– Nazywam się Mordimer. I jestem Szmaragdowcem, – nie przerywając kontynuował – pierwszym synem Lucjana Ciemnowłosego. Z wyboru, najemny szperacz. – zrobił krótką pauzę. – Nic więcej co zapewne mogłoby was interesować, nie wiem albo nie powiem. – spojrzał swoimi szmaragdowo zielonymi oczami po swoich rozmówcach. Było ich trzech i zupełnym przypadkiem należeli oni do okolicznej szajki bandytów, zamieszkującej lokalne jaskinie. Bandytów, którzy związali go prawie bezprawnie, niczym wieprza do krzesła. Chociaż prawdę mówiąc sam się o to trochę prosił, pakując się w te okolice i depcząc im po piętach. – W gruncie rzeczy, – powiedział sam do siebie w myślach – mieli prawo mnie związać. Bądź co bądź jestem na ich terytorium. Z drugiej strony jednak to wyjęci spod prawa bandyci, więc czy zrobiłem moralnie coś złego?
Rozmyślanie nad tym jednak zostało przerwane.
– Zobaczymy – odezwał się ten, który sprawiał wrażenie, albo zachowywał jako przywódca – Ciemnowłosy to zaistę bogaty człowiek. Zapewne będzie mu zależało, aby jego potomek choćby częściowo uszedł z tej… – tu zatrzymał się – nieszczęśliwej sytuacji. – podkreślił ironicznie i uśmiechnął się ukazując swoje piękne uzębienie, zwane potocznie fortepianową szczęką.
Więzy były solidne, tyle mógł określić Mordimer, siedząc tak i słuchając kazania. Trzymały go na miejscu i unieruchamiały jego ręce bardzo dobrze. Solidna robota, kogoś kto miał w tym doskonała wprawę.
– Nie jest ciekawie – pomyślał, ale bywał już w gorszych opałach.
– Ha! – było słychać nutkę pogardy w jego głosie – Jeśli myślicie, że mój ojciec da wam coś za mnie, to możecie dalej sobie wierzyć w bajki. – zdecydowanie było ewidentnie widoczne i słyszane w intonacji, gdy przemawiał. Retoryka była jedną z niewielu rzeczy jaką wyniósł z domu rodzinnego – Dla niego jestem nikim, jeśli was tak to interesuje. Moje życie jest warte tyle co i wasze. Chociaż poprawka, chyba nawet mniej. Wy przynajmniej, a raczej część z was, jest warta tyle ile nagroda za wasze główy, moja … jest bezwartościowa. – skończył obojętnie.
Zrobiło to na grupie wrażenie, przed sekundą bardzo pewni siebie, teraz zaczęli patrzeć z lekkim niepokojem od tej wiadomości i zastanawiać się co dalej. Przywódca, jednak zachował spokój i bezpośrednio zwrócił się oklepując lekko dłonią twarz Mordimera:
– Zastanowimy się jeszcze co z Tobą zrobić, mój nasz Ty mały szperaczu, w takim razie. Módl się jednak byś się mylił w sprawie swojej wartości. Jeśli będzie tak, jak to nam przedstawiłeś, będziesz dla nas tylko workiem z mięsem. Wierz mi, gdy dojdzie co do czego nie będziemy przebierać w środkach. – wstał i wskazał gestem reszcie, by wyszła po czym podążył za nimi do stalowych drzwi. W progu zatrzymał się jednak, odwrócił i dodał: – Pomyśł nad swoim położeniem. Dla swojego dobra wymysl coś, co miałoby dla nas jakąkolwiek wartość. Czy jest coś wartościowego poza Twoich pochodzeniem dlaczego mielibyśmy Cię uwolnić czy te z zostawić przy życiu? Posiedź chwilę sam teraz, to może coś Ci wpadnie do głowy. – Wyszedł i zamknął drzwi. Jeszcze przez parę sekund było słychać w oddali jego ciężkie kroki.
Mordimer został sam. Lubił taki stan rzeczy – pozwalał mu się skupić i rozeznać w sytuacji.
Cela, w której przyszło mu teraz przesiadywać, w iście niewygodnej pozycji, nie była najmniejsza, ale do dużych też nie należała. Panował ogólny półmrok, jedyne światło, którego źródłem była pojedyńcza pochodnia, dochodziło z korytarza jaskini, za drzwiami. Szczelinami i metalową kratką wlewało się ono leniwie i słabo do środka. Było na tyle jasno, by wiedzieć gdzie się znajduje, gdzie są jakie obiekty, ale szczegółów za bardzo nie było widać. Pomieszczenie samo w sobie zapewne mogłoby być w innych warunkach magazynem, ale teraz służyło im tylko jako sala do przesłuchań nieszczęśliwych podróżnych czy kogokolwiek, kto wpadł im w ręce.
Siedział sam, w mroku, na drewnianym krześle. W powietrzu było czuć dużą wilgoć. Zaczynał się czuć słabo. Nie jadł wiele przez ostatnie parę dni. Pilnie obserwował i starał się zrobić rozeznanie, co do położenia korytarzy i tego gdzie i o której każdy z członków bandy się znajduje.
