- Opowiadanie: poskart - Miecznik (cz.I)

Miecznik (cz.I)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Miecznik (cz.I)

Czworo ubranych na miejską modę szło starym, niepatrolowanym przez gwardię książąt Wygórza traktem. Biegnący raczej daleko od głównej drogi gościniec pozostawiał wiele do życzenia. Kamienie były wyraźnie obluzowane a miejscami zastąpione przez wdzierającą się z powrotem na te tereny roślinność. Jeśli zaś o roślinność idzie to była tu całkowicie nieregularna, toteż zwalone pniaki przecinały drogę od czasu do czasu a gałęzie zwieszające się nad drogą i skutecznie utrudniające konną jazdę można tu było uznać za normalne. Poza tymi licznymi minusami trakt miał jedną zaletę. Nie sięgało doń żadne prawo… za wyjątkiem może popularnego prawa silniejszego. Zaleta ta – tutaj, na wygórskiej ziemi okazywała się tak skutecznie rekompensować inne braki że taborami całymi ściągała na gościniec – zwany przez tubylców zbójczym czy też nożalniczym, od noży które można tam było znaleźć we własnych plecach – ciżba istot każdej maści, które z tych czy innych powodów nie miały ochoty na bliższy kontakt z żelazną pięścią wygórskiej sprawiedliwości… Zwłaszcza że Wygórze nie posiadało nadrzędnego aparatu porządkowego. Nie miało również opłacanej z kiesy rad miejskich straży milicyjnej. Zamiast tego, sprawiedliwości strzec mieli książęta, pomiędzy których podzielony był kraj. Każdy z książąt opłacał więc swoich „gwardzistów”, którzy utrzymywali porządek na terytoriach przynoszących bezpośredni zysk księciu… i ani na łokieć dalej. Czwórka podróżnych doskonale zdawała sobie sprawę z nieudolności funkcjonowania takiego systemu.

-No to pokazalimy ważniakom z Latarni, co Wiklef? – mężczyzna zwany Wiklefem roześmiał się serdecznie i poklepał pobrzękującą torbę którą niósł.

-Wygórzaki się nie połapały… nic się nie znają na złodziejstwie.

-Ano… Ni cholery, można by im łóżko na którym śpią razem z nimi w nocy na wóz załadować a i tak by nie zauważyli póki by im deszcz z nieba na mordy nie spadł…

-Przesada to letka Antek… Mogliśmy zginąć tym razem. – mężczyzna rozmasował szyję jakby czują na niej zaciskającą się pętle – Ochroniarz tego Sangryty to największe bydle jakie widziałem… Ludzie tacy wielcy nie rosną…

-Bo jego matka pewnie puściła się z trollem Wiklef!

-Nie mówmy źle o zmarłych…

-Taa… zaszlachtowali go jak prosiaka, co? – Wiklef spuścił wzrok i pokręcił głową jakby niedowierzając obrazom we własnej głowie.

-Jak prosiaka – powtórzył słowa przyjaciela wpatrując się w plecy idącej przed nimi dwójki

-A tak w ogóle… ufasz naszym nowym towarzyszom podróży? –zapytał Antek ściszając głos. Wiklef niby niedbale rzucił wzrokiem na łysego mężczyznę w zielonej mieszczańskiej hoppelandzie i towarzyszącą mu śliczną młodą dziewczynę o burzy rudych włosów.

-To pierwszy… kupiec… tak się przedstawił, prawda? Więc to pierwszy kupiec jakiego widzę który podróżuje tylko z córką…

-Nie sądzę… – szepnął Antek uśmiechając się krzywo.

-Hmmm…?

-Nie sądzę by była jego córką… Widziałeś kiedyś by kto tak swej córki dotykał? –Wiklef parsknął śmiechem i odparł szeptem – Widziałem… ścięliśmy skurwysyna jak tylko…

Nie zdążył dokończyć myśli bo na jednym z pniaków leżących w poprzek drogi pojawił się brudny mężczyzna w skórzanej kurcie nabitej ćwiekami. Przy pasie miał topór.

-Stać psie kurwy! – wrzasnął zapluwając kaftan a na drodze znalazło się jeszcze pięciu podobnych mu ludzi. Wiklef był na tyle doświadczonym złodziejem, że gdy tylko zauważył jeszcze dwóch z kuszami kryjących się w krzakach, zrzucił torbę z ramienia i uniósł ręce w górę. Antek bez zawahania poszedł w ślady mentora.

Zbójecki obdartus wrzeszczał bzdury wymachując toporem w powietrzu podczas gdy jego ludzie rozpoczęli przeszukiwanie czworga podróżnych.

-Gdyby coś poszło nie tak…– powiedział łysy kupiec gdy rozbójnicy zaczęli się zbliżać – Idź do Giedysztora…

Dziewczyna skinęła głową i stała bez ruchu. Brudne łapska najwyższego ze zbójów zaczęły ją dokładnie, kawałek po kawałeczku, przeszukiwać. Nawet się nie poruszyła, patrzyła tylko tymi zielonymi oczyma na swojego łysego towarzysza. Ten rozłożył ręce i odezwał się błagalnym tonem do rabusi. W pewnym sensie, przypominało to tani, wiejski teatrzyk.

-Panowie… proszę! Oddam złoto bez oporu, tylko zostawcie nas w spokoju.

Najmłodszy z bandy – pryszczaty wyrostek, który nie miał jeszcze nawet zarostu – uderzył go głowicą pordzewiałego miecza, zrabowanego zapewne na jakimś handlarzu starociami, w brzuch.

-Weśmiema co siem nam będzie podobać! Takie nasze prawo! – wrzasnął młody z dumą podpierając się pod boki.

-Oooo! Jak się nam szczeniak rozbuchał, widzisz Will? – zarechotał jeden ze stojących przy kłodzie.

-dajże spokój Edek, dzieciak musi się wyszaleć… – powiedział barczysty, długowłosy zbój niewątpliwie najspokojniejszy w grupie. Miał czarną różę wytatuowaną wprawnie na policzku.

-Nie jestem dzieckiem! – wydarł się przechodzącym mutację głosem chłopak purpurowiejąc ze złości. Chcąc chyba potwierdzić swą męskość, uderzył pochylonego kupca w kark i zaczął wyrywać przypiętą do pasa torbę. Okradany złapał go niepostrzeżenie za dłoń drugą manipulując za plecami i krzywiąc w niezwykle dziwnych drgawkach jak pijaczyna w delirycznym transie.

-Proszę… – powiedział podnosząc na niego wzrok – oddam złoto chłopcze… -młodzik nie wytrzymał

-Jestem mężczyzną! – wykrzyczał łysemu w twarz i zamachnął się na odlew. Dłoń niedoszłej ofiary błyskawicznie znalazła się na nadgarstku niedoszłego kata i szybkim skrętem rzuciła pryszczatego bandytę na ziemię. Mężczyzna w kupieckiej szacie kopnął w krocze draba, który obszukiwał jego towarzyszkę posyłając go na kolana i uchylił się o włos przed ciosem topora kolejnego zbója. Nikt nie zauważył jak nóż znalazł się w dłoni łysego mieszczanina, lecz po chwili bandyta wypuścił topór i padł na mech rozlewając wszędzie krew z rozerżniętego gardła.

-Kurwa! – rabuś z różą na policzku sięgnął po miecz i krzyknął w stronę drzew – Zastrzel skurwiela!

Zamek kuszy szczęknął cicho i łysy kupiec padł na kolana z bełtem wystającym z torsu. Zieleń hoppelandy powoli nasiąkała brudną czerwienią. Przerażona dziewczyna sięgnęła do kaletki zaciskając palce na ostrzu noża, lecz nagle przerwał jej głos kupca.

-Stój… nic nie rób… choćby nie wiem co… – wystękał a dziewczyna posłusznie wysunęła dłoń z torebki. Młody rozbójnik wstał trzymając się za nadgarstek. Spojrzał jeszcze raz w wygasające oczy łysego i splunąwszy mu w twarz, zanim ktokolwiek jeszcze zdążył coś powiedzieć przebił mężczyznę mieczem.

-Nieźle jak na młodego mężczyznę? – zapytał truchła ironicznie. Reszta bandytów zaczęła się śmiać. Ten z różą wytatuowaną na gębie podszedł do dziewczyny bujając się z jednej nogi na drugą.

-I po co parchu mały się znęcasz nad tym ciałem? – warknął z zaniepokojeniem w głosie do wyrostka. Odetchnął w końcu dokładniej przypatrując się ciału i wrócił do dziewczyny. Podczas gdy jedna ręka leżała na rękojeści spoczywającego w pochwie miecza, druga błądziła po ciele drżącej po śmierci towarzysza kobiety. W końcu złapał ją za podbródek i rozchylił wargi brudnym palcem. Dziewczyna nie poruszyła się nawet na milimetr.

