Przychodzą pierwsze światła jutrzenki rozlewające się po mlecznej mgle, za nimi zapach młodego buku, słodkich liści jałowca, niedawno rozrabianej zaprawy murarskiej. I krwi. Tak silny i intensywny, całe podwórze nim przesiąkło, jakby na drzewa i mury wylano wiadra zebrane po zarżniętych jagniętach.
Wyciągam z kieszeni płaszcza garść wysuszonych goździków, odór nieco ustaje. Nie znoszę krwi. Wchodzę na klatkę schodową, na której roi się od gapiów, mury wręcz drżą od ich podnieconych głosów. Widzą mnie, rozmowy ustają. Przynajmniej pozornie. Ludzie.
– Nie spieszyło mu się – słyszę głos mężczyzny, sądząc po tonie i stanie jego strun głosowych osiemdziesięcioletniego.
– Ciszej bądź – syczy jakaś kobieta.
– Co za tragedia – mówi ktoś inny.
– Nie znoszę ich, wracam do domu.
– Ciekawe co ma pod tą chustą. Jak myślisz?
– Niebiosa…
Ignorowanie głosów mam już we krwi. Ludzie ledwo poruszają ustami, sądząc, że potrafią być dyskretni, a w rzeczywistości są głośniejsi od jesiennego liścia, spadającego z drzewa. Wpatrują się we mnie, gdy wchodzę po schodach, lecz mimowolnie tworzą szpaler, czy to z szacunku, czy obawy. Wszystko jedno. Ważne, że trzymają się z dala.
Na trzecim piętrze zapach rozsadza zmysły. Metaliczne igły wbijają się w mój umysł i kręcą nim wedle swego uznania, lecz widok strzaskanych drzwi mieszkania przywraca mnie do porządku. Odwracam się, mam dość głosów. Zebrany za moimi plecami tłum prawie natychmiast pierzcha do swoich kwater. Nareszcie cisza.
Wchodzę do środka. Na sofie siedzi kobieta, może trzydziestoletnia, ma zwichrzone blond włosy, błękitne, przekrwione oczy i pucołowate silnie zarumienione policzki. Mokre od słonych łez. Kolejny zapach.
Przy oknie stoi masywnie zbudowany mężczyzna z długim blond warkoczem i gęstą brodą. Dostrzega mnie jako pierwszy, wychodzi naprzeciw, wyciąga rękę. Interesujący zwyczaj. Szybko orientuje się w swojej pomyłce, przeprasza, siada obok żony, obejmuje ją ramieniem
– To się stało mniej więcej około drugiej godziny po północy – zaczyna opowiadać mężczyzna. Głos ma zachrypnięty, ale pewny, rzeczowy. Dobrze, zaoszczędzę czas.
– Najpierw było to dziwne skrobanie w szyby, a potem coś huknęło w pokoju Vlady. Krzyczała, próbowaliśmy dostać się do środka, ale drzwi były jak z kamienia. Dopiero, gdy wszystko ustało…udało się wejść. Zobaczyliśmy…
Traci głos, wskazuje na drugie pomieszczenie. Kobieta trzęsie się w jego ramionach, więc zostawiam ich samych.
Pokój dziewczynki wygląda, jakby przeszedł kataklizm. Meble są roztrzaskane, ubrania podarte, rozrzucone po wszystkich kątach, okno wybite, pierze z pościeli wysłały całą podłogę. A na ścianach krew, mnóstwo krwi, wielkie plamy, charakterystyczne ślady pazurów, wgłębienia po kłach, karmazynowe odciski łap nawet na suficie, jakby twórca swoistego wystroju nie podlegał siłom ziemskim. Widzę wyschnięte kwiaty, naszyjnik z brązu i korali, zakrwawiony wianek oraz białą chustę, rozdartą trzema cienkimi szponami. Widzę wszystko i nic. Nigdzie nie ma śladów ciał, choćby naderwanego naskórka. Tylko krew.
– Czy to był… – odzywa się matka dziewczynki, stając w drzwiach. Oczy ma zamknięte. – Czy to była jedna z tych… Bestii?
Nie odpowiadam, nawet na nią nie patrzę, mam zawroty głowy. Po chwili ciszy kobietę ponownie dopadają drgawki.
– Znajdziesz ją, prawda? – pyta mężczyzna, odsuwając łkającą żonę na bok. – Ocalisz?