Jego ręce były związane za plecami tak, że nie mógł robić nimi żadnych ruchów. Wszystkie dobra, które miał: parę szmaragdowych pierścieni oraz klamry, zostały wcześniej zarekwirowane i nic nie wskazywało, aby szybko wróciły do poprzedniego właściciela. To samo się dotyczyło jego broni. Byłoby bardzo miło mieć je teraz, chociaż i tak niewiele pożytku, by z nich było w tym stanie.
To co powiedział o ojcu, było gorzką prawdą. Przyzwyczaił się do niej już dawno temu, ale bywały takie chwile, że tęsknił za rodzinnym domem jednocześnie go nienawidząc. Dzieciństwo było jednym z przyjemniejszym wspomnień jakie miał. Często wracał myślami do niego. Ale jego ojciec Lucjan Ciemnobrody, magnat i niegdyś niesamowicie wpływowy człowiek w państwie, były człowiek rady imperialnej, pełny Szlachetny, nie był ani nie miał zamiaru być teraz mile usposobiony wobec swojego pierworodnego, gdy ten osiągnął dojrzałość. Gdy Mordimer ukończył dwadzieścia lat i wciąż był tylko Pojedynczym, stał się dla niego ogromnym rozczarowaniem i niegodnym dziedzictwa i honoru. Co najbardziej zabolało młodego Mordimera wtedy, było to, że przestał się do niego zwracać per synu i przeszedł na tryb bardzo obojętny i chłodniejszy niż woda zimą. Miało tak być, dopóki ten się nie załamie więcej – a to nie nastąpiło. Niedługo później ojciec zerwał z nim całkowicie kontakt i przyczynił się do tego stopnia, że Mordimer musiał opuścić rodową siedzibę i zacząć żyć prawie jak banita.
To była trudna lekcja, ale zahartowała go. Dzięki temu stał się samodzielny i niezależny, rozwinął się bardziej niż z początku pod ojcowskim okiem. Bez tej próby charakteru, już by nie żył – co niejedna historia mogłaby udowodnić.
Siedząc, w tej ciemności czas mijał nieubłaganie, wracały wspomnienia przygód, dzieciństwa. Lapma na korytarzu od czasu do czasu migotała, ale panowała prawie grobowa cisza, przerywana syczeniem pochodni od wilgoci unoszącej się w powietrzu.
Z bardziej przyziemnych i dokładnych obserwacji udało mu się wywnioskować – i to nie za pomocą oczu, tylko nosa, że krzesło na którym siedział służyło raczej za katowski stołek, a w najlepszym przypadku, za miejsce, w którym ktoś próbował kogoś nieudolnie ogolić brzytwą. Z naprawdę nieciekawym i nieprzyjemnym skutkiem. W skrócie cuchnęło stęchlizną i starą na wpół rozkładającą się krwią.
Sznury, jak już wcześniej zauważył, były bardzo dobrze związane – mocno, ale nie na tyle by zablokować całkowicie krążenie, ale na tyle by ograniczyć jego ruchy w pełnym zasięgu. Mógł co najwyżej ledwo pomachać dłońmi niczym, jakaś cyrkowa małpka czy fretka. Nie była to ciekawa perspektywa, jak się zapowiadało z początku w tym pięknym dniu. Nie tak sobie wyobrażał dzień przy rannej szklaneczce koniaku, chociaż nie raz uwzględniał taki scenariusz. Nawet gdyby miał teraz wszystkie swoje rzeczy, włączając w to szmaragdy i broń na nic by mu się nie przydały.
Bycie kryształowym szmaragdu dawało mu możliwość korzystania z magii ziemii i wszystkiego co było z ziemią związane. Stąd też jego wybrany zawód. Moc szmaragdu umożliwiała mu odszukiwanie rud minerałów czy też metali pod ziemią, bez potrzeby wstępnego inwestowania w wykrywanie i analizę opłacalności wydobycia. Dobry szperacz, za jakiego podawał się Mordimer potrafił zlokalizować i ocenić wielkość rudy, jakość i także typ skały w jakiej się znajdowała. Specjalizacja ta, może nie była najczęściej wybieraną spośród Szmaragdowców, ale dawała potencjalnie ogromne szanse na szybkie wzbogacenie. O ile oczywiście było wiadomo gdzie szukać. Klasyczna metoda prospekcji pomagała i to znacznie, ale nie była konieczna. Jego moc nie ograniczała się jednak tylko do tego. Chociaż, jak to jest w każdym innym przypadku, jedynym ograniczeniem, w trakcie używania mocy, była wyobraźnia osoby , jak i moc kryształu, jaki się posiadało. Do obecnej roboty przygotowywał się i koncentrował przez dobry tydzień. Jak na razie z fatalnym skutkiem, nie tak to miało wyglądać.
Na szczęście będąc już wcześniej, w mniej lub bardziej niebezpiecznych sytuacjach, potrafił się zabezpieczyć. Tanim kosztem, w minimalna ochronę na każdą przeszkodę czy też kłodę, jaka zostałaby rzucona mu pod nogi przez los, był gotów. Na bazie krystoalchemii albo krystomocy, bo tak nazywano sztukę władania mocą kryształów, przygotował się do sytuacji, w której się znalazł. Zawsze nosił przy sobie dosłownie okruch czegoś specjalnego, co mógł szybko ukryć w sobie w razie schwytania. Na tyle mały, by nie zaszkodził mu i nie zranił, ale na tyle duży by mieć jakieś pole manewru.
