Popołudnie było ciepłe, leniwe i dłużyło się niemożebnie. Słonko wędrowało po niebie powoluśku, opadało coraz niżej i niżej nad te lasy gęste, zielone, tętniące życiem jakimś tajemnym i strasznym. Opuszczało się, ale wciąż wisiało ponad drzewami, nie mogąc dotknąć ich czubków, głaskało je tylko leniwie złocistymi promieniami. Wioska była cicha i jakby uśpiona. Ino muchy bzyczały natrętnie, raz w raz zaryczała gdzieś krowa, tu i ówdzie szczeknął pies, krótko i od niechcenia.
Genek wyciągnął się pod gruszą, zamknął ślipia, ręce wetknął pod głowę i leżał tak bez ruchu, drzemiąc abo rozmyślając nad czymś głęboko. Ani drgnął, kiedym zaczął cicho przygrywać na fujarce, widocznie głęboko urzeczony i kołysany spokojną melodią. Dźwięki, lekkie jak jesienne mgły, spowiły go, kieby zwiewny całun, i pogrążył się cały w muzyce słodkiej, w świecie cudownych rojeń i zachwytów, które ona z sobą niesła. Ani chybi tak było, bo trza wam wiedzieć, że w całej wsi nie masz grajka ani śpiewaka, któren by się mógł ze mna równać. A i tancerz ze mnie niezgorszy, zwinny a urodny, że się zawsze wkoło mnie tyli dziewoj kręci, tyli za mną chodzi, że strach. Genek mniej ma szczęścia, bo choć chłop jeszcze nie stary, to łeb ma całkiem siwy, a spojrzenie takie, że lęk nieraz człowieka bierze.
Leżelim tak wespół na trawce, na zielonej, tonąc w prześlicznych dźwiękach, chwytając te złociste, popołudniowe promienie słonka, aż tu nagle jak się Genek nie zerwie, kieby przez żmiję okąszon, jak nie warknie na mnie:
– Cichaj, Wrzaskier!
Zcichłem, a jakże, pewno że zcichłem, przecie tchu mi w płucach zabrakło ze wzburzenia. Jużem usta układał, coby mu odpowiedzieć jak należy na taką zniewagę, kiedy do mych uszu dobiegły nawoływania od strony drogi, która wiedła prościutko do lasu.
– Panie Genek! Panie Geneeek!!!
Podniesłem się, ręcami oczy osłoniłem, stanąłem przy Genku i patrzałem. Pół pacierza nie minęło jak na drodze ukazały się dwie postaci, bieżące żwawo, a zziajane kiej te dzikie psy. Rozpoznałem Radka, syna sołtysa Wędzimira, i młynarzowego pasierba.
– Ratujta…! Ratujta, panie Genek! – zakrzyknęli, skoro nas spostrzegli.
Zbliżyli się jeszcze nieco bardziej i jęli gadać jeden przez drugiego.
– Wiedźmę– śmy złapali… czarownicę prawdziwą!
– Chłopy tam chcą widłami zakłuć a baby wrzeszczą i jeno podjudzają.
– Myśmy im rzekli, poniechajcie, nie wam plugastwo tępić, tu trza fachowej ręki!
– Wieśmina trza!
– O, takeśmy im rzekli i zaraz tutaj przybieżali.
– Do was, panie Genek, do naszego obrońcy. Ratujta!
Wieśmin podrapał się po siwym łbie, przeciągnął, aż kostki strzyknęły, i powiedział do nich:
– Prowadźta.
Chłopy rzuciły się skwapliwie z powrotem na drogę, Genek ruszył za nimi. Cóżem miał zrobić, też polazłem. I nie żeby bez ochoty, hale!
Caluśką drogę opowiadali o czarownicy: jaka to paskudna, jak jej źle z ślepiów patrzy, jakie straszne trucizny ma ze sobą. Wieśmin nie odzywał się, słuchał jeno i mruczał cosik raz w raz pod nosem. Tymczasem weszli żeśmy w las, pomiędzy sosny smukłe i wysokie, pomiędzy brzózki bielejące. Tam już niedaleko była polana, na niej tłum ludzi, tych, co akuratnie chrust zbierali, kiedy się wiedźma napatoczyła, i tych, co się zleźć zdążyli jak wieść o tym się rozniesła. Kocioł był i rejwach okrutny, chłopy wymachiwali widłami, cepami i czym tam który mógł, baby darły się i piszczały, tu i ówdzie jakiś młodzik, korzystając z zamieszania, szczypał co dorodniejszą dziewkę po rzyci.
