- Opowiadanie: mierzwo - Koen cz. 3

Koen cz. 3

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Koen cz. 3

Robaki

 

 

Kościół pod wezwaniem Tego I Owego, który właśnie mijali, był jednym z najwyższych w Stalowym Miasteczku – zaraz po sterczącej w centrum Wieży. Nadtopiona tu i ówdzie stal rosła ku górze po jakiejś dziwnej paraboli – nie miała właściwie prawa ustać. Budynek jednak stał i to od przeszło dwustu lat. Zresztą niemal wszystkie ludzkie siedziby – knajpy, kamienice, domostwa możnych, urągały wyraźnie sztuce budowlanej. Krzywiły się, rozdwajały, dublowały, zachodziły na siebie wzajem i rosły – w skręcone czuby dachów, w zawinięte pod siebie strychy, w bąble dawno zastygłej stali. Ulice to z nagła wzlatywały pod niebo, to znów opadały, chaotyczna stal wybrzuszała chodniki, w zamyśle podziemne kanały płynęły majestatycznie górą czyniąc tamże fantazyjne esy floresy. A pośrodku tego wszystkiego, tej myśli zmierzwionej i plątaniny bezładnej, stał naturalnej wielkości posąg Lubomira Franciszka, człowieka, który uwierzył, że jest wstanie wybudować Stalowe Miasto nie będąc Burmistrzem, a jedynie zmarłego Burmistrza sługą. Chełpił się Franciszek umiejętnościami oswajania stali, podpatrywał swojego pana, czerpał odeń wiedze potrzebną do czynienia kuglarskich sztuczek. Nic więcej jednak przyswoić nie zdołał, a i stary Burmistrz – mag, przed którym stal nie miała tajemnic – świadomy ograniczeń umysłowych sługi, specjalnych starań nie robił ażeby uczynić go swoim następcą. Rzadko bowiem zdarzało się aby człowiek nie przejawiający od niemowlęctwa zdolności manipulowania stalą, miał naraz, pod wpływem choćby najbardziej intensywnych nauk, zostać budowniczym Miast. Stary mag rozpoczął prace nad Stalowym Miastem (a nazwał je Stalowym Miastem: Nadzieją ) na dwa lata przed śmiercią. Wybudowawszy dwie trzecie, Burmistrz zszedł był zmożony szalejącą wówczas zarazą, która atakowała, co dziwne, głównie stan szlachecki: magów, burmistrzów, włodarzy wszelkiej maści. Lubomir Franciszek – mistrz rozpuszczania stalowych bloczków wzrokiem i spajania tychże w bezkształtna masę przy gromkim aplauzie gawiedzi – przejął schedę po zmarłym nie wiedząc chyba do końca co czyni. Już przy pierwszej próbie posadowienia małego domku, Franciszkowy umysł natężył się tak bardzo, że popadł był w stan na poły katatoniczny, przy czym zachował zdolność chaotycznego manipulowania stalą i z owej zdolności korzystał nader ochoczo, wykrzywiając każdy poziom, wybrzuszając wszelki pion. To co zostało ze Stalowego Miasta: Nadziei nijak nie przystawało do definicji prawdziwego Stalowego Miasta, więc nazwę ciut zmieniono, odżegnując się od chlubnej (bądź niechlubnej i drogiej jak twierdzili niektórzy, a w zasadzie większość) tradycji. Lubomir Franciszek, nim dokończył dzieła zniszczenia, zastygł w stali, którą zwykł oblewać swoje ciało jakby to była rozkosznie chłodna woda. Oczywiście podejmowano próby powstrzymania Lubomira, nawet magowie z Wież – za odpowiednią rzecz jasna opłatą – użyczali swoich umiejętności. Tyle, że już wtedy Szalony Kuglarz (takim mianem ochrzczono Franciszka) stanowił esencje zeromagiczności. I nikt nie wiedział dlaczego. Dość powiedzieć, że traktowany większością spisanych zaklęć ofensywnych Lubomir Franciszek prychał tylko i mruczał, aż wreszcie zamilkł, stając się, paradoksalnie, jednym z nielicznych, niechaotycznych obiektów w Miasteczku. Prężył stalowe ramie gestem pozdrawiając mieszkańców albo zwyczajnie im złorzecząc. Któż to teraz wiedział?

