- Opowiadanie: mierzwo - Koen cz. 2

Koen cz. 2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Koen cz. 2

Pośpiech, Strzałka, Koen

Zajazd opuścili nazajutrz. Irys nie bardzo rozumiał, skąd ten pośpiech (sądził, że zabawią „Pod Nieostrożnym Podróżnikiem” co najmniej kilka dni, jedząc, pijąc i zażywając kąpieli), a kiedy czegoś nie rozumiał, robił się nieznośny niby mała dziewczynka, której ojciec nie chce kupić lalki. Dopiero wówczas, gdy Rutteford, spakowawszy uprzednio swoje rzeczy, po prostu wyszedł z pokoju, Irys – dopingowany przez dławiący niepokój – czym prędzej pozbierał własne tobołki, oczy zaś, z konieczności, malował już w biegu. Rzecz jasna pytał Rutteforda gdzie mu tak spieszno, ale ten odpowiadał tylko, że cierpi na syndrom niespokojnych nóg i koniecznie musi je rozruszać. Kobra i Bar – od czasu incydentu z Blizną i tegoż zakopywania w śniegu (swoją drogą, co to za durne pomysły?) – wydawali się mieć pełne zaufanie względem poczynań Rutteforda, którego – na to wygląda – polubili z wzajemnością, choć wcześniej ani najemnik, ani komiczna dwójka nie przejawiali tego typu afektacji. Coś w sobie weterani mieć musieli, skoro nawet ojciec swego czasu bez przerwy do nich zaglądał, godzinami przesiadując w zamkowej kuchni. Irysowi nie mieściło się w głowie na jakie tematy i po co durniów indagować, za to Koen, jak widać, lordowskim intelektem obejmował wiele sfer – dość powiedzieć, że po takich wizytach, nieodmiennie tryskał dobrym humorem. Zagadnięty w tej kwestii Rutteford, którego z Koenem musiała przecież łączyć jakaś wieź (być może tylko handlowa, ale wiadomym jest, że i na tym polu olbrzymią rolę odgrywa zaufanie) nie miał odnośnie weteranów i Koenowych wedle nich zamysłów żadnej wiedzy. Nie było powodów, żeby mu nie wierzyć. Z kolei ojcu uwierzyć niepodobna było tym bardziej. Bo kto to słyszał, na niebezpieczną wyprawę – toć zaatakował ich Blizna! – posyłać dwóch niemłodych już kuchcików i twierdzić jeszcze, wbrew wszelkiemu rozumowi, że bić się jadą i chronić? To nic, że jeden ledwo widzi, drugi zaś – podobnie zresztą, jak pierwszy – o mieczu nie ma żadnego pojęcia. Ot, pokrętna ojcowska logika.

Nie zewnątrz padał śnieg i duł wicher, toteż Irys dopiero po dłuższym przypatrywaniu się majaczącym nieopodal sylwetkom zdołał wypatrzyć filara, a jął go wypatrywać dlatego, gdyż takiego właśnie, majaczącego nieopodal obrotu sprawy, można było się po wydarzeniach wczorajszego wieczoru spodziewać. Co prawda Rut wyraźnie dał do zrozumienia olbrzymiej postury wojownikowi, że źle skończy – zarówno on, jak i jego kamraci – kiedy spróbuje tychże na bogu ducha winnego najemnika nasłać, lecz jak widać ostrzeżenie nie poskutkowało, filar śród swoich poczuł się pewnie. Irys przełknął ślinę i podał tyły, wspaniałomyślnie ciągnąc za sobą kuchennych weteranów, tymczasem od strony grupki rzezimieszków oddzielił się niewysoki mężczyzna w sobolowym płaszczu.

– Na razie stójcie, gdzie stoicie – rzekł Rutteford, robiąc dwa kroki w przód. – Gdyby jednak doszło do jakichś dziwnych zjawisk, gdyby, dajmy na to, głowy zaczęły fruwać, niby ptacy, ręce zaś, już bez porozumienia z korpusem, ochoczo pląsać po śniegu, wtedy wrócicie do zajazdu i schowacie się pod czyjąś spódnicą albo między deskami w podłodze, zrozumiano?

– Tak jest, szefie – odparł Bar. Przez chwilę drapał się po brodzie i marszczył czoło, znać było, że rozkaz Rutteforda niejakie wzbudził w nim wątpliwości.

– Szefie?

– Hm?

– Szef poważnie z tymi deskami w podłodze? Bo ja mam grubą podpinkę pod kurtką, Kobra zresztą też i nie wiemy – nie wiemy, prawda Kobra?

– Ano nie wiemy.

– Nie wiemy czy damy radę się tam wcisnąć.

Najemnik, cały czas obserwując idącego w ich stronę – idącego wolno i bez strachu, a co więcej z kpiącym uśmieszkiem na ustach – niskiego człowieczka w sobolowym płaszczu, jął się zastanawiać, czy Kobra mówi poważnie, czy też żartuje. W przypadku chłopaków wszystko było możliwe.

– W takim układzie, panie Bar – odparł, szykując się już z wolna na konfrontacje z przybyszem, do której jednak wcale nie musiało dojść (coś mówiło Ruttefordowi, że malec nie cierpi na braki w rozumie) – wejdziesz pan do pierwszego lepszego Kufla z piwem, nie zapominając jednak od czasu do czasu wynurzyć głowy celem zaczerpnięcia powietrza. Tak, to będzie dla pana najlepsze wyjście. A teraz, mili moi, siedźcie cicho, ten dżentelmen ma do nas jakąś sprawę.

Nazwany dżentelmenem zatrzymał się dwa kroki przed Ruttefordem, skłonił nisko (a uczynił to tak zręcznie i taką w trudnej materii dworskich skłonów wykazał się biegłością, że Rutteford aż cmoknął z zachwytu), po czym podszedł jeszcze bliżej, niemal wchodząc najemnikowi na buty. Ów, lekko zdziwiony, uniósł lewą brew.

– Ale pod płaszcz szanowny pan mi nie wejdzie? To miejsce jest już zajęte, byłoby nam cokolwiek ciasno.