– Wieśmin przyszedł! – ktoś zakrzyknął i tłum się rozstąpił. Na to Genek stanął jak wryty, gębę rozdziawił i zamrugał oczami. Czarownica, trzymana przez dwóch wielkich chłopów, szarpnęła się. Nosiła gruby, długi warkocz, czarny kiej smoła. Na sobie miała brudną białą koszulinę i połataną czarną spódnicę. Wlepiła w Genka ślepia, wściekle fioletowe, i rzekła spokojnie:
– Genek.
– A pewno, że Genek – krzyknął ktoś z tyłu. – Wieśmin Genek z Rywic!
Genek wciąż stał bez ruchu, tyli że gębę zawarł, a potem powiedział do niej:
– Yanka.
– Genek, laboga, oczom dać wiary nie mogę! – Zakrzyknęła czarownica i aż się zachłysnęła, diable nasienie. – I prawie nie odmienion! Tyli, że ci łeb ze szczętem osiwiał, kieby dziadowi jakiemu staremu.
– Pewno, że osiwiał – ozwałem się, jako że jedyny prócz wieśmina ni trochę strachu przed wiedźmą nie czułem. – Jak miał nie osiwieć, kiedy wieśminem jest? Niełatwa robota, ni chwili spokojności człek nie ma. A i nieraz z kostuchą musi oko w oko stanąć. I miał nie osiwieć? Przecie…
– Cichaj, Wrzaskier – przerwał mi Genek, zupełnie nie zważając, żem w jego obronie stanął dzielnie.
– Co tu się stało? – zapytał, ale do wiedźmy mówił, nie do ludzi.
– A ot, napadli mnie, w biały dzień, całą zgrają. Widłami grozili i od czarownic zwyzywali, od plugastwa. A jam niewinna przecie! Kieby ta dziecina czyściuchna!
Tłum zaszemrał gniewnie, skotłował się.
– Pewnikiem – mruknął wieśmin i pokiwał głową. Bo, jako się potem okazało, znał babę dobrze. Bardzo dobrze, rzekłbym nawet.
– Czemuśta ją napadli? – Tym razem ozwał się w stronę tłumu.
Jeden z chłopów, wąsaty Dzikstra, wypchnął się na przód i jął opowiadać, machając przy tym ręcami tak zapalczywie, że się wieśmin raz wraz uchylać musiał.
– Przyszli my do lasu, po chrust. Tamoj, żeśmy zbierali, o, gdzie te sosny wysokie. A że letko szła robota, to w kilku żeśmy dalej poszli, przy okazji i za grzybkami patrząc. Aż tu nagle baczym – baba jakaś obca po lesie łazi, zioła okrutne zrywa i coś pod nosem mamrocze, ani chybi urok jakiś na wioskę rzuca. To pochwycilim wiedźmę i sprawiedliwość jej wymierzyć chcieli. I tyla!
Tłum zamruczał coś niewyraźnie na znak, że tak to właśnie było. Czarownica odczekała aż ludziska ucichną i powiedziała spokojnie:
– Toć ziółka niewinne zrywałam, roślinki lecznicze. Ze wsi mojej w cały świat poszłam, roboty jakiej szukać, bo źli ludzie wszystko pokradli i nędza przyszła. Już ósmy dzień będzie jak przez las idę, na ziemi goluśkiej sypiam. To mi od tej wilgoci wszystkie gnaty powykręcało. Była u nas znachorka we wsi, lekowania mnie uczyła i coś niecoś się na tym wyznaję, ulżyć sobie żem chciała. A oni – że wiedźma. Macie wy znachorkę we wsi? Niechże sama popatrza na ten bukiet, dyć wam powie, że to nie trucizna żadna a roślinki lecznicze, niewinne.
W te nocki, co to je baba miała na ziemi pod krzakami spędzić, to żem nawet uwierzył, jako że solidnie od niej kwieciem woniało. W szczególności bzem i agrestem.
Wieśmin spojrzał na dwóch parobków stojących z brzegu, a tak spojrzał, że się pod obydwoma kulasy ugięły.
– Ganiaj jeden z drugim do wsi po Filipkę. Ino żwawo!
Polecieli, aż się za nimi zakurzyło.