Rutteford zatrzymał konia obok posągu.

– I jak wam się, panowie, Franciszek podoba? Widok niczego sobie, prawda?

– Żeby szef wiedział, że niczego sobie. – Bar patrzył jak urzeczony. Głowę by dał, że zastygły w stali nieszczęśnik, zajedzie za chwilę z postumentu i poda mu rękę. Kobra miał podobne odczucia.

– Ale toto chyba nie żyje, jak szef myśli? – spytał.

– Nie wiadomo, ważne, że nie szkodzi. – Najemnik zarzucił kaptur na plecy, rozejrzał się wokół siebie. W Stalowym Miasteczku był tylko raz, a i to przy okazji tak obfitej popijawy, że niewiele z owej wizyty pamiętał. Nigdy jednak nie zapomniał szczególnie nieprzyjemnego wrażenia, które – w miarę zaliczania kolejnych karczm oraz prowadzących do tychże coraz dłuższych i ciaśniejszych zaułków – sprawiało, iż czuł się jakby dobrowolnie wlazł do stalowej trumny, czekającej tylko na pochówek. Wówczas przez stalowe place i chodniki przetaczały się tłumy ludzi, dziś, aby kogokolwiek dojrzeć, trzeba się było mocno postarać. Ale wówczas pogoda i nastroje były inne.

– Cholerni magowie. – Irys splunął. – Wyobrażasz sobie, że tu mieszkasz, Rut? Wyobrażasz sobie, że mieszkasz w jakimkolwiek Stalowym Mieście? Niegdyś to był ponoć zaszczyt, masz pojęcie? Na Jaja Stwórcy, muszę sie napić, zaczekajcie na mnie.

– Nigdzie nie idziesz chłopcze. – rzekł Rutteford. – Ani się napić, ani najeść, ani tym bardziej wyspać. Za chwilę będziemy na miejscu, a wtedy będziesz mógł robić sobie co zechcesz.

Ale Irys już schodził z konia.

– Daj spokój, Rut, tu jest karczma, dwa łyki i wychodzę, nawet siadać nie będę.

Rutteford zacisnął szczęki, westchnął. Zeskoczył z konia, po czym podał wodze Kobrze, który wyczuwszy jakby intencje chwilę wcześniej zsiadł również.

– Jedna chwila, panowie, wejdziemy i wyjdziemy. Jakby coś się działo – schować się i czekać. Zrozumiano?

Bar przytaknął.

– Się wie, szefie.

Karczma rzeczywiście stała niedaleko, ledwie parę kroków od posągu Lubomira Franciszka. Wewnątrz panował taki ścisk, jak gdyby klienci przybytku ponad wszystko cenili sobie hałas, duchotę i postawę na baczność. Irys odważnie wkroczył w tę ciżbę (Rutteford zmuszony był rozgarnąć na boki kilku protestujących pijaczków, gdyż na moment stracił chłopaka z oczu) i zaraz wrócił z pełnym do połowy kuflem.

– Tyle już zdążyłeś wypić? – zdziwił się najemnik. – Czy ci kto rozlał w tym tłumie?

Irys wyciągnął naczynie w stronę Rutteford jakby z zamiarem wzniesienia toastu, po czym opróżnił je w trzech łykach i beknął.

– Zabrałem komuś ze stolika – rzekł, ocierając brodę rękawem. – W tym tłumie i tak nikt niczego nie widzi. Zresztą, Rut, po co martwym cholerne piwo. Chodźmy stąd, mam dość.

