Dobrosułka szła przez pole, między złotymi kłosami. Szła posapując, krokiem nieco ociężałym, jako że gorąc był okrutny i narzędzia ciężkie ze sobą targała. Co i rusz przystawała, coby pot z czoła ogarnąć i włosy, w kosy płowe splecione, na plecy odrzucić, a postękiwała przy tym i klęła z cicha, jako że sama jedna z robotą została. Słonko sunęło po błękitnym niebie i już prawie z samej góry na świat spozierało, głaszcząc pola swoimi promieniami, aż powietrze zdawało się drgać lekko od tej pieszczoty. Dobrosułka spojrzała tęsknie w stronę brzózek, co za ostatnimi rzędami pszenicy bielały i rzucały na ziemię upragniony cień. Przyspieszyła, ale kilku kroków nie uszła, gdy stanęła jak wryta.
Tuż przed nią, w małym poletku wyżętego zboża, leżała na brzuchu Nawoja, Dobrosułki siostra rodzona, młodsza o dwie wiosny, co się w połowie roboty gdzieś zapodziała, że aż do teraz nijak jej nie szło wzrokiem ułowić. Zapaskę aż po same uda podkasała, nogi w kolanach ugięła i majtała nimi radośnie w powietrzu. Siostry widzieć nie mogła, bo plecami do niej leżała, z główką jasną na dłoniach podpartą i oczami modrymi wlepionymi w Mysława, co obok niej się wyciągnął i cosik jej szeptał do ucha.
– Próżnujcie tak dalej, nikt płakać nie będzie, jak was baba żelaznym zębiszczem ucapi – warknęła na nich Dobrosułka, aż oboje zerwali się na nogi, przestraszeni. Nie czekając aż coś do niej rzekną, puściła narzędzia, co je do tej pory w dłoni ściskała i szybko ruszyła przed siebie, bo i patrzeć na nich nie chciała i strach był dłużej w polu zostawać, jako że się rzeczywiście pora południcy zbliżała.
– Dobroś! – krzyczała za nią Nawoja – Dobroś, czekaj no!
Ale ona ani myślała przystawać czy nawet spoglądać za siebie. Dłonie w piąstki zacisnęła, usta w wąską kreskę zwarła i szła szybkim krokiem, a wściekła była okrutnie. I wcale nie o to, że się Nawojka w zbożu wylegiwała, miast w pracy pomóc, nie o to, że ją samą z robotą zostawiła, jeno o te szeptania sekretne, o spojrzenia miłosne. Boć to przecie nieraz zwierzała się Nawojce ze swoich wzdychań i tęsknot, z uczuć gorących, jakie od zeszłego lata do Mysława żywiła. A siostra pocieszała ją, a doradzała, a wróżby czynić pomagała. I nijak by Dobrosułce w głowie nie postało, że tak z niej zadrwi okrutnie, sama za jej plecami Mysława uwodząc.
Cały dzionek nie mogła Dobrosia o niczym innym rozmyślać, a żal głęboki i wściekłość takie jej łzy rzewne na oczy cisnęły, że się raz wraz chować musiała w miejsca ustronne, coby się wypłakać do woli. Nawoja znów gdzieś przepadła, ale to Dobrosi nie smuciło, jako że jej wcale oglądać nie chciała. Dopiero wieczorem, gdy znad rzeki szła z praniem, zobaczyła siostrę siedzącą przed chatą i bawiącą rodzeństwo najmłodsze, Świechnę i Niemoja. I taka w niej naraz złość wezbrała, że mokre szmaty precz od siebie odrzuciła i biegiem ruszyła w ich stronę , jakby chciała Nawoję z rozpędu na ziemię powalić.
– Tak się z nimi zabawiasz słodko jak się i ze mną bawiłaś, ścierwo! – wrzasnęła – a to ciekawam kiedy im ta miłość siostrzana kością w gardle stanie!
Nawoja pochyliła się ku dzieckom i rzekła im spokojnie, coby już się spać pokładły, a potem spojrzała prosto w gniewne oczy Dobrosułki.
