Obudziłem się zbyt wcześnie.
Mrok był taki sam jak zwykle, gęsty, nieprzenikniony, absolutny. Lepił się do twarzy. Sopel klaustrofobicznego lęku dźgnął moje trzewia, wstrząsnął ciałem w niekontrolowanym dreszczu. Tak, irracjonalny strach przed ciemniością też był wciąż ten sam, nawet po tylu latach.
Spróbowałem się rozluźnić i wytężyć słuch w sprawdzonej metodzie przeciwko atakowi paniki. W kompletnej ciszy usłyszałem, a właściwie poczułem, bicie serca. Ciężki, powolny rytm. Bardzo wolny. Wywołujący geologiczne skojarzenia.
Przez chwilę łudziłem się nadzieją, żę zdołam znów usnąć, uciec pod powierzchnię, zanurzyć się gdzieś tam, między ciemne ryfty letargu, a świetliste płycizny snów. Oczywiście, nic z tego. Zaraz przyszedł głód, zwinął żołądek w małą, bolesną kulkę, wyostrzył zmysły, brutalnie przywrócił trzeźwość myślenia, narzucił swą wolę, spętał pierwotnym rozkazem – zdobyć pożywienie. Próba walki z nim nie miała sensu. Tak jak niezliczenie wiele razy wcześniej, musiałem wyjść i poszukać czegoś do jedzenia.
Nienawidzę skurwysyna.
Czas się ruszyć. Zastygłe stawy i wyschnięte mięśnie eksplodowały w rozbłysku obrzydliwie znajomego bólu, żyły zapłonęły tysiącem igieł, gdy serce spróbowało przepchnąć przez nie resztki zgęstniałej krwi. Ciemność zatańczyła przede mną w mdlącym piruecie. Wyrzygałbym się, gdybym tylko miał czym.
Powrót do życia to nic przyjemnego.
Ignorując wściekłe protesty stawu łokciowego, sięgnąłem ku kamiennej płycie, będącej sklepieniem mojego ciasnego schronienia. Ani słuch, ani wyczulony zmysł dotyku nie pozwalały przypuszczać, że na zewnątrz ma miejsce jakaś niezwykła aktywność. Nie miałem pojęcia co mnie obudziło.
Krzywiąc usta z bólu, przewróciłem się na bok i mocno pchnąłem płaski kawał gruzu, broniący dostępu do sąsiedniej nory. Powoli wśliznąłem się w powstały otwór. Tu było więcej miejsca, mogłem swobodnie usiąść. Przez szpary w popękanych ścianach wpadało trochę powietrza, odrobina chłodnej świeżości w przestrzeni wypełnionej smrodem zdechłego szczura. Fakt, iż po zapachu padliny byłem w stanie rozpoznać gatunek nieszczęsnego stworzenia, nie wydał mi się specjalnie zabawny. Zsunąłem kaptur na plecy, zdjąłem maskę i gogle. Odzież ochronna się nie przyda, była już noc, lub póżny wieczór, choć trudno wyjaśnić skąd brałem tę pewność. Ciszę zakłócały tylko odgłosy małych, nocnych zwierząt, szuranie łapek, skrobnięcia, głuche stukania, wysokie piski niemal na granicy słyszalności. Z oddali dobiegał stłumiony, wibrujący grzmot – zapewne ruchliwa ulica.
Dotknąłem przerdzewiałego uchwytu żeliwnej pokrywy, umożliwiającej dostęp do skomplikowanej sieci miejskich kanałów. Diabelnie ciężka, przysypana żwirem i fragmentami pokruszonych cegieł, zapewniała mi jednak alternatywną drogę ucieczki. Na wypadek, gdybym dał się zaskoczyć wieśniakom, uzbrojonym w widły i pochodnie. Ewentualnie brygadzie budowlańców, chcących ostatecznie zrównać z ziemią moje ruiny i postawić tu park uciech, wielkie kino, monstrualny sklep, czy co też się dzisiaj zwykło budować. Cóż, miałem nadzieję, że nigdy nie będę musiał korzystać z tego awaryjnego wyjścia. Miałem niejasne przeczucie, iż w zapomnianej odnodze labiryntu śmierdzących tuneli zalęgło się coś paskudnego. Coś złego.