Kobra i Bar, zauważywszy wychodzących Irysa i Rutteforda, poczęli wspinać się na konie. Irys – o dziwo – poradził sobie z tym samym zadaniem całkiem zgrabnie, nie oczekując pomocy od żadnego z weteranów. Po chwili wszyscy siedzieli już w siodłach zmierzając ku zachodniemu krańcowi miasta, gdzie, jak twierdził Rutteford, znajdowało się zamaskowane wejście do podziemnej siedziby nekromantów, które w porozumieniu z Koenem zostało przez nich oznaczone wpół złamaną różą, widoczną jedynie dla zmysłów najemnika. Rutteford czuł tę różę, czuł jak go przyzywa, jak migocze pod powiekami trupim blaskiem i dzięki temu powidokowi odnajdywał drogę bezbłędnie, choć tej części miasta nie znał w ogóle, a nawet gdyby tu był – na trzeźwo i za dnia – to podejrzewał, że nijak nie potrafiłby odtworzyć sobie topografii czystego chaosu, którego to miejsce było niewątpliwie emanacją. W pewnym momencie stalowe bąble, kolce i wybrzuszenia tak gęsto jęły na siebie zachodzić, że o dalszej jeździe na koniach nie mogło być mowy – zostawili je bez żalu w którymś z zaułków, sami zaś poczęli przeciskać się dalej ścieżką prowadzącą w dół i w dół. Ruttefordowi wydawało się, że czuje już zapach nekromantycznej róży-znaku – nie tylko powidok go teraz prowadził – a kiedy pokonali wyjątkowo długi tunel, wewnątrz którego dość było miejsca jedynie na niemrawe pełznięcie, zapach ów zintensyfikował się tak bardzo, że najemnik z pewnością wstrzymałby oddech, gdyby to coś dało – swąd gnijącego mięsa nigdy nie sprawiał mu przyjemności. Znajdowali się teraz w czymś na kształt stalowej groty o idealnie gładkich ścianach, z której drążeniem Lubomi Franciszek z pewnością nie miał nic wspólnego. Na przeciwległym krańcu groty złamana wpół róża rzucała wokół różnobarwne cienie.

– Jesteśmy na miejscu – rzekł Rutteford. – Chodźcie.

– Dokąd szefie? – zdziwił się Kobra. – Przecie tu nic nie ma, jeno lita stal.

Rutteford podszedł do ściany, włożył w nią rękę po łokieć, tuż obok magicznego kwiatu.

– Lita nie lita, ale włazić można. Dalej, panie wężu, śmiało.

Kobra głośno przełknął ślinę.

– Znaczy mam tam wejść?

– Niech się pan nie obawia, jestem tuż za wami. Irys, Bar, jazda, wchodźcie do środka. Irys? Irys? Hej, chłopcze, co z tobą? Upadłeś na głowę?

Irys co prawda szedł w stronę wskazaną przez Rutteforda, ale wyglądało to tak, jakby każdy krok sprawiał mu nielichą trudność. Nogi mu drżały, rękami robił nieskoordynowane młynki, głową zaś poruszał w przód i w tył niby wielgachne ptaszysko. Rutteford patrzył na to wszystko z dziwnym spokojem – myślał o tym, że musi mieć naprawdę głupią minę – a wówczas gdy Irys jął prześwitywać, drgać i zmieniać kształty, zrozumiał co się dzieje. O nie.

– Na jaja Stwórcy Tego I Owego! – krzyknął, obnażając miecz. – Bar, odsuń się!

Irys, który obecnie nie wyglądał jak Irys, do złudzenia zaś przypominał Strzałkę, zdążył jeszcze sięgnąć po drzazgę, a nawet lekko nią Rutteforda skaleczyć – w tym momencie najemnik przecinał go wpół – lecz nim padł bez życia niczego więcej, prócz wierzgnięcia kończynami, nie osiągnął. W Ruttefordzie zawrzało.

– Słuchasz mnie Bar? – zwrócił się do weterana, który zwykle rumiany, prezentował teraz taką bladość oblicza, że każdy nekromanta rozpoznałby w nim kolegę po fachu.

– Słucham, szefie. Na jaja, jak to się mogło…

– Więc słuchaj! Dołącz do Kobry, idźcie przed siebie, ktoś po was wyjdzie. Powiesz temu komuś, co zaszło, powiesz mu również, żeby wskazał mi najkrótszą drogę tam i z powrotem. Nie żadne róże, zapachy, chochoły, tylko wyraźnie podświetlona ścieżka. Zrozumiałeś?

– Szefie, ja…

– Zrozumiałeś. Ruszaj. Zaraz wracam.

– Z Irysem?