– Dobroś, ja nic nie winowata. Siądź sobie i odetchnij nieco, a ja ci zaraz rzeknę jak to wszystko było.
– Przecie żem sama widziała jak było! Taka z ciebie siostra ukochana, co najpierw moich płaczów słucha a rady dobre daje a potem się z moim lubym we zbożu pokłada!
– Żeby on był twoim lubym, toby cię jeszcze musiał chcieć!
– Zechciałby, gdybyś nam w drogę nie wlazła jak jakie bydlę!
– Temu do bydlęcia bliżej, kogo nikt całować nie chce! – rzekła jej Nawoja ze złością i zniknęła we wnętrzu chaty.
Dobrosułka twarz dłońmi zakryła i od płaczu się zatrzęsła, zupełnie sama przed chatą zostawszy. Zmierzchało, świerszcze hałasowały i zagłuszały Dobrosine łkania.
Mrok coraz gęściejszy spowijał świat, zmieniając wszystkie barwy w szarości, a potem w czarne cienie. Kiedy nieszczęśliwa dziewczyna przetarła wreszcie oczy i odsłoniła je, z początku nic nie widziała, tylko ciemne zarysy krzewów i chat. Potem coś błysnęło leciutko, zaszemrało i czarny jakiś kształt przesunął się w mroku. Dobrosułka westchnęła tylko, biorąc to za zwidy jakieś, i już miała do chaty się chować, kiedy tuż przed nią stanęło złe.
Wyglądało jak przykurczona, chuda starucha, w łachmany obleczona, z łbem omotanym szmatą. W pomarszczonej twarzy ziała czarna jama, paszcza paskudztwa, w której połyskiwał jedyny ząb. Powyżej nieco garbił się krótki nochal, a znad niego łypało na przerażoną dziewkę jedno ślepie, wielkie i wyłupiaste, od którego wszystkie myśli jej się mieszać zaczęły.
– Taką krzywdę ci smarkula wyrządziła, taką krzywdę – odezwał się stwór.
– Kochanka mojego dla siebie wzięła – poskarżyła się Dobroś płaczliwie.
– Siostrze rodzonej!
– A jak łgała, jak zapewniała, że mi szczęśliwości życzy…
– I sama teraz szczęśliwa ma być, kiedy tobie z żalu serce pęka? Nie dla niej miłowanie i pieszczoty, sama cierpieć powinna, coby swoją winę pojęła!
– Pojmie, nie pojmie, to za jedno, kochanka mi i tak nie odda.
– Jak chłopak bez dziewki zostanie to sam sobie inszej poszuka! – tak jej licho odrzekło i rozpłynęło się gdzieś w ciemnościach.
Dobrosułka stała chwilę, skołowana, nie wiedząc, czy się jej od tych nieszczęść we łbie nie zaczęło mieszać. Rozglądała się, ale staruchy jednookiej nigdzie już nie mogła dostrzec. Otrząsnęła się nieco i po cichu, by nikogo nie zbudzić weszła do chaty i w ubraniu padła na posłanie.
Ale zasnąć wcale nie mogła. Przewracała się z boku na bok i ciągle myślała o tym, co jej licho powiedziało.
Upłynęło tak trochę czasu, aż w końcu usłyszała ruch jakiś, i choć niewiele w ciemnościach widziała, była pewna, że to Nawoja się z chaty wymyka. Wstała i po omacku ruszyła za nią.
Nawojka szła szybko i coraz bardziej się oddalała. Wreszcie zatrzymała się, tuż nad rzeką, przy maleńkim zagajniczku. Pewnikiem tu na Mysława czeka, pomyślała sobie Dobrosułka, podkradając się bliżej.
– Nie dla niej pieszczoty a kochania – usłyszała nagle tuż przy uchu szept licha.
– Nie dla niej –powtórzyła – nie dla niej… dla mnie to wszystko… – mamrotała tak sobie cicho, a jej ręce sięgnęły między płowe włosy, odpinając czółko skórzane, na którym srebrne kabłączki połyskiwały i pobrzękiwały tak jakoś złowrogo.