-To co młody… – rzucił ospale swoim zachrypniętym, ostrym głosem do Pryszczatego wymiotującego tuż przy zwłokach kupca. Gdy chłopak powstrzymał na chwilę torsję, dokończył – Pierwszego trupa masz już za sobą, teraz se trochę zadymasz. –stwierdził wwiercając zimy wzrok w oczy kobiety. Wyrostek uśmiechnął się niewyraźnie. Dziewczyna znów powoli wsunęła dłoń do kaletki. Nie zdążyła jednak nic zrobić bo uderzenie głowicy w tył głowy pozbawiło ją przytomności. Drab który ja ogłuszył zabrał się od razu za podciąganie sukni nieprzytomnej kobiecie. Przerwał mu głos tego z tatuażem.

-Ale najpierw zabijcie tych dwóch.

Antek i Wiklef odruchowo wyciągnęli broń. Walczyli niecałą minutę.

 

***

 

Mężczyzna w czerni jechał na swojej gniadej klaczy. Gościniec sprawiał wrażenie bezpiecznego. Wrażenie jednak zbyt często bywało mylne – pomyślał podróżnik i ze świstem wciągnął chłodne powietrze w płuca. Pierwsze podmuchy jesiennego wiatru przeszyły go chłodem. Mechanicznie okrył się wełnianym płaszczem. Jechał już od trzech dni nie zatrzymując się w żadnej wiosce. Spieszył się. Tydzień temu przyjaciel nadał mu zlecenie. Jakiś książę z Wygórza potrzebował pomocy. Ochrony – skoro wezwano właśnie jego. Jeśli ktoś zwraca się o pomoc do mistrza mieczy to musi mieć duże kłopoty… Z zamyślenia wyrwał mężczyznę niewieści krzyk. I szczęk żelaza. Spojrzał w niebo. Zanosiło się na deszcz.

-Zła wróżba… – szepnął do siebie mistrz miecza i poprawiwszy uchwyt na wodzach dodał – dla tego kto w nie wierzy. – Po chwili galopował już w kierunku odgłosów walki. Ośmiu mężczyzn, jedna kobieta, cztery trupy – błyskawicznie kalibrował jego analityczny umysł. Sytuacja wydawała się zwyczajna… przynajmniej dla nieuczęszczanych gościńców barbarzyńskiej północy kontynentu. Mężczyzna wjechał na powstałą przy trakcie polanę dalej lustrując teren.

-Czego tu? – warknął jeden z tamtych ściskając topór. Mistrz mieczy nie odpowiedział. –Trzy trupy były ubrane trochę lepiej od stojących. Tak jak kobieta. Pewnie mieszczanie.. może kupcy – myślał świdrując małymi oczyma teren. Ci stojący wyglądali jak typy spod ciemnej gwiazdy: obdarci, zakrwawieni z obnażoną bronią w brudnych łapach i spojrzeniem chorym od chciwości. Zjadał takich na śniadanie.

-Okradliście ją… – stwierdził fakt raczej niż zapytał wędrowiec w czerni wskazując ruchem głowy kobietę.

-A chuj Ci do tego – żachnął się największy. W ręku dzierżył siekierę i przeszukiwał właśnie trupa w zielonej sukmanie.

-Spierdalaj pókim dobry kmiotku! – warknął ten z toporem, najwidoczniej przywódca bandy. Mistrz mieczy spokojnie podjechał do kobiety nie patrząc nawet na bandytów. Wydawała się roztrzęsiona w podartej sukni i z drżącymi wargami. Mistrz nie mógł wychwycić czy już zdążyli się do niej dobrać czy też próbowała walczyć i nie zdążyli tego jeszcze zrobić. Choć właściwie nie miało to dla niego najmniejszego znaczenia. Pobieżna analiza stała się już zwyczajnym odruchem jak zasłanianie twarzy przy kichnięciu.

-Odejdź od niej! – krzyknął piskliwie szczupły chłopak z przerdzewiałym mieczem – Zjeżdżaj łachudro albo złaź z konia i walcz! – Mistrz mieczy uśmiechnął się do siebie. Gówniarz mógł mieć najwyżej szesnaście lat i najwidoczniej wiązał swoje nadzieje na utratę dziewictwa z pobitą kobietą. Musiał być w bandzie od niedawna, ktoś z dłuższym stażem zaatakowałby bez ostrzeżenia, wprost na plecy… jeśli nie wyczułby kim jest wędrowiec. Zsiadł z konia i zrzucił czarny, wełniany płaszcz odsłaniając obcisła kurtę i koszulę. I pasy z różnej długości i kształtu ostrzami. Z grupy wyszedł barczysty, długowłosy zbój. Mistrz mieczy od razu zauważył błysk inteligencji w jego oczach. No… z pewnością większy błysk niż u reszty szajki. Mężczyzna poprawił skórzaną opaskę, która trzymała jego kasztanowe włosy z dala od oczu i potarł wytatuowaną na policzku czarną różę. Lekkie drganie powieki zdradzało jego zdenerwowanie. Krak zaczął się nawet zastanawiać czy rozbójnik go nie rozpoznał. Po chwili doszedł do wniosku, że chyba jednak nie, bo różanogęby wyciągnął broń odsłaniając jednocześnie rząd żółtych, nadpsutych zębów.

-Nie ciskaj się tak brudasie bo nic ci do tego – wychrypiał zbój czyniąc wyraźną aluzję do ciemniejszej niż u mieszkańców północy skóry miecznika. –Proszę, proszę – pomyślał Krak kręcąc głową z rezygnacją– jednak świat ma zawsze idiotów pod dostatkiem…

-Mówię do ciebie, czarci pomiocie – podniósł głos długowłosy zbir wykonując wymach na odlew. Bardzo nieudany wymach, jak zauważył Mistrz mieczy uchylając się przed ciosem jedynie skręcając biodra. Różanogęby bardzo szybko zauważył biegłość wędrowca i opuścił broń. Może jednak nie był takim idiotą za jakiego Krak wziął go z początku.

-Zresztą nie musimy się tu chyba siepać jako rzeźnicy, co panie miecznik? – zapytał poprawiając dłoń na rękojeści. Powieka zdawała się drgać coraz mocniej. Krak przekrzywił głowę z zainteresowaniem, nie wypowiadając nadal ani słowa. Mężczyzna najwidoczniej czuł przed nim jakiś rodzaj przyrodzonego, pierwotnego strachu jaki odczuwają ponoć nawet wychowane w niewoli małe gryzonie gdy po raz pierwszy w swym podłym życiu dostrzegą węża… Bandyta przeszedł do negocjacji. Krak uśmiechnął się do siebie w myślach. Nie znosił brudzić się krwią.

-To co… dogadamy się… południowiec? – konwersację przerwał jednak basowy ton dryblasa z toporem wyraźnie zirytowanego jakimikolwiek układami. Widać nie miał na tyle rozwiniętego instynktu… czy może inteligencji co jego długowłosy kompan.

-Ej, Płatek…? –zwrócił się do wytatuowanego – Co ty odpierdalasz?

-Właśnie! – dołączył się krępy zbój zajęty dotąd wpatrywaniem się w kobietę – Przecież jest sam, możemy go trachnąć i będzie spokój, nie?

-Morda psy! – rzucił krótko swoim gardłowym głosem Płatek i znów ugrzecznionym sztucznie tonem zwrócił się do miecznika –To co…? Dziewki jeszcze ostało… częstujesz się waść?

Mistrz miecza nie odpowiedział. Spojrzał tylko na zbója pełnym pogardy… a może obojętności spojrzeniem. Zapadła długa, brzęcząca napięciem cisza. Płatek okazał się niezbyt odporny na tego typu napięcie.

-Co ty kurwa, niemowa jesteś?! –wrzasnął ale zrazu cofnął się kilka kroków gdy tylko Mistrz poruszył się w jego stronę. Spojrzał jeszcze raz na miecznika i skinął na mężczyznę którego miecznik wziął mylnie za przywódcę grupy. Później wycofał się pod ścianę drzew przekazując kompanom inicjatywę. Ciemnoskóry mistrz poruszył głową z boku na bok głośno strzykając kostkami. „Przywódca” uśmiechnął się krzywo i splunął w dłonie poprawiając uchwyt na stylisku broni.

-Jak zwą mięso które zaraz usieczem?

-Nazywają mnie Krak. – dopiął skórzany karwasz i wyszedł na środek polany – Jestem Mistrzem mieczy. Bandyci powoli zaczęli się do niego zbliżać. Na swoje nieszczęście chyba nie uwierzyli. Najwyższy dał jakiś sygnał temu który stał w cieniu. Mistrz usłyszał szelest poruszanych niewprawnym krokiem liści. Jeden, dwa, trzy… skok. Ręka wędrowca z prędkością błyskawicy wydobyła z pochwy przy pasie długi, zakrzywiony miecz a on sam zwinął się jak sprężyna i obrócił o trzysta sześćdziesiąt stopni. Najpierw upadła głowa, dopiero kilka chwil później ciało lecącego napastnika. Krak wyciągnął z pochwy na udzie krótki miecz i cisnął nim w przywódcę. Ostrze gładko weszło w bark i powaliło bandytę na ziemię. Teraz zaszarżował olbrzym. Siekiera pomknęła z góry wprost na głowę mistrza. Ten, nie przykurczywszy się nawet wykonał piruet i patrzył jak głownia prymitywnej broni wbija się w ziemię.

