej przez chwilę, a potem łupnęła go w głowę niesiona z prądem barierka. Mężczyzna zniknął pod wodą.

Bielski oraz załoga karetki ruszyli go ratować.

 

*

― O co chodziło z żoną Gacka? ― zapytała Furmańska.

Nastał wieczór. Deszcz, choć nieco słabiej, wciąż dudnił w szyby. Policjanci pili kawę na komisariacie, odpoczywając po akcji zabezpieczania terenu z uwagi na ewentualne skażenie. W praktyce ― pomyślał Zdzisiek Majewski ― taka praca to nie na jego plecy. Po czterech godzinach zbierania trupów i kości kręgosłup bolał go jak jasna cholera. Może by tak wziąć L-4 na następny dzień…

― Jeszcze nie wiesz? ― rzucił Bielski.

― A skąd dziewczyna ma wiedzieć. Przecież jest tu nowa. Nikt o takich historiach na głos przecież nie gadał. ― Zaśmiał się. ― Tylko wtajemniczeni wiedzą.

― Może i masz rację ― odparł Tomek. ― Tylko nikomu potem nie opowiadaj.

Na komisariacie było pusto. Wszyscy, prócz dyżurnego i komendanta, ruszyli w teren; dyżurny co chwilę odbierał telefony, zaś z gabinetu szefa dochodziło miarowe, podszywające stukot deszczu metaliczną upiornością, dudnienie starej maszyny do pisania. Wiatr świszczał w wybitym przez pękniętą gałąź oknie na korytarzu.

― Dobrze, dobrze ― odparła kobieta, konfidencjonalnie nachylając się nad stołem.

― Wieść niesie ― mówił Bielski ― że Gacek ukatrupił własną żonę.

― Na serio? ― Policjantka zaśmiała się.

― Nie. Dla żartu.

― Oj, przestań.

― Ten tam ― skinął głową na Majewskiego ― miał tuszować dowody. No i sprawa rypła.

― Przestańcie mi wciskać kit…

Oboje wybuchnęli śmiechem, patrząc na Zdziśka, próbującego rozmasować sobie plecy.

― Prawda jest, kurwa, taka ― zaczął starszy policjant ― że Gacek sam wszystko wysprzątał. Gówno żeśmy tam znaleźli. A potem to gówno przykleiło się nam wszystkim do butów i do dziś śmierdzi.

― A co tam się stało?

― Niby nic. Oni mieli taki dwupiętrowy dom. Iza myła okno na poddaszu i wyleciała. Pech chciał, że o beton walnęła twarzą, a potem jakimś cudem obróciła się na plecy. No i się biedna udusiła własną krwią. Gacuś tymczasem, kurwa jego mać, spał sobie smacznie na dole. Jak się obudził, to miało być już ciemno, więc zamknął to okno na poddaszu, posprzątał i poszedł dalej leżeć, a żonkę znalazł dopiero rano. Wiadomo: martwą, bo zmarła gdzieś między osiemnastą na dwudziestą drugą. On natomiast wcześniej myślał, że poszła do koleżanek.

Zdzisiek upił kawy i kontynuował:

― Wszyscy węszyli jak pies dookoła suki, bo słuchy krążyły, że Gacek podejrzewał Izkę o zdradę i zabór jakichś pieniędzy. Ale, jak powiedziałem, chuja znaleźli, toteż niesmak pozostał. A teraz żonka z grobu wyszła…

― Weź przestań ― rzucił Bielski. ― Masakra. Ciekawe, czy Gacka przetrzymają w szpitalu.

― Nic mnie to nie obchodzi ― odparł Majewski. ― Dobra, nadeszła dwudziesta druga. Szlus. Dobranoc państwu.

 

*

― Klęska żywiołowa ― głos spikera burczał w radio. ― Powódź stulecia nawiedziła Polskę. Specjalne posiedzenie rządu…

Zdzisiek wyłączył silnik i wysiadł z samochodu; nie działały lampy uliczne. Oświetlił drogę latarką i z niechęcią popatrzył na łachy piasku, które utworzyły się przy piwnicznych okienkach. Wszystko trzeba będzie wypieprzyć ― pomyślał.

Światło latarki złowiło jakiś ruch.

Mężczyzna dostrzegł Wacka, kocura sąsiadki z dołu. Podszedł bliżej i dostrzegł, że kot gryzie martwego psa. Łeb zwierzęcia wysmarowany był krwią.

― Spierdalaj ― krzyknął, kopiąc puszkę. ― Jeszcze się otrujesz.

Kot na niego spojrzał, a potem tylko otworzył pysk.

― Może chory… ― mruknął do siebie.

Zobaczył jednak, że w oknie sąsiadki wciąż pali się światło.

Wszedłszy do bloku, zapukał do drzwi właścicielki zwierzęcia.

― Dobry wieczór, pani kota do domu zagoni, bo jeszcze nażre się jakiegoś świństwa i nasra pani na dywan… ― zaczął.

― Jakiego kota? ― zapytała starsza pani.

― Wacława, a jakiego.

― Przecież Wacusia rozjechał samochód w zeszłym tygodniu. Mój syn zakopał go w parku.

― No ― Zdzisiek zastanowił się ― to przepraszam. Widać mi się popierdzieliło. W nocy wszystkie koty są czarne.

― Dobranoc.

 

*

Furmańska, kładąc się spać, z zadowoleniem pomyślała, że kupno mieszkania na górnym tarasie miasta ma jednak swoje plusy ― chociaż codziennie trzeba było stać w korkach, żeby dojechać do pracy lub centrum, to przynajmniej nie zalało ulic i piwnic. Nastawiając budzik, czuła, że kolejny dzień będzie bardzo ciężki.

Deszcz nadal stukał w okno, burczał silnik windy, echem niosła się kłótnia z ósmego piętra. Marzena zapadała w sen i nie potrafiła już ocenić, czy dalej znajduje się w swoim łóżku, czy też idzie na górę opierdolić żonobijcę. Szła schodami, ale wiodły one w dół ― skąd docierało jedynie chlupotanie wody. Blade światło jarzeniówki migotało, na ułamki sekund rozjaśniając drogę, a potem pozostawiało ją w jeszcze głębszej ciemności. Nagle schody urwały się i kobieta spadła wprost do płynącego ulicą potoku. Nie znalazła jednak oparcia i zaczęła się topić. Tonęła pośród napuchniętych kurczaków i gładkich czaszek. W końcu uderzyła o dno…

Kobieta obudziła się, spadłszy z łóżka na podłogę.

Piorun rozerwał noc, a wraz z grzmotem nadeszło dudnienie ulewy.

 

*

Gacek tego samego dnia wypisał się ze szpitala i wrócił do domu. Na głowie wyrósł paskudny guz i nawet ketonal nie uśmierzył pulsującego bólu. Jak to mówią: gówno zawsze na wierzch wypłynie. Mężczyzna uodpornił się na pogardliwe spojrzenia, uśmieszki, ploteczki i komentarze związane ze zgonem Izy. Dzisiaj jednak ― zobaczywszy trumnę z jej zwłokami ― znów poczuł, jak zimny pot oblewa mu plecy. Jak przed dwoma laty… Nie był przesądny, ale jakiś kawałek świadomości musiał zadać to pytanie: czyżby przyszła po niego zza grobu?

Wyjął z lodówki butelkę wódki i usiadł przed telewizorem. Przez chwilę patrzył na obrazki z kraju, ukazujące ogrom zniszczeń wynikłych z żywiołu, obejrzał wywiad z rolnikiem, którego znów zalało, a który domagał się pieniędzy od premiera, potem przełączył na mecz. W połowie butelki wyłączyli prąd.

Gacek ocknął się, usłyszawszy piorun zwiastujący kolejną falę nawałnicy. Potem dotarło do niego, że ktoś gmera przy klamce. Wyciągnął pistolet.

― Kurwa jego mać ― szepnął. ― Pierdoleni złodzieje.

Cicho podszedł do drzwi wejściowych. Upewnił się, że są zamknięte również na zasuwę. Potem spojrzał przez judasza. Skrobanie po drugiej stronie nie ustawało.

Było zbyt ciemno i mężczyzna nie dostrzegł nic konkretnego.

Dłonie zaciśnięte na broni drżały. Gacek ruszył w kierunku okna, by zobaczyć więcej, ale potknął się o taboret i wyrżnął o podłogę. Guz eksplodował bólem. Skrobanie nagle zamieniło się w łomotanie w drzwi.

Mężczyzna przestraszył się i zaczął krzyczeć:

― Wypierdalaj! Spierdalaj, piździelcu, bo cię zajebię!

Wył jeszcze przez dobrych kilka minut, dopóki nie ucichł ból rozbitej głowy. Potem wstał, znalazł broń, wyjrzał przez okno i zobaczył, że coś leży przy drzwiach.

Otworzył, by sprawdzić.

― Jezus Maria…

 

*

― …czego chcesz? ― jęknął do słuchawki obudzony Bielski, słysząc głos Gacka. ― Ktoś chciał ci się włamać na chatę?

Była trzecia trzydzieści na ranem.

― A na komisariat nie możesz zadzwonić? Jak to nie mają ludzi… Kurwa, dobra. Dobra, przyjadę za pół godziny. Usiądź na dupie i na mnie poczekaj.

Bielski zwlókł się z łóżka, poprawił kołdrę, żeby dziewczynie było ciepło, a potem zorientował się, że nie ma prądu.

Za oknem była ściana deszczu. Mężczyzna pomyślał, że Gacek nie jest wart takiego poświęcenia; z drugiej strony facet rozwalił sobie łeb o barierkę, pewnie dodatkowo dał w palnik… Kto wie, może trzeba go znów zawieźć do szpitala.

Świecąc komórką, ubrał się i zszedł do samochodu. Woda znów wzbierała. Ruszył. Po drodze ― w blasku reflektorów ― dostrzegł kilka postaci, włóczących się jakby bez celu. Poza tym ulice były zupełnie wyludnione; latarnie nie działały, żadnych innych pojazdów na ulicach, żadnych grupek ludzi. Smętne, samotne świeczki paliły się w pojedynczych oknach.

W końcu Bielski dotarł do domu Gacka. Ten zaś stał z pistoletem w dłoni w uchylonych drzwiach. Lufą wskazywał na jakiś śmieć, leżący na wycieraczce.

― Patrz. Patrz, kurwa! Takie żarty sobie ze mnie stroją.

Tomek podszedł bliżej.

― Przestań machać tym pistoletem, do chuja!

― Takie żarty, kurwa. A może to ta zdzira po mnie przyszła, co? ― dalej mamrotał Gacek. ― Wypełzła z mogiły?

Bielski zobaczył wbity obcasem w kratkę wycieraczki, zmurszały i częściowo rozpruty damski bucik.

― To but z trumny Izy?

 

3

Następnego dnia rano to Zdzisiek był pierwszy na komisariacie. Dostrzegł bajzel na korytarzu ― rzucone na kupę szufle, podartą kurtkę, rolki worków na śmieci, zużyte jednorazowe rękawiczki. Przy wybitym oknie zebrała się na podłodze kałuża.

― Co tu tak pusto? ― zapytał dyżurnego.

― Kto mógł, ten poszedł w teren ― odparł funkcjonariusz. ― Kurwa, panie Majewski, sześć zawiadomień o zaginięciach, nie mówiąc o kradzieżach i włamaniach. Poza tym wszędzie leżą resztki tych trupów z cmentarza. No, a poza tym ― nachylił się ― pięć osób wzięło L-4.

― Jebani. A Zieleń Miejska nie może zabezpieczyć tych resztek?

― Zieleń to nie może się obrobić z trupami, które im dotychczas zwieźliśmy. A poza tym dalej mają problemy na cmentarzu. Przecież tam był istny armagedon. Ziemia się zapadła. Osuwisko się zrobiło i wszędzie leżą trupy. Gadałem z jednym łebkiem, mówił, że wezwali jakichś geologów i jest ryzyko, że całe wzgórze jeszcze bardziej się rozpieprzy. Przyjechali goście z sanepidu i dostali pierdolca. Ma być ogłoszony zakaz picia wody z kranu. Kurwa mać!