Tak, człowieku, znajdę ją, myślę, lecz nie zamierzam nic mówić. Ludzie nie lubią brzmienia głosów takich, jak mój. Patrzę na mężczyznę, w jego oczy, zielone, leśne, pełne strachu i nadziei. Odwraca spojrzenie, a ja wiem, że nie znalazł oczekiwanej odpowiedzi, tylko kolejne lęki, wydobywające się spod czarnej maski.
***
Dopiero gdy słońce wychodzi w swej pełnej krasie zza horyzontu, z domów wychylają się pierwsze głowy przygotowane do pracy. Ludzie boją się mroku nocy oraz mgieł poranka. Podnoszą kraty, zdejmują łańcuchy, sklepy stają otworem. Nie wiedzą, lecz przeczuwają, co się stało nocą, widać to po ich nerwowych spojrzeniach, rozszerzonych źrenicach, przekrwionych białkach. Wielu nie mogło spać spokojnie. Patrząc na mnie, utwierdzają się w swoim przekonaniu, chylą głowy, chowają za zasłonę z drzwi i okien, tulą do siebie ziewające jeszcze dzieci. Krąży jedna myśl. Kolejne zaginęło.
Wdycham chłodne orzeźwiające powietrze, od czasu do czasu muskając osłoniętymi czarnymi rękawicami dłońmi potężne konary drzew, ciągnące się wzdłuż ścian budynków niczym siatka korowych żył przeszywająca kamienne ciało.
Nagle do moich nozdrzy dociera inny zapach, ostry, intensywny, jak sfermentowane winogrona. Podążam za nim między nielicznymi zamieszkanymi domami, okna wszystkich są zasłonięte, jakby miało to ochronić mieszkańców przed widokiem wdzierających się pnączy drzew i krzewów. Mijam kolejny zakręt, za którym docieram do źródła zapachu. Nastoletni chłopak w obdartej bluzie i wełnianej czapce z warkoczami maluje coś czerwoną farbą na konarze grubego drzewa, wychodzącego na główną ulicę. Przyglądam mu się uważniej i rozpoznaję napis w ludzkim języku. PRECZ Z BESTIAMI.
Litery są koślawe i niedbałe, nawet ja nie spartaczyłbym tak prostej roboty, choć nauka pisma ludzi zajęła mi lata. Obok napisu namalowany jest krzyż, jeden z umierających symboli, których trzymają się zwolennicy antyków. Nie wiem do jakich bestii pije chłopak, nie obchodzi mnie to. Jego zbrodnia jest jasna.
Młodzieniec odwraca się, dostrzega mnie, blednie. Zaczyna uciekać, lecz na próżno.
W jednym momencie z gęstwiny drzew wystrzeliwują gałęzie, wiją się, otaczają chłopaka, odcinając mu drogę ucieczki. Pnącza zmieniają się w ręce zakończone długimi na pięć cali szponami, liście zbijają w ciasną warstwę tworząc ciała, kora rozkłada się, wiotczeje niczym tkanina i opada na ramiona zmaterializowanych istot osłaniając je czarnym płaszczem. Przybyli Łowcy.
Jeden z nich chwyta szarpiącego się chłopaka za ramię, unosi go z łatwością, jak cienką gałązkę i znika z powrotem w gęstwinie. Drugi spogląda na mnie wyczekująco.
– Ciężki poranek? – pyta w końcu. Nie ma ust, ani języka, jego głos słyszę w swoim umyśle, brzmi jak połączenie skrzypienia gałęzi z szumem liści. Wszyscy mamy takie głosy.
– Bywały gorsze – odpowiadam.
– Dzieciak?
Kiwam potwierdzając.
– Lepiej się pospiesz, są coraz gorsze – mówi, potrząsa głową – jest wyraźnie rozbawiony, pozdrawia mnie skinieniem i odchodzi za swoim towarzyszem.
Ruszam w dalszą drogę, w kierunku murów i bram, oddzielających miasto od Puszczy, choć sam już nie dostrzegam gdzie jest granica. Jeszcze przed rokiem drzewa sięgały zaledwie zewnętrznych murów, lecz teraz wdarły się nawet do dalszych rejonów miasta, zapuszczając korzenie głęboko pod ziemią i wbijając je w podstawy ludzkich domów, niejednokrotnie burząc fundamenty. Od tego czasu ludzie zaczęli agresywniej na nas patrzeć, obwiniając nas o całe zło, które ich spotkało. Później dopiero zrozumieli swoje błędy i błagali nas o wybaczenie. Nikt nie chce narażać się boskim posłańcom. Zwłaszcza w obliczu Bestii.
