- Opowiadanie: zboon - Człowiek-Wiertło cz.2

Człowiek-Wiertło cz.2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Człowiek-Wiertło cz.2

Pani Janina miała kilka koleżanek, a te koleżanki miały z kolei swoje koleżanki. A ponieważ całe to towarzystwo zajmowało się niemal wyłącznie plotkowaniem, wieści o umiejętnościach Władysława bardzo szybko rozeszły się po okolicy. Już niedługo po konfrontacji z panem Eugeniuszem, za każdym razem, gdy ktoś potrzebował pomocy przy wierceniu czegoś, zgłaszał się do Władysława. I choć Władysław dalej trudnił się sprzątaniem ulic, zawsze znajdował czas, żeby wywiercić komuś dziurę. I za każdym razem, bez wyjątku, gdy zajmował się wierceniem, czuł ten sam dreszcz podniecenia. Każde wiercenie było dla niego na swój sposób wyjątkowe i niepowtarzalne. Władysław zyskiwał opinię człowieka, który pracuje błyskawicznie, rzetelnie i dla którego nie ma otworów, których nie da się nawiercić.

Po pół roku do Władysława zgłosił się właściciel dużej firmy remontowej, który zaproponował mu stałą pracę. Nasz bohater bez wahania porzucił posadę sprzątacza ulic i przyjął propozycję. U nowego pracodawcy od razu zyskał status gwiazdy, człowieka którego wysyła się tam gdzie nikt inny nie może dać sobie rady. Nie był przypisany na stałe do żadnej z ekip remontowych, jeździł tylko w miejsca gdzie zwykli robotnicy mieli jakieś problemy.

 

Za zarobione pieniądze Władysław kupował kolejne wiertła i różne nasadki. W dalszym ciągu pozostał jednak bardzo prostym człowiekiem – nie miał pojęcia o materiałach z jakich wykonane były używane przez niego sprzęty, ani ściany w których wiercił. Wszystko oceniał "na oko" i nigdy się nie mylił. Był jak genialny muzyk, który nie zna nut, albo jak malarz, który nie ukończył żadnej szkoły. Nie przyswajał żadnych teorii, ani wiedzy technicznej – jego osądy i cała sztuka wiercenia płynęły wprost z serca.

 

W wieku trzydziestu lat Władysław został ojcem. Stało się to w wyniku wiercenia dziur u pewnej całkiem ładnej kobiety, która poczuła do niego chwilową słabość. Nie była to bynajmniej żadna fascynacja, raczej nic więcej niż próba zaspokojenia wzmożonego popędu seksualnego. Felicja, bo tak było na imię owej kobiecie, była trudna do usatysfakcjonowania nawet w normalne dni, a kiedy wypadały jej dni płodne, wpadała w istną furię. Miewała różne perwersyjne pomysły, których nie wahała się realizować z licznymi kochankami, a akurat Władysław ze swoim wąsem i dobrze wykształconym brzuszkiem wpasował się do jednej z takich dziwnych fantazji. Kiedy niczego niespodziewający się nasz bohater wiercił sobie w najlepsze, ona weszła zupełnie naga do pokoju i zaczęła się do niego dobierać. Ponieważ Władysław nie cieszył się na co dzień powodzeniem u kobiet, a poza tym był zbyt dobrze ułożony, żeby odmawiać damie, uległ Felicji. Poprosił ją tylko, żeby poczekała aż skończy wiercić wszystkie dziury.

 

Felicja nie mogła się spodziewać, że nasienie naszego bohatera nic nie będzie sobie robiło z zastosowanych zabezpieczeń i że cała zabawa – bo to dla niej była jedynie zabawa – skończy się ciążą. Naiwny Władysław żywił do niej przez jakiś czas uczucia, ale bezwzględna kobieta szybko wybiła mu je z głowy. Później, kiedy wyszło na jaw, że jest ciężarna i testy na ojcostwo wskazały na Władysława, postanowiła spróbować zamieszkać z nim i jego matką. Dziewczynce, będącej owocem jej nieodpowiedzialności, dali na imię Natalia.

 

Życie pod jednym dachem z Władysławem, córką i teściową bardzo szybko zbrzydło Felicji. Wyprowadziła się więc bez słowa do innego miasta, jeszcze zanim Natalka skończyła rok. Niedługo potem została bardzo wymyślnie zgwałcona i jeszcze wymyślniej zabita, ale jej rodzina nigdy się o tym nie dowiedziała. Pani Janina bez trudu przekonała Władysława, że nie ma sensu rozczulać się nad odejściem kobiety, a w głębi duszy była nawet szczęśliwa, że mogła mieć swojego synka znowu w całości dla siebie. No i że dorobiła się jeszcze przy tym wnuczki.