― A wojsko?

― Komendant mówił, że wojsko poszło walczyć o wały powodziowe. Premier przyjedzie, telewizja i takie tam.

― Trzeba było tu nie przychodzić…

 

*

Kilka minut później na komisariat dotarł również Bielski. Zaspany, w pierwszej kolejności potoczył się do ekspresu z kawą. Majewski w międzyczasie wrócił z toalety.

― Gacka popierdoliło ― mruknął Tomasz.

― Mnie też miło cię widzieć ― odparł Zdzisiek, poprawiając pasek u spodni.

― Wezwał mnie o trzeciej rano, bo znalazł jakiś stary but pod domem i ubzdurał sobie, że to z trumny jego żony.

― Może sprawiedliwości stanie się zadość. Najebany był?

― Był, a jak. Postałem z nim z piętnaście minut, zabrałem ten but, a potem wywaliłem do śmietnika.

Do budynku weszła Furmańska.

― A jak tam zdrowie Gacka? ― zapytał Zdzisiek.

― Właśnie? ― dodała Marzena.

― Chyba dobrze. Nadmiernie nie bełkotał, na nogach stał, nie wyglądało, żeby potrzebował pomocy. Mówił, że zostanie dziś w domu.

― A chuj z nim.

― Koniec pogaduch ― krzyknął dyżurny. ― Mamy mało ludzi. Musicie ruszyć w teren. Tylko weźcie ze sobą worki i rękawiczki!

― Marzena, Gacka nie ma ― powiedział Bielski ― jedziesz z nami.

 

*

― O, tam jest jeszcze sporo kości.

Policjanci zaczęli oczyszczać teren niedaleko miejsca zamieszkania Majewskiego.

― Pewnie nie myślałaś, że początki w dochodzeniówce spędzisz na zbieraniu trupów, co? ― zaczął Bielski.

― No, raczej nie. ― Uśmiechnęła się Furmańska.

― I na użeraniu z Gackiem.

Majewski ładował do worka szczątki psa, leżące w krzakach. Ulewę tymczasowo zastąpiła mżawka. Powietrze nadal było przesycone zapachem stęchlizny.

― A ci co robią? ― kilka minut później powiedziała kobieta.

Na skraju zapuszczonego parczku trzech meneli ― wiedzionych zapisaną w genach pamięcią przodków ― grzebało w hałdzie popowodziowych odpadów i szabrowało fanty. Jeden z nich trzymał sekator, którym odciął gnijący palec. Drugi ściągnął pierścionek. W międzyczasie trzeci wyłamał złoty ząb ze znalezionej żuchwy.

― A to skurwysyny ― mruknął Bielski. ― Dawaj, za nimi.

Żule, dostrzegłszy biegnących, zaczęli uciekać. Jeden z nich rzucił sekatorem w Bielskiego. Policjant padł na ziemię i uniknął trafienia. Furmańska przebiegła jeszcze parę kroków, po czym zatrzymała się i wyjęła broń. Menele jednak zdążyli wbiec pomiędzy garaże i tam zniknąć.

― Żadnych świętości skurwysyny nie uszanują ― mruknął zasapany Majewski, dołączywszy do pozostałych funkcjonariuszy. ― Zabezpiecz ten sekator i wracamy do roboty.

 

*

― Ciekawe, kiedy wróci prąd ― rzuciła Furmańska. ― Komórka już mi padła.

Stali w klatce schodowej i pili kawę z termosu Majewskiego. Pracownik Zieleni Miejskiej ładował worki z resztkami do pojazdu. Zdzisiek wypisywał protokół.

― Nieźle wam poszło ― powiedział mężczyzna.

― Co, wory? ― zapytał policjant.

― Tak. Na komisariacie w centrum ponoć stawiły się dzisiaj dwie osoby, więc nikogo nie wysłali na miasto. Musieliśmy oddelegować w teren kolegów z biura. Wszyscy chorzy.

Mrugnął porozumiewawczo okiem.

― A jak tam cmentarz?

― Po geodetach przyjechało jakieś wojsko. W międzyczasie zaczęły się schodzić hieny cmentarne i kraść te wszystkie obrączki, pierścionki i buty. Jeden wpadł w osuwisko i się połamał, a w nocy zagryzły go psy. Wtedy twardogłowi powiedzieli, że mamy stamtąd spadać i ogrodzili wszystko drutem.

― Cholera jasna. U was jak na wojnie.

― Żebyś pan wiedział.

― Dobra, a w tamtych worach są zwierzaki. Z dziesięć psów, parę kotów, nawet szczury się potopiły.

― Panie Zdzisiu! ― Sąsiadka Majewskiego wychyliła się z okna. ― Pan mnie pomoże!

― Iść z tobą? ― zapytał Bielski.

― Nie trzeba.

Znów zaczął padać ulewny deszcz.

 

*

Majewski szybko przebiegł przez trawnik i boisko między dwoma blokami, a potem wszedł do swojej klatki schodowej. Wspiął się po schodach na piętro sąsiadki i dostrzegł, że jej drzwi są mocno porysowane, a wycieraczka jest ubabrana we krwi.

Zapukał.

Kobieta szybko mu otworzyła. Wychyliła bladą twarz za próg i drążącym głosem powiedziała:

― Pan mnie musi pomóc.

― Dobra. Ale co tu się stało?

― Pan miał rację ― wyszeptała. ― Wacuś wrócił.

― Kurwa mać. Przecież pani wczoraj powiedziała, że Wacuś zdechł.

― Samo się nie podrapało. ― Pokazała na drzwi. ― On u mnie w domu siedzi. W łazience go zatrzasnęłam. Pan z nim coś zrobi.

― To pewnie jakiś bezpański kot, a pani się popierdzieliło.

― Pan zobaczy, jak mnie poharatał ― pokazała łydkę, poznaczoną głębokimi rysami.

― Dobra. Pani zostawi otwarte drzwi wejściowe i da mi jakiegoś kija.

Zdzisiek wszedł do mieszkania. Pozamykał przejścia do pokojów, a potem chwycił mop i skierował się do łazienki. Wewnątrz słychać było kotłowaninę. Zapiął kurtkę pod szyję i otworzył.

Na środku pomieszczenia siedziało zwierzę. W świetle żarówki Majewski widział wystające przez futerko żebra i dziwnie zniekształconą czaszkę, w której brakowało jednego oka. Umaszczenie, zwłaszcza charakterystyczna plama na łapie, wskazywało, że to rzeczywiście mógł być Wacek. Kot prychnął i nagle skoczył.

― Skurwysynu!

Mężczyzna trzasnął kota mopem, zwierzę uderzyło o podłogę i natychmiast skoczyło w kierunku sufitu. Wtedy zdzielił je na odlew pięścią. Kot rozbił szybę w drzwiach do salonu.

― Jezus Maria! ― zaczęła krzyczeć sąsiadka.

Majewski wbiegł do pomieszczenia.

Kot szykował się, by skoczyć na kobietę, ale Zdzisiek znów zdzielił go mopem.

― Okno, kurwa! Otworzy pani okno!

Zwierzak poleciał na porcelanę we wnęce segmentu, a potem momentalnie skoczył w kierunku Majewskiego. Mężczyzna gwałtownie się odsunął, a Wacek wpił się pazurami w puchową kurtkę; chwycił go za ogon i szarpnął. Potem zamachnął się i wyrzucił kota przez okno.

Sąsiadka wrzeszczała. Majewski klął. Krew ciekła mu z policzka i dłoni. Przód kurtki był w strzępach.

― To nie zwierzę ― płakała kobieta. ― To diabeł był!

Chwilę później zakotłowało się na schodach. Do mieszkania wpadli Bielski z Furmańską.

― Wezwanie jest… ― zaczął policjant.

― Co tu się stało? ― zapytała Furmańska.

― Pierdolony kot mnie napadł.

― Zawieziemy cię na pogotowie.

― Potem, przecież i tak nie ma kto robić.

Sąsiadka w międzyczasie oprzytomniała i przyniosła ręcznik, plastry i wodę utlenioną.

― Dziękuję. Idziemy ― zarządził Majewski.

Na chodniku przed blokiem była tylko mokra, rozpływająca się w deszczu plama krwi, futra i kawałków tkanek; kota nie było.

 

*

― Co to za zgłoszenie?

― Pamiętasz Romanków? ― odparł Bielski.

― Znęty na melinie. Przesłuchiwałem kiedyś żonę, ale nie dało rady, bo była nawalona. Znowu zebrało mu się na czułości?

Majewski z Furmańską siedzieli z tyłu samochodu. Kobieta pomagała mężczyźnie założyć opatrunek.

― Nie tym razem. Grzesio Romanek niedawno się przekręcił.

― Naprawdę?

― Byłeś akurat na urlopie. Pomylił gorzałę z rozpuszczalnikiem i poszedł do Abrahama.

― To w czym rzecz?

― Nie ruszaj się ― wtrąciła Furmańska.

― Żona mówiła, że świętej pamięci mąż wrócił nad ranem do domu…

― Jajca, kurwa ― mruknął Zdzisiek. ― Rozumiem kota pomylić. Ale starego chyba by rozpoznała. Albo tak jej żal, że się napierdoliła jak trolejbus i ma zwidy.

― Może któryś z tych meneli z meliny ją w nocy wypieścił i pomyślała, że to Grzesio…

― Jesteście obleśni.

― No ― uśmiechnął się Bielski. ― Zajechaliśmy.

 

*

Gacek następnego dnia obudził się z silnym bólem głowy. Wyczuł grubego pulsującego guza na potylicy i drugiego takiego samego na czole. Chciał się umyć, ale nie było wody w kranie. Stwierdził zatem, że nie ma co siedzieć w domu. Ubrał się, wsiadł w samochód i ruszył w kierunku komisariatu.

Zaskoczony stwierdził, że z radio dobywają się tylko trzaski. Nadto nad miastem unosiły się dwa śmigłowce. Przy stacji benzynowej dostrzegł posterunek wojskowy. Zjechał.

― Dzień dobry. Co się stało? ― zapytał.

― Nic. Proszę jechać dalej.

Gacek zaświecił blachą.

― Jak pan jest z policji, to proszę zająć się przywracaniem porządku w mieście ― odparł żołnierz. ― My zabezpieczamy tylko newralgiczne miejsca.

― Aż taki bajzel się zrobił?

― Nawet większy. ― Żołnierz wskazał na prowizoryczną tablicę informacyjną.

Uwaga! Skażenie wody! Spożywać tylko wodę butelkowaną oraz z beczkowozów!

Uwaga! Przy centrach handlowych ― tu wyliczenie ― w godzinach 8-18 otwarte będą garkuchnie rozdające żywność w ilości 0,75 l/osoba. Wydanie nastąpi za okazaniem dowodu osobistego.

― Ile potrwa taki pierdolnik?

― Nie wiem ― rzucił żołnierz. ― Ale zanosi się, że nieco dłużej.

 

4

Uliczki między poniemieckimi kamienicami wiły się pod górkę w stronę parku krajobrazowego. Woda poorała je i zostawiła głębokie bruzdy w asfalcie. Wzdłuż krawężników zalegały gałęzie, szyszki, znaczne ilości butelek, opon i innych skarbów, dotychczas ukrytych w czeluściach lasu.

Wdowa po Grzegorzu Romanku oraz dwóch bywalców meliny o nieobecnych spojrzeniach sugerujących nagłe przerwanie ciągu alkoholowego oczekiwali na policjantów przy schodach kamienicy. Szarzy i brudni nikli na tle łuszczącej się, odrapanej ściany, tu i ówdzie poznaczonej nieprzyzwoitymi napisami.

― Przed wojną to był ładny budynek ― skomentował Bielski. ― Widziałem kiedyś zdjęcie.

― Co tam się stało, pani Krysiu? ― zapytał Zdzisiek.