Lecz niski mężczyzna jakby nie usłyszał. Stał tylko niby rzeźbiony w brązie, uśmiechał się znad przyciętej w szpic brudki i czekał nie wiadomo na co. Rutteford nie miał nigdy problemów z przetrzymaniem czyjegoś wzroku, choćby gustujący w tego typu przepychankach nawiedzeniec wywalał gały na brodę, a miny robił takie, jakby przed chwilą wypił kwartę soku z cytryny i zagryzł toto kilogramem grejpfruta. Ojciec powtarzał mu zawsze, że ani dziki wzrok, ani mocna gęba nie czynią jeszcze z człowieka mężczyzny, tym bardziej wojownika. I gdybyś tu był, ojczulku, myślał najemnik, wypatrując, czy aby dostrzeżona przezeń plamka w prawym oku kurdupla, nie dubluję się w oku lewym, pewnie już waliłbyś naszego szpicbródkę po gębie, co? Całe szczęcie twój syn ma nieco więcej cierpliwości, rzec by można nawet, że bawią go tego typu sytuację. Do czasu, ma się rozumieć, do czasu. Bo stać na zimnie do wiosny, to żadna przyjemność.

– Nie chce wam przeszkadzać. – Irys już od pewnego czasu przestępował z nogi na nogę wyraźnie zziębnięty. – Ale czy nie można by nieco przyspieszyć? To chyba nie jest niezbędna procedura?

Niski mężczyzna w sobolowym płaszczu odskoczył w tył, jakby procedura faktycznie nie była niezbędna i niemal w tym samym momencie wykonał zdradziecki ruch ręką, prowokując Rutteforda (który ze zdziwieniem skonstatował, że ledwie potrafi tę rękę dostrzec) do sięgnięcia po nóż. Po chwili obaj znów stali bez ruchu, wpatrując się w siebie – Rutteford z nożem w dłoni, niski mężczyzna z dłonią wyciągniętą na powitanie.

– Strzałka jestem – rzekł nieznajomy nie zmieniając wyrazu twarzy – kpiącego i szczerze rozbawionego zarazem. – Raczysz panie schować ten nóż, na razie będziemy się witać, broń zawsze zdążymy wyciągnąć. A przynajmniej jeden z nas zdąży.

Rutteford zatknął ostrze za pas, uścisnął mocno dłoń nieznajomego, który przed chwilą nieznajomym być przestał, sam zaś został obdarowany uściskiem jeszcze mocniejszym, zupełnie nie przystającym do drobnej dłoni.

– Widzę, panie Strzałka, że ma pan do mnie jakiś grubszy interes, a sądząc po zebranej za panem widowni, interes ów ma być widowiskowy, zgadza się? Proszę tedy przejść do rzeczy.

Strzałka skłonił się ponownie – teraz był to jednak ukłon tylko ledwie zaznaczony – wskazał kciukiem za siebie i zaczął mówić.

– Tak się składa, że ten tam obwieś, któremu niechcący i zupełnym przypadkiem przetrącił pan rękę, jest pod moją, że się ta wyrażę, kuratelą. Co prawda nie zwykłem matkować moim obwiesiom, ani też rzeczeni obwiesie nie oczekują ode mnie tego typu zachowań – gdyby oczekiwali, to bym się ich pozbył, zastępując innymi – ale szanowny pan do tego stopnia zainteresował mnie swoja osobą, że postanowiłem się za poszkodowanym obwiesiem wstawić, czego – powtarzam – zwykle nie czynie. Czy mógłby się pan przedstawić, zanim zaczniemy rozmawiać poważnie?

Tym razem to Rutteford wykonał ukłon, mając jednak w głębokim poważaniu dworskie w tej materii kanony, czym naraził się na oburzone popiskiwania Irysa, który – choć nie umiał za bardzo wsiąść na konia – dyscyplinę zgrabnego wypinania kupra opanował dość dobrze.

– Doprawdy, gdzie moje maniery. – W głosie najemnika pobrzmiewała nutka rozbawienia. – Jestem Hans Knyppek, przedsiębiorca z Małej Górki. A za mną – bo raczy szanowny pan zauważyć, że nie sam tu stoję – od lewej pan Bar, właściciel niewielkiej stadniny koni, dalej pan Kobra, tropiciel specjalizujący się w czytaniu śladów pozostawionych przez zwierzynę drobną, a ta filigranowa dama, której poliki tak uroczo płoną, to Niepokaźna Rita, niegdyś ladacznica, a dziś – chwalmy Pana – nawrócona miłośniczka popukiwania do rytmu, nie stroniąca również od żucia tytoniu. Zresztą kto w dzisiejszych czasach stroni. Jeśli zaś chodzi o tego tam obwiesia, jak raczył go pan nazwać, to musze pana zmartwić, ale jest pan w błędzie. Bo ani nie przetrąciłem mu ręki niechcący, ani zupełnym przypadkiem. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że przetrącając te nieszczęsną kończynę byłem od wszelkich przypadków i niechceń tak daleko, jak pan – proszę się nie obrazić – od słusznego wzrostu. Czyli to naprawdę są pokaźne odległości, musi pan przyznać.

Niski mężczyzna w sobolowym płaszczu pomimo, iż nie przestawał się uśmiechać, stracił nieco ze swej początkowej nonszalancji, to zaciskając, to znów rozluźniając pięści.

– Niech i tak będzie – westchnął ciężko, dobywając spod płaszcza przedziwną broń o wrzecionowatym ostrzu – skoro tak być musi.