– Z Irysem. Biegnij. – To mówiąc najemnik odwrócił się w stronę tunelu, którym tu przyszli – a właściwie wpełzli – i dał weń nura, nie bacząc na ostre krawędzie. Czołgał się tak szybko jak mógł, starając się nie myśleć o bezmiarze własnej głupoty, co oczywiście przyniosło efekt odwrotny – wyraźnie widział, jak pozwala Irysowi iść po to cholerne piwo (już wówczas musieli omotać go jakimś czarem), nie zastanowiwszy się nawet nad dziwacznym w gruncie rzeczy zachowaniem chłopaka. Z karczmy wyszedł już Strzałka. Swoją drogą musiał mieć naprawdę zdolnego pomocnika (tudzież pomocników), gdyż nałożona na niego iluzja zdecydowanie wykraczała poza umiejętności przeciętnego czapkoszpica. Cholera, niemal daliśmy się nabrać. Szczęściem coś – najpewniej bliskość nekromantycznej Wieży oraz jej rezydentów – sprawiło, iż zręcznie nałożony czar począł się rozwiewać. Ciekawe, co też chciał Strzałka uczynić już po wejściu do Wieży, z kim się mianowicie kontaktować. Bo w to, że nie miał wewnątrz nikogo, Rutteford jakoś nie dowierzał. Ale z drugiej strony, gdyby tak właśnie było, Strzałka z pewnością znałby położenie Wieży już wcześniej, nie musiałby wówczas uciekać się do hecy z czarem iluzyjnym. Cóż, teraz i tak nie miało to większego znaczenia.

Ruttefordowi zdawało się, że tunel ciągnie się w nieskończoność, jakby od czasu, kiedy ostatnio tędy pełzli – wraz z Kobrą, Barem i fałszywym Irysem – ktoś dwakroć zwiększył jego długość. Myślał już nawet, że zabłądził, że być może nie można się stąd wydostać ot tak, bez porozumienia z kimś z Wieży, ale po chwili ujrzał wylot tunelu i odetchnął z ulgą. Dalszą drogę od tego miejsca wskazywała mu płynącą w powietrzu czerwona wstęga – znaczyło to, że Bar zawiadomił kogo trzeba – która rozpłynęła się nagle, gdy odnalazł konie i na powrót jęła uwidaczniać, kiedy siedział już w siodle. Kilka chwil później był już pod feralną karczmą, przekonany, że Irys wciąż żyje i nadal tam jest. Strzałka nie mógł zabić chłopaka, skądś wiedział, że najemnik wyczułby od razu, gdyby to tego doszło.

Wewnątrz panował co prawda nieco mniejszy ścisk niż ostatnim razem, ale i tak trzeba było zdrowo namachać się rękami, żeby przebić się przez tłuszcze okupującą lokal. A jako, że Rutteford machał naprawdę zdrowo, już po chwili ludzie sami zaczęli schodzić mu z drogi, do słusznego dochodząc wniosku, że charakteru im w ten sposób nie ubędzie. Chudy jak trzcina barman przecierał właśnie szmatką wnętrze kufla, chuchając doń od czasu do czasu, kiedy Rutteford – przeskoczywszy jednym susem kontuar – złapał go za kołnierz, odwrócił ku sobie i uderzył nasadą dłoni w nos. Barman opadł na kolana nie wydając dźwięku. Dotknął twarzy trzęsąca się dłonią i ze zdziwieniem skonstatował, że krwawi.

– Gdzie jest chłopak – rzekł Rutteford, nachylając się nad chudzielcem. – Jeżeli nie wiesz lub myślisz, że nie wiesz – urwę ci ucho, wrzucę do kufla i sprzedam jako piwo z wkładką.

Barman, który zdążył już sięgnąć po szmatkę i przystawić ją sobie do nosa, wskazał kciukiem za siebie.

– Na dole – wybulgotał. – W piwnicy. Myśmy nie chcieli, myśmy…

– Na jaja Stwórcy, lepiej żebyś miał racje. I lepiej żebym cie tu nie widział, kiedy będę wracał.

Rutteford ruszył w stronę kuchni, nie przejmując się zupełnie płynącymi z sali głosami pełnymi oburzenia oraz jawnej groźby. Ktoś nawet za nim poszedł, ale zobaczywszy, że najemnik wyciąga miecz, szybko zrewidował swoje plany – jakiekolwiek by one nie były – i czym prędzej zawrócił, bełkocząc coś o jakiejś pomyłce.