A wiedźma popatrzała na Genka, uśmiechnęła się słodko i cichutko rzekła do niego, że tylko ci, co najbliżej stali, usłyszeli:
– Przecie ty mnie znasz, przecie wiesz, że żadna ze mnie czarownica – oko jej błysnęło, a tak jakoś straszliwie, że i mnie nawet po plecach zimny dreszcz pełznął. Źle babie z ślepiów patrzało. Ale urodna była jak mało która.
Wieśmin mruknął coś i utkwił wzrok w białawym pniu brzozy. Na kilka chwil polanę spowiła cisza.
Czekanie na Filipkę zaczynało się przeciągać, nie dziwota zresztą, bo się stara musiała kawał drogi dowlec. Ludzie niecierpliwili się, tu i ówdzie rozbrzmiewać poczęły coraz bardziej wzburzone szmery i pomruki, aż w końcu znowu chłopy chwycili za widły, baby jęły wykrzykiwać, co im ślina na jęzory niesła, rejwach się zrobił jak na jarmarku jakimś. Ale nikt przy wieśminie tknąć wiedźmy nie śmiał.
W końcu przyczłapała Filipka, wioskowa znachorka. Stare babsko, pomarszczone, piersi ogromniaste na brzuchu noszące. Parobkowie podtrzymywali ją z obu stron, coby szybciej lazła. Po drodze widać całą sprawę jej wyłożyli, bo nikogo o nic nie pytała, jeno podeszła od razu do zniewolonej czarownicy, wyjęła jej z rąk zielony bukiet, obejrzała kolejno ziółko po ziółku.
– Dobre jak kogo od zimna czy mokra w krzyżach łupie – wymamrotała. – I na katar tyż może być.
Na to wiedźma zaśmiała się i zakrzyknęła:
– A widzita!
– Niewinną kobitę żeście nastraszyli – odezwał się wieśmin, głosem jakby odmienionym. – Należy jej się za to gościna i dobre przyjęcie. Wracajta do swoich zajęć, baba na razie pójdzie ze mną.
Ludzie poczęli się rozchodzić, wyraźnie niezadowoleni. Genek i Yanka stali naprzeciw siebie, ani palcem nie ruszając i ani słóweczka nie roniąc, dopóki polana nie opustoszała całkiem i nie ostaliśmy na niej we troje. Potem, na nic już nie zważając, wiedźma wyrzuciła ramiona w górę, obcasem zaryła w ziemię i jęła łazić od drzewa do drzewa, jakby jakąś furią ogarnięta i kląć na czym świat stoi, że nawet powtórzyć nie śmiem. Dopiero gdy pierwsza wściekłość z niej uszła, wieśmin schwycił ją za rękę, zatrzymał i zniewolił przy sobie. Patrzała na niego hardo, ustka w wąską kryskę zaciskając, ale z wolna ogniki w fioletowych ślepiach przygasały i napięcie czmychało z jej ślicznej buzi, aż w końcu uśmiechnęła się delikatnie i ozwała się znowu do niego:
– Genek.
– Chodźmy do wsi – odparł wieśmin. – Dostaniesz cosik do zjedzenia, odpoczniesz. Pogwarzym sobie troszeńkę.
– Chodźmy, chodźmy! – Zakrzyknąłem, bo udał mi się ten pomysł okrutnie.
Popatrzali na mnie z takim jakimś zdziwieniem, jakby pierwej wcale mnie nie widzieli.
***
– Wrzaskier, a czy to aby nie woła cię jakaś dziewka?
Wyszedłem przed chałupę, aby się rozglądnąć, a że nikogo nie dostrzegłem, skręciłem za róg zobaczyć, czy się może jaka bardziej nieśmiała dziewoja od drugiej strony nie czai. Wtedy akuratnie wiaterek musiał w stronę chaty zawiać, bo drzwi trzasnęły aż gruchnęło. Za domem też nikogo nie było, zawróciłem tedy i jąłem drzwi otwierać, ale widać tak jakoś walnęło, że aż od środka skobel opadł i nijak ruszyć nie mogłem, a tamci dwoje, siedząc w izbie, pewno nie słyszeli hałasów z sieni. Cóż mi było robić, siadłem na niziutkiej ławeczce, tuż pod oknem i czekałem, ktoś w końcu kiedyś musiał wyleźć. Minuty wlekły się niemożebnie, a do moich uszu docierały przytłumione głosy z wewnątrz.