Irys odebrał to westchnienie jako objaw dojmującego smutku, jaki przejawiać musiał kat służbista, kiedy przyszło mu ścinać kogoś z własnej rodziny, kto niefortunnie okazał się przestępcą. To uczucie oraz widok broni – słynnej drzazgi – sprawiły wespół, iż poczuł się bardzo, bardzo, nieswojo. Zerknął na Rutteforda, który właśnie wyciągał nóż zza pasa tylko po to – na świńskie jaja, co ten najmita wyprawia? – żeby po chwili zatknąć go tam na powrót. Irys właśnie chciał przemówić mu do rozumy (chociaż kto wie czy zostało jeszcze coś, do czego możnaby przemówić – nie chowa się broni w obliczu drzazgi, chyba, że zamierzamy uciekać), ale Rutteford go uprzedził i przemówił pierwszy:

– A niech to, znać mam dziś dobre serce. Otóż musi pan wiedzieć, szanowny panie Strzałka, że jeśli będzie trzeba, to rozsmaruje was po okolicy, jak rozsmarowuje się masło po pajdzie chleba – łatwo i bezboleśnie. Dla mnie bezboleśnie. Chcąc tego uniknąć – a jak już wspomniałem serce me wyjątkową pała dziś miłością do świata – zaproponuje wam wyjście z sytuacji. Ale wpierw musi pan posłać swojego człowieka o tam, za górkę.

Strzałka wydął pogardliwie usta.

– W celu? Że też jeszcze z tobą rozmawiam, moje serce chyba również słabuje.

– W celu identyfikacji zwłok, że się tak wyrażę. Pamięta pan tego Blizne, co to jeszcze wczoraj zatruwał powietrze Nieostrożnego Podróżnika?

– Owszem.

– I pamięta pan zapewne, że wieczorem wyszedł nie pojawiwszy się już więcej? I że konia nie wiedzieć czemu zostawił?

– Pamiętam.

– A o tym, że niedługo po jego wyjściu w zajeździe pojawiłem się ja wraz z tą oto dzielną kompanią również pan pamięta?

Nikczemnego wzrostu mężczyzna przetrawiał chwilę słowa Rutteforda, po czym odwrócił się do swoich ludzi – siedmiu okutanych w futra zabijaków, którzy teraz z przestrachem w głosach szemrali o czymś między sobą – i zakomenderował gestem jednemu z nich, aby udał się we wskazane miejsce.

– Szefie? – szepnął Kobra.

– Tak, panie wężu?

– Jak szef myśli, będzie jatka?

Rutteford właśnie rozmyślał nad tą kwestią. Gdyby naprzeciw niego stał ktoś inny, nie zaś ten kurduplowaty szaleniec – a że ów jegomość był szalony (co nie znaczy przecież mniej inteligentny) najemnik od pewnego czasu nie miał wątpliwości – można by spokojnie zakładać, że do bijatyki nie dojdzie. Rutteford co prawda nie obawiał się starcia, ba, po cichu nawet na nie liczył (ten cały Strzałka, pomimo nikczemnego wzrostu, sprawiał wrażenie człeka dość dobrze wyszkolonego, poza tym używał drzazgi – a to przecie wymaga nielichej wprawy), ale jako, że nie był sam, a ci z którymi podróżował, pomimo dyndających u boków mieczy, nijakiego nie potrafili zrobić z nich użytku, tedy walki należało w miarę możliwości unikać. Poza tym czterech z sześciu obwiesi Strzałki dzierżyło kusze. Starczy jeden zabłąkany bełt i nieszczęście gotowe. Zresztą nawet jeżeli Irys wraz z kartoflanymi weteranami na czas zrejterują do zajazdu, nigdy nie wiadomo czy właśnie tam któryś z ludzi golonego w szpic pokurcza (bo to, że nie ze wszystkimi wyszedł tu obwiesiami jest bardziej niż pewne) nie wrazi im noża pod żebra, zadanie mając w zwartej ciżbie tym bardziej ułatwione. Koniec końców, lepiej żebyśmy rozstali się w pokoju. Lepiej dla wszystkich.

– Nie wiem, Kobra – odrzekł w końcu. – Nie jestem pewien. Widzisz – dodał po chwili, zza pagórka tymczasem wychynęła postać powracającego biegiem obwiesia – ten tutaj niższy dżentelmen…

Strzałka odwrócił błyskawicznie głowę, piorunując Rutteforda wzrokiem, lecz za chwilę jego oblicze złagodniało, usta zaś po raz kolejny rozciągnęły się w drapieżnym uśmiechu i tak już zostały, jakby właśnie wpadły w koleiny przynależnej im formy. Nie obyło się również bez zwyczajowych pokłonów i dygnięć, co Rutteford skwitował znudzonym sapnięciem.

– Otóż jest ów niższy dżentelmen – podjął najemnik – człowiekiem pełnym wewnętrznych sprzeczności i doprawdy byłbym wielce zdziwiony, gdyby sam wiedział, co za chwilę zrobi i jakie go do tego przywiodą powody. Tak więc, panie wężu, mamy tutaj bez dwóch zdań do czynienia z pomyleńcem, chyba się pan ze mną zgodzi?

Kobra zrobił niewyraźna minę.

– Och, nie musisz odpowiadać. – Rutteford machnął ręka. – Zwłaszcza, że sytuacja, gdy mówi się o kimś per pomyleniec w jego obecności, wygląda na trochę niezręczną. No i jak tam, panie Strzałka? Doszliśmy jakiegoś ładu?

Strzałka słuchał właśnie relacji obwiesia, któremu przed chwilą powierzył zadanie odnalezienia zwłok Blizny. Obwieś przemawiał rozedrganym głosem, gestykulując przy tym tak zawzięcie, że bez trudy można było z owych gestów wyczytać w jakim stanie jest denat, jaką pośmiertnie przyjął pozycje i czy flaga z nogawicy zręcznie zainstalowana przez Kobrę i Bara wciąż powiewa. Powiewała. Obwieś mówił jeszcze chwilę, ale widząc, że Strzałka nie przejawia już zainteresowania, dygnął i odszedł w stronę stojących nieopodal towarzyszy. Strzałka tymczasem zwrócił się w stronę Rutteforda.

– Podoba mi się twój styl, Knopfe – rzekł cicho. – Ta flaga… pierwszorzędna robota. Co prawda ja zrobiłbym to nieco inaczej, ale doceniam włożony wysiłek.

– Knyppek – poprawił najemnik. – Nazywam się Knyppek.

– Mniejsza o detale. Knopfe, Knyppek… Rutteford – czy to ważne?

– Niekoniecznie.