Powoli i tak cicho, jak tylko możliwe, odsunąłem ceglany blok zasłaniający nierówny otwór w ścianie. Wystarczyło się tylko przeczołgać kilka metrów w górę wąskiego przesmyku, zapewne pozostałości piwnicznych schodów, na które runął strop. Zadziwiające, w jaki sposób odrobina wprawy pozwala niemal bezszelestnie pełznąć wśród pustych butelek, puszek, pudełek po papierosach, suchych liści, niedopałków, oraz całej masy nierozpoznawalnego śmiecia. W rzeczy samej, robiłem nie więcej hałasu niż wąż, wyłażący ze swojego leżą. I tak też się czułem. Ohydny, jadowity gad sunący na żer.
Do wnętrza tunelu docierały znikome ilości światła, ale wystarczyło to, bym mógł wyraźnie widzieć. Przejście kończyło się w rogu jedynego pomieszczenia, które posiadało wszystkie ściany i w miarę nienaruszony strop. Zatrzymałem się u wylotu, po zwierzęcemu nasłuchując i węsząc. Tak, jak się spodziewałem, w pobliżu nie było żywej duszy. I to od dość dawna, smród uryny i tytoniowego dymu był zupełnie do zniesienia. Chłod musiał przegnać młodzież, zawsze szukającą miejsc o nastrojowo – intymnym charakterze, by móc pić i urządzać bójki. Okoliczni bezdomni również znaleźli jakieś rozsądniejsze lokum. Droga wolna.
Oto jestem.
Pan wszelkiego stworzenia.
Najwspanialsza żyjąca istota, organizm doskonały, najpotężniejszy z potężnych. Mógłbym być aniołem lub demonem, bogiem dla dawnych pogan, albo superbohaterem dla nowoczesnego, powiedzmy – oświeconego społeczeństwa. Mogłem wspiąć się na szczyt świata i zatykając tam swą chorągiew objąć Ziemię w posiadanie, jak folwark z miliardami niewolników. Rządzić krwawą dłonią i pancernym butem, ogień i miecz jednym skinieniem w świat posyłać, albo niczym biblijny Antychryst pławić się w niewyobrażalnym bogactwie i luksusie, skrywać wiecznie w cieniusztucznych, białych uśmiechów marionetek i zza pleców figurantów pociągać za sznurki…
A może zostać mądrym, sprawiedliwym władcą, ucieleśnieniem mitu króla z legend i baśni, miłość i szacunek mieć za narzędzie, nie strach i nienawiść. Być dobrym pasterzem i prowadzić swą trzódkę w pokoju i bezpieczeństwie ku świetlanej przyszłości…
O tak, mógłbym taki być. Gdybym tylko wierzył w jakiegoś boga, w predestynację, w cel mej wędrówki od wieków jasno zapisany w gwiazdach, zapewne obrałbym jedną z tych dróg. Niezachwiana pewność ścieżki Wybranego, poparta wiarą w przeznaczenie, dałaby mi siłę. By wspinać się na szczyt. By podtrzymywać ogień w duszy, nie pozwolić wystygnąć popiołom. By trwać, na przekór mijanym gwiazdom.
By żyć.
Istnieję jednak już wystarczająco długo żeby wiedzieć, iż tym chorym wszechświatem rządzi zwykły przypadek. Nic więcej.
Teraz wypełzam z zaśmieconej dziury w ziemi, wyślizguję się z pomiędzy omszałych kamieni, jak insekt, robak, ohydna, drapieżna larwa nawykła do zdnilizny. Brudny, z mokrymi niedopałkami papierosów we włosach, staję w rogu śmierdzącego szczynami pomieszczenia, przygarbiony, spięty, gotowy do walki lub natychmiastowej ucieczki.
Oto jestem. Ostatni, a może jedynu kiedykolwiek istniejący Nieśmiertelny.