 

_ _ _ _ _ _ _ _ _ _

 

Mijały kolejne lata, a umiejętności naszego bohatera stawały się legendarne w całym mieście. Poza pracą w firmie, Władysław łapał wszelkie możliwe fuchy – nie dlatego, żeby dorabiać, ale by kultywować swoją pasję. Ludzie bardzo chętnie najmowali jego usługi ponieważ był najlepszy, a poza tym cechował go absolutny brak dociekliwości, czy też wścibskości – jedyne pytanie, które zadawał, brzmiało: "To gdzie i jak głęboko wiercimy?". Najdziwniejszą pracą, jaką wykonał, było dla niego wiercenie w ścianie w jakimś banku w środku nocy. Miał przewiercić jakiś przewód. Gdyby Władysław zastanawiał się kiedykolwiek nad czymkolwiek, to na pewno zastanowiłoby go dlaczego kazali mu wtedy pracować w kominiarce i dlaczego tak bardzo się spieszyli. Wzięli tylko jakiś papier i szybko odjechali, nawet nie ruszyli pieniędzy, których było całe mnóstwo.

 

Parę dni po wykonaniu tego zadania, późnym wieczorem, kiedy jego matka i córka już spały, usłyszał nie za głośne, acz stanowcze pukanie do drzwi. Władysław był już przygotowany do spania, właśnie zmierzał z łazienki w kierunku swojego łóżka. Ubrany był w bardzo wysłużoną piżamę, której koszula z ledwością opinała jego coraz większy brzuch. Z ubiorem tym kontrastowały nowe, kudłate kapcie, które dostał na ostatnią gwiazdkę od matki. Pukanie zaskoczyło naszego bohatera na tyle, że nawet przez myśl mu nie przeszło by włożyć na siebie szlafrok lub jakąś inną część garderoby, która przykryłaby jego nocny ubiór. Ruszył szybkim krokiem do drzwi, obawiając się, że pukający może zniecierpliwić się czekaniem i zacząć dzwonić, co obudziłoby panią Janinę lub jego dziecko, Natalkę. Spieszył się tak bardzo, że nawet nie sprawdził przez judasza kim jest pukająca osoba.

 

Gdy otworzył drzwi, jego oczom ukazał się niewysoki, ponury typ w dobrze skrojonym, choć nieco staromodnym garniturze i długim czarnym płaszczu. Ze względu na cień rzucany przez rondo kapelusza, który miał na głowie przybysz, Władysław nie mógł dostrzec rysów twarzy. Nasz bohater był nieco zaskoczony, ale nie czuł strachu.

 

– Dzień dobry, panie Władysławie. Właściwie to dobry wieczór. Czy mogę wejść? – Zaczął intruz.

– A w jakiej pan sprawie? – Spytał w odpowiedzi Władysław, dając tonem głosu do zrozumienia, że wcale nie był zadowolony z wieczornej wizyty i że najchętniej zamknąłby po prostu drzwi i poszedł spać.

– Wejdźmy, wszystko panu powiem. – Oświadczył przybysz, po czym nie czekając na reakcję naszego bohatera położył mu przyjaźnie rękę na ramieniu i wszedł do środka mieszkania.

 

Ponieważ mieszkanie Władysława mieściło się w kamienicy, pierwszym pomieszczeniem za drzwiami była kuchnia. Przybysz bezszelestnie zamknął drzwi oddzielające kuchnię od reszty lokalu, powiesił płaszcz na haczyku, usiadł przy stole kuchennym i dał Władysławowi znak, żeby ten usiadł na przeciwko niego. Następnie sięgnął do kieszeni marynarki po cygaro i zapalniczkę. Widząc to Władysław postanowił zaprotestować:

– Proszę pana, my tu nie palimy papierosów, tu w kuchni.

– Bardzo dobrze, panie Władysławie, uzależnienie od nikotyny to bardzo zła sprawa. Pan siada. – Po tych słowach, jakby nic sobie nie robiąc z protestu nieco zaskoczonego Władysława, zapalił. Zaciągnął się kilka razy, po czym zaczął:

– Nazywam się Małpa, przysłał mnie pan Antonio. Słyszał pan kiedyś, panie Władysławie, o panu Antonio?