-Jesteś żałosny – rzucił przeciwnikowi i gładko oddzielił jego głowę od reszty korpusu. „Przywódca” bandy wył z bólu. Krak zerknął za siebie. Dwóch pozostałych, w tym ten irytujący typ z tatuażem na mordzie znikali na linii lasu. Krak nie miał ochoty się tym przejmować. Nie miał zamiaru ich gonić, bo nie widział w tym żadnej korzyści. Poza tym, zbierało się na deszcz. Nienawidził deszczu. Musiał się zbierać. Na polu został jednak jeszcze szczeniak. Najwyraźniej był dużo głupszy niż na to wyglądał. A twarzy mędrca to on nie miał. Miał za to wiele możliwości – stwierdził Krak – ucieczka, poddanie się, prośby o darowanie życia… a musiał wybrać tę najgłupszą ze wszystkich możliwych dróg. Postanowił zostać i walczyć. Krak nienawidził głupców. Temu jednak postanowił dać szansę. Młodzik ledwo trzymał przerdzewiały miecz w chudych, nastoletnich rękach. Mistrz mimo braku krwi na ostrzu wytarł klingę szmatką i schował broń do pochwy.

-Zobaczymy co potrafisz – powiedział grobowym tonem do chłopaka – byle nie zdążyło się rozpadać – dodał jakby do siebie, odwrócił się i poszedł do swojego konia – Jeśli zaczniesz uciekać wejdę na wierzchowca, dogonię cię i zabiję. – wyciągnął grawerowany półtorak z pochwy przy jukach i poszedł w kierunku młodzika. Ten szybko rzucił swój miecz na ziemię. Zupełnie jakby trzymał rozpalony do białości pręt. Chociaż nie… Krak uśmiechnął się cierpko wspominając czas gdy on był zmuszony dzierżyć w dłoniach rozpalony żelazny pręt. Poruszył palcami jakby na wspomnienie dawnego urazu. Pryszczaty gówniarz nie miał pojęcia o bólu.

-Panie, proszę… poddaję się… łaski! – załkał chłopak. Za późno o kilka sekund…

-Miecz w ręce. – szepnął Krak doskonale słyszalnym, beznamiętnym głosem. Młodzik nie ruszył się sparaliżowany strachem. –Głuchyś?! Bierz miecz do ręki! – podniósł głos Krak. Chłopak, choć ze strachem wykonał polecenie bez ociągania. Złapał broń i posłusznie czekał na śmierć.

-Na co czekasz? Atakuj! – polecił mistrz a chłopak ze łzami w oczach złożył się do uderzenia. Pierwszego ciosu Krak nie zbijał, bo nie musiał. Nieznacznie się tylko odchylił, trzy następne odbił od niechcenia, przed kolejnym uskoczył. Szybkim ciosem ciął chłopaka po lewej ręce. Młody zawył z bólu.

-To tylko draśnięcie, zachowujesz się jak baba… – mistrz uderzył go płazem w policzek a chłopak zatoczył się jak pijany. Krak podszedł do niego i mechanicznym ruchem niby od niechcenia wybił mu broń z ręki. – Nie jesteś godzien by nosić miecz. Lepiej to zapamiętaj. Od dawna rabujecie?

-Od kilku miesięcy panie. – Odparł rozdygotany bandyta leżąc na ziemi.

-Jest za was jakaś nagroda? – mistrz wbił swoje nieruchome oczy w bijące strachem źrenice młodzika – Mów szczerze… wyczuje kłamstwo. – wyrostek nie chciał ryzykować. Po tym zresztą jak widział śmierć swoich kompanów zadaną z taka łatwością byłby w stanie uwierzyć we wszystko.

-Straż w Złotej Woli płaci dwadzieścia pięć sztuk srebra za głowę Marunta – wskazał na przywódcę – i piętnaście sztuk za Herbusa – tu pokazał leżącego we własnej posoce olbrzyma. Mistrz uśmiechnął się i powiedział jakby pod nosem:

-Wyśmienicie – po czym wyciągnął duży, płócienny wór cały pokryty rdzawymi plamami. Po chwili kontemplacji rzucił go sparaliżowanemu strachem chłopakowi. – Zapakuj tu Herbusa – i bez dalszego gadania wyszarpnął zdobyczną siekierę z ziemi i ruszył w kierunku charczącego jeszcze wodza. Sprawnym ruchem wyrwał z wijącego się z bólu zbója ostrze krótkiego miecza którym zgruchotał mu bark. Przerażone oczy przywódcy błagały o litość. Krak zapewnił mu ją ostrzem starej siekiery i kopnął głowę do pod nogi chłopaka. – To też spakuj – Młodzik wykonywał rozkazy bez słowa. Mistrz mieczy podszedł do kobiety. Jego nieruchome oczy zdawały się odzyskać na chwilę iskrę życia, wyzbyć się mechanicznych odruchów… a może to tylko poblask wyłaniającego się jeszcze zza chmur słońca, które starało się błysnąć jak topielec stara się jeszcze złapać ostatni oddech mimo iż śmierć już blisko?

-Czy nic ci nie jest pani? – kobieta niepewnie kiwnęła głową. Była nawet ładna, choć dla mistrza mieczy nie miało to żadnego znaczenia. –Jeśli zechcesz, mogę Cię zabrać do Złotej Woli.

Kobieta znów niepewnie kiwnęła głową. Chłopak podał mu worek z jego posępnym łupem. Szybko przymocował go do siodła jak setki razy wcześniej, tymi samymi wyuczonymi ruchami.

-Masz szczęście że nie zabijam dzieci… – rzucił Krak młodzikowi chcąc już tylko jak najszybciej opuścić to miejsce. Gdyby teraz młokos skinął głową, gdyby nic nie powiedział, mógłby później latami całymi opowiadać że stał po naostrzonej stronie miecza Kraka Czarnego i przeżył to spotkanie. Ale nie usłuchał głosu rozsądku. Młodzieńcza buta wzięła nad nim górę.

-Nie jestem dzieckiem! – warknął chłopak. Błysnęła klinga. Już nigdy nie stał się mężczyzną.

 

***

 

Krak wstał od ostatniego trupa. Nie mieli przy sobie nic interesującego. Parę miedziaków, pordzewiałe noże. Wsiadł na konia. Pierwsza kropla deszczu spadła mu na twarz i spłynęła po policzku. Później kolejna. I jeszcze kilka.

-Zaczyna padać. – Krak popatrzył na pobojowisko dając kobiecie kilka chwil na decyzję. Gdy nie zareagowała, dodał. – Musimy jechać. – wyciągnął rękę do dziewczyny, ta nie licząc lekkiego drżenia spowodowanego chłodem i deszczem odbierającym ostatnie cząstki ciepła, siedziała bez ruchu patrząc pustymi oczyma w kierunku lasu. Spadające krople przeszły z oddziałów w chorągwie, z chorągwi w legiony z legionów w kohorty. W jednej chwili miliardy kropli poleciały ze stalowych chmur jak z pękniętej cembrowiny. Mistrz nienawidził deszczu.

-Jeśli chcemy dotrzeć do Złotej Woli jeszcze przed zmrokiem, musimy ruszać. – znów odpowiedziała mu cisza… i dzwonienie deszczu o stal mieczy. – Wiem, że to co się stało jest dla Ciebie szokiem ale jeśli dłużej tu zostaniemy, rozpada się na dobre. Nie przejedziemy brodu, nie zdążymy przed zmrokiem, przed zamknięciem bram. – spokojne oczy Kraka patrzyły nieruchomo na nieobecną dziewczynę – Będziemy nocować pod murem. W deszczu – dodał już raczej do siebie, bo spodziewał się że nie przekona dziewczyny.

– A oni? – puste spojrzenie wskazywało ciała. Krak spuścił wzrok. – Zostawisz ich tak?

Krak stał jeszcze przez chwilę jak posąg smagany wiatrem i deszczem.

-Nie jestem grabarzem. – spojrzała na niego jak na urynał. Minęła minuta, dwie, trzy. Po pięciu zsiadł z konia i wygrzebał z juków saperkę – małą krasnoludzką łopatkę opracowaną dla Demirońskich żołnierzy.

-Zbierz kamienie. – kobieta wstała a on rzucił jej swój wełniany płaszcz. – I okryj się zanim rozpada się na dobre. – później schował miecze do juków by nie mokły bez potrzeby. Zostawił sobie tylko krótki gladius na udzie, zawsze to robił. Parsknął na deszcz i zaczął kopać.