I nie obchodzi mnie to. Sprawy tego świata są mi zupełnie obojętne. Chcę się tylko najeść i wrócić do swojej nory, zapaść w sen na kolejny rok. To wszystko.
Przeciągnąłem się, prostując kręgosłup, rozluźniając mięśnie i ścięgna. Ból nieco zelżał, ale ostatecznie ustąpi dopiero po posiłku. To nic. Był dokuczliwy, ale nie paraliżował, nie utrudniał ruchów. Co więcej, głód dodawał mi sił fizycznych, podnosił sprawność. Czynił lepszym drapieżnikiem.
Na pierwszy rzut oka wszystko było w porządku. Popękane ściany, pokryte niemożliwymi do odcyfrowania bazgrołami, zbutwiałe deski zasłaniające otwory okienne, gruz, połamane resztki jakichś mebli, skłebione, zawilgłe szmaty, będące zapewne porzuconym legowiskiem jakiegoś nieszczęsnego bezdomnego, pozostałości ogniska, sterty śmieci – żadnych odstępstw od normy. Kilka długich sekund zajęło mi zorientowanie się, że jednak coś nie gra. Otóż w przeciwległej ścianie pomieszczenia znajdowały się drzwi. Nie poszarpany, zasłonięty płachtą blachy falistej otwór, ale ciężkie, okute mosiężnymi zdobieniami dwuskrzydłowe wrota, mocno siedzące w grubej, rzeźbionej framudze. Zadziwiające, że nie zauważyłem od razu czegoś tak niezwykłego. Jednym skokiem znalazłem się przed drzwiami, rozrzucając wokół ceglane kruszywo. I choć instynkt wrzeszczał ostrzegawczo, dotknąłem gładkiej, chłodnej klamki. Przez szpary przedzierały się promienie miękkiego, bursztynowego światła. I muzyka. Dałbym głowę, że słyszę muzykę. Kwintet smyczkowy.
Wystarczyło delikatne pchnięcie by wrota ustąpiły, lekko i bezszelestnie, mimo swej masywności. Moja prosta, zwierzęca natura i zdrowy rozsądek protestowały głośno, rzadko spotykanym chórem, ale nie mogły mnie zatrzymać. Zdecydowanie wszedłem do wnętrza pokoju, którego żadną miarą nie powinno tu być. Kilka kroków w ciepłą, śietlistą przestrzeń, grubo fastrygowaną delikatnymi dźwiękami któregoś z walców Straussa. Czekałem cierpliwie aż rozmyte, roztańczone kształty wokół mnie nabiorą ostrości.
To była wielka, wysoka na dwie kondygnacje sala balowa. Ciemny parkiet o skomplikowanym wzorze łączył się z pokrytym freskami sufitem dwoma rzędami białych, klasycystycznych kolumn. Barokowa sztukateria i ogromny, rokokowy kominek z czerwonego piaskowca tworzyły należną pomieszczeniu atmosferę dostojnego przepychu. Wrażenie potęgowały zdobione, szesnastoświecowe torszery i żyrandole, iskrzące miękko tysiącami rozświetlonych kryształków. Przede mną kilkanaście par wirowało w tańcu. Niemal identycznie ubrani panowie – czerń fraków kontrapunktowana bielą koszul i rękawiczek, oraz damy w barwnych, przesadnie bogatych sukniach o głębokich dekoltach, wąskich stanach i pokaźnych tiurniurach. Długie treny zamiatały podłogę w rytm spokojnego walca, a diamenty zaskakująco skromnej biżuterii słały wokół dyskretne błyski.
Tak bardzo chciałbym tu zostać. Usiąść na jednym z lekkich, pozłacanych krzeseł, napełnić kielich rubinowym płynem z kryształowej karafki i dać się ponieść prostej melodii, granej przez pięciu muzyków o poważnych, skupionych twarzach. Odpocząć w spokoju i cieple tej sceny.