― Grzegorz wrócił zza grobu ― wycharczała kobieta. Jej głos przypominał warkot silnika w autobusie marki Ikarus. ― Myśli, że my mu krzywdę zrobili.

― Ostatnio coś dużo osób wraca zza grobu ― wtrącił Bielski.

― A zrobiliście? ― zapytał Zdzisiek.

― Nie, panie policjancie ― włączył się jeden z meneli. ― No gdzie…

― Zabierzcie go do pierdla ― warknęła baba.

― Trupa? ― zapytał Bielski. ― Za co?

― Dobierał się do mnie w nocy…

― To trup panią gwałcił? ― rzucił Majewski. ― A może to któryś z kolegów?

― Nie, panie policjancie…

― Dobra ― przerwał Bielski. ― Gdzie te zwłoki?

― Na górze. W moim łóżku.

― Ja pierdzielę ― szepnęła Furmańska.

 

*

― Bangladesz ― mruknął Bielski po wejściu do wnętrza meliny.

Buty policjantów kleiły się do podłogi na korytarzu. W kątach rosły piramidy butelek. Unosił się cierpki zapach taniego wina i moczu podszyty mdlącą słodkawą wonią.

― Capi kapuśniakiem ― powiedział Zdzisiek.

― Najwyraźniej naprawdę mają tu trupa ― powiedziała Furmańska, krzywiąc się.

Ostrożnie, świecąc latarkami, przeszli przez poniemieckie mieszkanie ― w dawnych czasach zapewne dobrze doświetlone; teraz okna były przysłonięte ciężkimi tłustymi kotarami lub też karton zastąpił szkło. Karaluchy, płoszone strugami światła, kryły się pod meblami i pośród zalegających kup śmieci.

― Oto i gniazdko miłości pani Krysi ― rzucił Zdzisiek.

Na barłóg składał się brązowawy materac, częściowo przysłonięty kołdrą i kilkoma kocami. Obok stało niedopite tanie wino, a na wyszczerbionym talerzyku leżał kwitnący pleśnią kawałek sera. Spod materaca zaś wystawał miś bez nogi i bez oczu. Światło latarki złowiło również kilka pcheł.

― Ładnego kochanka ma ta nasza pokrzywdzona. ― Bielski puścił oko do Furmańskiej.

― Krysia! Gdzie ona jest… ― Zdzisiek poszukał wzrokiem meliniary, po czym cofnął się na korytarz. ― Gdzie jest twój stary?

― Ja mówiła, że w łóżku leży, skurwysyn jeden!

Pozostali policjanci rozeszli się po piętrze w poszukiwaniu zwłok.

― Nie ma!

― Jak nie ma, jak jest ― burczała jak zepsuta rura wydechowa. ― Już idę.

Po chwili kobieta wkroczyła do sypialni.

― O Jezu! Ożył i poszedł.

― Tu jest! ― krzyknął Bielski. ― W łazience.

Wszyscy, łącznie z dwoma żulami, stłoczyli się przy drzwiach do tego pomieszczenia.

Przechylony, na brudnej muszli klozetowej siedział trup. Nieco zielonkawy, napuchły, w butwiejącym filcowym garniturze. Nad spłuczką widniał, nabazgrany jakąś ciemną cieczą, napis: „krul żuruw powruci”.

― Po co żeście go sadzali na kiblu? ― zapytał Majewski.

― Jak to po co ― wtrącił Bielski. ― Król musiał zasiąść na tronie.

― My go… ― pijak się zająknął. ― Myśmy go nigdzie nie sadzali.

― Sam się posadził.

Zdzisiek wszedł do toalety i przyjrzał się trupowi.

― Ty, Bielski ― mruknął. ― To rzeczywiście jest Grzesiek.

― No, ja mówiła ― zacharczała Krysia. ― A pan mnie nie wierzył.

― Kto go wykopał? ― Zdzisiek rozejrzał się po zebranych. ― Emeryturę żeście chcieli wycyganić? Listonosza oszukać?

― My nic…

― Ja wam dam nic! Paragraf się na was znajdzie ― powiedział. ― Idziemy na dół protokół spisać. Marzena, wezwiesz przez radiowóz pogotowie, a potem prokuratora i zakład medycyny.

 

*

Ambulans przyjechał godzinę później. Policjanci w międzyczasie porobili zdjęcia i przesłuchali lokatorów meliny, ale nie dowiedzieli się nic więcej. Znów zaczęło padać.

― No i gdzie ten trup? ― Lekarz wyszedł z meliny.

― Na sraczu ― odparł Bielski. ― Przepraszam: na tronie.

― Pokaże go pan.

Bielski z lekarzem weszli do budynku. Ciało znikło z toalety.

― Kurwa jego mać. Zdzisiek! ― krzyknął policjant. ― Trupa ktoś nam podpierdolił!

Majewski wbiegł na piętro, zostawiając Furmańską z menelami.

― No nie żartuj ― wysapał i zajrzał do kibla. ― Rzeczywiście.

― Może to nie był trup? ― flegmatycznie rzucił lekarz, szturchając butem butelkę. ― Może tylko przysnął po imieninkach?

― Był ― odparł Bielski. ― Ze dwa tygodnie temu żeśmy go znaleźli. Już wtedy na pewno był nieżywy.

― Zaskakujące…

― Tu jest ― powiedział mocno podenerwowany Majewski, wychodząc z sypialni. ― Ktoś tu nas w chuja próbuje zrobić.

Wszyscy weszli do pokoju. Trup leżał na łóżku, obok misia, starannie po szyję przykryty kołdrą. Fragmenty jego ubrań leżały obok barłogu. Lekarz z obrzydzeniem podszedł do niego i szybko stwierdził zgon.

― Po co go rozbierali? ― zapytał. ― O, zobaczcie, panowie. Z gaciami cała skóra zeszła. Razem z fiutem.

 

5

― I wyobraź sobie ― Bielski relacjonował dyżurnemu przebieg dnia ― żeśmy obeszli cały dom z tym lekarzem i nikogo tam nie było. Dosłownie. Albo któryś z tych lumpów miał wybitnie dobry pomysł na wycięcie nam dowcipu albo trup sam wstał z kibla i poszedł się kimnąć.

Na komisariacie znajdowało się kilkoro policjantów ― pisali notatki służbowe lub po prostu odpoczywali; Zdzisiek i Marzena rozmawiali z Gackiem. Wszyscy byli zmęczeni i przepracowani. Zmierzch ― z uwagi na brak prądu i oświetlenia ulic ― wyznaczał naturalny kres przeszukań terenu w poszukiwaniu ludzkich szczątków. Aromat parzonej kawy, palonych papierosów i wojskowej zupy wypełniał salę i korytarze. Rosła sterta zużytych rękawiczek.

― …albo puknąć Krystynę.

― Albo.

Za oknem zaś gęstniała noc, a w piwnicy narastało dudnienie agregatu; czerń potęgowana była mgłą podnoszącą się z kałuż, studzienek kanalizacyjnych, znad podtopionych trawników i przelanych zbiorników retencyjnych. Tu i ówdzie przy głównych drogach wojsko rozpaliło koksowniki. Upiorna czerwień rozmywała się w lepkim oparze. Migały na niebie punkciki świateł śmigłowców.

― Panowie z armii łaskawie przywieźli nam benzynę w kanistrach, więc nie musimy oszczędzać na patrolach.

― To my mamy jeszcze coś dzisiaj robić?

― Tak ― głośno odparł dyżurny. ― Na nocnej zmianie mamy trzy osoby. W ogóle nadspodziewanie dużo osób zachorowało. A ludziom trzeba pokazać, że policja działa. Pokrążycie trochę radiowozami po ulicach, poświecicie kogutem, a potem pojedziecie do domów. A tam na stole leży mapa. Niektóre tereny przejęło wojsko i tam nie musicie się zapuszczać, bo oni patrolują teren.

― Taa ― rzucił Majewski. ― Wzięli okolice stawów retencyjnych, cmentarz i obrzeża miasta. Akurat tam, gdzie nie ma nic. I jeszcze las.

― No to rzeczywiście nam armia pomogła… ― dodał któryś z policjantów.

― Zaraz po zmierzchu ― wtrącił drugi ― słyszałem odgłosy strzelania. Nie wiem, czy ślepakami kozaki straszą hieny cmentarne, czy zaczęli tępić psy, ale lepiej żeby komendant to sprawdził. Jeszcze komuś krzywdę zrobią.

― Przekażę mu. Ruszajcie.

 

*

Furmańska i Bielski powoli jechali pustą ulicą; Zdzisiek zaoferował się, że to on tym razem pojedzie z Gackiem.

― Nie wydaje ci się to dziwne? ― zapytał Tomasz. ― W dwa dni zrobił się taki szajs, że aż musiało przyjechać wojsko. Nic nie działa. Nie ma prądu, wody, gazu. Chłopaki z prewencji mówili, że zaczęły się włamania do supermarketów. Na Dolnej, jak przyjechali, to w Lidlu zostały tylko puste półki.

― Masz rację ― odparła. ― Straszny bajzel. Może po wyborach coś się zmieni.

― Ale mgła, ja pierdzielę. Nic nie widać.

― Wszyscy nagle zachorowali. Puste ulice… Strasznie późno ogłosili zakaz picia wody ― powiedziała Marzena. ― Na pewno dużo ludzi się od niej pochorowało. Mamy weekend, więc pewnie pozostali po prostu siedzą w domach i czekają, aż się uspokoi.

― Chodź. Podjedziemy i zobaczymy, co robi wojsko.

― Nie lepiej wrócić do domu?

Od strony lasu wiał silny wiatr; świszczało przez nieszczelne okna. Pędził liście, zgrzytał puszkami, tu i ówdzie rozpraszał mgłę, by ją zaraz zagęścić. W oddali ― na wzgórzach, na których rozciągał się cmentarz ― płonęły ogniska.

― Co oni tam robią? ― zapytał Tomasz, patrząc w bok. ― Palą te trupy?

― Uważaj!

Głuche łupnięcie. Pisk opon. Coś przekoziołkowało po szybie i spadło na asfalt za tylnym zderzakiem.

― Kurwa, kurwa, kurwa! ― jęknął Bielski, wyskakując z pojazdu.

W pierwszej chwili dookoła było przeraźliwie cicho. Szumiały drzewa. Słuch przyzwyczajał się i zaczynał wyłapywać niewyraźne dźwięki dochodzące znad stawu, w zagłębieniu pomiędzy drogą a cmentarnymi lasami. Mężczyzna w ciemności nie mógł nic dostrzec. Dopiero Furmańska, wysiadłszy z samochodu, zaświeciła latarką.

Policjant dostrzegł leżące kilka metrów za samochodem ciało.

― Halo! Żyje pan? ― Wciąż miał przed oczami postać na drodze, którą dostrzegł na ułamek sekundy przed zderzeniem. Myśli gorączkowo ruszyły w kierunku znalezienia wymówki, ochrony prawnej przed odpowiedzialnością za potrącenie człowieka. Ciemno, mgła, kto chodzi środkiem drogi w nocy. ― Halo!

Policjanci podbiegli do leżącego na brzuchu ciała. Bielski przy nim kucnął, chcąc zbadać puls. Furmańska zaszła je od drugiej strony, by zapewnić oświetlenie. Znieruchomieli.

― Przecież to stary… ― powiedziała Furmańska, ale urwała w pół zdania, gdy również i do niej dotarły niewyraźne hałasy znad stawu, szuranie i stukot.

― …stary trup ― dokończył szeptem Bielski. ― Może Gacek ma rację, może ktoś sobie z nas wszystkich jajca robi…

Kobieta przykucnęła i zgasiła światło.

― Po co stawiać trupa na drodze?

― Poczekaj. ― Mężczyzna wyjął z kieszeni małą latarkę, wstał, podbiegł do samochodu, pokręcił się przez chwilę przy nim i wrócił. Potem obejrzał trupa. ― Nie, niemożliwe. Nie ma żadnego stelażu, a bez podparcia trup by nie stał. Kurwa mać, musieliśmy w kogoś innego walnąć.