Cztery godziny później, przemoczony od stóp do głów i ubłocony ustawił ostatni kamień na trzecim grobie – płytkim ale przysypanym ziemią i kamieniami, by zwierzęta nie odgrzebały ciała. Było takich mnóstwo przy trakcie. Zerknął na kobietę. Szczękała zębami opatulona jego płaszczem w strugach deszczu. Płakała, czy to tylko rzeki deszczu płynęły po jej policzkach? Objął ją. Czuł że tak trzeba. Natychmiast rzuciła mu się w ramiona. Słyszał jak cicho łka mu do ucha. Czuł jak drży. Nic nie powiedział. Nie musiał. Liczyło się, że tam był. Całe minuty później wsadził ją na konia i pojechali w kierunku Złotej Woli. Stępa. Już się nie spieszyli. Zaczynało się zmierzchać a deszcz powoli ustawał. Trupy bandytów czekały na wilki. Nie pochował ich. Nie zasłużyli na pochówek.

Przenocowali pod lasem. Miasteczko stało ledwie kilkadziesiąt metrów od nich. Było chłodno i byli zziębnięci od deszczu. Pewnie dlatego objął dziewczynę ramieniem. Pewnie dlatego do niej przylgnął. Bo tak było trzeba. A może on też tego potrzebował? Samotny odkąd pamiętał. Zresztą… to też nie miało żadnego znaczenia. Zwłaszcza teraz. Wtuliła się w niego bez słowa.

-On… on był dla mnie… wszystkim – powiedziała w środku nocy. Nie obudziła go, bo oboje nie mogli zasnąć. –Miałam tylko jego… Dlaczego…? – załkała cicho.

-Świat nie jest sprawiedliwym miejscem. – wyszeptał patrząc w niebo. Było ciemne, czarne… bez gwiazd. Zapowiadała się chmurna, jesienna noc.

-Nie martw się… wszystko..– zawahał się nie bardzo wierząc w wypowiadane słowa. Ale tak było trzeba. –Wszystko będzie dobrze. – dokończył. Podziałało. Uspokoiła się i zasnęła w jego ramionach a on, pomimo że się nie znali,.. Mimo tego, że tak wielu czuło przed nim strach, dopiero teraz doznał tego uczucia. I ogarnął go spokój. I… duma. Nareszcie poczuł się jak mężczyzna.

Nazajutrz wjechali do miasta. Złota Wola nie był metropolią, ale na tle miasteczek północy prezentowała się godnie. Zbudowana z drewna i kamienia, niezbyt tłoczna, niezbyt brudna. Zaopatrzona w trzy karczmy i mały garnizon pełniący tu też funkcję więzienia wręcz promieniowała spokojem. Krak zostawił kobietę przy karczmie, dał jej pieniądze – na wszelki wypadek – i pojechał załatwić swoje sprawy. Podjechał do garnizonu. Na schodach, strugając patyk siedział strażnik miejski w kapalinie wymalowanym w błękit i szkarłat Wygórza, ze złotym sokołem księcia Lesława na piersi. Mistrz mieczy zeskoczył z konia i przywiązał go do słupa. Gdy wchodził po skrzypiących schodach do środka, gwardzista omiótł go podejrzliwym spojrzeniem. Krak nie wiedział, czy to ze względu na wiszące przy pasach miecze, czy na wymięty, ubłocony strój. Wszedł do dużej izby gwarnej od rozmów strażników jak i awanturujących się kieszonkowców i ich ofiar. Mistrz mieczy zarzucił brudny wór na plecy i sprężystym krokiem, bujając się na boki przebił przez tłum w kierunku drzwi z ciemnego drewna. Zatrzymał go starszy gwardzista w nowym kaftanie.

– Hola, z czym idziesz?! – wychrypiał zmęczonym acz twardym głosem. Ciemne oczy mistrza wwierciły się w pooraną zmarszczkami twarz rozmówcy.

-Mam sprawę. – poprawił worek na ramieniu – Do kapitana.

-Słucham? – nie dał się zwieść starzec. Krak już czuł że nie pójdzie gładko.

-Doszły mnie słuchy, że macie problem ze zbójami. – Kapitan skrzywił usta ni to w uśmiechu ni to w boleści.– I, że jest za paru nagroda… Może więc przejdziemy do gabinetu, żeby… hmmm… porozmawiać o tym problemie..? – starszy kapitan potarł dłonią kilkudniowy, biały zarost i wsparł ręce na biodrach.

-Koncesję li masz? Jakoweś kompetencje chociaż? Bo wiesz obdartuchu… ja tu dziadów proszalnych nie będę karmić ze skarbca książęcego… – Kapitan podnosił ochrypły głos postukując wyciągniętym palcem w pierś mistrza. – I żadnym przygodnym chłopaczkom informacji o zbójach nie dam… – zaryczał gwardzista – że o zadatku nie wspomnę! To jest robota dla prawdziwego, koncesjonowaaaa…lnego najemnika, nie dla jakiegoś prostaczka…

Krak nie był w nastroju na wysłuchiwanie tyrad podstarzałych stróżów prawa. Chciał załatwić sprawę bezboleśnie, bez zbędnego gadania i całego tego zbiegowiska, które zawsze powstawało gdy tylko pojawiał się w mieście na prowincji. Przeznaczenie jednak nie było po jego stronie. Zniecierpliwiony złapał wór za drugi koniec i wysypał głowy pod nogi kapitana. Jedna z nich potoczyła się jednak po sali. Zapadła cisza. Ktoś krzyknął, ktoś zwymiotował, jakaś kobieta mdlała… jak zwykle gdy załatwiał interesy. Dowódca garnizonu otworzył gębę ze zdziwienia. Twarz Kraka nawet nie drgnęła.

-Kimżeś jest? Najemnicy mieli dojechać dopiero za trzy dni…

Mężczyzna w brudnej czerni uśmiechnął się chłodno.

-To się spóźnili. Wpadłem na zbójców po drodze… ich pech moja sakwa. Zabiłem czterech, leżą jeszcze pewnie tuż przed rozdrożem na południu.

Kapitan cofnął się odruchowo, dopiero teraz bowiem zauważył rękojeści wystające ponad barkami. I miecze zawieszone do pasa w talii… i jeszcze jeden na udzie. Wszystkie z charakterystycznym znakiem na głowicach.

-Mistrz mieczy… – wychrypiał jakby do siebie – Proszę panie o wybaczenia… ja… ja nie poznałem.

-Darujcie sobie kapitanie… – Krak rozejrzał się po Sali – przyszedłem tylko odebrać zapłatę. Jeśli macie jakieś gardłowe sprawy to mówcie, bo jutro wyjeżdżam.

Kapitan uwijając się jak w ukropie wypłacił mu należny pieniądz i wypytawszy mistrza gdzie się zatrzyma wypuścił. Krak odprowadzony wzrokiem przez ciekawskich mieszkańców wszedł do najbliższej gospody. Zamówił jedzenie, pokój, praczkę i balię do kąpieli. Z proponowanej dziewki nie skorzystał. Nigdy tego nie robił. Czysty przysiadł na łóżku przypominając w swej nagości jakiś antyczny posąg w nie pasującej doń tak bardzo izbie, ubranie jeszcze schło. Miecze leżały porozkładane na podłodze na kawale dobrego sukna. Właśnie sięgał po placek z jagodami, który zabrał z jadalni, gdy przerwało mu pukanie. Pierwsze tego dnia.

-Uszanowanie szanownemu panu. Jestem Marcel. – powiedział niewysoki jak na tutejszego mężczyzna gdy Krak zaprosił go już do wewnątrz.

-My z żoną… mamy takiego sąsiada… – zaczął niepewnie człeczyna – straszny skurwysyn za przeproszeniem pana jegomościa, jest z tego Juryla. Leje ludzi po wyszynkach, wyzywa od kozojebców panie szanowny nas dobrych ludzi – bo wiedzieć pan musi panie jegomościu że my handlujemy bydlątkami i takimi tam rogatkami…

-Do rzeczy – uciął mistrz spodziewając się dalszej części wypowiedzi. Jego oliwkowa, ciemna skóra kontrastowała z raczej bladym mężczyzną.

-No więc, my z sąsiadami… tymi dobrymi… radziliśmy z.. tego no.. zebrała się mała sumka – okrągła się to znaczy.

-Ile? – zapytał Krak unosząc brew, nie spodziewał się zbyt wiele.

-Noooo… zaczął hodowca bydła – będzie prawie piętnaście sztuk srebrnych… -Krak roześmiał się

-Nie jestem mordercą panie Marcelu – stwierdził zrezygnowany – Jestem mistrzem mieczy, nie zabójcą… musicie znaleźć kogoś innego…

-Ale jakże to tak ?

-Także – odparł zniecierpliwiony chwytając placek z jagodami.

-Przecie prześladowanych bronicie? – zindyczył się niedoszły klient mnąc swoją małą czapeczkę.

-Bronię.

-I łotrów ścigacie i sieczecie złoczyńców…

-Tak, ścigam, siekę ale nie zabijam na zlecenie. No… raczej nie zabijam na zlecenie.

-Eh… bzdurzycie mistrzu, bzdurzycie. Juryl też zbój, do bijatyk on skory i czeka ino aby komu michę wyklepać… A wy tak obojętnie obok przejdziecie? – Krak pokręcił głową i przełknął kęs znakomitego ciasta.