Kuchnia była pomieszczeniem stosunkowo niewielkim, drzwi do piwnicy nie sposób było nie znaleźć – zwłaszcza, że po obu ich stronach stało dwóch jegomości, uzbrojonych w okutane żelazem pałki. Rutteford wskazał na nich mieczem.

– Powiem to tylko raz, wiec proszę mnie słuchać uważnie. Panowie otworzą teraz te drzwi i sobie pójdą, zadowoleni, że nadal dysponują nogami i mogą ich w tym celu używać. Proszę to przetrawić. Byle szybko.

Jegomoście popatrzyli po sobie, przetrawili i nie odezwawszy się słowem odeszli, zostawiając drzwi do piwnicy szeroko otwarte. Rutteford zbiegł po stromych schodkach, rozejrzał się wokoło. Pośród beczek i antałków, między wielką na metr pajęczyna, a szerokim na trzy połciem materiału, którym ktoś przykrył drewnianą konstrukcję niewiadomego przeznaczenia, stał łysy człowieczek, obnażony od pasa w dół, u stup człowieczka leżał zaś Irys – jeszcze w miarę ubrany, choć już obity i nieprzytomny. Człowieczek gmerał we własnym kroczu, posapując przy tym i pojękując tak głośno, że nie usłyszałby zbliżającego się najemnika nawet gdyby ten wołał go po imieniu. Rutteford podszedł na wyciągnięcie ręki, chrząknął. Człowieczek drgnął.

– Mówiłem wam, kurwa… – zaczął. I zamilkł wpół obrotu, czując na szyi ostrze miecza.

Rutteford wziął zamach.

– Nawet się do mnie nie odwracaj, gnido – rzekł. – Nie mam zamiaru oglądać twojej gęby. – To mówiąc, jednym uderzeniem miecza skrócił człowieczka o głowę. Pozbawiony zawiadowcy korpus tańczył przez chwilę w miejscu – tętnicza jucha buchała na wszystko wokoło – lecz zmęczył się zaraz i oklapł, zebrawszy jeszcze na odchodne solidnego kopniaka w bebech. Rutteford podszedł do Irysa, poprawił mu rozchełstaną koszulę, wziął chłopaka na ręce i ruszył z powrotem, dziwiąc się trochę, że nikt nie próbował zaryglować za nim drzwi. Nie niepokojony przez nikogo wszedł za bar – karczmarz szczęśliwie dla siebie samego gdzieś się ulotnił – i ruszył do wyjścia. Nikt nie stanął mu na drodze, nie słyszał również żadnych uwag pod swoim adresem. Dwie rzeczy wydarzyły się zanim na dobre opuścił lokal. Po pierwsze zatrzęsła się ziemia, a wstrząs ów był tak silny, że z miejsca obalił na podłogę wszystkich prócz Rutteforda (on sam ledwie ustał, mało nie wypuszczając Irysa z rąk), po drugie, poczuł Rutteford, że osłabł nagle straszliwie, jakby właśnie zerwał się z łóżka po trzymiesięcznym leżeniu plackiem. Po pierwsze: kataklizm (według informatorów Koena dzień sądu nastąpić miał tydzień później lecz w przypadku tak dalece zaawansowanej magii o pomyłkę jak widać nietrudno), po drugie: trucizna. Strzałka nie byłby sobą, gdyby ostatnie słowo nie należało do niego. Ktoś przecież zawsze płaci. Rutteford spojrzał na skaleczoną drzazgą dłoń, przycisnął Irysa mocniej do piersi i wybiegł na zewnątrz.

 

 

 

 

Człowiek o stalowym spojrzeniu, ubrany w stalowy płaszcz i tożsamej materii spodnie, noszący buty ze stali i takąż popukujący o stal laseczką, szedł ulicami Stalowego Miasteczka, rozdając uśmiechy płonącym jak pochodnie mieszkańcom. Olbrzymie słupy ognia ciągnące się aż po horyzont, wypluwały ze swych trzewi czarną materię, która w otoczeniu magicznych wyładowań dzieliła się i formowała. Człowiek o stalowy spojrzeniu przypatrywał się temu z uśmiechem.

 

 

 

Mierzwo

Koniec
Nowa Fantastyka