Nagle zauważyłem, że nikt mnie nie widzi. Ani tańczący, ani zebrane wokół nielicznych stolików, raczące sie winem i cieszące niezobowiązującym flirtem towarzystwo, zdawali się kompletnie nie dostrzegać mojej obecności. Mimo, iż swym gwałtownym wtargnięciem i żebraczym wyglądem powinienem wzbudzić nie lada sensację. Muzyka nie urwała się w pół tonu, pary na parkiecie nie zastygły w bezruchu, nie obrzucono mnie zdziwionymi i oburzonymi spojrzeniami. Nikt, z odzianej w czerwono – białe liberie służby, nie podbiegł z zamiarem pochwycenia mnie i wyrzucenia na zbity pysk.
Powoli odwróciłem sie w stronę wielkiego lustra, wiszącego w złotej ramie pomiędzy wysokimi oknami. Tam również bal trwał w najlepsze, niezakłócony. Brakowało tylko mojego odbicia.
Iluzja. Znowu. Cholerna, kłamliwa wizja. Niezwykle realistyczna, obejmująca wszystkie zmysły, ale wciąż tylko iluzja.
Zapragnąłem wyjść. Natychmiast.
Odległość dwudziestu metrów dzielącą mnie od przeciwległych drzwi pokonałem w ułamku sekundy. Całą swoją masą i siłą rozpędu wyrżnąłem w dębowe, zdobione jakimś skomplikowanym herbem rodowym wrota i wypadłem na zewnątrz.
Prosto do piekła.
Miasto płonęło.
Stałem na kupie gruzu, w pomieszczeniu, z którego została tylko jedna ściana i fragment stropu, niebezpiecznie zwisający mi nad głową. Za plecami miałem wspaniały pałacyk, zmieniony w dymiące jeszcze pogorzelisko. Przede mną wściekle szalał bóg wojny.
Najgorszy chyba był hałas. Huczał ogień, bombowce wyły jak dzikie bestie, ziemią wstrząsały ogłuszające wybuchy i tąpnięcia walących się budynków. Krzyczeli ludzie, powietrze ciął ostry terkot broni maszynowej, kule rwały kawałki kamieni i cegieł rykoszetując z wizgiem. Wrzaski dobiegały zewsząd, niemal zagłuszając kanonadę. Z zawalonych gruzem ulic, z gniazd karabinów maszynowych i moździerzy, z prowizorycznych stanowisk obrony, zza dających liche schronienie załomów murów i lejów po bombach, z wnętrz płonących budynków. Zdawało się, że krzyczeli wszyscy, żołnierze i cywile, walczący i kryjący się, żywi i martwi. Krzyczało też samo miasto, niemo, bezgłośnie, upiorną czerwienią pożarowych łun i czernią tłustych dymów.
Przerażająca intensywność szaleństwa, które rozgrywało się przed moimi oczami, niemal fizycznie przygwożdziła mnie do ściany, przez długą, straszną chwilę nie byłem w stanie wykonać ruchu. Widziałem grupkę żołnierzy, próbujących poprowadzić natarcie w górę wąskiej, brukowanej ulicy. Ogień karabinu maszynowego szybko zatrzymał ich, przycisnął do ziemi, do kup gruzu i wraków samochodów. Jeden z walczących, młody, szczupły, w niekompletnym mundurze i zbyt dużym hełmie, wyrwał się ze śmiertelnego klinczu. Skoczył do przodu, pobiegł zygzakiem, zgięty w pół, wśród wściekle rykoszetujących wokół pocisków, szukał dogodnego miejsca, by rzucić granatem w kierunku gniazda ckm-u. Nie zdążył.
Nagle coś przykuło jego uwagę, wbrew wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi zatrzymał się, wyprostował i spojrzał na mnie. Nie, właściwie nie na mnie, a na jakiś punkt za mną, jakbym był transparentny, niewidzialny. Wyciągnął rękę i otworzył usta do krzyku.
Seria z karabinu ścięła go jak źdźbło trawy, odbezpieczony granat potoczył się po bruku. Wybuch cisnął mną o ścianę, nim zdołałem zrozumieć co się dzieje. Impet wybił mi powietrze z płuc, zgruchotał żebra, odłamki w kilku miejscach przeszyły ciało. Plując pyłem, osunąłem się na stertę kamieni. Trzeba uciekać. I to szybko.