– Otóż to. A teraz opowiem ci, jak ja postąpiłbym z tym Blizną, gdybyś mnie nie ubiegł, bo gołym okiem widać, że Twoje poczucie humoru nie w pełni jeszcze rozwinęło skrzydła. Uważasz? No to uważaj: wpierw obciąłbym mu tę sztywną rękę, rozcapierzył palce, coby sama stała, następnie zaś – przy pomocy moich obwiesi – wetknął uciętym końcem w dupę. Koniec końców wyglądałaby ta instalacja, jak, nie przymierzając, chatka na kurzej nóżce. Śmieszne, prawda?

Rutteford ziewnął.

– Bardzo. Pan Bar – wskazał na kartoflanego weterana, którego wygląd odkąd spotkali Strzałkę, przywodził na myśl pogrążonego w smutku żałobnika – wprost pieje ze śmiechu, mam nadzieje, że w końcu mu przejdzie. A teraz, pan wybaczy, pożegnamy się. Chłopaki, idźcie po konie, ruszamy.

– Jeszcze na siebie wpadniemy, możesz być tego pewien. – Diaboliczny uśmiech nie schodził Strzałce z oblicza. – Może wówczas twoi towarzysze zrobią się nieco bardziej rozmowni, kto…

Nim skończył, Rutteford już trzymał go za szyje, wyprowadzając jednocześnie morderczy cios na żołądek. Rozległo się głuche plaśnięcie przypominające nieco dźwięk wrzucanego do jeziora kamienia słusznych rozmiarów. Irys, Kobra i Bar jak na komendę odwrócili głowy. Obwiesie poczęli rychtować kuszę. Strzałka klęczał i rzygał, dając między jednym a drugim spazmem znaki swoim ludziom, aby ci zaniechali ataku. Bladoczerwone farfocle parujących wymiocin wtapiały się w śnieg.

– To było coś… Rutteford – jęknął obalony. – Prawię się porzygałem.

– Porzygałeś się.

– Och… faktycznie. No cóż, ktoś… ktoś mi za to zapłaci… zawszę płacą. Bezpiecznej… podróży, Rutteford, do następnego… razu.

– Jeżeli masz choć trochę oleju we łbie, nie będzie następnego razu. Bywaj, panie Strzałka, interesy wzywają.

Irys, nie mogąc najwyraźniej otrząsnąć się ze zdziwienia – kto by pomyślał, że sprawy przybiorą taki obrót? – stał z półotwartymi ustami, śmiesznie co chwilę podrygując, kiedy wiatr przybierał na sile. Kobra i Bar, wielce chyba z finału tej dziwnej rozmowy zadowoleni, uśmiechali się do siebie. Jakby było się z czego cieszyć, myślał Irys. Wystarczy, że ten cały Strzałka zmieni teraz zdanie – Irys nie miał wątpliwości co do tego, że jest ów karzełek człowieczkiem nad wyraz chwiejnym – a tak zwani obwiesie zrobią z nas krwawe sito. Nie mówiąc już o samym Strzałce, którego z pewnością należało się obawiać – jeżeli nie teraz, to za jakiś czas z pewnością. I sądząc po tym, jak długo Rutteford z nim rozmawiał, jaką ów Strzałka prezentował ekwilibrystykę wywijając te swoje ukłony oraz – a może przede wszystkim – jaką nosił u pasa broń, nielichym mógłby być problemem nawet dla kogoś pokroju najemnika – bliznobójcy. Chociaż może to zbyt daleko idące wnioski? Wiadomym jest, co potrafi Rutteford, Strzałka natomiast to jedna wielka niewiadoma. Że dał piękny pokaz najtrudniejszych dworskich ukłonów i dygnięć? Ano dał piękny pokaz. Że w obecności Rutteforda nie sparaliżował go strach, choć najemnik złamał rękę najtęższemu z jego obwiesi pojedynczym ciosem? Ano nie sparaliżował. Że u boku miał drzazgę, której zdobycie na tych terenach równało się zdobyciu najwyżej w okolicach góry (zimą, nago i przy zupełnym braku pojęcia o wspinaczce)? Ano miał te cholerną drzazgę. Tylko co z tego, o czym to wszystko wespół świadczy? O dworskim obyciu, pewności siebie okraszonej szaleństwem i upodobaniu do dyndających przy pasie szpikulców, o niczym więcej. Bo przecież nie o wartości bojowej rzeczonego Strzałki, nie dowodzi się tejże obrywając wpierw paskudnie w brzuch, następnie zaś wyrzygując serwowane w Podróżniku specjały niemalże na własne kolana. Było jeszcze jedna sprawa, która nurtowały Irysa nawet bardziej niż to, czy Rutteford miałby w kurduplu ze szpiczastą bródką godnego przeciwnika. Mianowicie skąd ów kurdupel znał najemnika? Czy któryś z jego ludzi (lub on sam) usłyszał przypadkiem nazwisko Rutteforda, wówczas gdy wszyscy przebywali w zajeździe (co wydawało się bardzo prawdopodobne)? Czy też może Strzałka usłyszał o nim wcześniej, przy jakiejś innej okazji, a teraz tylko zręcznie dopasował imię do osoby. A może chodziło o zlecenie? Może w ten pokrętny sposób – tańce, uśmiechy i w ogóle – próbował Strzałka w jakiś sposób najemnika wybadać, przekonać się kto zacz, żeby móc zaatakować go znienacka w bardziej dogodnym momencie. Irys sądził co prawda, że moment, kiedy celowało do nich czterech ludzi, zaś dwóch pozostałych obnażało właśnie miecze był wystarczająco dogodny, ale rzecz jasna mógł się mylić, gdyż tego typu sprawy nigdy go za bardzo nie interesowały. Och, gdyby móc teraz znaleźć się w domu, z dala od tego obłędu, z dala od mrozu, wiatru i wszelkich niedogodności związanych z podróżą, zaś przede wszystkim z dala od szaleńców, których ta ziemia nosi zda się całymi pęczkami.

– Myślimy?

Irys drgnął. Przez krótką chwilę miał wrażenie, że to Strzałka do niego mówi i aż się cały zagotował, tak nieprzyjemne było owo doznanie.