-Zabijam tych co staną do pojedynku… zabijam też tych co nie staną… zdarzało się… ale zbójców, morderców, gwałcicieli czasem… porywaczy… – tu podniósł dłoń by zatamować prawdopodobny potok słów Marcela – Nie tykam niewiernych żon, kieszonkowców, dłóżników ani tym bardziej nerwowych pijaczyn. Ja jestem elitarna siła reagująca, rozumiemy się? Książąt bronię, królewskie karawany osłaniam. Owszem, czasem coś się trafi w drodze pomogę ale nie obrażajcie mnie byle pijaczyną. Wezwijcie sobie do niego milicję…

-Ale dlaczego panie miecznik, dlaczego to tak? – zapytał wychodząc już Marcel

-W moim fachu – wyrzucał słowa z ust pełnych ciasta – Mówi się na to „Niska szkodliwość społeczna”– zakończył Krak i zamknął drzwi. Marcel nie był jednak dziś ostatnim który w nie zapukał. Zaraz po nim pojawił się miejscowy kowal. Proponował zaledwie kilka felernie wykonanych mieczy w zamian za śmierć lub jak to wyraził „trwałe kalectwo” kupca który psuł mu interes sprowadzając tanie narzędzia z Cesarstwa. Trzeci był pucułowaty kupiec – zdradzany mąż ziejący nienawiścią do żony i jej kochanka, cóż za zbieg okoliczności, kowala. Czwarta była zdradzana żona. Po niej dłużnik miejscowego bankiera i wreszcie młody mieszczanin pobity przez drużynników miejscowego księcia. Mistrz odmówił wszystkim. Nie znosił hołoty i chamstwa. Słońce już zaszło kiedy Krak po raz kolejny usłyszał pukanie. Otwierał za każdym razem i cierpliwie słuchał wszystkich bo czasem wśród tej lawiny słów znajdował się samorodek w postaci mieszczan i kupców z dużym problemem i pękatą sakiewką. Tym razem za drzwiami czekała go niespodzianka.

-Nikogo tu nie znam. – niespodzianka spuściła wzrok – Ani nigdzie. Jej zielona suknia dalej była podarta i brudna. – Pomyślałam że może… -Krak poruszył nozdrzami niespokojnie.

-Wejdź.

-Dziękuję.

-Nie ma za co – uśmiechnął się mile zaskoczony kurtuazją dziewczyny – Tak trzeba.

Nie rozmawiali dużo. Zasnęła mu z głową na kolanach.

Rano, razem zjedli śniadanie. Kupili jej nowe ubranie – skórzane spodnie i pikowany kaftan. I ciepły, wełniany płaszcz. Wyjechali tuż przed południem. Razem. Jechali powoli, podkowy w uspokajającym rytmie postukiwały o brukowany gościniec – już nie tak zbójecki, bardziej uczęszczany. Wtulona w niego milczała. Nie przeszkadzało mu to. I on nie lubił mówić.

-Jadę do księcia Lesława. Na zamek. Jeśli chcesz… możesz zostać ze mną na kwaterze. – zaczął niepewnie mistrz.

-Chcę. – powiedziała cicho jeszcze ciaśniej obejmując go w pasie. Klacz jednostajnie dreptała pustym gościńcem. Jesienny wiatr, znów dawał się we znaki. Stanęli na noc na polanie obok traktu. Chłód i mrok odpędzili ogniskiem i ciepłymi kocami. Zjedli ser z chlebem i popili go sporą ilością wina. Nie mówili dużo ale chyba rozumieli się bez słów. Objął ją a ona wtuliła głowę w jego pierś. Tak jak w dwie poprzednie noce. Ich oddechy zrównały się ze sobą. Drżącą dłonią przesunęła po jego torsie. Miękko chwyciła za kołnierz pikowanej kurtki i powoli –bardzo niepewnie, za pomocą małych drgnięć podsunęła swoją twarz do jego twarzy. Spojrzała mu w oczy. Miała piękne, połyskujące zielenią oczy. Później ich usta się spotkały. Przylgnęli do siebie – z początku delikatnie – później coraz intensywniej, prawie zwierzęco. Położyli się. Jej drobne dłonie drżącymi ruchami rozpinały paski spinające kurtę, rzemienie dubletu, podciągnęły do góry atłasową, czarną koszulę. Leżał jak sparaliżowany gdy siadała na nim okrakiem. Pochyliła się. Ich usta połączył pocałunek, dużo pewniejszy niż poprzedni. Silne ręce kraka złapały ją w talii, później przesunęły się do zapięć kaftana. Mocował się z nimi bezskutecznie, więc pomogła mu szybko sama je rozpinając. Jego dłonie gładko wpłynęły pod lnianą koszulę. Westchnęła odginając się do tyłu. Ściągnęła z głowy czepiec i rozpuściła włosy. Kaskady krwistoczerwonych loków rozpłynęły się sprężyście sięgając piersi. Wyjątkowo kształtnych piersi. Zadrżała gdy dotknął jej krągłości. Zrzuciła kurtkę i koszulę. W tańczących światłach ogniska wydawała się marą. Choć opalona na brąz, przy Kraku wydawała się blada. Przeczesał jej spiralnie skręcone loki. –cholera, jakie ona ma piękne włosy – pomyślał przyciągając ją za nie do siebie. Gdy poczuł jej dotyk na brzuchu wzdrygnął się nieco, ale jej miękkie usta pochłonęły go bez reszty. Usłyszał kliknięcie, uścisk powodowany paskiem zelżał by po chwili odpłynąć zupełnie. Drugie kliknięcie, mały zgrzyt . – Jaka ona jest piękna… jaka piękna. – kołatało mu się w umyśle nękanym doznaniem jej ciała. Oddech – rytmiczny, trochę urywany – przy uchu i łaskotanie rzęsą po policzku. Uniosła lekko biodra by opaść po chwili. Przymknął oczy i złapał ją bardzo silnie. Nie powiedzieli ani słowa aż do rana. Nie musieli, rozumieli się doskonale i bez nich.

 

Niebo było błękitne ostatnim tchnieniem lata. Wstał delikatnie by jej nie obudzić. Włożył spodnie i zapiął gruby pas. Przeciągnął się. Jego nagi tors zdobiła tylko jedna blizna. I jedna długa na lewej ręce. Bardzo mało jak na mistrza mieczy. Usłyszał ciche mruknięcie i jakiś szelest. Odwrócił się na pięcie i przyjął postawę obronną. Jego prawa ręka spoczęła na rękojeści krótkiego miecza umocowanego do uda. Kobieta uniosła się na łokciu i przytrzymując koc na piersi zapytała nieśmiało:

-Zawsze jesteś taki nerwowy? – Krak wyprostował się i uśmiechnął przepraszająco. Nie zdarzało mu się to zbyt często… uśmiechać się przepraszająco.

– To odruch. – powiedział wpatrując się w jej zmierzwione rude włosy z kosmykiem opadającym na oko. Była piękna, niezaprzeczalnie. Dziwne było chyba jedynie to, że zwrócił na to uwagę. Uśmiechnęła się odsłaniając perłowe ząbki i sięgnęła po leżącą tuż obok koszulę. Włożyła ją pod kocem. Krak odwrócił się mimo wszystko. Ubrała się i podeszła do niego. Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała.

-Na imię mi Jaśmin. – powiedziała patrząc w jego ciemne, brązowe oczy.

 

***

 

Zamek księcia Lesława nie należał do największych jakie Krak widział. Dwie bramy, pięciopiętrowy stołb, stajnie, mały garnizon, zamek niski zamieszkany przez służbę i czeladź oraz zamek wysoki w którym urzędował książę, jego doradcy, rodzina książęca licząca zaledwie 13 osób i zaufani rycerze. Jak na południową część Wygórza mógł dziwić jedynie fakt, że nie było tu świątyni jedynego Boga. Ani żadnej innej. Jako całość zamek prezentował się bardzo topornie. Przynajmniej od zewnątrz. Niewysoki, pulchny jegomość przedstawiwszy się wcześniej jako osobisty sekretarz księcia, poinformował Kraka, iż ten będzie mógł spotkać się z nim dopiero na wieczerzę. Do tego czasu zakwaterował go w dwóch komnatach na pierwszym piętrze Wysokiego zamku. Mistrz mieczy rozpakował swoje rzeczy i zostawił większość broni tuż przy łóżku. Później obejrzał komnaty – obszerną sypialnię z dużym łożem i jednym małym okienkiem i coś co w miastach Półwyspu Stali zwą gabinetem – ten dla odmiany dobrze oświetlony. Stał w nim stolik, cztery krzesła, mała komoda i dębowa szafa. Wszystko puste. Krak wrzucił tam swoje rzeczy i te nieliczne które należały do jego towarzyszki. Miał wrażenie, że zabawi tu trochę czasu. Usiadł na stole. Jaśmin poprawiała właśnie posłanie na łóżku. Zapatrzył się na nią. Zauważyła to i zerknęła na niego pytająco spod kosmyka płomiennych włosów.

-No co?

-Jesteś piękna. – uśmiechnęła się i odpowiedziała.

-Jesteś przewidywalny. – parsknął śmiechem – Długo tu zostaniemy?