– Dla mnie! Dla mnie! – krzyknęła wyskakując z cienia i całkiem zaskoczonej Nawojce pasek skórzany na szyję zarzucając.
– Dobroś! Dobroś! – szeptała Nawojka, jako że okrzyk żaden nijak się nie chciał ze ściśniętego gardła wydobyć. I zanim trzeci raz jej imię wyrzekła, głowa jej opadła i całe ciało zawisło na Dobrosinym pasku bez życia.
I chciała Dobrosułka zapłakać nad sobą i nad siostrą, ale wiedziała, że czasu na to nie ma, bo w każdej chwili mógł się Mysław pojawić. Chwyciła martwą pod ręce i jęła ciągnąć ją wzdłuż rzeki, by wreszcie ciało wrzucić do wody, w miejscu gdzie nurt był silny, aby sobie precz popłynęło.
Ledwie kilka chmurek zdążyło się wedle miesiąca przesunąć, kiedy do zagajnika dotarł Mysław, zdyszany nieco po biegu. Rozejrzał się, a że nigdzie Nawojki nie dostrzegł, zaczął ją cichym głosem wołać po imieniu. Żadnej odpowiedzi nie usłyszał, tylko plusk jakiś odległy. Ani chybi wodniki przy miesiączku harcują – tak sobie pomyślał i usiadł na ziemi, swojej kochanki wyczekując.
Nocka była ciepła, pogodna, a ziemia wciąż jeszcze od żaru nagrzana. Dobrze mu się tak siedziało w ciemnościach, ale w końcu zdjął go niepokój srogi o dziewczynę, której wciąż nie było. Może się jej po drodze co złego przytrafiło – dumał sobie, ale zaraz tę myśl odepchnął. A może zaspała? Albo czekała tu prędzej i poszła sobie, jego spóźnieniem zniecierpliwiona?
– Pewnikiem tak było – mruknął, wstał, otrzepał gacie parciane i poszedł do siebie spać.
A już z samego rana szukał Nawojki, żeby sobie wyjaśnili, czemu im schadzka nie wyszła. Nie było jej nigdzie w polu, nie było przy rzece, nawet nie widział coby się wedle chałupy kręciła. Snuł się cały dzień zatroskany, że się gdzie przed nim kochanka ukrywa, kiedy wreszcie po południu napatoczył się na Dobrosułkę, co od lasu kosze owoców niosła.
– Czekaj, Dobrosia! – zawołał na nią ale ona tylko kroku przyspieszyła – Zaczekaj! A gdzie to Nawojka?
Dziewczyna zatrzymała się, odwróciła do niego i nie patrząc mu w oczy, bąknęła:
– Nikt nie wie. W nocy gdzieś znikła i dotąd nie wróciła.
Mysław oczy wytrzeszczył, bo nijak mu się to nie chciało w głowie pomieścić.
– Ale jak to?… A szukał jej kto?
– Wszyscy szukają. Matka lamentuje, dziecki małe przestrachane. Ojciec rozeźlony, szuka jej wszędzie. Ja sama w lesie szukałam i nic, tylko te maliny znalazłam.
Na te słowa odwrócił się Mysław od niej i jął biec przed siebie, pełnym głosem Nawojkę wołając. A Dobrosułka stała tak jeszcze chwilę, wycierając rękawem łzy, co to jej nagle do oczu napłynęły. Przecie to moja siostrzyczka była, mówiła sobie w myślach. I co ja takiego zrobiłam, co ja zrobiłam?