– Myślimy, Rut, myślimy.

– A o czym, jeśli można wiedzieć? – Najemnik przejął od Bara wodze swojego konia i wskoczył nań zręcznie pominąwszy strzemię.

– A na przykład o nim, o Strzałce. Dlaczego tu jeszcze stoi, czeka na kogoś czy jak? Zobacz, Rut, ledwie trzyma się na nogach, obwiesie muszą go podtrzymywać, a do zajazdu nie wejdzie. Dziwie się zresztą, że tak łatwo odpuścił, mogli nas przecież – ba, dalej mogą – z łatwością wystrzelać. Masz pojęcie czemu tak postąpił?

Rutteford zrobił kwaśna minę.

– Niestety mam.

– No to mnie oświeć z łaski swojej.

– Będzie za nami jechał.

– Jechał? Po co? Żeby spróbować nas zabić? O co tu chodzi, Rut? Od momentu kiedy napotkaliśmy Bliznę – to znaczy odkąd ty go napotkałeś, ja miałem wątpliwą przyjemność jedynie ze zwłokami – zaczynam mieć niejasna wrażenie, że to nie na mnie, a przynajmniej nie tylko na mnie, polują. Otóż mam wrażenie, że sprawa jest grubsza.

– Grubsza powiadasz. – Rutteford wytrząsnął śnieg z włosów. – Cóż, może faktycznie jest grubsza. Panie Kobra, panie Bar – zwrócił się do kartoflanych weteranów, którzy właśnie odstawiali na własny użytek teatrzyk, na zmianę wcielając się w rolę zgiętego w pół Strzałki i wymierzającego cios Rutteforda – wskakujcie na konie, jeśli łaska. A tobie, synu Koena, opowiem co nieco po drodze.

 

 

Jako, że Rutteford miał o czym opowiadać, droga do Stalowego Miasteczka – choć długa i daleka (a i śnieg jak na złość jął padać ze zdwojoną siłą) – nie dłużyła się Irysowi w ogóle. Zanim jednak najemnik zaczął wyłuszczać Irysowi prawdziwy cel i motywy ich wyprawy, wydarzyło się coś, co sprawiło, że w młodym pretendencie do lordowskiego stolca okrutnie zawrzało – ze złości, bezsilności i poczucia ludzkiej krzywdy, którą Rutteford łatwo mógł zmienić w tryumfalny pochód sprawiedliwości, gdyby tylko zechciał się wtrącić. Ale nie zechciał.

Usadowili się już wówczas dobrze na koniach (Irys przy zdobywaniu końskiego grzbietu skorzystał z asekuracji Kobry i tylko dzięki niemu w miarę szybko zatknął zadek na szczycie) i już zamiarowali odjeżdżać, kiedy w miejscu osadził ich rozdzierający krzyk jednego z obwiesi. Wszyscy, jak jeden mąż, odwrócili głowy. Strzałka, rozchełstany tak, jakby wicher wygarnął mu z portek koszule, siedział okrakiem na powalonym filarze i okładał go pięściami gdzie popadło, wkładając w każdy cios tyle siły i z tak potężnych skrętów je wyprowadzając, że już wkrótce krzyki nieszczęśnika zamieniły się w ciche pojękiwania, a dalej w straszną ciszę, poprzedzoną utratą przez osiłka świadomości. Irys, pomimo nieprzyjemnego incydentu w zajeździe, którego filar był sprawcą – nieprzyjemnego wpierw dla Kobry, później zaś dla samego sprawcy – nie mógł spokojnie patrzeć na nieprzytomnego człowieka metodycznie teraz pozbawianego zębów, prostego nosa, a i życia z pewnością, kiedy nikt nie zechce niczego uczynić. Święcie oburzony, począł indagować Rutteforda (patrzącego na to wszystko tak beznamiętnym wzrokiem, jakby to, co się działo było inscenizowaną scenką rodzajową z życia półświatka), aby ten wreszcie coś zrobił, lecz najemnik – nie zaszczyciwszy Irysa spojrzeniem – splunął tylko, odwrócił się w siodle i z ruszył z wolna przed siebie wraz z Kobrą i Barem. Irys rozważał przez chwilę, czy aby samemu na Strzałkę nie ruszyć, lecz po krótkiej walce z napierającym nań przeświadczeniem, że mógłby zakończyć żywot tego nędznika tu i teraz, doszedł do wniosku, że w żadnym wypadku nie może się temu przeświadczeniu poddać skoro Rutteford nie poddał się również. Sytuacja wymagała poświęceń. Później jednak nieco swoje możliwości zrewidował – ja i walka? Zaniechanie tejże wielkim poświęceniem? Na jaja Stwórcy Tego I Owego, Dobrze, że Rut mnie nie słyszy. Wrócił w tym momencie myślami do kilku sparingowych pojedynków, jakie stoczył był z dawnym trenerem ojca na zamkowym dziedzińcu (pojedynków zupełnie nieudanych, o których nie można było nawet rzec, że obnażają braki Irysa w trudnej materii wywijania stalą, gdyż wówczas musiałby cokolwiek umieć) i jął się do tych myśli smutno uśmiechać. Odwrócił wzrok od masakrowanego człowieka – filar najpewniej już nie żył, mimo to Strzałka bił dalej, napędzany jakimś chorym obłędem – po czym ruszył w ślad za Ruttefordem, obiecując sobie, że na to co się działo za nimi więcej nie spojrzy. Nieponaglany Rutteford – Irys zwyczajnie zapomniał o obietnicy najemnika – odezwał się dopiero wówczas, gdy oddalili się od miejsca kaźni na dobre kilkaset metrów.

– Wpierw co do pana Strzałki – zaczął, ściągnąwszy wodze – którego mógłbym zabić, ale tego nie zrobiłem – a wiedzcie, że bardzo mnie korciło. Otóż jest pan Strzałka – tak czuję – w posiadaniu pewnych informacji i jeżeli nic nie stanie mu na przeszkodzie, to z pewnością zechce z nich skorzystać, co z kolei sprowadza się do tego, że będzie za nami lazł – w końcu nikt nie chce umierać, prawda?