***
Za miastem króluje wielowiekowa puszcza, której bram ludzie unikają jak przed laty zakazanego ognia. Drzewa są znacznie większe i potężniejsze od tych, które powoli wyrastają w mieście, rosną gęsto, tworząc mroczny dach, nie wpuszczający między pnie światła, ani powietrza. Puszcza żyje swoim własnym cyklem, na który nawet my, Pierwsi, nie mamy wpływu.
Na skraju lasu, na niewielkiej polance między murami miasta a drzewami zebrał się mały tłum, pod wodzą, stojącego na rzeźbionym głazie kaznodziei w zgrzebnej szacie, przepasanej konopnym sznurem. Stopy ma bose, głowę łysą, twarz obrośniętą gęstą, białą jak brzoza brodą. Starzec zachował za to donośny głos.
– Nie wierzcie fałszywym prorokom! – krzyczy, płosząc najodważniejsze z pozostałych dotąd ptaków na drzewach. – Nie wierzcie tym, którzy mówią, że nadszedł czas kary i zemsty! Powiadam wam, ta ziemia jest naszą nagrodą, bowiem czy potępienie mogłoby być takie dostojne? Czy mogłoby zawierać tyle darów?
– A co z Bestiami? – pada pytanie.
– Bestie są karą dla tych, którym zabrakło wiary w Prawdziwych Bogów. – Starzec wyraźnie jest przygotowany na to pytanie. – Czy zaginął jakikolwiek syn czy córka wyznawcy naszej Wiary? Czy dopadły ich te monstra, które zrodziło ludzkie wyparcie się? Nie! Nas, Wiernych, chronią nasze modły, odwaga, praca! A przede wszystkim – kieruje wzrok w moim kierunku, gdy akurat miałem nadzieję przemknąć niezauważony – chronią nas Wysłannicy Jedynych Bogów, nasi obrońcy i nauczyciele, ci, przed którymi nawet Bestie chowają się, w swoich czarnych norach!
Tłum odwraca się w moim kierunku i wszyscy, jak jeden mąż, padają na twarze, przyciskając nosy do trawy i trwają w tej służalczej pozie. Obiecuję sobie zapamiętać twarz starca i policzyć się z nim. Nie znoszę zwracać uwagi.
***
Gdy można dotknąć zmysłów, płynących głęboko w konarach drzew, między szczelinami, których nie dostrzegają ludzie, widać istotę zmian, jakich potrzebuje świat. Pory roku. Deszcze i susze. Stopniowy rozwój. Myślę, że natura chciała wyjść naprzeciw ludzkiej ingerencji w owe zmiany. Nie zdążyła. Pozostała jej zemsta.
Poszukiwania nie trwają długo. Mija ledwo południe, gdy docieram do serca puszczy, kierując się obrzydliwymi śladami krwi, zapachem strachu i obrazami, przesyłanymi przez moich niemych przewodników.
Dziewczynka siedzi na gałęzi rozłożystego dębu, niczym drapieżny ptak, żując żylaste, surowe mięso. Pod drzewem leży oderwana od korpusu głowa sarny.
Dziecko ma brudne, skołtunione czarne włosy, chudą twarz poprzecinaną brunatnymi pręgami, oczy jak krople nocy. Ma na sobie jedynie nocną koszulę, rozdartą i poplamioną krwią. Przełyka kolejny kęs, patrząc na mnie ciekawskim, acz nieufnym wzrokiem.
– Zejdź, dziecko – mówię, kierując głos do jej umysłu. Dziewczynka syczy na mnie, lecz jest posłuszna. Musi być. Zeskakuje z gałęzi miękko jak kot.
– Zostaw to.
Odrzuca resztki sarny i beka głośno. Ociera twarz z krwi, spływającej leniwie po jej brodzie.
– Pokaż mi ręce. Bliżej.
Wyciąga z wahaniem dłonie, a ja dokładnie oglądam wydłużone paznokcie, przekształcone
w twarde, grube szpony. Z ulgą nie dostrzegam żadnej infekcji.
– Kim jesteś? – pyta ciekawsko, głosem nieco zbyt skrzekliwym, jak na jej wiek.