– Cóż, chyba nie mam wyjścia, – stwierdził sam do siebie, jak to czasem mu się zdarzało robić. Lubił wierzyć, że zawsze ma plan na wszystko i jest gotów na każdą ewentualność.– będzie trzeba go użyć i się wydostać. Chodź mój mały czerwony przyjacielu, daj mi siły.
Zamknął oczy i zaczął się koncentrować. Skupił się na ukrytej mocy w sobie, jednakże zbliżające się kroki w tle rozproszyły go na tyle, że postanowił odstawić wykorzystanie jej na lepszą sposobność.
Światło zamigotało. Zamek skrzypnął i drzwi się otworzyły.
W drzwiach stał jeden z wcześniejszej trójki, ten najbardziej szalony, jeśli można to tak nazwać.
Czuć było od niego woń bardzo mocnego trunku. – Ironia. – pomyślał Mordimer – Zastanawiali się nad moim losem przy paru głębszych, jak i mi się często to samemu zdarza.
– Borys mówi, – zaczął prosto oprych – że da wam szansę.
Zamknął drzwi za sobą. Był sam. Wydawał się podekscytowany. Niebiezpieczenie.
– Wyślemy, jak to mówi, oficjalną wiadomość. Zobaczymy czy Twój stary zmięknie. – w jego burych oczach zaczęło pojawiać się coś bardzo nieprzyjemnego. – Ale, jest jedno ale!
Zrobił parę kroków i zbliżył się bardzo blisko i krępująco do twarzy Mordimera, aż zakręciło mu się w głowie od oparów alkoholu.
Wyciągnięta nagle za pazuchy brzytwa, pojawiła się w jego ręce w parze z sadystycznym uśmiechem na ustach. – Oho, – pomyślał ironicznie Mordimer – wreszcie zaczyna się dziać coś ciekawego. – zrobiło to na nim samym spore wrażenie.
– Musi mieć dowód, – kontynuował spokojnie zbój – że poważnie traktujemy to i żaden laluś nie będzie z nami pogrywał. – przejechał palcem po ostrzu, bawiąc się nim delikatnie. W oczach widać było pojawiające się błyski ognia rozkoszy. Lubił to. Bardzo.
– Dlatego wyślemy mu coś. Coś z Ciebie, co zwróci na pewno jego uwagę. – przejechał lekko ostrzem po policzku Mordimera rozcinając skórę. Krew zaczęła się sączyć od razu.
Płytkie cięcie, spokojnie. Zaraz pewnie zacznie mówić, o co mu tak naprawdę chodzi. – szybko stwierdził Mordimer, podczas gdy jego serce podświadomie przyśpieszyło bicie i podniosło poziom adrenaliny we krwi, zwiększając uczucie strachu i paniki. – Spokojnie!
Pęta wciąż solidnie trzymały.
– Twoje…. ucho, taaak. Będzie dobre,…bardzo dobre – w głosie było słychać już całkowite zatracenie i szaleństwo, jakie go pochłonęło. Był już w swoich chorych fantazjach i raczej nie prędko je opuści.
Oprych zaczął pomału przesuwać się na tył Mordimera, wciąż bawiąc się ostrzem.
Odgłos jego kroków, był nieprzyjemny: chlupiący i mokry, ale pewny. Plask, Plask. Wcześniejsza cisza potęgowała ten efekt.
Będąc bezpośrednio za, Mordimer poczuł jak zimny pot spływa mu po plecach. – Cholera, lubię moje uszy. – skrzywił się. – Dziewczyny za nimi szaleją. – skłamał sam do siebie.
Brzytwa już dotykała górnej części prawego ucha. Ostrze było ciepłe i lepkie od śliny sadysty. – Obrzydliwe.
Czas zwolnił. Dum, dum, serce biło w panice. Wnet, dał się słyszeć trzask i chrupnięcie. Z początku cichutkie, ale gwałtownie narastające. Było, jak gdyby kamień zaczął strzelać i pękać. Potem był tylko krzyk. Podłoga się lekko zatrzęsła. Mordimer przez chwile myślał, że to on sam krzyczy, a z bólu nie poznaje swojego głosu. Ale nie, to nie był on.
To nie trwało długo. Nie dłużej niż po dwóch sekundach, nastąpił kolejny odgłos, tym razem bardziej niezdrowy i nieprzyjemny. Taki, gdy ludzka czaszka uderza i pęka na tysiące malutkich kawałeczków od zbyt dużej siły uderzenia, a mózg rozlewa się pomiędzy dziurami w skórze.
I cisza.
– Witaj braciszku! – odezwał się nagle nowy męski głos za jego plecami, zwiększając jeszcze bardziej jego zaniepokojenie i zdezorientowanie. – tym razem wpadłeś, jak śliwka w kompot, widzę. – głos się przesuwał pomału w zasięg widzenia, ale jeszcze był poza nim.