Kobra i Bar popatrzyli po sobie.

– Jak to umierać, szefie? – Kobra zasępił się. – To co, jak będzie za nami szedł, to nie umrze? Nie bardzo jakby rozumiem.

Rutteford walczył przez chwilę z wiatrem próbującym zerwać jego kaptur oraz wkradającym się pod tenże śniegiem i naraz zdał sobie sprawę, że nie dane mu będzie, o ile przeżyje, nigdy więcej takiej zimy oglądać albowiem nastanie najpewniej jakaś nowa, daleko bardziej przerażająca pora roku. Koen wspominał o czymś takim.

– Jeżeli będzie za nami szedł, to ma szanse uratować skórę. Oczywiście prędzej czy później pozbawię go tej szansy.

– Dlaczego więc nie pozbawiłeś go jej od razu, po co ta zwłoka? – Irysowi co chwilę stawał przed oczami masakrowany obwieś. – Uratowałbyś wówczas tego biedaka, a i Strzałka nie stanowiłby już problemu. Może tobie i tym dwóm tutaj nie przeszkadza, że jakiś szaleniec będzie za nami jechał, ale mi, imaginuj to sobie, taka perspektywa nie wydaje się na tyle atrakcyjna, żeby narażać nas na ryzyko. I co to ma znaczyć, że jak pojedzie, to ma szanse przeżyć? To co, szlag go nagle trafi, jeśli jednak nie pojedzie? Nadzieję się przypadkiem na tę swoja drzazgę i padnie trupem? Prorokujesz, Rut? Widzisz omeny w śniegu?

Rutteford zatrzymał wierzchowca. Irys, Kobra i Bar – chcąc nie chcąc – poszli w jego ślady.

– Biedaka – prychnął najemnik. – Panicz Irys chyba jak żyje biedaków nie widział, choć doprawdy nie wiem jakim cudem, skoro wielki ci u nas na takowych ostatnimi czasy urodzaj. Biedak – i proszę mnie słuchać uważnie, bo dwa razy powtarzał nie będę – nie wygląda z reguły jak najedzony, cuchnący piwskiem i obwieszony żelastwem niedźwiedź. Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że biedak jest tegoż niedźwiedzia przeciwieństwem. Wszak jedyne co na biedaku wisi, to brud i łachy, a jedyne czym cuchnie to bieda, która i owszem może mieć zapach piwa, lecz nie zmienia to faktu, że każdy średnio rozgarnięty przechodzień rozpozna w takim osobniku biedaka właśnie, nie zaś smakosza napojów wyskokowych. A panicz Irys twierdzi, że zwykły bandzior, który gdyby mógł urwałyby najpewniej panu wężowi głowę i przyczepił ją sobie do pasa jako fetysz – bez urazy panie wężu…

Kobra machnął ręką.

– Jaka uraza, szefie, no sam szef powie, no jaka uraza.

– …A za chwilę – kontynuował Rutteford – wziął sobie na cel głowę pana Bara i twoją, ze słusznego przecie wychodząc założenia, że trzy głowy, to nie jedna…

– W porządku, Rut – przerwał mu Irys. – Zrozumiałem. I powiem ci nawet, że masz racje, choć przyznaje to niechętnie. Co z tym Strzałką lepiej powiedz, dlaczego będzie za nami jechał. Chce się ukryć w Wieży, ktoś na niego poluje? Wymusi na tobie i magach wstęp? Rut. Powiedz wreszcie o co tu chodzi, mam już dość tajemnic. Właściwie mam już dość wszystkiego.

Rutteford jakby nie usłyszał. Wyglądało na to, że wypatruję czegoś w śnieżnej dali albo intensywnie o czymś myśli. Odezwał się dopiero wówczas, kiedy wiatr zmienił kierunek ciskając weń śnieżnym pyłem. Spiął konia, Irys i weterani uczynili to samo.

– Bo widzisz – rzekł głośno, przekrzykując aurę – ja tego Strzałkę znam. Nie od razu co prawda zdałem sobie sprawę kto zacz, ale czasu było dość żeby się przyjrzeć. I jestem prawie pewien – zresztą co tam prawie, ja tę pewność po prostu mam – że osobnik zwany Strzałką, to w istocie Bertol Hensen, brat twojego ojca, a co za tym idzie twój wujek.

Irys z wrażenia puścił wodzę. Byłby najpewniej runął w śnieg, co już nie raz i nie dwa mu się zdarzało, gdyby nie czujność Rutteforda, który złapał chłopaka za kołnierz płaszcza, nie dopuszczając do wywrotki.

– Jaki wujek, co za Bertol?! – Irys poczerwieniał. – Na jaja Stwórcy Tego I Owego, co to za jasełka, Rut? Czemu karmisz mnie tymi głodnymi kawałkami? Nie sądzisz, że gdybym miał jakiegoś wujka, to bym o nim wiedział?

– Nie sądzę, Irys. Koen to mądry facet, z pewnością miał powody, żeby ci o nim nie mówić. Wiem, że nie darzysz ojca sympatią, że być może nawet nim pogardzasz, ale wszystko co robi, robi zazwyczaj z myślą o tobie. Nie chciał wciągać cie w to plugawe bagno, jakim jest szeroko rozumiana polityka. Tak szeroko, że spokojnie zmieści się tam każde draństwo i łajdactwo o jakim jesteś w stanie pomyśleć oraz setka innych draństw, łajdactw i podłości z których istnienia ani ja ani ty nie zdajemy sobie sprawy. Wujek Bertol, to kawał niezłego skurwiela, nie dziw się, że ojciec nie wspominał. Twój dziadek na długo przed twoim urodzeniem wypędził go z dworu, dość już miał widoku martwych pokojówek, dość przymykania oczu, tuszowania morderstw. Bertol Hensen oficjalnie nie żyje i już tak zostanie. Nie chciałem go zabić, bo to jednak brat Koena, ale wierz mi, że przestanę się wahać, kiedy naprawdę nam zagrozi. Od tego czy dotrzemy do Wieży – nie do tej Wieży, która jak kutas przed stosunkiem pręży się w centrum Stalowego Miasteczka, lecz do innej, ukrytej, o wiele z naszego punktu widzenia ważniejszej – zależy nasze życie. Dlatego Strzałka za nami pojedzie. Jakimś sposobem dowiedział się, że to jedyne w tej okolicy miejsce, które gwarantuje przetrwanie nadchodzącego kataklizmu – inaczej próbowałby nas wtedy zabić – nie wydedukował jednak jak się tam dostać.