― Ale zobacz ― syknęła Furmańska. ― Ma połamaną nogę, czaszka też jest wgnieciona. To w niego stuknęliśmy.

― Może coś wcześniej po nim przejechało, a nasz ranny mógł się stoczyć po nasypie drogi.

― Chcesz tam iść?

― No przecież trzeba sprawdzić.

Słuch łapał coraz wyraźniejsze dźwięki: syczenie, łopotanie ubrań na wietrze, zgrzyt zębów.

― Dobra ― odparła. ― Weź moją latarkę. Jest mocniejsza. Ja podprowadzę samochód i popróbuję ze światłami.

― W porządku.

Mężczyzna ostrożnie zaczął schodzić w kierunku stawu. Kobieta podbiegła do samochodu i poczęła ostrożnie zawracać. Podjechała kilkanaście metrów i ustawiła samochód w poprzek drogi. Coś nie pasowało.

Marzena uświadomiła sobie po chwili, że trup znikł z drogi. W międzyczasie zdążyła włączyć światła drogowe, które wpierw rozświetliły biel mgły parę metrów przed nią. Potem jednak ― wraz z silnym podmuchem wiatru, który rozproszył biały całun ― wyłowiły w oddali, na ścieżce dookoła czarnej toni stawu, kilka, a potem kilkanaście postaci. Szły powolnym krokiem w kierunki miejsca, gdzie Bielski zszedł z nasypu drogi.

Spojrzała w bok.

O szybę od strony pasażera oparty był trup.

Kobieta krzyknęła i gwałtowanie cofnęła pojazd. Uderzyła w coś zderzakiem. Trup nie upadł. Stał dalej. Po chwili ruszył w jej kierunku ― ten sam trup, którego wcześniej przejechali. Kuśtykający, przemknęło jej przez myśl, na połamanej, owiniętej zeschłym mięśniem nodze. Drugiego dostrzegła w tylnym lusterku. Nie, to nie jest możliwe. To zemsta na policji. To żart, ktoś dosypał jej narkotyki do kawy. A może piła zatrutą wodę, ma gorączkę i jej się to śni?

Trup nagle potknął się i padł na asfalt. Począł się gramolić. Ten drugi zaczął dobijać się do tylnej szyby. Poświeciła latarką: zielonkawa skóra, trupi gigantyzm. Gwałtownie ruszyła naprzód, omijając wstające ciało. Odjechała kilkanaście metrów i zatrzymała pojazd. Wyskoczyła z bronią w ręku.

― Tomek! Tomek, wracaj!

Postaci szły w jej kierunku. Już nie dwie, a pięć.

― Pomóż mi! ― krzyczał z oddali mężczyzna.

Potem rozległy się strzały.

― Stójcie! Policja! ― automatycznie wrzasnęła Furmańska, celując w najbliższą z nadchodzących postaci. ― Stać!

One wciąż szły. Kulejąc, powłócząc nogami, szczerząc zęby, ociekając trupim jadem.

Dwukrotnie strzeliła. Pociski zachwiały postacią, która upadła. Policjantka machinalnie wymierzyła w kolejną.

― Policja! ― wrzeszczała, jak gdyby miało to wzmocnić siłę naboju.

Postrzelony trup wstał i dołączył do korowodu postaci.

― Nie… Nie! To nie jest możliwe ― wyszeptała. ― To nie jest prawda.

Wsiadła do samochodu i z piskiem opon uciekła.

 

6

Zdzisiek, pomyślała. Zdzisiek i Gacek. Żona Gacka. Tomek. Chodzące ciało.

Sąd Ostateczny.

…wierzę w jeden święty i powszechny kościół apostolski. Wyznaję jeden chrzest na odpuszczenie grzechów. I oczekuję wskrzeszenia umarłych. I życia wiecznego…

Nie.

To musi być sen ― jak wtedy, kiedy wpadła do rzeki kości i martwych kurcząt. To musi być sen w śnie. Z tłustej kipieli zrodziły się chodzące zwłoki. Opiła się tej skażonej wody i teraz ma omamy we śnie. Przecież Jezus nie zstąpił na ziemię, nie w Polsce, nie w tym mieście.

Trzeba znów spaść z łóżka.

Samochód sam się nie poprowadzi.

Błysk. Marzena gwałtownie nacisnęła hamulec. Światło latarki ugryzło ją w oczy. Zatrzymała pojazd na dwa metry przed postaciami w kamizelkach odblaskowych. Zacisnęła palce na kierownicy do białości, gotowa do reakcji.

― Ty głupia pizdo! ― krzyknął pieszy. ― Jak jeździsz!

O Boże.

― Uciekajcie! ― wychyliła się przez okno. ― Zatarasujcie drzwi!

― W łeb się jebnij, wariatko!

Marzena wzięła głęboki wdech i ruszyła.

 

*

― Zdzichu ― wymamrotał Gacek. ― Ja cię przepraszam za ten numer…

Majewski prowadził mężczyznę pod ramię. Drugą ręką trzymał latarkę i oświetlał drogę do wejścia do domu. Skierował snop światła na miejsce, gdzie zmarła Iza.

― Kurwa, ale mnie zemdliło.

Zdzisiek wiedział, że zarzygany samochód najlepiej by było jeszcze tego dnia wyczyścić, ale po całym dniu babrania się w brudzie miał dość. W szpitalu oczywiście powiedzieli, że dupa i nie przyjmą, bo nie ma łóżek, a niedobory prądu i tak nie pozwolą na zrobienie konkretnych badań, najlepiej posiedzieć z chorym i spróbować następnego dnia. Jak wróci prąd, to zrobią badania. A może chory przesadził z tabletkami przeciwbólowymi…

― Uważaj, bo się wypierdolisz ― mruknął Zdzisiek.

― Słuchaj, jest późno ― zaczął Gacek. ― Jak chcesz, to możesz się u mnie kimnąć. Ja trochę odpocznę i jutro posprzątam ten samochód.

Majewski nie miał najmniejszej ochoty zostawać w tym domu. Z drugiej strony lekarz sugerował, by ktoś kręcił się obok Gacka ― tak na wszelki wypadek. Poza tym faktycznie było późno i nie uśmiechał mu się powrót do domu śmierdzącym samochodem w środku zamglonej nocy.

― Dobra. Zostanę.

Weszli do domu.

Gacek zapalił świece na stole ― Majewskiemu zdawało się, że jedna z nich to gromnica ― a potem postawił butelkę wódki i kieliszki.

― Na dobry sen?

― Lej. ― Zdzisiek tym bardziej nie miał ochoty na wspólne picie, ale uznał, że trochę wódy przed snem może dobrze mu zrobić.

 

*

Butelka nadspodziewanie szybko się opróżniła. Mężczyźni siedzieli i patrzyli na migające płomienie świeczek. Zdzisiek chciał iść już spać, ale coś go tknęło i zadał pytanie:

― Jak już żeśmy razem wypili, powiedz, tak między nami, jak to było z Izką?

― Zdzisław ― odparł Gacek. ― Ja przysięgam. Na Boga. Wypadła z okna, a ja ją znalazłem rano. Naprawdę, kurwa, myślisz, że coś jej zrobiłem?

― Nie, nie wiem. Po prostu pytam. Idę spać. Masz tu jakiś budzik?

― Znajdziesz na parapecie.

Majewski poszedł do swojego pokoju. Czuł się nieswojo, mając nocować w domu człowieka, którego od dawna podejrzewał o morderstwo. Z drugiej strony nie mógł go zostawić. A w dupie z tym ― pomyślał.

Ułożył się i zasnął.

Kilka chwil późnej ze snu wyrwał go pisk hamujących opon i dobijanie się drzwi.

Wyskoczył z pokoju. W świetle latarki dostrzegł trzęsącego się Gacka, trzymającego w dłoni broń; mężczyzna z przerażeniem patrzył na drzwi wejściowe.

― To ta kurwa ― wyszeptał. ― Znów tu przyszła.

― Przestań machać tą bronią, kretynie.

― Mówię ci, że to ona…

― Sumienie cię gryzie, co?

― Otwórzcie! ― Rozległ się krzyk z zewnątrz.

― Przecież to Furmańska ― powiedział Zdzisiek i otworzył drzwi.

Do domu wpadła Marzena, blada, zapłakana, trzęsąca się jeszcze bardziej niż Gacek. Ona również trzymała w dłoni pistolet. Wtuliła się w Majewskiego, który szybko zabrał jej broń.

Gacek zerwał się z podłogi i zamknął drzwi na wszystkie zamki.

― Czy was oboje popierdoliło?

 

*

― Marzena, jeszcze raz, bo ja, kurwa, nie rozumiem. No nie mogę pojąć.

Majewski krążył po pokoju. Marzena siedziała obok Gacka na kanapie. Światło świeczek kołysało się na lewo i prawo, rzucając karykaturalne cienie. Na stole leżały dwa pistolety.

― Co się stało z Bielskim? ― krzyknął.

― Zabrali go ― wyszeptała rozdygotanym głosem.

― Kto go zabrał? Trupy? Takie chodzące i gadające?

― One nie gadały…

― A może to było wojsko? Może żeście wleźli w jakąś strefę skażenia i dlatego was chcieli zatrzymać? Może, kurwa, na tym cmentarzu jest dżuma albo jakieś inne chujstwo? Co?

― Nie… Ja widziałam, ja do nich strzelałam. Strzeliłam mu w głowę, a on wstał i dalej szedł w moim kierunku.

― Kurwa jego mać! Zajebałaś żołnierza?

― Nie! ― Wrzasnęła Furmańska. ― Strzelałam do chodzących zwłok. Suchego trupa. Bez oczu. Bez ust…

Znów zaczęła płakać.

Majewski wziął jej pistolet i sprawdził zawartość magazynka.

― Faktycznie, kurwa, strzelała. Gacek, co ty na to?

― Ja chyba jej wierzę.

― Czy was do szczętu popierdoliło? ― Zdzisiek odłożył broń.

― One tam chodzą we mgle ― Marzena dalej szeptała. ― Zgrzytają zębami. Skrzypią tymi kośćmi. A te migrujące zwłoki dzisiaj na melinie? A kot, którego wyrzuciłeś przez okno?

― To jest szok. Dlatego tak się zachowujesz. Żeście coś zmalowali z Bielskim. Ale my tego już dzisiaj nie sprawdzimy. Popiliśmy z Gacusiem, więc nigdzie już nie pojedziemy. Pójdziesz spać.

― Boję się.

― Przecież Gacek ma porządne drzwi. ― Zdzisiek dał za wygraną. ― Zobacz, mocne kraty w oknach. Nikt nie wejdzie. Chodź, położysz się do łóżka, ja będę obok i nikt ci, kurwa, nic nie zrobi. A Tomek jutro się znajdzie. Dobrze?

― Dobrze.

 

7

O poranku miasto utonęło we mgle.

Zdzisiek siedział za kierownicą samochodu, Furmańska z Gackiem z tyłu ― mężczyzna znów wymiotował i dopadły go zawroty głowy. Kurwa, po co z nim piłem tę wódkę, pomyślał.

― Szpital? ― Furmańska zebrała się już w garść.

― Nie ma sensu. Wczoraj odwiedziliśmy dwa szpitale. Powiedzieli nam, że bez prądu gówno zdziałają. A prąd oszczędzają na poważne przypadki.

― Przecież coś muszą robić z chorymi.

― Kogo mogą, odsyłają do domu. A resztę to chyba poza miasto. Nie wiem. Pojedziemy na komisariat. Dyżurny ma jakiś kontakt z wojskiem, może oni doradzą, dokąd pojechać.

― Chyba masz rację ― odparła. ― A co…

― …z Bielskim? O niego też zapytamy ― powiedział spokojnym głosem Zdzisiek, widząc, że Marzena wciąż trzyma rękę blisko kabury. ― Ale gówniane warunki.

W radio był tylko szum.