– Nie. To znaczy tak. Koleżanka mojej mamusi coś kiedyś jej mówiła, że pan Antonio bardzo pomógł jej mężowi. To jakiś znany lekarz? – Władysław Widział teraz, że przybysz to około 40-letni mężczyzna, a jego twarz przyozdobiona jest dwiema bliznami powstałymi prawdopodobnie w wyniku cięcia nożem.

 

Małpa mierzył przez chwilę wzrokiem oblicze siedzącego naprzeciw gospodarza, zamyślił się na moment marszcząc przy tym czoło, po czym odpowiedział:

– Nie i tak. Pan Antonio nie ma medycznego wykształcenia i nie leczy ludzi. Ale stara się wyleczyć społeczeństwo; próbuje zaprowadzić sprawiedliwość tam, gdzie policja nie chce tego robić. Z tego powodu ma licznych wrogów, na pewno więcej niż zwykli lekarze. Ale nie zajmujmy się jego wrogami… Ma też mnóstwo przyjaciół. Przyjaciele pana Antonio zawsze mogą liczyć na jego pomoc i wdzięczność, jeśli czymś mu się przysłużyli. Jestem tutaj, ponieważ pan Antonio jest panu, panie Władysławie, wdzięczny za pomoc w odzyskaniu pewnego ważnego dokumentu, tego który wzięliśmy podczas naszej wizyty w banku. Bez pana umiejętności byłoby to naprawdę bardzo trudne. – W tym momencie Małpa zaciągnął się po raz kolejny cygarem i po wypuszczeniu dymu sięgnął do kieszeni marynarki, z której wyciągnął kopertę. – Tutaj, panie Władysławie, jest premia dla pana. Trochę pieniędzy. Ale niech pan pamięta, wdzięczność pana Antonio jest cenniejsza niż dobra materialne. Gdyby potrzebował pan pomocy w jakiejkolwiek sprawie, niech pan o tym powie Grubemu Joe z restauracji Da Tavola.

 

Po tych słowach Małpa wręczył Władysławowi kopertę. Nasz bohater spojrzał do środka, gdzie zobaczył całkiem pokaźną sumę pieniędzy. Podziękował więc uprzejmie i wzbił się na wyżyny własnej grzeczności prosząc o pozdrowienie pana Antonio. Małpa zapewnił, że pozdrowienia przekaże, po czym założył płaszcz i wyszedł.

 

Kiedy Małpa wsiadał do zaparkowanego przed kamienicą samochodu, nie zauważył, że jego wizyta była obserwowana przez dwóch osobników, którzy śledząc go dowiedzieli się że Władysław ma coś wspólnego z panem Antonio.

 

Był to koniec sielanki w życiu naszego bohatera.

 

_ _ _ _ _ _ _ _ _ _

 

Parę dni po nocnym najściu Władysław jak zwykle wracał z pracy. Stan jego umysłu można było przyrównać do tafli jeziora w bezwietrzną noc – cichej, spokojnej i niczym niezmąconej. Szedł tak sobie zupełnie zwyczajnie przez brudne ulice miasta i był już we własnej dzielnicy. Ze swoją idealnie przeciętną, niegodną zapamiętania aparycją w ogóle by się nie wyróżniał w tym nędznym krajobrazie, gdyby nie fakt, że jak zwykle był tam zupełnie sam. I wtedy nagle tafla bezmyślności została poruszona – tak jak woda jest wzburzana przez wrzucany do niej kamień, tak zmysły Władysława zostały wyrwane ze stanu błogiego odpoczynku przez wrażenie, że coś złego dzieje się z jego domem. Nasz bohater przyspieszył kroku.

 

Już z pewnej odległości zobaczył unoszący się nad swoim podwórzem dym. Kiedy tylko wszedł w bramę, jego oczom ukazała się niewielka grupka ludzi z przejęciem obserwująca wydobywające się z okien jego mieszkania jęzory ognia. Jedną z kobiet trzymało dwóch mężczyzn – była to pani Janina, która wyrywała się w stronę klatki schodowej krzycząc:

– Natalka, dajcie mi ratować wnuczkę!

– Pani tam nic nie zdziałasz, trzeba czekać na straż ogniową, pani może tam więcej złego zrobić!