– Znam ten głos – pomyślał Mordimer – znam go, ale to nie możliwe! Jak?
Nowa postać stała teraz naprzeciwko krzesła.
– Karol? – spytał się gwałtownie ze zdziwieniem ledwo klecąc słowa. Od lat nie przeżył takiego zdziwienia. Nowa osoba przypominała i zapewne była jego młodszym bratem. Chociaż ten był daleko, daleko na liście osób, które spodziewał się teraz tu spotkać. W takich okolicznościach. – Co Ty tu robisz? Mam chyba zwidy, albo czegoś nie rozumiem.
– Spokojnie, z Tobą jest wszystko dobrze. Ojciec mnie wysłał, bym się Tobą zajął. – zaczął i uśmiechnął się bardzo szczerze i dobrotliwie. – Mówił, że jesteś mu do czegoś potrzebny i mam zadbać o to abyś w jednym kawałku się z nim spotkał. – podszedł i do krzesła i przyjrzał się rozciętemu policzkowi brata i z troską zmył sączącą się krew ręką. – Swoją drogą mam chyba coś Twojego. – wyprostował się i pomachał przed nosem Mordimera sakiewką, z całym jego dobytkiem uśmiechając się wciąż – W międzyczasie odebrałem to z pomieszczenia obok. Sądzę, że przyda Ci się.– dodał i puścił oko bratu – Uwolnię Cię. Wybacz jednak, ale pozostaniesz związany, ojciec powiedział, że jeśli jesteś to masz taki pozostać. To nic osobistego, rozumiesz, wykonuję rozkazy. – uśmiech zniknął z jego ust w chwili, gdy to mówił i pojawił się grymas, jakby został zmuszany do zrobienia czegoś na co nie miał ochoty. Kucnął i zabrał się za więzy brata.
Karol, najmłodszy z rodzeństwa, drugi syn. Jedyny w rodzinie, do którego ojciec miał jeszcze jakiś szacunek. Podwójny. Przybył z jego rozkazu, by go ratować. Ten dzień nie mógł być dziwniejszy.
Dawno temu, gdy byli mali ojciec powiedział im, że nie uzna żadnego swojego dziecka za godnego dziedzictwa, dopóki ten lub ta nie będzie przynajmniej Poczwórny lub Poczwórna. Jednak po nagłej śmierci matki – Pięciokrotnej krzyształowej o niebiesko-szafirowych oczach – warto dodać, że kryształowcy powyżej trzeciego stopnia byli i są ogromną rzadkością – nie miał już żadnych innych potomków. Statystycznie mniej więcej ośmiu na dziesięciu ludzi nie przeżywało nigdy w życiu załamania. Z pozostałej dwójki, nigdy nie było do końca wiadomo, kto ma jaki potencjał w sobie i kiedy się przebudzi – jeśli się przebudzi. Bycie pełnym Szlachetnym, jak Lucjan oznaczało, że załamało się sześć razy i miało wszystkie moce. Załamać można się było w dowolnym wieku, ale nie wcześniej niż przed dojrzewaniem. Czasem załamywanie nastąpiło samo z siebie, czasem w konkretnej sytuacji. Kolejne załamania, mogły nastąpić sekundę, jak i lata później lub też wcale. Stąd ludzie z czterema mocami byli ogromną rzadkością. Próbowano zrzucić potencjał na geny, ale bywało, że dwoje rodziców bezbarwnych, czyli takich bez załamania, miało potomstwo z mocami kryształów, czasem i wielokrotnymi.
Pomimo najmłodszego wieku Karol stał się automatycznie, zgodnie z tradycją, najbliższy dziedzictwa. Ich siostra Andżelika, druga w kolejności narodzin, miała jeszcze gorzej. Do teraz nie okazała żadnego potencjału – była bezbarwna. Na szczęście, jako kobieta posiadała inne wartości i mogła być użyteczna. Została księgową i główną zarządczynią licznych ogrodów i sadów należących do rodu, przejmując tym samym obowiązki, jakie pełniła wcześniej ich matka. Zgodnie ze zwyczajem, kobiety były traktowane na równi niż mężczyźni, co było przestrzegane w większości Imperium, jednakże kobietom łatwiej było znaleźć zajęcie, jako uczone, księgowe czy skryby. Z tego skorzystała ich siostra. To dało jej funkcję na tyle ważna, że ojciec nie mógł nająć, nikogo spoza rodu, na to stanowisko. Nie nazywał jej jednak córką, ale akceptował jej osobę i towarzystwo. To było, jakby zło koniecznie, ale żył z tym i zaciskał zęby. Nie miał wyjścia.
Mordimer przyglądał się oczom brata, gdy ten go częściowo uwalniał. Były żółte z lekkim odzieniem pomarańczy – kolor topazu. Razem dysponowali tą samą mocą szmaragdu, ale Karol wpierw załamał się właśnie na topaz. Było to lata temu i prawdę mówiąc przez, czy też dzięki, samemu Mordimerowi.
W dzieciństwie i młodości uwielbiali wspinaczkę. Czy to po drzewach, górskich ścianach czy domach. Rozładowywali tak młodzieńczą energię. Ojciec nazywał to błazeńskimi figlami, ale akceptował. Widział w tym potencjał, wiedział że kiedyś to może im się przydać w walce czy innych sytuacjach.