– Zaraz, zaraz – odezwał się Bar. – Czyli wychodzi na to, że lord Koen – panie miej go w swej opiece zawsze i wszędzie – posyłając nas z szefem na te wyprawę zwyczajnie ratuje nam skórę. Widzisz, Kobra? Nie trza było wątpić.

– Ja i wątpić? – żachnął się Kobra. – Nigdy. W lorda nigdy. Toć zawsze był dla nas dobry, w kuchni z nami często przesiadywał… A jak już co rzekł, to tak, jakbyśmy równi mu stanem byli, a przecie nijak nie jesteśmy, no nijak.

– Nie jesteście? – Irys roześmiał się w głos. – Doprawdy? A ja głupi cały czas myślałem, że podróżuje z dwoma szlachetnie urodzonymi, których biegłość obycia i zachowania w każdej sytuacji wszelkich konwenansów przewyższa jedynie tę w robieniu mieczem. Ot, przejrzałem na oczy, wyglądacie teraz zupełnie inaczej. Zupełnie. A co do mojego ojca, to im dłużej o nim myślę, tym bardziej skłaniam się ku stwierdzeniu, że oszalał. I to nawet bardziej niż sądziłem na początku, kiedy zdawało mi się, że dla draki was z nami posłał, dla śmiechu po prostu i uciechy własnej. Ale nie. On was – aż mi się wierzyć nie chce – musi lubić. Zwyczajnie lubić.

Kobra wyszczerzył spróchniałe zęby.

– No, jak nie, jak tak, to przecież oczywiste.

– Żeby panicz Irys wiedział, że oczywiste. – Bar uśmiechał się równie promiennie, prezentując uzębienie w nieco tylko lepszym stanie niż kolega.

– No cóż, mnie to, szczerze powiedziawszy, specjalnie nie dziwi.

– Nic mnie to nie obchodzi, Rut. Kataklizm. Dokończ tę bajkę, póki nas jeszcze wicher całkiem nie zagłuszył.

Rutteford dokończył, a dokańczać zaczął od spisku magów i Koena planującego ów spisek wespół z kilkoma innymi władcami nieco przyhamować. Hamowanie musiało być wdrożone tak szybko jak się dało, jeśli w ogóle mieszkańcy kraju mięli się podnieść po kataklizmie sprokurowanym przez lekkomyślne działania panów w spiczastych czapkach. Rzeczeni panowie mianowicie, których aspiracje zawsze sięgały daleko – wpierw do wiedzy, stamtąd zaś do władzy – umyślili sobie, że w ramach pewnego eksperymentu, ściągną przy pomocy czarów broń z innego świata (o której skądciś sie wywiedzieli, że to wielce niszczycielska siła, choć przecie w ogóle nie oparta na wiązaniach magicznych) i napompują ją najsilniejszymi czarami ofensywnymi, żeby w razie czego trzymać możnych w szachu. W procesie pompowania wzięły udział niemal wszystkie Wieże i wszyscy niemal znaczniejsi magowie. Dość późno – za późno – zorientowano się, że broń wypełniona już po brzegi magią ofensywną, zaczyna wewnątrz własnej struktury tworzyć przestrzenie kolejne, które samoistnie zapełnia nowymi czarami, rekonfigurując poprzednie podług własnych mechanicznych zamysłów. W tym momencie panowie w spiczastych czapkach wpadli w nielichy popłoch i jęli się zastanawiać jakim by tu sposobem ów proces zatrzymać, bo wyglądało na to, że broń wkrótce zdetonuje samą siebie, a moc z jaką to uczyni, wielokrotnie przekroczy przynależną jej pierwotnie. Umyślono tedy, że wspólnym wysiłkiem odeśle się tego zbuka tam skąd pochodzi, a dalej niech się martwią ci, którzy dopuścili do stworzenia czegoś podobnego. Owszem, można by zneutralizować broń innym sposobem, ale wówczas śmierć wszystkich magów biorących udział w eksperymencie (w tym także rządzących poszczególnymi Wieżami) byłaby nieunikniona ponieważ jedynym pewnym sposobem na ostateczne rozproszenie czaru jest odejście w niebyt maga, który ów czar splótł. Ze zrozumiałych względów pomysł zarzucono, zatwierdzając tym samym ponowne otwarcie dużego i stabilnego korytarza między światami, stabilnego na tyle, aby można nim było bez strachu transportować broń puchnącą od nagromadzonej energii. I gdyby do owego transportu doszło nie byłoby dziś problemu. Ale nie doszło. Jeden z magów – ponoć sam Wertele, magus co się zowie – umyślił sobie, że marnowanie takiego potencjału, to grzech przeciwko podwójnemu W – wiedzy i władzy – a czarodziej, który podwójnego W się wypiera, to nie czarodziej jest, tylko fiutek miękki ,co to mu czapka w szpic stać nie chce, jeno ciąży ku dołowi. Jako, że żaden z panów czarodziejów nie przyznałby się do słabującej czapki – a i z racji tego, że większości pomysł Wertelego zwyczajnie się spodobał – rozszczepiono broń na kilka połączonych magią części i rozlokowano w tajemnicy na ziemiach, którym żądni władzy magowie przyglądali się już od dawna. A że wzrokiem – jak to magowie – sięgali daleko, broń rozmieszczono na połowie kontynentu zabezpieczając ją przed oczami zwykłych śmiertelników oraz umiejętnościami nielicznych magów, o których było wiadomo, że mogą próbować sprawie zaszkodzić, gdyż bardziej interesuje ich sama wiedza, niż władza z tejże płynąca. To wówczas Koen o wszystkim się dowiedział, poinformowany przez tychże nielicznych właśnie. Skrzyknął w ten czas innych możnych, co do których miał pewność, że zrozumieją powagę sytuacji i zdumiał się mocno, kiedy dwa najznamienitsze rody, na które liczył najbardziej, obwieściły bez krępacji, że właśnie porozumiały się z Wieżami odnośnie przyszłego podziału terytoriów. Na przytomne pytanie Koena skąd u was, panowie, taka naiwność i czy aby nie przenosi toto przez dotyk (Koen na powitanie uścisnął im dłonie), głowy obu rodów – żeńska i męska – prychnęły jeno pogardliwie, po czym jęły się żegnać, okazując przy tym daleko posuniętą emfazę. W ten oto sposób okazało się, że musi Koen zaatakować Wieże dysponując nieledwie połową sił na które liczył oraz nielicznymi magami – zarówno niezrzeszonymi jak i tymi, którzy pomimo, iż rezydowali w Wieżach, zdawali sobie w pełni sprawę z tego, co się święci. Zadanie tych ostatnich polegać miało na umożliwieniu ludziom Koena i innych zrzeszonych pod wspólnym sztandarem władców wtargnięcia do środka celem ubicia tylu czapkoszpiców ilu ubić sie da – czary wplecione w broń trzeba było za wszelką cenę osłabić. Jako, że nic nie gwarantowało powodzenia misji (skoro Koen dowiedział się o zamiarach magów, to i magowie już wiedzieli o jego zamiarach – choćby z relacji rodów Griss i Ratensen), a na zupełnie zneutralizowanie broni tak czy siak nie było żadnych szans, posłał był Koen po Rutteforda – przyjaciela i kompana jeszcze z dawnych czasów – wyjaśnił wszystko i poprosił go aby zabrał jego syna oraz dwóch najlepszych wojowników i przyjaciół zarazem, w bezpieczne miejsce. Bo Wieże, dzięki magii, którą nasiąkały przez setki lat bez dwóch zdań kataklizm przetrwają, zaś nieliczne Wieże nekromantów usytuowane w podziemiach przetrwają nawet gniew Stwórcy. Ta w podziemiach Stalowego Miasteczka była jedną z najstarszych, a jako, że ród Hensen od zawsze miał z tamtejszymi czarnoksiężnikami dobre stosunki (o czym Koen dowiedział się całkiem niedawno, gdyż stanowiły owe stosunki tajemnicę nawet wewnątrz rodziny), nakazał był Ruttefordowi zaprowadzić Irysa właśnie tam. Nekromanci z tejże Wieży zadeklarowali również pomoc przy szturmie na – jak to określili – miłujących światło morderców, z czego Koen był wielce rad.