– Pani się uspokoi, jeszcze pani stanie się krzywda! – Odpowiadali jej trzymający ją mężczyźni.

 

Pani Janina nie dawała za wygraną, dalej próbowała się wyrwać. Przez tę scenę nikt nie zauważył nadejścia Władysława. Nasz bohater swoim zwyczajem nie za wiele myślał, tylko rzucił się w stronę schodów. Zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, był już na swoim piętrze. Drzwi były otwarte na oścież, całe mieszkanie płonęło.

 

– Natalka, Natalka, gdzie jesteś?! – wykrzykiwał Władysław i nie zważając na niebezpieczeństwo powoli wchodził w głąb płonącego domostwa. Brak tlenu i wysoka temperatura sprawiły, że szybko zaczęło mu się kręcić w głowie. Parł jednak dzielnie, choć powoli, przez kuchnię, omijając jęzory ognia. Gryzący dym i obawa o córkę sprawiały, że płynęły mu łzy. Nic nie widział. Nasz bohater zamknął oczy i po omacku posuwał się dalej, wciąż wykrzykując imię swojego dziecka. Musiał walczyć o każdy krok i z każdym krokiem przybliżał się do serca gorąca. Z każdym krokiem coraz bardziej tracił też siły i przytomność. Gdy zbliżył się do drzwi oddzielających kuchnię od reszty mieszkania, ledwo trzymał się na nogach. Nagle poczuł prawdziwy grom – olbrzymi huk, falę okrutnego piekielnego ognia i siłę, która rzuciła nim w tył tak, jakby był szmacianą zabawką. Całe ciało bolało go tak mocno, że nawet nie poczuł jak uderza głową w przeciwległą ścianę. Przestał cokolwiek czuć i pogrążył się w niebycie.

 

Czuł, że spada, ale nic nie widział. Spadał kilka minut, a potem przed jego oczami zaczęło przewijać się całe życie. Wszystko to trwało dla niego tyle co pięć minut, ale zdawał sobie sprawę, że musiało to być dłużej. Zaczął powoli otwierać oczy. Strasznie piekły. Lewej powieki nie udało mu się podnieść, prawą lekko uchylił. Zobaczył nad sobą przesuwające się światła, słyszał jakieś głosy, ale były one bardzo ciche i zagłuszane przez pisk, który wwiercał się w jego mózg jak wiertło. Ból głowy, ten dźwięk i poruszające się obrazy sprawiły, że poczuł się fatalnie i znowu stracił przytomność. Dalej spadał. Następnie zaczął widzieć wirujące barwy, a potem kosmos. Pędził przez różne galaktyki, czuł jakby jechał kolejką górską między gwiazdozbiorami. W kosmosie było chłodno i przyjemnie. Mijał kolejne planety, wpatrywał się z zachwytem w śliczne światła gwiazd, które miał jak na wyciągnięcie ręki. Ale zmrużył tylko oczy i kiedy je otworzył, okazało się że jest pod wodą. Miała ona ciemnozielony odcień, tak jak kilka metrów pod powierzchnią jeziora. Nie mógł oddychać, miał jednak trochę powietrza w płucach. Spróbował wypłynąć na powierzchnię – machał rękami, ale w ogóle się nie przemieszczał. Chociaż umiał pływać, nie był w stanie zmienić swojego położenia nawet o centymetr. Walczył zaciekle, ale po chwili zapas powietrza już nie wystarczał. Władysław zaczął się dusić. W fatalnym odruchu topielca otworzył usta próbując nabrać tchu, ale nie nabrał ani powietrza, ani – o dziwo – wody. Dalej się dusił. Czuł jakby wlot do jego ust był zatkany. Zaczął wierzgać się bezładnie. Przed jego oczami pojawiły się mroczki – najpierw małe, ruchliwe i tańczące, ale po chwili zaczęły się one łączyć w tańcu w coraz większe grupy, które przekształcały się z kolei w coraz większe czarne plamy przysłaniające całe pole widzenia. Nasz bohater zaczął tracić siły oraz możliwość widzenia. Jego uszu dobiegły jakieś zniekształcone nerwowe głosy, jednak, ponieważ znajdował się głęboko pod wodą, nie był w stanie zrozumieć słów. Głosy, najpierw słyszalne, zaczęły stopniowo cichnąć. Poczuł mrowienie biegnące od głowy do reszty ciała, czuł się sparaliżowany. Pogrążał się w zupełnym niebycie. Czuł, że nie ma wokół niego nic, tylko wszechogarniająca błogość i spokój. Nic nie słyszał, nic nie widział, nic nie czuł, a jego umysł był wolny od wszelkich myśli, co Władysławowi bardzo odpowiadało. Było mu dobrze. Nie miał już powietrza w płucach, ale wcale tego nie potrzebował. Mógłby tak leżeć całą wieczność…

 

Jednak pozwolili mu tylko chwilę.