Podczas jednej takiej wyprawy, już po załamaniu Mordimera, wspinali się razem po wysokich drzewach, w okolicach jednej pobliskiej ich rodowemu domu, ściany skalnej. Wszystko układało się jak zawsze, znakomicie. Do chwili, gdy fragment skały oderwał się sam ze ściany i poleciał na braci. Mordimer już jako Szmaragdowy wyczuł zbliżające się niebezpieczeństwo i uniknął jej, ale zareagował zbyt późno i nie zdążył powiadomić brata. Skała w niego uderzyła z impetem. Na szczęście nie bezpośrednio, – gałęzie spowolniły ją – ale na tyle mocno, że młodszy brat stracił równowagę i zaczął spadać. Wtedy, z metr nad ziemią, nastąpiło jego załamanie.
Ten moment jest jedyny w swego rodzaju, ponieważ daje moc danego kamienia użytkownikowi, bez posiadania go, na tą bardzo krótką chwilę. Nieświadomie przywołał wiatr wiejący ku górze, spowalniająć swój lot i ratując sobie życie. Od tego chwili jego oczy stały się żółte, jak topaz. A moc, którą dostał była mocą powietrza. Ojciec był dumny oczywiście. Z Karola.
Druga moc przyszła niedługo później, już bez udziału Mordimera. Z tego powodu, z półtora roku później, ojciec przestał nazywać Mordimera synem i wszystko się skończyło. Karol był dla niego bardziej wartościowy.
Pomimo tego wszystkiego, nie czuł zazdrości czy zawiści wobec brata, wiedział że to nie jego wina. To, kto jakie moce ma było uwarunkowane losem, nie wyborem. Zresztą, to był jego młodszy brat, którym opiekował się po śmierci matki. Kochał go i nie mógł być na niego zły. Co innego na ojca, który podobno załamał się już cztery raz razy przed trzydziestką, a pozostałe dwie mocy doszły niedługo później. Nienawidził jego fioletowo-ametystowych oczu. Szanował go jako człowieka wtedy, ale nic poza tym. Przez niego stał się tym kim się stał i wylądował w ten jaskini. To, że wysłał teraz brata do pomocy, nie zmieni tego, że Mordimer czuł się przez niego gorszy. Szczególnie, że jak wspomniał Karol, miał teraz w tym swój interes.
– Skończyłem! – powiedział Karol przerywając rozmyślenia o przeszłości i pomógł wstać bratu. Przywiązał mu do pasa sakwę z jego dobrami. – Nie przejmuj się resztą bandytów. Ojciec nie wysłał tylko mnie do Ciebie. Wraz z naszymi ludźmi powinni już dawno zająć się nimi. Pozwól, że wezmę klucz od naszego zalanego laryngologa i pójdziemy do niego. Wiesz, dobrze jak ja, że nie lubi czekać. – spojrzał jeszcze na Mordimera upewniwszy się, że jest cały podszedł do zwłok sadysty leżącego w karykaturalnej pozycji. Po tym jak zrobił dziurę pod jego noga i wymusił taki lot ciała, by ręce nie mogły powstrzymać upadku, kończąc jego żywot w dość groteskowy sposób, z twarzą wbitą w szczelinę w podłodze, jedną nogą w dziurze, a rękami rozłożonymi na bok, jak gdyby próbował machając nimi wyrwać się z objęć losu.
Obok zwłok była druga dziura, większa. Tę zrobił dla siebie, gdy tworzył ścieżkę w skale, by dostać się do pomieszczenia, gdzie byl brat. Mordimer, sam tak czasem przedostawał się do różnych pomieszczeń, nauczył tego brata zanim opuścił dwór.
Spojrzał na brata przy zwłokach bandyty i poczuł się dumny. Jego braciszek rósł szybko i stawał się coraz potężniejszy. Któregoś dnia zastąpi ojca, miał do tego pewność. – Nie mam żadnej ochoty, się z nim spotykać. Ale skoro jest tu osobiście, to niewiele mam do powiedzenia, co? – Nie zdziwiło go, że ojciec bezpośrednio zaingerował. Czasem tak robił, by pokazać swoim ludziom jego moce – strach utrzymywał ich w ryzach i budził respekt. Powód, dla którego chciał się zobaczyć z synem, też pewnie był dosyć prosty, chociaż trochę go to zdziwiło – czyżby nagle chciał go wykończyć?
Ruszyli. Zostawili za sobą szczęśliwca, który miał tę przyjemność spotkać i grozić jednemu z braci z rodu Ciemnowłosych. Nie musieli iść daleko, krzyki oraz błagania pozostałych bandytów były doskonałym drogowskazem gdzie powinni się kierować.
Przeszli ze sto metrów skalnym korytarzem oświetlanym paroma pochodniami. Bandyci nie mieli widać na tyle dużo funduszy, aby dobrze rozświetlić swoją bazę. Dochodząc do niewielkiej salki ujrzeli pierwszych ludzi. Wszyscy nosili skórzane kamizelki z wyszytym na ramieniu godłem ich rodu – ciemnym drzewem z półokrągłą koroną oraz w obiciu lustrzanym w dół, półokręgiem korzeni.