Ale za późno już było na żale, bo ciało Nawojki, sine całe i sztywne, płynęło już sobie het, het, niesione przez wartką rzekę. A gdzieś po drodze wyleciała z ciała Nawojkowa duszyczka, świetliczek maleńki, i zaplątała się w trzcinie. Tkwiła tam dni całe i noce, nie mogąc się uwolnić i do Nawii odejść, jako że dziewka zmarła za szybko i za sprawą siostry rodzonej. A tymczasem wokół duszyczki tkało się nowe ciało, ze szlamu, wody i tataraku. I nie minął miesiąc od tych wydarzeń okrutnych w zagajniku, kiedy się Nawojka pod postacią rusałki wreszcie uwolniła. W niczym nie przypominała już tej dziewki, którą była za życia – wysoka bardzo, o skórze bieluchnej, jakby jej nigdy słonko nie pieściło. Miast jasnych prostych włosów miała zielone fale, a tak ciemne, że się prawie czarne wydawały. Takoż czarne były jej oczy, wielkie i połyskliwe, a usta czerwone i pełne. Odzienia żadnego na sobie nie miała, ale nie marzła wcale i dobrze jej tak było. Oddychać za to potrafiła tak na powietrzu jak i w wodzie głęboko, gdzie całe dnie niemal spędzała.
Mysław przez kilka dni jeszcze szukał Nawojki, a tak ją nawoływał głośno i zapalczywie, że gardło zdarł sobie doszczętnie. Ciężko mu było, bo kochał ją niemożebnie i nijak się nie mógł pogodzić z tym nagłym jej zaginięciem. W końcu tak się poczuł bezsilny, że wszelka nadzieja go odeszła i przestał ją wołać, tylko snuł się czasem wieczorami nad rzeką, koło tego zagajnika gdzie się spotkać mieli i wzdychał tęsknie.
Dobrosułce także lekko nie było. Sumienie gryzło ją okrutnie, po nocach spać nie mogła, słysząc, że w kącie licho siedzi przycupnięte i rechocze. Raz wraz błyskało tylko wielkie ślipie albo ten ząb złośliwie wyszczerzony.
– Idź sobie! Zostaw mnie wreszcie! – syczała na nie Dobrosia głosem stłumionym, coby nikogo nie zbudzić. Ale ono nie chciało sobie pójść i co noc w tym samym kącie się czaiło i rechotało.
Aż przyszła w końcu taka nocka, wietrzna i ponura, kiedy poczuła Dobroś, że dłużej tego nie zdzierży. Zerwała się z posłania i wybiegła z chaty, w gieźle samym, z włosem rozpuszczonym i obłąkanymi oczami, i biegła tak przez wieś, na zmianę Nawojkę wołając i odpędzając od siebie złe licho, co krok w krok za nią biegło i wciąż się śmiechem zanosiło. Gdzieś daleko przed sobą, ponad mokradłami, co się popod lasem rozciągały zobaczyła światełka maleńkie.
– Pójdę sobie precz od ciebie – powiedziało jej licho – ale ty lepiej idź siostrę o wybaczenie prosić. Tam pod lasem duszyczki jakieś fruwają, biegnij do nich, bo pewnikiem i Nawojkę swoją tam znajdziesz.
I posłuchała go Dobrosułka, bo stwór faktycznie odwrócił się i w ciemnościach zniknął. Pobiegła co tchu poprzez łąki na te mokradła, aż włosy za nią na wietrze furkotały, a cały czas imię zamordowanej siostrzyczki krzyczała. Ale znów źle zrobiła, że tych podszeptów słuchała, bo licho nigdy nikomu dobrze nie radzi. Nie było Nawojki wśród tych ogników maleńkich, a tylko dusze złych ludzi, co tak ją zaczęły zwodzić, tak jej drogę myliły na bagnach, że w końcu padła na ziemię, do cna wykończona. I nigdy już stamtąd Dobrosia do dom wrócić nie miała.