 

Nagle coś jak piorun uderzyło go w sam środek klatki piersiowej, wstrząsając całym ciałem i promieniując we wszystkich kierunkach. Chciał krzyczeć, ale z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Następny piorun i Władysław otworzył prawe oko, lewego nie mógł. Zobaczył nad sobą światła i zamaskowanych ludzi uwijających się jak w ukropie. Jedna ze stojących nad nim postaci trzymała w rękach coś, co z perspektywy leżącego przypominało dwa żelazka. Władysław nie miał siły, żeby trzymać oko otwarte, zamknął je. Znowu słyszał głosy ludzi, tym razem wyraźne, jednak były one zagłuszane przez wwiercający się w głowę pisk. Czuł, że wszystko go okrutnie piecze. Ale ból powoli ustawał, a nasz bohater znowu zaczynał spadać. Najpierw powoli, potem coraz szybciej. Znowu pojawiły się gwiazdy i planety, obok których przesuwał się w kolejce górskiej. Podróżował tak przez niedługi czas, po czym znowu spróbował otworzyć oko. Uniósł prawą powiekę i zobaczył, że leży w jakimś pokoju.

 

Na prawo od łóżka stał mężczyzna. Spojrzał on na twarz naszego bohatera, uśmiechnął się i wyszedł szybkim krokiem z pomieszczenia. Władysław ogarnął otwartym okiem pokój w którym się znajdował i zdziwiło go, że nie jest to jego własny. Po chwili namysłu stwierdził, że mógł trafić do szpitala, ale miejsce zdecydowanie nie wyglądało na związane ze służbą zdrowia. Był dywan, ładne zasłonki, obrazki na ścianach, a na parapecie kwiatki. Nasz bohater czuł, że ma zabandażowaną część twarzy, ramiona i nogi. Myślenie o tym wszystkim tak go zmęczyło, że po chwili pogrążył się w dalszym śnie.

 

_ _ _ _ _ _ _ _ _ _

 

Inspektor Jack Shortbarrel miał nieco ponad pięćdziesiąt lat. Sześć lat wstecz poznał uroczą dwudziestopięciolatkę, która zupełnie odmieniła jego życie. Spotkali się, gdy Jack miał rozwiązać dotyczącą jej sprawę. Zaimponował jej wówczas prawością i niezłomnością w walce z przestępczością, które to bardzo dobrze udawał, a dodatkowo był całkiem przystojny i bez reszty w niej zakochany. Z miłości do dziewczyny zostawił starą żonę, przestał brać pieniądze od mafii, a także zaczął uprawiać dużo sportu, by móc dorównać jej wigorem. Jedyną rzeczą, której nie był w stanie zrobić dla swojej nowej wybranki, a na której jej naprawdę zależało, było rzucenie palenia. Okłamywał ją, że przestał palić, ona mu wierzyła, a on oddawał się nałogowi tak, by się o tym nie dowiedziała.

 

Jack wyszedł na wieczorną przebieżkę po parku. Choć przeciętni ludzie bali zapuszczać się w to miejsce po zmroku, on nie miał żadnych obaw – w końcu był gliną, i to naprawdę dobrym i uznanym. Miał tam ulubione miejsce na wieczornego papieroska; trochę z boku i w cieniu drzew. Nie chciał palić przy samej drodze, bo wiedział, że gdyby zobaczyła go któraś z sąsiadek, to dzięki niezawodności poczty pantoflowej jego młoda żona zaraz by się o tym dowiedziała.

 

Dotarł na miejsce. Rozsiadł się wygodnie na trawniku, opierając plecy i głowę o drzewo. Wciągnął nosem chłodne, wieczorne powietrze. Uwielbiał te chwile samotności, kiedy mógł w spokoju obserwować park i w pełni oddać się rozmyślaniom. Wydobył z kieszeni dresu paczkę ulubionych Lucky Strike'ów oraz elegancką zapalniczkę z wygrawerowanym własnym imieniem. Osłonił dłońmi tańczący na lekkim wiaterku płomień i zapalił. Dym papierosa wypełnił jego usta i płuca. Lekko palący, gęsty dym…

 

Nagle przy prawej skroni poczuł zimny metalowy przedmiot. Nie był to pierwszy raz kiedy znajdował się w takiej sytuacji, odgadł więc bez kłopotu, że to pistolet.