Wchodząc wszyscy się kłaniali, Karolowi. – czy to z rozkazu czy niewiedzy ignorowali Mordimera. Dla nich był zapewne więźniem, czy też zbiegiem, który uciekał od gniewu ich Pana. W gruncie rzeczy aż tak mu to nie przeszkadzało, nie lubił zbytniej uwagi, chociaż wiedział, że jest teraz w centrum uwagi wszystkich.
W samym środku sali pośród czterech zwęglonych, jeszcze dymiących zwłok, stał wyróżniający się mężczyzna w długim płaszczu – ich ojciec. Przesłuchiwanie, jak i wykańczanie ofiar w ten sposób należały do jego ulubionych. Ogień był jego ulubionym żywiołem. Kiedyś mówił, że jego zdaniem wyzwala z ciała duszę człowieka. Jego fioletowe oczy patrzyły beznamiętnie wokół, nie odbijając żadnego światła. Postarzał się bardzo, od kiedy go ostatnio widział. Przybyło mu sporo siwych włosów, nawet jego lekko szpiczasta bródka była już w połowie popielata. Mimo wieku jednak, jego spojrzenie wciąż było pewne, a kto raz spojrzał w jego głębie na zawsze je zapamiętywał. Przed jego spojrzeniem nie można było niczego ukryć.
– Dobrze się spisałeś, synu! – rzekł, a od jego głosu krew napłynęła Mordimerowi do głowy, wspomnienia i wrogość nagle wróciły. Opanował się jednak, walka tu i teraz nie miała sensu – był w gorszej pozycji, to było jasne. Zemsta musiała poczekać.
– Ty! – zwrócił się w stronę Mordimera – Zanim cokolwiek pomyślisz czy powiesz, wiem wszystko. Znam dokładny powód, dla którego tu jesteś. – głos jego dudnił w pomieszczeniu i było słychać jak echo powracało z sąsiednich tuneli – Gdybyś się uwolnił zanim przybyłem, związałbym Cię teraz. Swoją wolność musisz kupić. Zapamiętaj to! Wiem, że odkryłeś coś naprawdę wartościowego, może i nie jesteś godny bycia moim synem, ale wciąż masz swoją użyteczność. – wskazał na porozrzucane trupy i zrobił parę kroków w jego stronę. – Mów! A jeśli okaże się to na tyle wartościowe, każe Cię rozwiązać i może Ci nawet pozwolę później odejść. Jeśli nie, pozostaniesz tu i dołączysz do nich.
– Reszta wyjść! – powiedział do swoich ludzi, patrząc się wciąż beznamiętnie na twarz swojego pierworodnego – Zostawcie nas samych!
Wszyscy wyszli. Zostali sami, Mordimer, Karol i ojciec. Ostatni raz w takim składzie byli, gdy Mordimer opuszczał dwór, lata temu. Długo śniło mu się, że powróci. I tym razem to on będzie górą. Niestety, ten czas też jeszcze nie nadszedł.
Minęło parę sekund beznamiętnej ciszy. Tsss. Pochodnie tylko skwierczały.
– Masz rację. – przerwał ją Mordimer – Znalazłem coś. Coś czego Ty nie mogłeś, pomimo wszystkich swoich mocy. – pokreślił to mocno, wkładając w słowa jak najwięcej ironii i gniewu – Coś, czego nikt wcześniej nie odkrył. Zajęło mi to dobry tydzień, ale jestem pewien tego odkrycia. – ich wzrok się przeciął. Od Lucjana bił nie zmierzalny gniew. Nie tolerował, gdy ktoś próbował się wywyższać nad nim. – I wiedz, że zaiste jest to warte swojej ceny.
– Tam. – wskazał głową na jedną ze ścian pomieszczenia – Za nią wyczułem coś. Kryształ. Nie wiem dokładnie jaki, ale spory. – powiedział, wiedział że nie ma co kłamać. Rozzłościłby tylko ojca. – Większego nie widziałem wcześniej, nawet wśród Twojej kolekcji.
Lucjan spojrzał na Mordimera, jakby go miał zaraz rozszarpać, ale podszedł we wskazane miejsce, zamknął oczy i skupił się na chwilę.
– Taaaak, teraz też to wyczuwam. Masz rację. To nie jest byle co. – machnął ręką w stronę młodszego syna. – Zrób nam przejście!
– Jak rozkazujesz ojcze. – z ukłonem, ale raczej ze strachu niż szacunku Karol odpowiedział i stanął obok niego i przyłożył rękę do nierównej ściany.