– Radzę ci się powstrzymywać na przyszłość – tłumaczę, ignorując pytanie. – Za mało zżarłaś nocą? Smarkacze ci nie wystarczą?
Dziewczynka patrzy błędnym wzrokiem, jakby próbowała zrozumieć sens moich słów, jednak po chwili odpowiada z rozbrajającą szczerością:
– Nie lubiłam ich.
– Czy jeśli nie lubię dziewięćdziesięciu procent przedstawicieli homo znaczy to, że mają skończyć rozszarpani przeze mnie?
Dziecko zastanawia się przez chwilę, po czym wzrusza ramionami. Kręcę zakapturzoną głową.
– Nie znalazłam żadnych Bestii – stwierdza dziewczynka. – A szukałam dokładnie. Czy ty jesteś Bestią?
Bawi mnie to pytanie, gdyż rozważam je każdego dnia, w niemalże każdej chwili życia. Nie, nie jestem. Jestem tylko taką samą ofiarą, jak ty dziecko. Nazwaną jedną z Pierwszych, podczas gdy jestem zaledwie ludzkim tworem. Odpowiadam jej krótko:
– Nie jestem.
Dziewczynka drapie się po głowie.
– Czy ja nią jestem?
– Nie.
– Szkoda. – Robi minę, jakby naprawdę było jej szkoda. – Mogłabym być.
– Wszystko jeszcze przed tobą – mówię, znając niepewny los dziecka. Jeśli zostałaby w lesie, z pewnością zmieniłaby się w coś dzikiego, ogarniętego nienawiścią.
Zdejmuję rękawicę, a ona bez wahania chwyta mnie za dłoń. Nie dziwią jej brunatne zgrubienia, przypominające korę i powykrzywiane szpony zamiast paznokci. Odsuwam chustę, zasłaniającą twarz. Twarz wyzbytą ludzkiego wyrazu, martwą i szarą, pozbawioną warg i brwi, twarz, w której skóra zamieniła miejsce z kośćmi.
Dziewczynka nie ucieka, uśmiecha się, rozumiejąc co ją dotyka. W naturze bowiem musi istnieć równowaga. Jeśli znikają jedne zmiany, przychodzą nowe. Ludzie nie mają na to wpływu.
Chwytam ją mocno i dotykam dębu, pod którym dziecko dopadło swoją ofiarę. Drzewo otwiera przed nami swoje wrota.
***
Starszy przywołuje mnie ledwie zauważalnym gestem. Podchodzę do niego i choć nie widzę jego twarzy, wiem, że się uśmiecha. Wskazuje na gromadę zebraną w kręgu wokół jednego z naszych nauczycieli, prowadzącego wykład z historii.
– Szybko się uczy.
Kiwam głową. Dziewczynka, którą wirus opanował przed trzema miesiącami straciła już niemalże całą ludzką fizjonomię, jednakże zmiany, jakie w niej zaszły przystosowała wyjątkowo dobrze. Rodzice więcej jej nie zobaczyli. Postaraliśmy się, by nawet o niej nie pamiętali.
– Badania? – pytam.
– Perfekcyjne. Jeszcze kilka tygodni i zdecydujemy co z nią zrobić.
Starszy spogląda na mnie z nieodgadnionym spojrzeniem.
– Ten chłopak, którego przyprowadziłeś ostatnio… Przykro mi.
Nie jest mu przykro. Mnie też nie. Wirus rozwija się od dekad, drastycznie przerzedzając liczbę pozostałych przy życiu istot ludzkich. Dopada silnych i słabych, bez jakiejkolwiek reguły. Jedni przeżyją, inni nie. Naturalna kolej rzeczy.
Nauczyciel kończy wykład, grupa rozchodzi się w miłym dla ucha gwarze podnieconych szeptów. Obserwuję je. Dzieci są na różnym poziomie infekcji. Wkrótce stracą wszystko to, co czyniło je ludzkimi. Za kilka lat, gdy dorosną, zostaną uznane za kolejnych posłańców bogów. Świat będzie wierzył w to, co mu podsuniemy, byle tylko nie dopuścić do siebie winy. Pytam siebie w co ja wierzę. Nie wiem.
Myślę, że żadna choroba, nie sprawiłaby, że lasy ogarnęła furia. Zbyt wiele w niej ukierunkowanego działania, konsekwencji, dziwnego planu, którego nie widać przy pierwszym zderzeniu. Przemyślanego. Ludzkiego. Lub innego, większego.