-Nie wiem. Nie podoba Ci się?

-Jest wspaniale – wskoczyła na ledwie poprawione łoże i znów spojrzała na niego w ten swój osobisty, figlarny sposób – Sam zobacz. – Posłuchał, wstał i poszedł do sypialni.

-Jesteś bardzo bezpośrednia – stwierdził obejmując ją. Zaśmiała się perliście a jej żywy, radosny śmiech wypełnił komnaty.

-Nie mówiłam o tym! – udała, że się wyrywa i właśnie wtedy przywarł do jej ust. Oddała pocałunek i sięgnęła do pasków spinających kaftan. Miecznik z trudem złapał ją za rękę.

-My się prawie nie znamy – szepnął z nutką rezygnacji… a może zaniepokojenia w głosie i usiadł na łóżku.

-Mówiłam ci już – odparła siadając za nim i złapała go w pasie – Jestem Jaśmin. A ty – zawahała się na chwilę jakby nie chciała sobie tego przypominać. – A ty… uratowałeś mi życie… uratowałeś mnie – zawiesiła głos na chwilę po czym szepnęła mu wprost do ucha – I nie mówmy już o tym więcej. Ja nie chcę, nie chce o tym pamiętać. Mówmy o czymś innym. – jej głos zdawał się znów wracać do radosnego trelu.

– Porozmawiamy – Krak wstał i dopiął pasy. Pochylił się i okrył płaszczem – Kiedy wrócę. Muszę zasięgnąć języka.

Mistrz mieczy wyszedł i skierował się na główne schody. Podłogi powykładane były grubymi dywanami sprzed co najmniej stu lat. Ściany zdobiły jeszcze starsze gobeliny. Na zamku nie spotkał zbyt wielu ludzi. Ot, paru rycerzy, podstarzałego minstrela z widoczną domieszką elfiej krwi i dworzan odzianych według polowskiej mody którą większość wygórskich dworów uznałaby za przestarzałą. Na dziedzińcu było już znacznie więcej ludzi, Krak zauważył nawet kilku krasnoludzkich rzemieślników i gnoma pałętającego się gdzieś przy studni z wiaderkiem i dziwną, szklaną armaturą. Widok nie był zbyt zwyczajny jak na zamek z obrzeży Wygórza. Choć w stolicy można było spotkać niemal każdą ze znanych ras, to mniejsze zameczki słynęły z nietolerancji na cały kontynent. Prawo ustanowione ponad sto lat temu na zamku Matys choć już wycofane obrosło legendą, zakazywało bowiem zabijania na ulicach miasta – nie dotyczyło jednak dzikich zwierząt jak wilki, wiverny, elfy i gnomy. Krak rozpoczął rekonesans podchodząc do stojącego opodal stajennego, który zajął się jego klaczą.

-Chłopcze – zawołał wskazując na stołb – kto tam mieszka? – Wyrostek zerknął na wieżę nie przerywając czesać konia.

-Nasz mag. Giedysztor i złoto-roby. – Krak uniósł jedną brew pytająco, ale stajenny uznał widać że rozmowa jest już zakończona i skupił całą swoją uwagę na czyszczeniu jabłkowitego ogiera. Toteż Mistrz miecza obszedłszy dokładnie zamek od wewnątrz wyszedł nieco znudzony na zewnątrz i pomaszerował na podgrodzie. Tutaj swoim starym, wypróbowanym sposobem skierował swoje pierwsze kroki do karczmy. Również ta, jak niemal wszystkie karczmy na kontynencie była niezbyt duża, niechlujnie zbudowana i nosiła idiotyczną, nie powiązaną z niczym nazwę która miała łatwo dać się zapamiętać wędrowcom. „Pod pędzącym jaguarem” głosił szyld w języku wiger oraz polowskim, którego wpływy były w wygórzu bardzo widoczne. Krak uśmiechnął się pod nosem. Wygórze było jednym z północnych krajów, o jaguarach mogło słyszeć jedynie z opowieści. Malarz który wykonywał obrazek na szyldzie musiał być tutejszym. Jaguar wyglądał jak skrzyżowanie konia i smoka. Oczywiście w biało-czarne pasy. Mężczyzna pchnął nadjedzone zgnilizną, drewniane drzwi a jego czułe jak na wygórskie warunki, południowe nozdrza zostały niemal fizycznie uderzone ścianą niewątpliwie sprzecznych zapachów. Lekko zadymione, lepiące się przypalonym mięsem i jakąś miejscową, gotowaną na nadgniłej cebuli polewką, powietrze zdawało się wgryzać w jego, pachnący jeszcze włosami Jaśmin, kaftan. Południowiec skrzywił się z niesmakiem idąc przez zatłoczoną izbę i zerkając to w jedną to w drugą stronę. Jakby odruchowo zwrócił uwagę na kieszonkowca czającego się w kącie i kilku podchmielonych osiłków przy największym, karczemnym stole. Szybko ocenił, że jeśli będzie musiał tu walczyć, to najpierw zabije wyższego z nich a zaraz po tym przetoczy się po stole i uderzy drobnego, gibkiego młodzieńca ze śladami po ospie szpecącymi całą twarz. Taki nawyk. Gruby mężczyzna ze śladami krwi na rzeźniczym kaftanie patrzył na niego podejrzliwie, może ze śladem pogardy czającym się zaraz za tęczówką. Krak wbił w niego zimny wzrok a ten natychmiast odwrócił wzrok i zagrzebał się w pomyjach które z pewnością nazywano tu zupą. Przeszedł do drugiej izby, która była ponad trzykrotnie większa od poprzedniej i prócz zatęchłego powietrza wypełniał ją jeszcze tłum brudnych ludzi i głośna, niezbyt melodyjna muzyka.

-Kto górnika nie szanuje, temu górnik wraz łeb skuje! – usłyszał jak ochrypnięty wielki mężczyzna z bębnem zaczyna zawodzić popularną w Wygórzu pijacką przyśpiewkę młócąc przy tym niemiłosiernie w bęben. Reszta zapitego towarzystwa podchwyciła nutę wodzireja i znów zaczęła tańczyć w pijanym widzie podszczypując kelnerki i obściskując się z panienkami których w karczmach zawsze było pod dostatkiem. Mistrz usiadł przy barze, wśród klientów mimo pory tak zapitych że niezdolnych do rozmów.

-Czego? – powitały go słowa ascetycznie chudego karczmarza o żółtobladych postrzępionych jak słoma włosach sięgających ramion i strasznej twarzy przywodzącej na myśl nekromantę.

-Niegrzecznie zaczynacie…. – żachnął się Krak odwracając się w stronę tańczącego tłumu. Wielki bębniarz właśnie wszedł na krzesło, złapał za oparcie i zaczął na nim podskakiwać nie przestając śpiewać, czy raczej drzeć się w niebogłosy. Reszta Sali wybijała mu rytm tym, co akurat trzymała w dłoni. Straty naczyń szły w dziesiątkach.

-To zacznę jeszcze raz wielmożny panie, tak, żeby wielmożnego pana nie urazić, co? –zapytał karczmarz łypiąc spod kosmyka płowych włosów na wyróżniającego się z tłumu z racji ciemnej cery i czarnego stroju Kraka. Nie przestawał przy tym czyścić mechanicznie glinianego kubka szmatą, która w ujęciu południowca mogła mu tylko bardziej zaszkodzić.

-Było by wskazane człowieku. –odparł miecznik i odwrócił się znów do karczmarza. Ten miał już głowę tuż przy twarzy mistrza i wspierał się na wyprostowanych, chudych rękach – nadspodziewanie długich i żylastych. Jego żółte zęby znaczyła próchnica i wykruszenia. Nie był już młodym człowiekiem.

-Czego kurwa?! – zapytał chudy oberżysta wlepiając przekrwione ślepia w klienta – Pan szlachetny wybaczy, ale nam to się tu kurwa, trochę śpieszy… -zerknął na lekko zdębiałego rozmówcę i westchnął lekko – Zamawiasz chuju, czy będziesz tu siedział jak szczerbata kurwa na trakcie?

Krak rozważał przez chwilę przedstawienie się pełnym imieniem i obnażenie znaków wypalonych na przedramionach, zrezygnował jednak z tego i tylko pokręcił głową z niedowierzaniem.

-Daj mi kufel dobrego miodu – rzucił na wytartą, uplamioną winem i innymi na wpół strawionymi specyfikami ladę srebrną wygórską monetę z nieudaną podobizną wielkiego księcia. Oberżysta postawił dłoń na monecie i spojrzał swoim chorym, złośliwym wzrokiem prosto w ciemne oczy Kraka.

-Dobry… to tutaj możesz dostać wpierdal, panie południowiec – rzucił zmęczonym głosem – Tutaj Pod Jaguarem, tutaj mamy tylko szczyny cieńczone szczodrze najprzedniejszą stęchłą wodą… – odrzucił monetę mistrzowi – i na pewno nie było tu i nie będzie miodu za srebrną koronę…

Południowiec złapał ciśniętą monetę i odrzucił ją natychmiast trafiając wysokiego karczmarza prosto w pokryte żyłami, wysokie czoło.