Jego szmaragdowe naramienniki i pierścienie rozjaśniły się. Ziemia dookoła niego zadrżała. Rozległ się znów odgłos pękającej skały. Przed ich oczami rozstąpiła się ściana i sufit tworząc idealnie prostokątny korytarz. Na drugim końcu widać było bijące czerwono migoczące światło. Zbliżając się w jego kierunku czuli ogromne ciepło. To co ujrzeli przechodząc przez koniec tunelu zaskoczyło ich w równym stopniu. Przejście utworzone przed chwilą łączyło się z dużą komnatą, wypełnioną w paru miejscach bulgoczącą lawą w sporych jeziorkach. Na jej środku, której częściowo w skale na ścianie był zagnieżdżony nieoszlifowany kamień. Rubin i to duży, wielkości przynajmniej dużej ludzkiej dłoni. Naładowany energią, świecił i spowijał wszystko karmazynowym światłem. Było czuć od niego ogromną Moc. Wszyscy to teraz wyczuli.
Lucjan patrzył się w niego, jakby zahipnotyzowany. Widać było jak walczy z samym sobą o chęć pójścia bezpośrednio po niego, lekceważąc lawę i niebezpieczeństwo. Kryształ go kusił. Walka nie trwałą długo, bez słowa ruszył w jego stronę zostawiając synów z tyłu nie mówiąc nic. Jego szata lekko podnosiła się z jego szybkim krokiem. Wyglądało tak, jakby lekko lewitował.
Mordimer patrzył, jak pokonuje kolejne metry w stronę skarbu, który to on znalazł. Wciąż będąc związanym i tak nie mógł za wiele zrobić, by mu przeszkodzić. Karol stał przy nim. Jako, że nie byli Rubinowi i nie mieli tej mocy, gdyby znaleźli się za blisko lawy i niefortunnie stracili równowagę ich los byłby przypieczętowany. Dla bezpieczeństwa zachowywali dystans i ze względnym spokojem obserwowali.
Im bliżej do kryształu ich ojciec się zbliżał, tym słychać było coraz głośniej, jak lawa zaczyna bulgotać i kipieć. Krok za krokiem, lawa z bąbli strzelała wyżej i dalej. Mordimer pierwszy raz się spotkał z czymś takim. To nie było typowe. Miał złe przeczucia.
Stojąc naprzeciwko kamienia, Lucjan zaczął wyciągać w jego stronę rękę. I nagle ziemia zaczęła się trząść zaskakując i przewracając go. Z sufitu odpadało parę odłamków wpadając do zbiorników lawy, rozbryzgując ją wokół. Zapewne przewidziałby to, ale zaślepiony kamienień opuścił za bardzo swoją gardę i dał się zaskoczyć.
Coś zaczęło bulgotać jeszcze bardziej. I bardziej. Z lawowych jeziorek zaczęły wyjawiać się kształty. Z początku tylko nierówności, potem coraz bardziej wypukłe i większe. I wszystkie cztery, jakby kierowały się w stronę kamienia i osoby stojącej przy niej. Pełne żywego ognia przybierały coraz to bardziej postać bliżej nie określonej masy, większej i szerszej niż człowiek, ale bez wyraźnych kształtów. Znał je. Napotkał się na wzmianki o podobnych stworzenia przeglądając niegdyś księgozbiór ojca.
Żywiołaki Ognia – ożywiona materia stworzona siłą magii ognia, archaiczne i potężne stworzenia. Stworzone z magii, nieśmiertelne. Swoim dotykiem topiły skałę i metale, ich skóra pokryta była kipiącą roztopioną skała, z każdym krokiem część z niej spływała i rozlewała się, będąc zastąpioną nową. Legendy mówili o tych stworach, że powstawały, gdy odpowiednio duży kryształ sam, nieoszlifowany za bardzo się naładował i uwalniał nadmiar mocy. Naturalni strażnicy bezcennych skarbów, jeśli można to tak było nazwać.
– Mój, On jest mój! – zaczął wrzeszczeć w szaleństwie Lucjan w ich stronę. – Nie powstrzymacie mnie, nie pokonacie mnie!
– Ojcze! – odezwał się Karol w trosce o ojca i zrobił krok w jego stronę.
– Zejdź mi z oczu synu, – ten kryształ – jest mój, i tylko mój! Nie ukradniesz mi go! – coraz większa furia i szaleństwo zaczęła ogarniać starszego mężczyznę. Zrucił swój płaszcz, ukazując kurtkę z wyszytymi wokół kamieniami we wszystkich sześciu kolorach. Wyciągnął rękę w kierunku młodszego syna i odepchnął go na ścianę. To było tak nagle, że aż Mordimer był zaskoczony. Siła była na tyle duża, że pomimo że sam był Topazowy, Karolowi nie udało się wyhamować i odbił się od ściany tracąc przytomność. – różnica w mocy była widoczna. Ojciec dysponował diamentem i był Diamentowy, a kamień ten potrafił wzmacniać każdą moc dziesięciokrotnie.
Mordimer działając pod nagłym impulsem tego, że jego bratu coś może się stało, skupił moc z kamienia, którą wcześniej wchłonął, gdy był przesłuchiwany. Dzięki temu, że zawczasu połknął malutki okruch rubinu, mógł przy jego pomocy skupić moc bezpośrednio w punkcie na sznurze przepalając go i uwalniając się. Mocy starczało mu tylko na tyle i na nic więcej. Musiał być pewny, że użyje jej w idealnej chwili. A ta nadeszła teraz. Fragment rubinu się wyczerpał. Zostały mu już tylko jego szmaragdy.