– Wygnali cię? – pytał Genek.
– A gdzie tam! – odkrzyknęła Yanka i przerwała na chwilę. – Wygnali. Chałupę spalili i kijem pożegnali.
– Dokąd pójdziesz?
– Gdzie nogi poniesą.
– Jest pusta chata we wsi, po wdowie bezdzietnej, co na zwiesnę umarła. Możesz zostać, ludzi lekować.
– A juści! Tak mnie tu przyjęli, z wyciągniętymi ręcami, psie syny! Od razu się poznali i tyla tam będą wierzyć! Przyjdą kiedy w nocy, kura czerwonego na dach puszczą…
– Mi uwierzą.
Na to się cicho zrobiło zupełnie. A potem jakieś szmery się rozległy, jakieś głosy tak przytłumione, że nic już żem więcej nie usłyszał, ucha przecie specjalnie nie przykładałem, kiej jaka baba wścibska, gdzieżby tam!
Ino cosik mi wtedy we łbie zaświtało. Przecie niepodobna, że oni moich nawoływań nie słyszeli, kiedym ja na tej ławeczce siedząc, niemal słówka nie uronił z ich gadaniny. Podniesłem się, podstęp jakiś wietrząc, a że wiedźmie wcale jeszcze zaufać nie zdążyłem, tom nie miał skrupułów, by do okna przypaść, na gorącym uczynku czarownicę złapać. I chwała mi za tę umysłu przytomność, co najjaśniejszą jest spośród mych przymiotów! Oto, cożem przez okienko zobaczył: nad paleniskiem dyndał kociołek, a z niego opary się unosiły zgniłozielone. Wiedźma tuż obok stała, chustą czarną, haftowaną, gębę zasłaniała, coby świństwa nie wdychać. A Genek – laboga! – na klepisku klęczał, ślepia nieprzytomne w plugastwo czarnowłose wlepiał, z kącika ust strużka śliny się sączyła.
Jużem miał do okna łomotać, wieśmina otumanionego ratować, kiedy ciężar jakiś okrutny na plecy mi spadł, szpony diabelskie rozdarły na ramionach koszulę niebieściuchną. Odwróciłem się i na jedną chwilę zdążyłem spojrzeć w wielkie, sowie oczy, póki mi dziób potwora i skrzydeł zapalczywe uderzenia przytomności nie odebrały.
***
Półmrok panował w izbie, kiedym powieki, ropą posklejane, rozewrzeć zdołał. Przesunąłem wzrokiem po powale, nie pojmując, co widzę, gdzie jestem i co to za diabelstwo dźga mnie raz w raz popod żebra. Oderwałem ślipia od sufitu, dręczyciela szukając. Dostrzegłem kij od miotły, co się akuratnie w bok mój obolały wbił, a potem rączkę szczuplutką, w biel obleczoną, co onym kijem mię szturchała. Dalej zaś kibić smukłą, kształty dorodne pod koszulą zarysowane, burzę włosów czarnych, wokół twarzyczki bladej. I oczy, fioletowe wściekle i błyszczące… Więcej jużem nie potrzebował, by w pełni do świadomości wrócić i grozę chwili pojąć. Czym chciał tego czy nie, cała ta groza z krzykiem z piersi mej się wyrwała.
Wiedźma dźgnęła znowu, tym razem większą siłę przykładając.
– Cichaj, Wrzaskier! – syknęła.
Zcichłem, a jakże, przecie nie chciałem, coby mi baba w łeb przyłożyła, na powrót ogłuszając.
– Wstawaj i pomóż mi wieśmina na wóz zataszczyć. Czasu mamy niewiela, słonko już wschodzi, kury niebawem zapieją, ludziska się zbudzą i zobaczą, jakiegośmy bałaganu narobili.
– Myśmy narobili? – Zapytałem głupio, bo ni w ząb nie pojmowałem, co wiedźma do mnie gada.
– Przecie nie ty, śpiewaku – żachnęła się Yanka. – Najpierwej Genek, bo to on sołtysa Wędzimira z posłania w nocy wyrwał i na taczki wsadził, a taczkami onymi do lasu powiózł. Potem ja, bom mu to właśnie czarami uczynić kazała. A na końcu Filipka, co mię tu w tym celu z Wengeborza ściągnęła.
– Filipka? – zapytałem, nie wiedząc, czy to mię się we łbie miesza, czy wiedźma ze szczętem pomylona jest. – Nasza Filipka starowinka, co babom rodzić pomaga i kaszel lekuje?