-Daj mi miód parchu, najmniej cienki jaki masz… a jak zobaczę żeś do niego nasrał, naszczał czy napluł to wrażę Ci ten miecz – mówił przez zaciśnięte zęby wyciągając krótkie, sophijskie ostrze na ladę – prosto w twoje stare, zarobaczone dupsko. – Zakończył mistrz miecza i patrzył spod ciemnych brwi na wrednego karczmarza tak jakby chciał go zabić na miejscu. – Reszty kurwa nie trzeba. – Dodał na koniec i cały czas patrzył na wysokiego mężczyznę który powoli sięgał po kubek, odkorkowywał butelkę i nalewał doń złocistego płynu. W końcu postawił garniec i butelkę przed miecznikiem. Ten skosztował kilka większych łyków. Trunek nie był tak parszywy jak się spodziewał. Był jednym z lepszych miodów jakie ostatnio pił.

-Niezłe. – stwierdził znów patrząc na karczmarza spode łba i dodał jakby od niechcenia – jak na miód kozojeba, naprawdę niezłe.

Nieruchome spojrzenia mężczyzn spotkały się i tarły ze sobą kilka długich minut. Gdyby ktokolwiek obserwował tą sytuację z pewnością napisałby później, że był to jakby pojedynek w którym potężne dwie wole krzesały w powietrzu iskry i grzmoty słychać było w powietrzu. Nikt jednak tego nie zauważył. Może tylko starszy kmieć rzygający do kubła w kącie, ale on nie będzie tego jutro pamiętał… zresztą i tak nie umie pisać. Po tej długiej chwili oberżysta uśmiechnął się paskudnie i wyciągnął dłoń poznaczoną bliznami przez ladę. Brakowało jej jednego palca.

-Zwą mnie Jerzy.

Miecznik wstał i uścisnął dłoń nieprzyjemnego szynkarza. – Krak –stęknął bo poczuł jakby wsunął prawicę w imadło. Wysoki karczmarz roześmiał się jeszcze raz, tym razem tubalnie i szczerze. A później rozkaszlał, załzawiając swoje niegdyś niebieskie, przekrwione oczy.

-Dawnom nie widział tu takich jak Ty… ale widać jesteś bracie swój chłop. – przerwał na chwilę by zdzielić po łbie pijanego mieszczanina i dolać piwa chłopu, który ledwo trzymał się na nogach. – Mniemam – kontynuował gdy tylko skończył – że przylazłeś tu bo chcesz zasięgnąć języka, co bratku?

Krak skinął głową dalej sącząc miód. Ten parszywy karczmarz zdawał się coraz bardziej interesującą osobą.

-Ha! – zakrzyknął wysoki mężczyzna za ladą uderzając w nią silnymi jak imadło dłońmi. – Nic się kurwa w tym fachu nie zmieni, co? – zaśmiał się cicho, tym razem chyba do siebie – Ale do rzeczy, co chcesz wiedzieć?

-Kim są złotoroby? – Jerzy przysiadł na wysokim stołku który miał podszykowany pod ladą na takie chyba chwilę.

-To banda alchemików, jakiś pseudo-magów i złotników. Cholera wie tak naprawdę skąd się wzięli, kto ich uczył i tak dalej. Grunt, że młody książę jakoś ich znalazł i sprowadził do nas. – wyciągnął na ladę złocony kufel z przykryciem, w całości obłożony kamieniami szlachetnymi dużo droższymi niż cała oberża i jej klienci i nalał do niego stojącego na stole miodu i łyknął potężny łyk by zaraz po nim rozkaszleć się na dobre. Krak starał się nie dać po sobie poznać zaskoczenia. Ten karczmarz musiał być człowiekiem z niesamowitą historią. – Widzisz, nie jesteś stąd… Zamek od kilku pokoleń popadał w ruinę. Cała ta cholerna rodzina książęca… szkoda gadać. Banda kretynów. Ale Lesław… – karczmarz uśmiechnął się pomiędzy kaszlnięciami – Chłopak od małego wydawał się jakiś bardziej rozumny. Odkąd stary padł na jakimś polowaniu i Lesław jest głową rodu, ludzie na zamku, podgrodziu… jest nam lepiej. Nawet ludzie ze Złocy przestali chodzić w dziurawych butach.

-Ze Złocy?

-Jesteś bardzo nietutejszy… i chyba za młody. Przedstaw sobie, że najemnik powinien najpierw dowiedzieć się wszystkiego o terenie w którym przyszła mu robota. – Jerzy splunął i nachylił się nad ladą – I to nie od jakiegoś karczmarza…

-Nie jestem najemnikiem. – zawahał się na chwilę – No… nie do końca. Więc co z tymi Złocami?

-Każdy książę w tym kraju ma zamek, wioski, ziemie książęcą z zasobami i miasta którymi się opiekuje, tak?

-Jestem tu od niedawna…

-Jesteście coraz głupsi – skwitował go karczmarz i kilkoma haustami pochłonął całą zwartość kufla. – Miasta w każdym razie są raczej wolne. Mają swoje rady i tak dalej… książę może je co najwyżej o coś prosić, oferować, rozumiesz?

Krak skinął głową. Kątem oka dostrzegł, że wielki bębniarz akrobata runął właśnie z krzesła prosto na brodatą gębę. Muzyka, jeśli można ją tak nazwać, ucichła na chwilę i ktoś starał się zebrać solistę z zaplutych desek. Po kilku nieudanych próbach wreszcie odciągnięto nieprzytomnego na bok sali a bęben przechwycił inny łażący zygzakiem mężczyzna i znów rozpoczął się pijacki warkot. Południowcowi aż ciarki przeszły po plecach.

-Ale ze Złocami zaczyna być inaczej. Lesław praktycznie ma w kieszeni całą radę i połowe kupców. Wszyscy coś mu zawdzięczają. Pieniądze, kontrakty, domy… On samojeden rozruszał tu wszystko, bo samojeden uruchomił te cholerne kopalnie i ściągnął tu złotorobów. Nawet Złota Wola niebawem podporządkuje mu się w całości…

Krak znów skinął głową a Jerzy kontynuował.

-Dlatego ludzie go tu kochają… – mówił karczmarz gdy nagle na chyboczący się stół wlazł pijany chłop wrzeszcząc wniebogłosy – Jebać księcia Lesława! – po czym chyba brakło mu tchu, bo stoczył się na ziemię i padł jak bela. Oberżysta westchnął.

-Oprócz chłopów. Ale wiadomo jak jest z chłopami… zresztą, teraz coraz więcej z nich zamiast robić na polach, jest wysyłana przez Księcia do kopalni. Nie wszystkim się to podoba, toteż nie wszyscy idą tam po dobroci. Ale to tylko chłopi.

-Tylko chłopi – potwierdził Krak zastanawiając się nad tym, czy ktoś jeszcze mógłby stanowić w tej okolicy jakiś problem. Po dłuższym namyśle zapytał jeszcze o jedno.

-A Giedysztor? – karczmarz tylko wzruszył ramionami.

-Nie widzieliśmy go już ze cztery lata. Siedzi w wieży całymi dniami, nigdzie nie wychodzi, mimo próśb. Książę chodzi do niego sam kiedy czegoś potrzebuje. Tyle wiem.

 

***

 

-Oczekiwałem Cię mistrzu miecza. Bardzom szczęśliwy, żeś wreszcie raczył dotrzeć.

-Nasz klient nasz pan – skłonił się sarkastycznie Krak wypowiadając powiedzonko znajomego Niziołka, który handlował fajkowym zielem w Antorze. Książę nie należał do najwyższych. Nie był też szczególnie postawny jak przystało na księcia Wygórza. Fakt, że nie miał prezencji, dopełniał tylko wizerunku miejskiego sprzedawcy wołowiny czy wioskowego nauczyciela, który roztaczał wokół siebie Lesław. Pozory jednak, jak zdążył się już przekonać miecznik w swoich podróżach, bywały mylące. Mistrz był gotów nawet zaryzykować stwierdzenie, że nie było w nim nic książęcego… choć właściwie nie widział zbyt wielu książąt wyglądających odpowiednio godnie na swój stan. Lesław sięgnął po puchar z winem stojący na rzeźbionym biurku z polowskiego drewna. Puchar dużo mniej zdobny i drogi niż ten który widział u szynkarza w Pędzącym Jaguarze.

-Mam problem – powiedział chrapliwym, słabo słyszalnym głosem władca i siorbnął długi łyk wina. Krak nie odpowiedział. Wiedział, że ludzie z pozycją nie lubią gdy się im przerywa. Zwłaszcza, gdy robią efektowne pauzy w których tak lubuje się nowoczesna szlachta. Zdaniem Kraka, zwyczajnie nasłuchali się zbyt wielu minstreli. –Dużo mnie kosztowało znalezienie mistrza mieczy… choć poprawdzie – zmierzył południowca surowym spojrzeniem pełnym niewygórowanej oceny – …spodziewałem się kogoś miary Dyksynta.