Na tym polegał druga strona korzystania z krystoalchemii. Gdy było się krzyształowym, można było korzystać zewnętrznie tylko z mocy kryształów, na które się załamało. Można było korzystać dowolnie z wszelkich fragmentów, które były w niewielkiej odległości od osoby. Najlepiej gdy dotykały bezpośrednio skóry, ale nie było to wymagane. Ale istniała też druga możliwość. Wszystkie kryształy, które znajdowały się wewnątrz organizmu osoby, czy to pod skóra, czy w żołądku czy też jako kolczyk przechodzący przez dowolną tkankę, mogły zostać użyte i moc z nich mogła zostać przyzwana na żądanie krzyształowca. Nie z takiej samej skali i nie wystarczały na tak długo, jak w pierwszym przypadku, ale czasem to decydowało o życiu i śmierci. Potrafiło zaskoczyć przeciwnika, ponieważ nie były wyczuwalne z zewnątrz i nie można było ich wysondować w żaden sposób.
W międzyczasie Lucjan był tak skupiony na swoich nowych przeciwnikach, że nie zwracał już żadnej uwagi na swoich synach. Wyrywał ze ścian i podłóg fragmenty skał i manipulując nimi, rozjaśniając Szmaragdy tworzył tarcze. Te wzmacniane jego magią, by wytrzymały ciosy bestii. Do tego korzystając z Szafirów, stworzył coś na kształt wodnego bicia, którym smagał bestie. Z każdym ciosem odcinał fragmenty z ich cielska, a z pomocą tarczy bronił się przed ich piekielnie gorącymi uderzeniami. Walka go całkowicie pochłaniała. Widać było, że jest w swoim żywiole. Wykorzystywał tylko dwa rodzaje kamieni, nawet nie używał diamentu do wzmocnienia, a pomimo tego widać było jego potęgę i przewagę. Strach było zmierzyć się z nim, gdyby rozjarzył i używał całego arsenału.
Zwracając niewielką uwagę, teraz już wolny Mordimer, podszedł do brata i sprawdził czy w ataku gniewu, ojciec nie wyrządził mu znacznej krzywdy. Wszystko na szczęście było dobrze. Teraz liczyło się tylko to, aby go wyciągnął, zanim bestie zwrócą na nich też uwagę albo ojciec nie zrobi czegoś głupiego. Rubin po drugiej stronie nie był wart życia jego brata, pomimo że wartość jego była równie bezcenna i pewnie wielu ludzi, by się z nim nie zgodziło. Zresztą nie chciał teraz wchodzić w drogę rozkręconemu i rozpalonemu w ogniu walki rodzicielowi.
Odciągając brata przez tunel, słyszał śmiech swojego ojca, gdy ten wciąż walczył. Spojrzał się przez otwór w stronę komnaty, którą właśnie opuścił. Niewielka część jego umysłu chciała, by zamknął ojca w tej sali, zamykając tunel w taki sam sposób, w jaki Karol go otworzył. Ale to nie miało sensu. I tak by udało mu się wyjść. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Zresztą, to był jego krew, jeśli miałby się przyczynić do jego śmierci, musiał to zrobić osobiście. A na to był zbyt słaby. Na razie.
Zostawił brata w komnacie, w której spotkał ojca. Reszta ludzi przybiegła zaniepokojona odgłosami walki i głośnego śmiechu ich Pana. Nie chciał walczyć z nimi. To byli porządni ludzie, wykonywali tylko rozkazy. Nim zdążyli zareagować, rozbudził swoje szmaragdy i zamknął za sobą przejście, udając się w stronę pokoju, gdzie wciąż leżał jego szczęśliwy ostatni katowski przyjaciel. Karol był już w dobrych rękach. Zajmą się i opatrzą. Był szczęśliwy, że Karolowi nic się nie stało, poza nim i siostrą nie miał nikogo, kogo mógł nazwać bliską rodziną. Mógł teraz skupić się tylko na sobie. Gdy ojciec skończy się bawić, zapomni że sam go zranił i zajmie się nowym nabytkiem. Chociaż pewnie nie zapomni o Mordimerze.
Tunel, którym przybył jego brat był wąski, ale wystarczający dla mniej szczupłego Mordimera. Po drodze schodząc, założył resztę swojej szmaragdowej biżuterii oraz broń. Dwa krótkie sztylety i naramienną kuszę, z którą nie rozstawał się prawie nigdy. Czuł się już znacznie lepiej.
Ściany wciąż drżały i raz na jakiś czas coś się od nich odrywało. Ojciec nie skończył jeszcze swojej bitwy. Ale skończy i to niedługo, był tego pewien. Przeciskając się tunelem doszedł do wyjścia, nie chciał być blisko, gdy to się stanie. Światło dziennie oślepiło go. Chwilę zajęło nim zaadoptował swój wzrok. Odwrócił się po raz ostatni w stronę góry, z której właśnie wyszedł i powiedział na głos:
– Znów wygrałeś ojcze, ale przyjdzie taki dzień, że się rozliczymy. Jestem tego pewien.
Po czym ruszył biegiem przed siebie, ku poszukiwaniu nowych przygód i nowych skarbów. Jak najdalej od tego szaleństwa.