Zdzisiek podejrzewał, że wczoraj musiało stać się coś złego. Miał nadzieję, że na komisariacie okaże się, że Furmańska nie zrobiła żadnego poważnego głupstwa ― obawiał się jednak, że będzie inaczej. Na wszelki wypadek, gdyby jednak napad histerii miał powrócić, powyciągał naboje z magazynków do jej pistoletu. Liczył też, że jeszcze spotka Bielskiego…

― Jedziemy.

― Uważaj, wczoraj o mało nie potrąciłam jakichś ludzi.

Miasto, owinięte szczelnym całunem, zdawało się być wymarłe. Światła samochodu wyławiały jedynie ruch buszujących w śmieciach przy krawężnikach szczurów. Znikły nawet posterunki wojskowe przy stacjach benzynowych.

 

*

Parking przed komisariatem był pusty. Wiatr naniósł śmieci i usypał hałdę przy ogrodzeniu. Światło paliło się tylko w jednym oknie.

― Chodź, Gacek. Ogrzejesz się, napijesz ciepłej herbaty.

― Dobra ― wymamrotał mężczyzna.

We troje weszli do budynku.

― Dzieje się coś złego ― rzucił dyżurny.

― Ty w ogóle byłeś w domu? ― zapytał Zdzisiek.

― No jak. A kto by mnie zastąpił? ― Policjant wzruszył rękoma, przetarł oczy i odpalił kolejnego papierosa. ― Dzisiaj jesteście pierwsi. Nikt więcej nie przyszedł. Nawet komendanta nie ma.

Majewski zobaczył, że oparta o biurko stoi strzelba.

― Słuchaj, masz jakiś kontakt z wojskiem? Oni wiedzą, czy działają szpitale poza miastem?

― Gacek?

― No, rzygał nad ranem i dostał zawrotów głowy. Dwa razy przygrzał łepetyną, więc na pewno ma wstrząśnienie mózgu.

― Żołnierze nad ranem byli. Pytali, jak wygląda sytuacja kadrowa. Potem powiedzieli, że na razie nie mogą pomóc, bo pogorszyła się sytuacja w całym województwie. Zresztą bardzo się im spieszyło.

― Weź do nich przekręć, przecież zostawili radiostację.

― Dobrze.

Policjanci weszli do pomieszczenia socjalnego. Zdzisiek nastawił wodę i poszedł do pokoju dyżurnego.

― Słuchaj ― cicho powiedział. ― Są jakieś informacje o Bielskim?

― W jakim sensie?

― Wojsko go może zatrzymało…

― Obawiam się ― odparł dyżurny ― że wojska może tu nie być.

― Nie rozumiem.

― Dzieje się coś, o czym nikt nie chce powiedzieć. Może to jakaś epidemia, a całe miasto objęte jest kwarantanną, a może rozniosło się na cały kraj…

― Furmańska wpadła wczoraj do domu Gacka, cała roztrzęsiona, mówiła jakieś bzdury. Miała patrol z Bielskim, pojechali do tej wojskowej zony, a potem wspominała o strzelaninie. Miałem nadzieję, że zieloni coś zgłosili, bo obawiam się, że mogło tam dojść do najgorszego.

― Możecie sami to sprawdzić. Ja nic nie mogę zrobić. Tak naprawdę wojsko nie odpowiada nawet na wezwania przez radiostację. To jest jakaś farsa.

― Kurwa. I co my zrobimy z Gackiem?

 

*

― Marzena ― powiedział zmęczonym głosem Gacek. ― Znów zbiera mi się na wymioty.

― Chcesz miskę?

― Nie. Wyprowadź mnie na zewnątrz, żeby tu nie śmierdziało.

Kobieta pomogła mu wstać i oboje wyszli na parking. Gacek oparł się o barierkę i zaczął rzygać. We mgle słychać było kroki i jakieś klekotanie.

― Kto idzie?! ― krzyknęła Marzena, wyciągając broń z kabury.

― Kurwa ― parsknął Gacek, ocierając usta. ― Nie…

Z całunu wychynęła niewyraźna sylwetka w postrzępionej, szarpanej wiatrem sukni ślubnej. Falbany i resztki welonu głośno łopotały. Obcas bucika stukał o asfalt.

― Nie! ― zawyła Marzena.

Zaczęła się trząść. Nie mogła wycelować pistoletu. Rozbieganym wzrokiem patrzyła to na Gacka, to na idącą postać.

― Przyszłaś po mnie, głupia pizdo. Masz i żryj! ― ryknął Gacek. Zabrał Marzenie broń i złożył się do strzału. Nacisnął spust, ale usłyszał jedynie głuche kliknięcie. Nacisnął jeszcze parę razy.

Postać była coraz bliżej. Parła konsekwentnie naprzód. Rozsiewała cuchnącą woń zgnilizny. Można już było wyraźnie dostrzec wystające spod resztek skóry potrzaskane kości twarzoczaszki, wykwity pleśni na sukni, pogubione paliczki u nieobutej stopy.

 

*

― Spierdalamy ― szepnął mężczyzna, szarpiąc Furmańską za rękaw.

Oboje rzucili się do ucieczki ku drzwiom komisariatu. Wpadli na korytarz, którym z przeciwnej strony nadchodzili Majewski z dyżurnym. Gacek się potknął i runął na ziemię. Furmańska nadal krzyczała.

― Co się, kurwa, dzieje?! ― ryknął Zdzisiek.

― Ona tu idzie. Idzie po mnie ― wyjęczał Gacek. ― A ta klamka nie ma nabojów…

Dyżurny wszedł do swojego pokoju i zabrał strzelbę. Majewski bez przekonania wyjął swoją broń.

― Cofnijcie się oboje ― powiedział.

Zaskrzypiały drzwi wejściowe do poczekalni.

Stuk-zgrzyt. Stuk-zgrzyt.

― Idziemy? ― zapytał dyżurny.

― Tak.

Dwaj mężczyźni ruszyli przed siebie.

Potem pękła szyba oddzielająca poczekalnię od korytarzy wewnętrznych.

Policjanci zatrzymali się. Zajęli pozycje strzeleckie we wnękach drzwi.

Stuk-zgrzyt. Stuk-zgrzyt.

Zza rogu korytarza wyszła postać. Obróciła się w ich stronę. Obaj wstrzymali oddech.

― Stój! Policja.

― To przebranie?

― Odejdź, kurwo! ― ryczał Gacek. ― Idzie po mnie.

Furmańska po prostu wyła.

― Stój!

― Kurwa, co robimy!

― Zajebcie ją!

― Stój, bo będę strzelał! ― Zdzisiek oddał strzał w głąb pokoju.

Postać nie zareagowała. Nadal parła przed siebie. Zdawało się, że puste oczodoły kieruje na Gacka.

Stuk-zgrzyt. Stuk-zgrzyt.

Zdzisiek wycelował w jej nogę i strzelił.

Zafurkotały strzępy sukienki. Posypały się odłamki kości. Nie było krwi, nie było reakcji.

― Ja pierdolę! ― jęknął dyżurny, unosząc śrutówkę.

Postać była może ze cztery metry od policjantów.

Zdzisiek strzelił jeszcze raz.

Kawałek kości stopy oraz bucika pozostał na linoleum.

Dyżurny zaczął rąbać ze śrutówki. Majewski ― z pistoletu. Kurz, pył połupanego tynku i smród prochu wypełniły korytarz. Policjanci zaczęli się instynktownie cofać, krzycząc i dalej strzelając.

Zgrzyt-zgrzyt. Zgrzyt…

― Kurwa, nie mam nabojów ― krzyknął dyżurny.

Majewski przeładowywał.

Iza dalej parła naprzód. Nie miała już nóg. Czaszka z odstrzelonym czerepem zmieniła się w karykaturę kielicha. Zapierała się rękoma i pełzła w kierunku ludzi.

Gacek chwycił szpadel, podbiegł i zaczął okładać kreaturę. To samo uczynił dyżurny ― chwycił strzelbę za lufę i kolbą jął rozgniatać kości. Zdzisiek również ― gdy odrąbana czaszka potoczyła się w jego kierunku, rozgniótł ją butem.

Trzask pękających kości, zgrzyt szpadla o podłogę, sapanie i przekleństwa mieszały się ze świdrującym, przeszywającym wyciem Furmańskiej.

 

*

― Szaleństwo ― wysapał Zdzisiek.

Stali we trzech nad porwaną na strzępy suknią, poprzetykaną kawałkami kości, breją gnijących resztek, wymieszaną z połamanym linoleum.

― Ja wam mówiłam ― Marzena zaczęła się histerycznie śmiać. ― Ale nie, głupia cipa nie ma racji. Wariatka. Bielskiego pewnie zabili. Przyszedł koniec świata. Koniec świata…

Znów pogrążyła się w wyciu.

― Co to było? ― zapytał dyżurny. ― Przecież to trup. Trupy nie chodzą.

― To, kurwa, twoja wina, pierdolony zabójco ― Zdzisiek powiedział do Gacka. ― Chuju złamany

Gacek rzygał i nic nie odpowiedział.

― Musimy coś zrobić. Zwiać stąd. Byle dalej. Trupy nie chodzą ― mamrotał dyżurny. ― Potrzeba nam lekarza.

― Nie! ― Zdzisiek uspokoił wszystkich. ― Musimy zabrać broń, kanistry z benzyną i wyjechać z miasta. To musi być jakaś choroba. Chuj wie, jaka. Ale my nie możemy tu przebywać.

Kurz gryzł w oczy i zgrzytał w zębach.

― Gacek, uspokój Furmańską.

― Sam sobie ją uspokój. Przed chwilą nazwałeś mnie mordercą, a teraz mam ci pomagać? Ja tu sprowadziłem tę wywłokę?

― Po ciebie tu przyszła.

― My idziemy do szafy pancernej po broń.

― Czekaj, kurwa ― mruknął Gacek. ― Daj mi naboje do pistoletu. Z gołą dupą nie będę czekał, aż kolejne… coś się napatoczy.

― Masz.

 

epilog

Jechali we czwórkę radiowozem przez wyludnione ulice. Raz, może dwa razy dostrzegli ludzkie postaci, ale nie zatrzymali się, by sprawdzić, kto się czai we mgle. Gacek zdzielił Furmańską w twarz. Kobieta oprzytomniała.

Pojazd zmierzał ku wylotówce na autostradę.

Majewski, po wjeździe na wiadukt, instynktownie zwolnił. Przed nimi rysowała się barykada. W poprzek drogi leżały rozłożone kolczatki. Jakaś większa grupa musiała tędy przejść, bo na gwoździe nadziało się kilkadziesiąt sztuk przegniłych butów. Wojskowe pojazdy, które miały tarasować trasę, leżały poprzewracane i pospychane ku betonowym barierom. Żołnierzy nie było.

― Chyba jest ich więcej niż tylko twoja żona…

― Skoro wyłażą z grobów, by pozałatwiać jakieś swoje sprawki, to będzie ich kurewsko dużo.

― Może masz rację. Skoro nawet armia ich nie powstrzymała.

― Nie wierzę ― szepnął dyżurny.

― Ja też.

― Ja nadal myślę ― dodała Furmańska ― że to sen. Obudzę się, nie będzie was, nie będzie tego syfu, tych… trupów. Po co ja w ogóle szłam do policji?

― Chodź, zwiniemy kolczatki. Wy pilnujcie samochodu.

Majewski wraz z dyżurnym wyszli z pojazdu i wzięli się do usunięcia zapory. W międzyczasie dotarł do nich szum. Powoli przezeń przebijało się tupanie.

Zdzisiek wychylił się przez barierę i spojrzał przed siebie ― na wielopasmową drogę wiodącą ze wschodu. Między barierami dźwiękochłonnymi, jak fala brudnej wody, przelewała się masa maszerujących, depczących siebie nawzajem, zrywających resztki ubrań trupów, które zmierzały, by zalać miasto.

Pozostali stanęli obok niego i patrzyli.

― Apokalipsa ― wymamrotał dyżurny.

― Będzie tylko płacz i zgrzytanie zębów ― szepnęła Furmańska.