-Królobójcy? – zapytał Krak z lekkim uśmiechem – Jego już nie uznaję się za mistrza mieczy… to banita. – monarcha uniósł brew pytająco. Notowania Kraka w jego małym umyśle zdawały się lecieć na łeb na szyję jak ceny żywca na Antorskiej giełdzie. Krak szybko rozpoznał to spojrzenie i uciął lodowatym głosem – Zresztą nieważne. Dyksynt nie żyje.

-Czyli jednak da się was zabić…? – twarz księcia zeszpecił nagle lekko sadystyczny uśmiech. Południowiec poczuł niezmierną ochotę by pozbawić go tego skrzywienia twarzy razem z głową. Nie mógł sobie jednak na to pozwolić. Mistrz miecza ma walczyć za królów i książęta, nie ich zabijać. Dyksynt wyraźnie nie rozumiał tego założenia ubijając polowskiego króla. Dlatego nie żył.

-Strzała ugodziła go w plecy w północnym Antorze. – zastanowił się chwilę – …albo bełt, nie jestem pewien.

-To nieistotne – przerwał książę przyglądając się mosiężnemu pucharowi. Nie wydawało się by był najrozmowniejszym z ludzi.

-Co więc jest istotne? – miecznik nie lubił efektownych pauz tak samo jak nieścisłości. Bezcelowego czekania także. Książę Lesław odłożył pucharek i zasiadł przy biurku obitym zielonym suknem. Stojące na nim olejne lampy oświetliły jego zgniłozieloną, obszerną szatę na tyle dobrze by można było zauważyć plamy po ostatnim obiedzie. I kilku poprzednich. Lesław milcząc sięgnął pod biurko i wyciągnął ze skrzypiącej szuflady kilka pergaminów.

-Oczywiście czytasz? – zapytał patrząc na mistrza jak na kawał ścierwa. Krak nienawidził tego spojrzenia.

-Czytam. Dla pańskiej wiadomości, nie tylko w tym waszym śmiesznym języku.

Wygórski władca przełknął zniewagę i niezręcznie ukrył beknięcie w dłoniach. Woń czosnku i baraniny wypełniła pomieszczenie stęchłym odorem.

-Nasłano na mnie już trzech morderców. Mało wprawnych, ale zawsze. Groźby dostaje od kilku miesięcy.

-Groźby?

Książę pokrzywił się na krześle jak woskowa karykatura samego siebie wystawiona na południowe słońce. Wsparł przy tym głowę na dłoni, przykrywając nią jednocześnie usta. Jego głos stał się przez to jeszcze bardziej niewyraźny.

-Mój pachołek wiszący na bramie, otrute moje najlepsze konie, głowa dowódcy mojej straży pozostawiona mi w koszu przed drzwiami do moich komnat.

-Dlatego mnie wezwałeś książę? – zapytał Krak z niedowierzaniem.

-Nie – zaprzeczył szybko – To mnie irytowało, ale jakoś dawałem sobie z tym radę… ponad dwa tygodnie temu przybili mojego psa do ściany w mojej komnacie.

Krak przewrócił oczami patrząc na władcę jak na rasowego paranoika, jak to określają magowie.

-Rozumiem… na pewno byłeś do niego bardzo przywiązany, wiele książąt tak czyni, ale musisz mi wybaczyć panie. Nie zajmuję się takimi sprawami.

-Gówno rozumiesz. Pies był hałaśliwy i gryzł mi buty. Sam bym bo gdzieś zakopał, ale to cholerny prezent od Księcia Pana – niech sczeźnie, cholernego Wallara. – uspokoił się chłepcąc wino i znów wsparł usta na dłoni co wyśmienicie upodabniało jego słowa do charkotliwej mowy goblinów. – Zacząłem się bać, bo to się stało kiedy spałem w komnacie obok a przed wejściem stali moi gwardziści.

-Ciekawe. -Krak uniósł brew nieznacznie, nie okazując krzty zainteresowania. – Oczywiście nie wiesz książę, kto może nastawać na twoje życie? – trudno orzec, zapytał czy stwierdził.

-Nie – Lesław rozsiadł się w fotelu ulewając sobie wina na wyświechtane szaty.– Ale chce mieć jego głowę na srebrnej tacy. – uśmiechnął się brzydko, nie zwracając nawet uwagi na nowy winny wzór powstający tuż nad pasem. – Bez zbędnych pytań.

-Mało konkretów mi dałeś książę.

-Mało konkretów jest mi znanych.

-I zapewne nikogo nie podejrzewasz… ani nie zdradzisz mi komu to mogłeś się narazić… – tym razem definitywnie stwierdził miecznik.

-Widzę że się zrozumieliśmy mistrzu – książę wyciągnął przed siebie dłoń wpatrując się w śniadoskórego mistrza mieczy. – Dogadaliśmy się? – powiedział dla odmiany wyraźnie i bez seplenienia. Być może dlatego, że w końcu wyprostował się na krześle. Krak ściągnął czarną rękawicę i uścisnął książęcą prawicę polowskim zwyczajem z czasów wojny północnej. Tutaj widać, wiecznie żywym także wśród arystokracji.

-Dogadaliśmy się. Moja stawka to… na wasze będzie siedemdziesiąt złotych wygórskich… plus dodatki za nieprzewidziane okoliczności.

-Nieprzewidziane…?

-Za każdego fechmistrza, szermierza, najemnika cechowego…

-Słowem rębajłów pierwszej wody – skwitował książę kiwając głową.

-Drugiej. –Krak uśmiechnął się lekko – Z mistrzami miecza nie walczę.

-To wszystko? -Zapytał książę dość zadowolony z bliskiej zawarcia transakcji.

-Każdy mag, szaman inni tacy, to kolejne monety.

-Rozumiem, to jak mistrzu – Lesław rozłożył dłonie – przyjmujesz zlecenie?

-Przyjmuje – powiedział miecznik odwracając się do wyjścia – Ale z jednym warunkiem.

-Tak?

-Na srebrną tacę nie masz co liczyć. – rzucił nie odwracając się nawet a po chwili z korytarza dobiegł jeszcze jego lodowato wręcz zimny, bo wiejący chłodną prawdą głos. – Mam od tego worek.

 

Koniec

Komentarze

Popraw pierwszy akapit. Ciężko się go czyta. Główny bohater nie ma przypadkiem siwych włosów? Mocno przypomina wiedźmina :).

Podobieństwo to może być zresztą zaletą, o ile tylko różnice będą wyraźne. ;)

Hmmmm... masz coś konkretnego na myśli, bo koncepcja wydaję się conajmniej intrygująca?

Cały początek jest do bani. To znaczy, sam sens jest ok, ale za bardzo to wszystko poplątane. Zdania są za długie, momentami trzeba wrócić do początku żeby przypomnieć sobie o co chodziło. Czasami to co piszesz nie ma sensu, lub widać co chciałeś napisać i zabrzmiało by to na prawdę nieźle, ale użyłeś złych słów no i nie jest tak jak powinno.

Na przykład: Nie jestem dzieckiem! - warknął chłopak. Błysnęła klinga. Już nigdy nie stał się mężczyzną.

Moim zdaniem lepiej by wyszło coś takiego:

Nie jestem dzieckiem! - warknął chłopak. Błysnęła klinga. Najwyraźniej nie było mu pisane zostać mężczyzną.

Poza tym piruet to obrót w okół własnej osi w miejscu. Gdyby tak zrobił Krak, zginął by. Jeżeli chodziło ci przewrót w powietrzu, to niemożliwe jest wykonanie go z wyprostowanych nóg, z mieczem w dłoni i zbroją na sobie. A jeżeli chodziło ci o unik, trzeba było napisać że zrobił unik, tylko nie wiem po co dodawać, że z prostych nóg.

Co do samej narracji, narrator ma wiedzę absolutną. O ile narrator nie jest jednym z bohaterów nie może się zastanawiać ,,Spojrzał tylko na zbója pełnym pogardy... a może obojętności spojrzeniem." Trochę dziwnie to wypada. Jak narrator może nie odróżnić pogardy od obojętności ?

Ale gdyby było tak: ,,Spojrzał tylko na zbója pełnym obojętności, a może i z odrobiną pogardy wzrokiem."'

Twój kumpel prosił mnie żebym napisał co myślę, bo jestem szczery xD

Więc napisałem. Historia jest fajna, fabuła mi się podoba, masz dobre pomysły i nie gubisz się w nich, ale brakuje trochę edycji własnego tekstu. Albo sam, albo z kimś powinieneś jeszcze raz przeczytać cały tekst i poprawić to co nie do końca trzyma się kupy. Na twoim miejscu dodał bym też trochę opisów ruchu Kraka, samo ,,błysnęła stal" , lub ,,wyjął krótki miecz i nim cisnął " to trochę mało, tym bardziej ze rzucony miecz nie przebił by tak łatwo skórzanej zbroi/kamizelki ćwiekowanej. Czytało by się fajniej gdyby sama walka była dokładniej opisana, choć nie jest źle opisana, jest ok.

Reszta mi się podoba xD

Nowa Fantastyka