Z Ruttefordem pożegnał się mocnym uściskiem dłoni, weteranów przygarnął i objął, z Irysem nie pożegnał się w ogóle – biegł już wówczas na naradę.

– To wszystko, Rut? – Głos Irysa była twardy i chropowaty, jak gdyby niepostrzeżenie dokonał wymiany własnych strun głosowych na cudzę – daleko bardziej męski niż jego własne. – Czemu nie powiedziałeś o tym wcześniej, czemu ojciec nic mi nie powiedział?

Najemnik wzruszył ramionami.

– Widać miał swoje powody.

– Powody… – Chłopak nie patrzył na Rutteforda, kontemplował zda się końską grzywę. – A czy on to przeżyje? Ma jakieś szanse?

– Nie sądzę.

– Nie sądzisz… Mogę cię o coś spytać? Właśnie mi się przypomniało.

– Nigdy nie potrzebowałeś pozwolenia na zadawanie pytań. Pytaj więc.

Irys przetarł ukradkiem powieki, odchrząknął.

– Ten kawałek papieru – zaczął łamiącym się głosem – coś go wyciągnął z trupa Blizny. Co na nim było?

Rutteford uśmiechnął się półgębkiem, sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, wyciągnął stamtąd rzeczony zwitek, podsunął chłopakowi pod nos.

– Ale tu nic nie ma – stwierdził Irys.

– Co? Ach tak. – Rutteford zamknął karteczkę w dłoni, szepnął jakieś słowo. – Zobacz teraz.

Irys zmrużył oczy.

O tego chodziło? – przeczytał. – Oby. Dopilnuj wszystkiego. Powodzenia. Rut, czy to wiadomość od mojego ojca?

– Tak. Miałem z tym Blizną stare porachunki, poprosiłem twojego ojca, żeby mi go w miarę możliwości podstawił pod Nieostrożnego Podróżnika. Cóż – wywiązał się. Nie zwykł się nie wywiązywać.

– Pewnie i tak zginąłby od wybuchu broni. Blizna znaczy się.

– Może tak, może nie. Jedźmy już, szkoda czasu.

– Szefie? – odezwał się Bar, kiedy wjechali w niewielką kotlinkę dającą nieco ochrony przed wzmagającą się z każdą chwilą śnieżycą. Coś w pogodzie mówiło weteranowi, że właśnie zaczyna się początek końca. Stwórco Tego I Owego, miej nas wszystkich w opiece.

– Tak, panie Bar?

– Jak szef myśli, dlaczego magowie to robią?. Po co im ta cała władzą, skoro, z tego co tu usłyszałem, nie będzie jakby kim władać?

Rutteford pogrążył się w myślach. Niewesołych i gorzkich.

– Dobre pytanie, panie Bar – rzekł w końcu. – Cholernie dobre pytanie. Ale ja mam jeszcze lepsze: Dlaczego robią to dopiero teraz, skoro mogli wcześniej? Sto lat temu dajmy na to?

Wyjechali z kotlinki. Wiatr dął przeraźliwie. Na okutanych od stóp do głów wędrowców spadł mrok – gesty i lepki, jak żywica. Rutteford wyobraził sobie, że jest robakiem uwięzionym w bursztynie, i że ktoś patrzy na niego przez pryzmat kamienia. Wyglądam jak żywy, pomyślał.

Koniec
Nowa Fantastyka