― Nic tu po nas ― powiedział cicho Majewski, porażony ogromem korowodu.

Policjanci wsiedli do samochodu i znikli we mgle.

 

 

Fin  

Koniec

Komentarze

Dzięki Drewian za pomoc ; )

I po co to było?

1.pękały pod kołami przejeżdżających pojazdów – jeśli dobrze zrozumiałem, samochody wciąż jeździły i rozjeżdżały kurczaki. Wydaje mi się, że ruch powinien zostać zatrzymany, dopuki nawierzchnia nie zostanie oczyszczona, a jeśli kierowcy najechali je przed wstrzymaniem ruchu wtedy dałbym „pękły”.

2.Młodszy aspirant Tomasz Bielski zabrał aparat i ruszył za kolegą – zabrakło kropki.

3.Niebo było czarne. Ulewny deszcz ściekał po ich kurtkach. Zza płotu słychać było niespokojne piski i chlupot kroków.

4.Oświetlił drogę latarką i [+z] niechęcią popatrzył na łachy piasku

5.a który domaga się pieniędzy od premiera – domagał

6.Drżały dłonie zaciśnięte na broni – ja bym napisał albo „drżące” albo „dłonie drżały”

7.Świecąc komórką [+,] ubrał się i zszedł do samochodu.

8.Smętne[+,] samotne świeczki

9.Mówił, że zostanie dziś w domu – kropka

10.Uliczki między poniemieckimi kamienicami wiły się pod górkę w stronę parku krajobrazowego. Woda poorała je i zostawiła głębokie bruzdy w asfalcie – woda nie ma takiej mocy, żeby w krótkim czasie poorać asfalt, nawet bardzo stary. Na to potrzeba czasu, a z tekstu nie wynika, ile to trwało.

11.Pędził liście, zgrzytał puszkami, tu i ówdzie rozpraszał mgłę, by ją zaraz zagęścić. – no nie wiem, widziałeś kiedyś ruchomą mgłę?

12.w zagłębieniu pomiędzy drogą[+,] a cmentarnymi lasami

13.Marzena uświadomiła sobie po chwili, że trup chyba znikł z drogi – albo coś zniknęło, albo nie

14.Szły one powolnym krokiem w kierunki miejsca, gdzie Bielski zszedł z nasypu drogi. – usunąłbym, wiadomo, kto mógł iść.

15.Furmańska, wydawało się, zebrała się już w garść.

16.smród prochy wypełniły korytarz – literówka

17.Raz-może dwa razy dostrzegli ludzkie postaci – może przecinek zamiast myślnika.

 

Opowiadanie napisane bardzo sprawnie, czytałem płynnie i z zaciekawieniem, ale chyba bardziej dlatego, że lubię klimaty zombiekalipsy. Z czasem lektura nużyła, bo wszystko to już gdzieś widziałem. W ogóle mam wrażenie, że inspirował cię “The walking dead”. Wydaje mi się, że zabrakło jakiegoś rdzenia, konkretnego wątku, który nadałby historii bieg. Na chwilę obecną po prostu prezentujesz sytuację grupy osób w nietypowej sytuacji. Ja bym rozwinął wątek powstającej z grobu żony, która doprowadza Gacka do szaleństwa, co ostatecznie prowadzi do wielkiego dramatu.

Pozdrawiam

Czaszka mówi: klak, klak, klak!

Dobre scenki np: kurczaki, lisiarz, melina, kot oraz szczegółowe dialogi gliniarzy, soczystych twardzieli. Ale z drugiej strony czy potrzebne dla głównego wątku? Bez nich byłoby to przeciętne opowiadanie jakich wiele w tym temacie. Aczkolwiek poprzez ww. scenki nie udało Ci się utrzymać napięcia (bo o tajemnicę trudno), czy grozy.

Więc to co jest niewątpliwą zaletą opowiadania jest i jego wadą.

Ignorancja to cnota.

skull – dzięki za literówki

co do tych kurczaków – wydaje mi się, że policjanci zablokowaliby tyle, ile zajmowałyby kawałki pojazdu, a pisząc, miałem w wyobraźni taką szeroką przelotówkę przez miasto – w tekście poprawiłem na “pasy”, żeby zrobiło się dostatecznie dużo miejsca ; P

co do asfaltu – przez miasto dzień wcześniej przeszła metrowa fala wody – jak ma gdzie podmyć, to podmyje ; )

no i co do mgły – właśnie ostatnio byłem na grzybach i te obłoki mgły nad rzeczkami i stawikami tak śmiesznie falowały, stąd pomysł. 

 

Aczkolwiek poprzez ww. scenki nie udało Ci się utrzymać napięcia (bo o tajemnicę trudno), czy grozy.

Wyszło mi, że bez scenek będzie znacznie gorzej, a co do napięcia – dawno już nic nie napisałem, więc pewnie nieco straciłem wyczucie ; )

I po co to było?

Syfie, Słońce Ty moje, czego takie wielgachne myślniki? Ty wiesz, jak one utrudniają czytanie??? Wiesz?

Że nie wspomnę… Horror??? Na moim dyżurze? Serca nie masz.

 

A merytoryczny komentarz nieco później :)

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Syfie, Słońce Ty moje, czego takie wielgachne myślniki?

 

Prawdziwe polskie myślniki, jak polskie jabłka, jak polska wieprzowina. A tu wybrzydzają!

 

A horror taki raczej rozrywkowy, spokojnie ; P

I po co to było?

Bleeee, a nie rozrywkowy. BLEEEEE – wielgachne jak te Twoje myślniki :P

 

Napisy na tablicach dałabym kursywą, żeby się wyróżniały.

Wszystko trzeba będzie wypieprzyć ― pomyślał. Światło latarki złowiło jakiś ruch.

Dałabym od nowego akapitu, bo się jakoś tak gubi biedactwo.

 

Te nazwiska przy imionach i całość narracji cholernie przypomina stare, złe polskie kryminały, takie z lat osiemdziesiątych. No, ale taki masz styl, nie lzia narzekać. Na dialogi też bym pomarudziła. Osobiście od przekleństw – czego strasznie żałuję – nie stronię, ale Twoi bohaterowie to mówią jeno łaciną, podwórkową oczywiście… No, ale taki masz styl – że się powtórzę.

 

Jeszcze jakiś czas pomyślę, czy dać pkt do Biblioteki, czy nie. Bo te polskie jakjabłka trochę mnie w oczy bolą, a i żal, że takie ładne i ekhm… polskie nazwiska mający bohaterowie to polszczyzny unikają jak k… ognia :P

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Napracowałem się przy tych nazwiskach : P

A czytasz na komputerze czy na komórce?

I po co to było?

Na lapku. Nie podjęłabym się pisania komentarza na komórce :)

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Emelkali, to są prawdziwe, dorosłe i bardzo poprawne myślniki. Inaczej pauzy. Nie jakieś półpauzy, które niektórzy, nie wiedzieć czemu, nazywają myślnikami. Myślniki Syf.a prezentują się dostojnie i bardzo elegancko. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie brakuje mi wytłumaczenia, jak wszystko się zaczęło, bo to, co wydarzyło się w mieście jest niewytłumaczalne, przynajmniej przy użyciu rozumu. Przyjmuję do wiadomości, że wypłukane trupy wykorzystały sytuację, iż właśnie wydostały się spod ziemi, rozpełzły się po okolicy, a niektóre polazły do bliskich. A że akurat policjanci od początku byli na miejscu wypadku, oni stali się bohaterami opowieści i świadkami wszystkich zajść.

Syf.ie, Twoje opowiadanie nad wyraz przypadło mi do gustu i przeczytałam je z prawdziwą przyjemnością. Wulgaryzmy chyba są uzasadnione, bo jakoś zupełnie mnie nie raziły.

 

Sier­żant szta­bo­wy Zdzi­sław Ma­jew­ski wziął głę­bo­ki od­dech i ru­szył przed sie­bie. – Oddech to wdech i wydech. Nie można wziąć głębokiego oddechu.

Może: …głęboko odetchnął…, …nabrał głęboko powietrza

 

Przed szopą stała ka­łu­ża krwi, wsią­ka­ją­ca w błoto za­le­ga­ją­ce na po­dwór­ku. Drzwi bu­dyn­ku były otwar­te ― we­wnątrz za­le­ga­ła hałda oskó­ro­wa­nych ciał zwie­rząt. – Powtórzenie.

 

Oboje wy­bu­chli śmie­chem, pa­trząc na Zdziś­ka, pró­bu­ją­ce­go roz­ma­so­wać sobie plecy.Oboje wy­bu­chnęli śmie­chem

 

Do­strzegł baj­zel na ko­ry­ta­rzu ― rzu­co­ne na kupę szu­fle, po­dar­tą kurt­kę, nie­do­koń­czo­ne rolki wor­ków na śmie­ci, zu­ży­te jed­no­ra­zo­we rę­ka­wicz­ki. – Co to znaczy: nie­do­koń­czo­ne rolki wor­ków na śmie­ci?

 

Oboje wy­bu­chli śmie­chem.Oboje wy­bu­chnęli śmie­chem.

 

A Zie­leń Miej­ska nie może za­bez­pie­czyć tych resz­tek? […] Pra­cow­nik zie­le­ni miej­skiej ła­do­wał worki z reszt­ka­mi do po­jaz­du. – Czy mowa o tej samej instytucji?

 

a potem chwy­cił za mop i skie­ro­wał się do ła­zien­ki. – …a potem chwy­cił mop i skie­ro­wał się do ła­zien­ki.

 

Front kurt­ki był w strzę­pach. – Raczej: Przód kurt­ki był w strzę­pach.

 

Jak pan jest z Po­li­cji, to pro­szę zająć się przy­wra­ca­niem po­rząd­ku w mie­ście… – Jak pan jest z po­li­cji

 

W ką­tach rosły pi­ra­mi­dy bu­te­lek. – Raczej: W ką­tach tkwiły/ leżały pi­ra­mi­dy bu­te­lek.

Chyba że ktoś wciąż dorzucał nowe butelki, wtedy piramidy mogły rosnąć.

 

Nieco zie­lon­ka­wy, na­pu­chły, w bu­twie­ją­cym fil­co­wym gar­ni­tu­rze. – Filc nie nadaje się na garnitury.

 

A lu­dziom trze­ba po­ka­zać, że Po­li­cja dzia­ła.A lu­dziom trze­ba po­ka­zać, że po­li­cja dzia­ła.

 

Ma­rze­na wzię­ła głę­bo­ki od­dech i ru­szy­ła. – Marzena nie mogła wziąć głębokiego oddechu.

 

Dy­żur­ny ma jakiś kon­takt z woj­skiem, może oni do­ra­dzą, gdzie po­je­chać. – …może oni do­ra­dzą, dokąd po­je­chać.

 

Roz­bie­ga­ny wzro­kiem pa­trzy­ła to na Gacka, to na idącą po­stać. – Literówka.

 

Za­fur­ko­ta­ły poły su­kien­ki. – Ślubne sukienki nie mają pół.

Może: Za­fur­ko­ta­ły falbany/ strzępy su­kien­ki.

 

Gacek chwy­cił za szpa­del, pod­biegł i za­czął okła­dać kre­atu­rę.Gacek chwy­cił szpa­del, pod­biegł i za­czął okła­dać kre­atu­rę.

 

Po co ja w ogóle szłam do Po­li­cji?Po co ja w ogóle szłam do po­li­cji?

 

Ma­jew­ski wraz z dy­żur­nym wy­szli z po­jaz­du i wzię­li się za usu­nię­cie za­po­ry. – …wzię­li się do usu­nię­cia za­po­ry.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zombie. Hm. Z założenia nie lubię. Coś tam wspominasz, że w różnym stopniu rozkładu, ale jak toto się może w jednej kupie trzymać dłużej niż miesiąc, to mnie już przerasta :) Ale to moje tam takie. Z kanonem nie dyskutuję.

pojazdy na objazd

niezręcznie?