Dziwna to była noc. Wiatr gnał po niebie chmury, raz wraz miesiączek zakrywając, i śpiewał cicho w koronach drzew. A że wiał od tych mokradeł, gdzie Dobrosułka ducha wyzionęła, niósł ze sobą ich zapach butwiejący, co się z wonią ziół i siana świeżego mieszał. I było coś w tym powietrzu, co Mysławowi spać nie dawało. Długo chodził między chałupami, aż go w końcu tęsknota nad rzekę pognała, w owo miejsce gdzie kiedyś na Nawojkę czekał. Usiadł tam sobie tak jak wtedy i zadumał się głęboko. Naraz coś plusnęło gdzieś w oddali. Spojrzał tam, z zamyślenia wyrwany, ale nic nie dostrzegł i znów sobie o wodnikach pomyślał albo o zwierzu jakimś. Ale plusnęło znowu, tym razem bliżej i cień jakiś nad wodą przepełznął. Wstał i miał iść już sobie, gdy coś na niego wodą chlusnęło. Spojrzał w stronę tataraku, co przy brzegu rósł, i aż gębę rozdziawił ze zdumienia. Stała tam dziewka jakaś, urodna nieziemsko, calutka goła, a że miesiąc akurat zza chmur wyszedł, to widział ją bardzo wyraźnie.
– Chodź do mnie – rzekła do niego i rączkę białą ku niemu wyciągnęła – chodź, już się więcej nie musisz smucić.
Chciał jej co odpowiedzieć ale tak był zaskoczony i jej urodą oczarowany, że słowa z siebie nie mógł wydusić
– Chodź, chodź! – zawołała śpiewnie a on stał jeszcze i bił się z myślami swoimi. Przecie już nie ma Nawojki, mówił sobie, przecie już nie wróci! I podszedł kilka kroków, chwytając dłoń tak delikatną, jakby się miała zaraz w powietrzu rozwiać. Spojrzał dziewce w jej oczy czarne i nijak już się od nich uwolnić nie mógł, nagłą błogością ogarnięty. Przywarł do niej, usteczka czerwone wargami obejmując i dłoń we włosach wilgotnych zanurzając. A ona mu się z objęć wymykała i coraz głębiej w wodę uciekała ze śmiechem.
– Chodź, miły – wołała go, a potem z pluskiem zanurzała się, wielką uciechę w tym znajdując.
A była to przecie Nawojka, przez rzekę po śmierci odmieniona. Rozpoznała swojego kochanka i szczęście w niej wielkie wezbrało.
Droczyła się tak z nim, niepomna, że on jej poznać nie może. Aż w końcu dała mu się złapać i oboje zatonęli w pieszczotach rozkosznych. I nie myślała Nawojka – rusałka o tym, że to przecie tylko człowiek śmiertelny, gdy go wśród łaskotek pod wodę ciągnęła. Ani on, w kibić jej smukłą zapatrzony, nie wiedział nawet kiedy mu tchu zabrakło. I jeszcze tylko przez chwilę, zanim mu całkiem oczy zgasły, zobaczył w tej piękności włosy płowe i skórę opaloną, i ten nosek lekko zadarty, i oczy błękitne. I może przez to lżej było z żywotem się żegnać, kiedy mu się woda do płuc wdarła.
Nawojka widząc, jak Mysława siły żywotne opuszczają, wyciągnęła go na brzeg, ale nic już zrobić nie mogła. Skuliła się pod tym drzewem, gdzie on kiedyś czekał na nią, głowę jego do siebie przyciągając, i zapłakała żałośnie nad losem okrutnym, nad swoją śmiercią zbyt wczesną, nad tym kochaniem, co życie odbierało, nad swoim potępieniem wiecznym. A że serca już nie miała ludzkiego w sobie, poprzysięgła mścić się srogo za swoją niedolę. I od tej nocy zawsze już wabiła do siebie chłopców, co się wieczorami nad rzeką przechadzali, aby ich wśród pieszczot pod wodę wciągać.
A licho patrzyło na to wszystko, w mroku ukryte, i swój ząb ohydny szczerzyło. A kiedy już dosyć oko ludzkim nieszczęściem nacieszyło, poszło sobie w świat. I chodzi tak do dziś, smutki i zgryzoty jak chorobę roznosząc, i tylko patrzy, komu co by złego podszepnąć.
A kto wie czy teraz się gdzieś tutaj w ciemnościach nie czai?