 

– Cześć, Jackie. – Usłyszał przyjazny głos napastnika.

– Dobry wieczór, kto ty? – Odpowiedział zaskoczony inspektor. Z pistoletem przy skroni nie można czuć się zbyt pewnym siebie, jednak Shortbarrel robił wszystko, żeby nie dać po sobie poznać zdenerwowania. Na dowód tego kontynuował palenie papierosa tak jakby nie zauważył, że zaledwie centymetry od jego głowy znajdowała się mała ołowiana kulka, która bardzo chętnie wywierciłaby otworek w jego czaszce, rozszarpała mózg i pozbawiła go życia.

– Oj, nie poznajesz mnie? To ja, Karl. Chyba będę musiał częściej cię odwiedzać. – Odparł wyraźnie zadowolony z siebie napastnik.

– Karl, hehe. Przysłał cię Antonio Farmazone, twój ojciec chrzestny? Czy przyszedłeś tak dla zabawy?

– Antonio chce żebyś odpowiedział mi na dwa pytania. Nie chcę marnować za dużo naszego czasu, więc mów jasno i konkretnie. Kto stoi za pożarem w kamienicy na Fiołkowej i czy znaleźliście na miejscu jakieś zwłoki? – Karl był teraz bardzo stanowczy. Po tonie głosu bardzo łatwo można było poznać, że dość często przystawiał ludziom pistolet do skroni. I pewnie bez wahania mógł pociągnąć za spust.

– Gnojku, grozisz mi? Jestem policjantem, dobrze wiesz co cię za takie coś może czekać…

– Jestem płatnym zabójcą… Dla mnie zabić ciebie to jak splunąć. Masz dwa wyjścia: odpowiadasz mi na pytania i każdy idzie w swoją stronę, albo, jeśli powiesz teraz cokolwiek innego niż to, co chcę usłyszeć, ja pójdę w swoją stronę, a twój mózg będzie jutro zbierany przez kolegów z pracy. Mów: kto odpowiada za pożar i czy znaleźliście tam jakieś zwłoki? – Karl, żeby lepiej uświadomić swojemu rozmówcy powagę sytuacji, przycisnął mu mocniej pistolet do głowy.

 

Na twarzy inspektora pojawił się grymas niezadowolenia. Shortbarrel zastanawiał się przez chwilę co dokładnie powiedzieć, ale w końcu doszedł do wniosku, że najlepiej będzie po prostu współpracować z napastnikiem. Sprawa tego pożaru nie wydawała się być szczególnie istotna, zaczął więc powoli odpowiadać:

– Nie znaleźliśmy żadnych zwłok. Facet był żywy i został przewieziony do szpitala, ale ktoś go stamtąd zabrał i nie wiemy gdzie znajduje się teraz. Za pożarem stoi oczywiście Schreiber, nie wierzę żeby Antonio Farmazone o tym nie wiedział. – Na te słowa Karl uśmiechnął się. Oczywiście, że Farmazone od razu odgadł, że za całą sprawą stoi Schreiber, to była standardowa metoda jego działania, kiedy ktoś zalazł mu za skórę. Chciał jednak mieć potwierdzenie z policji. Bardziej Karla uszczęśliwiła jednak informacja, że nikt jeszcze nie zorientował się, że Władysław przebywał ukryty w jednym z domów Antonia.

– Dzięki, Jackie. Wiedziałem, że można na tobie polegać. Spadam stąd, nie odwracaj się i nie ruszaj przez jakiś czas.

– Ale co ci po tym, co powiedziałem? Przecież Antonio Farmazone nie może nic zrobić Schreiberowi za to, że spalił chatę kolesiowi, który pomagał przy kradzieży jego dokumentów. To byłoby wypowiedzenie wojny. – Wypalił jeszcze Jack, kiedy Karl już się oddalał.

– Ojciec chrzestny na pewno coś wymyśli. – Odpowiedział Karl celując ciągle w głowę Shortbarrela i znikając w cieniu drzew.

 

_ _ _ _ _ _ _ _ _ _

 

 

Koniec
Nowa Fantastyka