Zwierzę poleciało na porcelanę we wnęce segmentu, a potem momentalnie skoczyło w kierunku Majewskiego…

Hmm… Mnie ta zmiana rodzaju na nijaki męczy w czytaniu. Mowa jest o kocie, a robi się z niego ono. W jednym zdaniu można, ale tak cały akapit… Ja bym w tym miejscu oparł się Pogromcom Powtórzeń i użył zwykłego kota. Albo chociaż zwierzaka.

― To nie zwierzę ― płakała kobieta. ― To diabeł był!

Zwierzę mi nie pasuje w wypowiedzi właścicielki, jakieś nienaturalne. Kot albo Wacek. Albo się czepiam.

― Jak pan jest z Policji, to proszę zająć się przywracaniem porządku w mieście ― odparł żołnierz. ― My zabezpieczamy newralgiczne miejsca w mieście.

to razi

Nie lepiej wrócić do domów?

Oczywiście bardzo poprawnie, ale nikt tak przecież nie mówi. Do domu…

I jeszcze z komentarza:

10.Uliczki między poniemieckimi kamienicami wiły się pod górkę w stronę parku krajobrazowego. Woda poorała je i zostawiła głębokie bruzdy w asfalcie – woda nie ma takiej mocy, żeby w krótkim czasie poorać asfalt, nawet bardzo stary. Na to potrzeba czasu, a z tekstu nie wynika, ile to trwało.

Jeśli podmyje asfalt, to może. Widziałem.

 

Rozumiem, że policjanci nie od razu wiedzą o co chodzi, ale czytelnik dość szybko pojmuje w czym rzecz (w końcu temat znany i kochany), więc może by ich dyskusje trochę streścić? Nadają im ciała, to dobrze, ale faktycznie spowalniają tempo. To poszatkowanie na kawałki jest dziś dość popularne, ale ja się w którymś miejscu pogubiłem, kto, z kim, gdzie jest. Może takie przeskoki nie dla mnie.

Ale, ale. Było nieźle. Poczuło się napięcie. Miałem wrażenie niedoszlifowania niektórych fragmentów, wyobraźnia jednak się odpaliła i zagrało. Czyli ogólnie wrażenie na plus.

Nieco zielonkawy, napuchły, w butwiejącym filcowym garniturze. – Filc nie nadaje się na garnitury.

 

Nadaje się, żury takie noszą : P

 

Mowa jest o kocie, a robi się z niego ono.

Przerobiłem

 

więc może by ich dyskusje trochę streścić? Nadają im ciała

Zastanawiałem się, ale wyszło mi, że bez tego ciała będzie słabo ; P

 

Poprawki uwzględniłem. 

Poza tym miło mi, że się podobało ; )

I po co to było?

Jaka tam pomoc, syf.ie! Tyle, że przeczytałam i powiedziałam, że dobre.

Przeczytałam jeszcze raz, ponownie się uśmiałam i nadal twierdzę, że dobre!

Klikam bibliotekę z czystym sumieniem, zwłaszcza, że Bogini i Emelkali już kliknęły.

Hmm... Dlaczego?

Ciekawy miszmasz stworzyłeś syfie. Opowiadanie jawi mi się jako połączenie Szczurów Wrocławia Szmidta ze Smętarzem dla zwierząt Kinga okraszone dialogami i humorem rodem z Drogówki Smarzowskiego. Lubię klimaty zombie (sam dzisiaj wstawiłem tekst w tej konwencji) i wiem jak trudno wymyślić jest coś oryginalnego. Szczególnie ciężkie jest opisanie reakcji ludzi w tak nieracjonalnej sytuacji. Wybrnąłeś z tego zadania dobrze i przeczytałem z zainteresowanie.

Kilka rzeczy mi zgrzytęło:

Opis miejskiej meliny trochę mija się z prawdą. Tanie wina spożywają raczej na wsiach gdzie nie ma dostępu do met. Bezdomni i żule piją raczej wódkę z met (u mnie na osiedlu setka kosztuje dwa złote, a po takim zajzajerze chodzą pół dnia na bombie).

Druga sprawa to Iza ubrana w suknię ślubną. Jak rozumiem wstała z grobu aby zemścić się na Gacku, ale raczej nie grzebie się kobiet w takim stroju (ta scena akurat skojarzyła mi się z najsłabszą częścią filmu Rec – tą z zombie na weselu). 

Opis miejskiej meliny trochę mija się z prawdą.

Miałem wątpliwą przyjemność odwiedzenia kilku melin i tam bardzo różne trunki stały. Prawdopodobnie to kwestia indywidualnych gustów meneli ; P

 

co do tej sukni – jakby się nad tym zastanowić, to pewnie masz rację, że można było inaczej ubrać żonę Gacka ; )

z drugiej strony mam własne wspomnienie pogrzebu, gdzie osoba była chowana w sukni – i tym się pewnie zasugerowałem. 

I po co to było?

go słuchać.

Gacek jednak nie słuchał.

 

ruszyli w teren; dyżurny co chwilę odbierał telefony, z gabinetu zaś szefa

dziwne miejsce na “zaś”

 

latarką i z[+] niechęcią popatrzył

 

Przez chwilę popatrzył

wszędzie leża trupy.

leżą

stacja radiowa. Nadto nad miastem unosiły się dwa śmigłowce. Przy stacji

Ogólnie poczatek mi się podobał zdecywaonie bardziej niż kontynuacja. Tytuł dałeś cudny, przyciągający, mroczny. Sceny w deszczu też są świetne. Ale potem tekst zmienia się w coś mocno odtwórczego. SCena z potrąceniem trupa, jakby wyciągnięta z początku gry Walking Dead ;] No i tak jak Em ponarzekam na długie myślniki (sic!) i nadmiar przekleństw. Niech sobie bohaterowie klną, ale bez przesady. To od pewnego momentu zaczęło być męczące.

Mam mieszane uczucia. Gdyby tekst utrzymał poziom początkowych fragmentów to bym nominowała. A tak musisz się zadowolić kliknięciem do biblioteki ;)

 

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Dobre, zombie zawsze doprowadzało mnie do łez i (nie wiem czy był taki zamiar) ale uśmiałem się.

F.S

Początkowe sceny świetnie opisane i intrygujące, choć dziwiło mnie to ekspresowe tempo wypłukania trumien ( że się zdarza – i owszem, ale chyba raczej przy większych powodziach, a tu woda po kolana, zaś one przepłynęły jakoś przez ogrodzenie cmentarza. Jak?). Niestety potem przeszło w połączenie niezbyt oryginalnej opowieści o policjantach z dość klasyczną opowieścią o zombie. A ja na zombie mam zwyczajnie alergię. Więc choć doceniam styl i makabryczny humor – tekst nie dla mnie.

Co do chowania w sukni ślubnej – chyba jeszcze w niektórych rejonach kultywuje się tradycję takiego stroju pogrzebowego dla młodych, niezamężnych dziewczyn, ale nigdy nie słyszałam, by ubierano tak zmarłe mężatki.

 

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Nie wiem jak nazwać ten styl pisania? Awangardowym, czyli opisywanie rzeczywistości zdeformowanej? Groteskowa narracja podobna jak w historiach o Jakubie Wendrowyczu, A. Pilipiuka. 

Malujesz bardzo oszczędnie, głównie dialogami, co pomaga w budowaniu takiego, hm…czerstwego prowincjonalnego klimatu. Prości ludzie z przerastającymi ich problemami reaguja tak samo, gdy deszcz wypłukuje nieczystości na ulice lub żywe trupy. Szału nie ma, ale lepsze to niz większość publikowanych tutaj tekstow.

 

Czy jestes z zawodu dziennikarzem? Juz kiedys pisalem o sznycie dziennikarskim. 

Dzięki za komentarze. 

 

zaś one przepłynęły jakoś przez ogrodzenie cmentarza. Jak?

Kawał wzgórza cmentarnego się osunął. Myślę, że powinno wystarczyć celem wyjaśnienia. A poza tym licentia poetica : P

 

Ogólnie poczatek mi się podobał zdecywaonie bardziej niż kontynuacja.

Z początkowych scen – nieskromnie przyznam – też jestem zadowolony, a potem opowieść po prostu poszła swoim torem. 

 

by ubierano tak zmarłe mężatki.

Widać się z tym rozpędziłem. 

 

Czy jestes z zawodu dziennikarzem? Juz kiedys pisalem o sznycie dziennikarskim. 

nie, nie – prawnikiem. 

 

czerstwego prowincjonalnego klimatu. Prości ludzie z przerastającymi ich problemami

Ma to swój urok i jest dla mnie intrygujące.

I po co to było?

Nie twierdze ze jest złe, masz dzieki temu własny styl, chyba nawet rozpoznawalny. 

mówiąc na skróty, piszesz bez zbędnego pierdolenia nie na temat :))

 

dzięki ; P

I po co to było?

btw, masz jakies wyniki w publikacji poza gettem portalowym? Próbowałeś coś?

Nie, nie próbowałem – póki co traktuję to hobbystycznie ; P

Kolega Koik wydrukował mi jedno opowiadanie w zbiorku opowiadań w swoim wydawnictwie, drugie poszło w Herbasencji. MC kiedyś zasugerował, żebym mu podesłał jakieś opowiadanie – ale niedługo później zacząłem aplikację i wkręciłem się w nowe zajęcie.

 

I po co to było?

koik? link?

trzymając się słownikowych definicji, sznur aut może raczej zwolnić niż spowolnić 

 

"w błoto  na" tu masz podwójną spację

 

Po geodetach – świetne! Często słyszę, jak ktoś myli geologów z geodetami.

 

Policjanci weszli do pokoju socjalnego. Zdzisiek nastawił wodę i poszedł do pokoju dyżurnego.

zamień na pomieszczenie socjalne, to nie będzie powtórzenia

 

Urzekł mnie tytuł i bardzo mi się spodobało, jak oddałeś policyjne realia. Obejrzałbym sobie taki film, z Marianem Dziędzielem w roli Zdzisława ;P 

Opisy i porównania doskonale budują klimat, poniemieckie domy udzielają podpowiedzi co do miejsca akcji : >. Można sobie podumać, co by było, gdyby żywe trupy rzeczywiście zaatakowały polskie miasto. Jaki chaos!

Największym minusem jest brak oryginalności – bo jej tu nie widzę, poza zestawieniem rodzimych klimatów z cliché o zombie. Suknia ślubna też trochę nie pasuje, biorąc pod uwagę, że Pani Gackowa nie przekręciła się na weselu. Mimo wszystko – kawałek dobrego mięsa. 

 

PS Studiowałeś prawo na UG? Kiedy kończyłeś ;P?

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

PS Studiowałeś prawo na UG? Kiedy kończyłeś ;P?

 

Tak, w 2013 

 

Największym minusem jest brak oryginalności

Może i racja ; )

 

Policja daje fajne możliwości co do budowania klimatu i włażenia w oryginalne miejsca, super nośnik fabularny  : P

I po co to było?

Niestety, obawiam się, że nie jesteś pierwszym twórcą, który zwrócił uwagę na fakt, że policjantów mogą spotykać nieco ciekawsze przygody, niż przeciętnych obywateli :D. Niemniej skoro wciąż powstają nowe książki, filmy i gry, w których policjanci grają pierwsze albo drugie skrzypce, widocznie nikt się tym specjalnie nie nudzi ;P

 

2014, pozdrawiam elitę ;)))). 

 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Niestety, obawiam się, że nie jesteś pierwszym twórcą

 

Cóż – wiem : P

 

I po co to było?

Przypłynęłam przyciągnięta tytułem i zostałam do końca. Niby kompletnie nie moje klimaty, ale napisane bardzo sprawnie, postacie niezłe, klimat jak z kryminału i nawet nadmiar łaciny niespecjalnie przeszkadzał. Zgodzę się z przedpiścami, że świetnym początkiem postawiłeś wysoko poprzeczkę i nie zdołałeś utrzymać poziomu aż do końca, ale całość i tak godna polecenia.

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Miło mi, dzięki. 

I po co to było?