– Ta sama, co się w sowę przemieniła i na grzbiet ci spadła – Yanka zaśmiała się, jadowicie kiej żmija. – Przestań już gębę strzępić i dziwować się wszystkiemu, kiedy cię ładnie o pomoc proszę. Sama go do wozu nie zaniesę, ciężki i wielki jest, kiej bydlę.
Czarownica skinęła głową ku ławie, co popod ścianą stała, a ja dostrzegłem na niej ciało wieśmina, bezwładne jak krowi zewłok. I znów mi groza do gardła podpełzła i zakrzyknąłem, przekonany, że trupa widzę.
– Cichaj, na demony piekielne, Wrzaskier! Toć żyw przecie, jeno wciąż czarami otumaniony. Nic mu nie będzie.
Miała wiedźma rację, Genek dychał wciąż, choć blady był jak nieboszczyk. Chwycilim go pospołu – ja za ramiona, baba za nogi, i wynieślim z chaty. Tamoj już stał wóz zaprzężony w dorodną kasztankę.
– A dokąd…
– A w cały świat, Wrzaskier – przerwała mi, zanim zapytać zdążyłem. – Za góry i za lasy, gdzie będziemy żyć dostatnio, długo i w szczęśliwości.
– Dyć to niepodobna, chłopa czarami odurzyć, we łbie mu namieszać, do rozboju na sołtysie nakłonić i we świat cały powieźć! Ja nie pozwolę!
– A tobie nic tu do gadania, śpiewaku. Ja swoją robotę zrobiłam, to i zapłatę odbieram. Filipka mi wieśmina obiecała, to go sobie biorę.
– Jak to tak: Filipka obiecała? A co jej do niego? Może sobie stara wieprzkiem swoim kupczyć, a nie wieśminem wioskowym!
– Jak wieśmin wioskowy, to Filipka nad nim władzę ma, jako że Wędzmira urząd obejmie. Stara głupia nie jest i dwie pieczenie na jednym ogniu upiekła – wieśmina się pozbyła, i dłużej jego obecność nie będzie jej przed używaniem czarów krępowała. Ludziskom łatwo, jak to żeś nazwał pięknie, we łbach namiesza, tych samych ziółek używając, co teraz z Genka wietrzeją. Władzę posiądzie i swobodę, co to jej się od lat marzyła! A mi za uczciwą robotę uczciwą cenę zapłaciła, bo i ja mam wreszcie to, na czym mi prawdziwie zależy.
– A co to za robota była właściwie? Skoro stara tyż wiedźmą jest, to sama nie mogła Genka zaczarować, abo i od razu na Wędzimira jakieś licho rzucić?
Yanka roześmiała się, perliście i diabelsko.
– Toć znasz Genka, śpiewaku, nie od wczoraj. Niechby się tylko Filipka z wiedźmią mocą ujawniła, już by jej wieśmin nie przepuścił. Jedna tylko czarownica mogła zaufanie jego zdobyć i zadanie, tak jak je stara obmyśliła, wykonać.
– A czemu właściwie…
– A to, Wrzaskier – przerwała mi po raz wtóry – już niech ci łba nie zaprząta.
To powiedziawszy wskoczyła na kozioł i smagnęła kasztankę, co zniecierpliwiona przebierała kopytami.
– Yanka! – krzyknąłem i podbiegłem za wozem. – A co, jak wieśmin nie oprzytomnieje, zanim na popas staniesz? Sama go z wozu nie zwleczesz.
Wiedźma zatrzymała konika.
– Wsiadaj. Choć głupio gadasz, bo Genkowi wrócą siły nim słonko na dobre wzejdzie.
Wskoczyłem na wóz i rozsiadłem się. Wioska zostawała z tyłu, a przed nami otwierał się świat nieznany, nęcił, dziwy i cuda obiecywał. Zaśmiałem się do słonka, co już nieco ponad łąki łysinę złotą wychyliło.
– Yanka… a co będzie z Wędzimirem?
– A bo ja tam wiem. – Wzruszyła ramionami. – Cosik słyszałam, że się z leśnym ludkiem zanadto nie dogadywał, to mu pewno przyjdzie w głuszy za to zapłacić.
– Aha. Yanka… – zacząłem, ale wiedźma błysnęła ślepiem fioletowym groźnie. – Ano. Cicham.