Mnie też przyciągnął tytuł :) I do pewnego momentu czytało mi się bardzo dobrze (wybacz, ale nie użyję słowa przyjemnie). Jednak im dalej, tym wyraźniej poziom opadał, co już zauważyli inni przede mną. Szkoda, że poszedłeś w takie sztampowe zombie. Jeszcze moment powrotu zmarłego menela, który bawił się z funkcjonariuszami w ciuciubabkę, był ciekawy i dawał nadzieję, że potraktujesz chodzące trupy w jakiś bardziej niezwykły sposób. Osobiście żałuję, że tak się nie stało. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Dzięki za wizytę. 

I po co to było?

Miło mi napisać, że bardzo mi się podobało. Zombie apokalipsa przedstawiona tak, że łatwo to można kupić, a wszystko w sosie bardzo fajnego klimatu. Wiele bardzo dobrych scen. Jeśli chodzi o bohaterów, to kupuję Gacka i Furmańską, pozostała dwójka tak mi się zlała, że nie mógłbym powiedzieć, czym się różnią :) Ale to tyle jeśli chodzi o zarzuty. Chętnie przeczytałbym ciąg dalszy.

Bielski i Zdzisio się zlali w jedno? Szkoda ; P

 

Zastanawiałem się nad jakąś kontynuacją, może kiedyś napiszę. W tajemnicy za to mogę powiedzieć, że mam nawet pewien zarys takiej historii i roboczy tytuł brzmiałby “Król żuli” – zresztą taka zahaczka fabularna już jest w tekście. 

I po co to było?

Przeczytałam Syfie. Jak zwykle – Twój warsztat jest tak dobry, że znalazłabym tylko drobiazgi, do których mogłabym się przyczepić. Niektóre sceny na samym szczycie obrazowości i obrzydliwości, szczególnie u lisiarza, pierwsza scena z płynącymi kurczakami, melina. Klimat mroczny, jak w czarnych kryminałach, bardzo mi się to podobało.

Nie podobały mi się zombiaki, bo ich po prostu nie znoszę ani w filmach, ani w literaturze. I niestety, od momentu, kiedy się pojawiły, do zakończenia, uważam, że można by znacznie skrócić opowiadanie bez żadnej szkody dla tekstu czy klimatu.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dzięki. No – ja zombiaków wcześniej nie wykorzystywałem podczas pisania ; P

I po co to było?

Pierwszy akapit (prolog) – znakomity! Napisany w punkt, bez poetyckiego zacięcia, a jakże obrazowy, plastyczny. Naprawdę widziałem te kurczaki i potok deszczu. Warsztatowy majstersztyk. 

Do tego opowiadanie ma swój charakter, może i nie straszny, czy niepokojący, ale określił bym go epitetami: szorstki i brudny.

 

Co do fabuły, zombie apokalipsa, to temat na czasie, choć dla coraz większej rzeszy ludzi już męczący i wyprany. Mnie to jakoś szczególnie nie zniechęca. Wolę już zombiaki, niż wampiry ;) Choć fabuła niestety nie powala. Siłą tekstu są i postacie, ale przez początkowe rozdziały gubiłem się w nich.

 

Opowiadanie bardzo dobre. Warte biblioteki,  a po przemyśleniu, również i piórka.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Mam jak wielu przedpiśców – zabrakło mi oryginalności. Klimaty policyjno-menelskie oddane bardzo dobrze, z widocznym znawstwem tematu. ;-p Ale zombiaki? Do tego czytelnik już doskonale wie, o co chodzi, bo musiał się zetknąć z filmami albo tekstami o chodzących trupach, a policjanci ciągle jeszcze błądzą we mgle… Niby zjawisko naturalne, ale szybko zaczyna nudzić.

I mam wrażenie, że na końcu tylko dzielna czwórka została żywa w całym mieście. Wojsko szlag trafił, ulice puste, tylko do trojga z czworga policjantów żadne truposze się nie zgłosiły. Mogłeś chociaż wspomnieć, że to ludność napływowa i nie ma rodziny na cmentarzu.

― Chodź, Gacek. Ogrzejesz się, napijesz ciepłej herbaty.

A skąd brali ciepłą herbatę? Prądu nie ma, gazu nie ma… Nad ogniskiem gotowali, czy któryś przytargał kuchenkę turystyczną?

Btw, dlaczego radio tak szybko przestało działać? Fale mają jakiś tam zasięg…

Jestem na nie.

Babska logika rządzi!

Czytałem, nie zostawiłem komentarza, brakowało mi zdecydowania – po dłuższej pauzie i przypomnieniu sobie tekstu z prawdziwą przykrością powiadamiam, że nie poprę nominacji. Powodem są zombie. Taka ucieczka takiego Autora w sztampę? Nie przepadam za „ciężkimi klimatami”, ale w Twoim wykonaniu one nie tylko „przechodzą przez sito”, ale zaczynają się podobać – ileż znaczy styl… – a tu, po narobieniu apetytu i czekaniu, co też będzie na deser, zawód, że syf. nie dokończył tak, jak na Niego przystało.

Dzięki za komentarze – cóż, bywa. Ja z zombiakami literacko nie miałem wcześniej zbyt wiele do czynienia, więc zaryzykowałem… ; )

I po co to było?

Długo zbierałem się do przeczytania – nie z niechęci czy nadmiaru proponowanych mi przez Ciebie słów, tak po prostu wyszło – i niemal równie wiele czasu strwoniłem na niepisaniu niniejszego komentarza (i znów: tak po prostu wyszło). Nie jestem tylko pewien, dlaczego o tym piszę, zamiast przejść do meritum.

 

No więc, oględnie rzecz ujmując, były w pytkę te trumny. A nieco bardziej szczegółowo, to zasadniczo tekst z czystym sumieniem mogę pochwalić za wszystko, począwszy od warsztatu, na dosyć skomplikowanej i nietuzinkowej (oczywiście w kontekście popkulturowym, bo o jakikolwiek inny tu w sumie bardziej niż trudno) “naturze” samych zombie.

 

Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy, to wręcz bizarrowskie namnożenie kurew wszelakich. Nie wiem, jak zareagowali inni czytelnicy, ale dla mnie były te wszystkie przekleństwa raczej okazją do kontemplacji i dumania o naturze świata; do postawienia sobie i rzeczywistości – który to już raz? – pytania: realizm li to, czy surrealizm a’la Pasikowski?, a nie do gorszenia się i krzywienia i bez tego brzydkiej mordy.

A odpowiedź na powyższe, w sumie trudne pytanie, brzmi: realizm. A ściślej: “mój realizm”. Tak więc język obsceniczny nie tylko nie jest tu przesadzony, ale wręcz uważam go za stosowny i zasadny, jako że nadaje scenom – zwłaszcza tym emocjonalnym – plus trzy do prawdziwości.^^

 

Jeśli chodzi o bohaterów, to, prawdę mówiąc, szału nie ma. To znaczy wypadli dosyć naturalnie w tej dosyć nienaturalnej scenerii, ale wszyscy wydali mi się do siebie podobni jak… jedna pała do drugiej, w związku z czym przez spory kawał tekstu dosyć biernie i bezrefleksyjnie przyjmowałem przewijające się nazwiska i stopnie, nie próbując nawet jakoś ich uporządkować (Marzena – ze względów oczywistych – i Gacek, jako chlubny wyjątek, wyróżniają się tutaj wyraźnie); po prostu pozwoliłem trumnom płynąc. No i w końcu jednak, powoli przyswoiłem sobie bohaterów, zacząłem ich odróżniać, życie stało się lżejsze, a tekst jeszcze ciekawszy.

Żal tylko, że nie udzieliłeś jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy Gacek zatłukł starą i chciała się mścić, czy przyszła do niego, bo się stęskniła?

 

Żywe trupy. Zastosowałeś im zupełnie nowy, dosyć niespotykane engine. Bo raz, że kulka w łeb, względnie przetrącenie karku, nie załatwia sprawy. Oczywiście temat dosyć dyskusyjny i wcale w sumie nie taki zupełnie nowy, ale – mam wrażenie – oparty na zupełnie innych założeniach niż, dajmy na to, w TWD, gdzie jednak króluje głupota (prawdę mówiąc żywię cichą pogardę dla twórców The Walking Dead: schemat jest taki, że kula w łeb i wieczne odpoczywanie, chwała i chałwa, ale rozpier… mnie, kiedy widzę, że mimo połamanych kręgosłupów, naturalnie postępującego rozkładu i takich tam, zombie nadal mają kontrolę nad swoim ciałem, jakby każdy jego członek był bytem osobnym i samodzielnym. Albo te odcięte głowy, które nadal dokazują /czym jakby wołają o litość i pomstę…/ Logika musi być i koniec!). Po drugie, twoje trupy są świadome, niekoniecznie agresywne – w sumie nie ma żadnego dowodu na to, że są faktycznie zagrożeniem (może z wyjątkiem kota, ale już taki żul, który po prostu wrócił do żony i na ruchanko…) – a nawet potrafią się komunikować z żywymi (znów żul) i tak naprawdę nie wiadomo, czego chcą… Bardzo ciekawa koncepcja, która z jednej strony daje czytelnikowi starą, dobrą (porządną) apokalipsę zombie, a z drugiej zasiewa w nim niepewność i każe się zastanawiać, czy wszystko rzeczywiście jest tym, na co wygląda? 

(I tak, słyszałem o “wiecznie żywym” i jakimś serialu, w którym zombie, choć nadal są zombie, na powrót się “uczłowieczają” i próbują wrócić do społeczeństwa, co też odziera “trumny” z oryginalności, ale nie z klimatu). A klimat jest chyba najmocniejszą stroną opowiadania.

Doskonale oddana poprzez bardzo sugestywne opisy otoczenia, zdarzeń i emocji atmosfera, a do tego wspomniana już niepewność tego, co się naprawdę dzieje, sprawiają, że człowiek czyta jednocześnie z zachwytem i niepokojem. A o to przecież chodziło, prawda?

Nie jestem tylko pewien, czy ostatnia scena – typowy printscreen maszerującej armii sztywnych – jeszcze bardziej pobudza ciekawość co do tego, jakie te trupy naprawdę są, czy jednak rozczarowuje, bo zdaje się ich odczłowieczać; sprowadzać ich z powrotem do roli wyjątkowo upartych i wrednych kawałków mięsa.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Ha, dobry komentarz. Dzięki!

fakt – może za mało zaakcentowałem tych policjantów, ten zarzut też pojawiał się wcześniej

zombiaki – racja, to jest trudny temat, dlaczego one chodzą i tak dalej, wyszło mi, że taki sposób zachowania zombiaka będzie najbardziej sensowny, miło mi za uznanie ; )

I po co to było?

Oczywiście, że pisane przez faceta, jedna baba na tylu facetów i zaraz wiadomo, że histeryczka ( ͡° ʖ̯ ͡°)

Żartuję. Nie mam nic do Marzeny. Ale zgadzam się z komentarzem powyżej, że tylko ją i Gacka zapamiętałam. Co do reszty facetów, nie byłabym nawet pewna, ilu ich w końcu było.

Podobały mi się obrazy, te kurczaki, płynące trumny, trup w białej sukni, kot (czytało się Smętarz dla zwieżąt), afera z trupami. Podobał mi się humor w niewesołej sytuacji. Te teleportujące się trupy. Przyjemna lektura :)

www.facebook.com/mika.modrzynska

Dzięki za odwiedziny. Zdechły kot musi być ; )

I po co to było?

Masz rękę, kolejne przekonywujące opowiadanie. Opublikowałeś już coś, albo wydałeś?

Dzięki za komentarz. 

Nic nie publikowałem : ) 

I po co to było?

To czas najwyższy. Nie wierzę, że nie siedzisz nad żadną książką :)

Na takie rzeczy trzeba mieć czas :P 

I po co to było?

A pewnie, sugeruję jednak go znaleźć :) Czas ma też swoje dobre strony, nie goni cię, możesz pisać książkę i dziesięć lat :)

Fajne :)

Przynoszę radość :)

:)

I po co to było?

Nowa Fantastyka