Nagle na ulicę wypełzł czołg. Jego obecność zdradziły wibracje gruntu, nie hałas. Kompletnie ogłuszony uniosłem głowę i zobaczyłem czarną, niezgrabną bestię, która przebiła się przez nadwątlony mur, przetoczyła po płonących resztkach jakiegoś samochodu i znieruchomiała, celując paszczą armaty gdzieś w stronę chowającego się między gruzami oddziału. W moją stronę.
słyszałem tylko wysoki pisk nałożony na głęboki szum wodospadu, ale przysiągłbym, żę ogarnięte szaleństwem miasto zatrzymało się w pół kroku, zamarło w zupełnej ciszy i bezruchu. Na dwie, długie sekundy. A potem lufa bluznęła ogniem i, niemal jednocześnie, ściana tuż za mną eksplodowała deszczem kamieni i cegieł, gradem wirujących odłamków i płonących szczap. Odruchowo zwinąłem się w kłębek, zakryłem głowę rękami, mocno zacisnąłem powieki.
Dość już.
Chcę stąd wyjść, natychmiast.
Gdziekolwiek, kiedykolwiek, byle nie tu.
Chłód jesiennej nocy. Cisza, prawdziwa, delikatna i kojąca, zupełnie inna, niż wywołana wybuchami głuchota. Światła miasta, rozmiękczające mrok. Wilgotny dotyk trawy i zapach butwiejących liści.
Leżałem w pozycji embrionalnej, kilka metrów od wejścia do zarośniętych riun starego pałacyku. Przeklęte wizje, nigdy jeszcze nie dopadły mnie zaraz po przebudzeniu. I nigdy nie były tak potwornie realne, pełne i szczegółowe, nie dające odróżnić się od rzeczywistości. Wstałem powoli, ostrożnie, jakby spodziewając się, że pozostały mi odniesione w czasie urojonego ataku obrażenia. Oczywiście wszystko było ze mną w porządku. Poza tym, iż najwyraźniej doszczętnie już oszalałem.
Kiedyś myślałem, że widzę duchy. Zmory przeszłości, powołane do życia siłą wyrzutów sumienia, powstałe z grobów, by mnie nawiedzać, nie pozwolić zapomnieć o ciężarze grzechów i wyrządzonych krzywd. Tak, jak ta dziewczynka, od której wszystko się zaczęło. Znalazłem ją na progu mojej kopenhaskiej kamienicy, dawno, dawno temu. Zima była wyjątkowo mroźna, a to dziecko, ubrane w lichy płaszczyk i dziurawe trzewiczki, siedziało oparte o lodowaty mur i próbowało ogrzać się wątłym płomieniem odpalanych jedna po drugiej zapałek. Nie pamiętam, czy prosiła mnie o pomoc. Przypominam sobie tylko spojrzenie jej jasnych oczu, miękkie, uciekające gdzieś daleko, poza zasłonę zimy. I płatki śniegu, które już nie bardzo chciały topnieć na bladych policzkach.
Wiem też, że serce dziewczynki smakowało delikatną, cynamonową słodyczą, a krew długo jeszcze wypełniała moje żyły ciepłym aksamitem. Później, po latach, znowu odwiedziłem Kopenhagę w ramach jakiegoś zjazdu tęgogłowych fizyków i matematyków, z podnieceniem odkrywających, że wszechświat jest zupełnie inny, niż się wszystkim do tej pory wydawało. I wtedy znów ją zobaczyłem, gdy spacerując szeroką, jasno oświetloną ulicą mijałem fasadę mego dawnego domu. Siedziała tam, na progu, skulona z zimna mimo gorącej, letniej nocy, ze słabo pełgającym płomykiem, ukrytym w drżących dłoniach. Zrobiłem w życiu mnóstwo strasznych rzeczy, widziałem jeszcze więcej, ale nigdy nie byłem tak przerażony. W jednej chwili cały mój naukowy racjonalizm, ten schron, który wybudowałem by bronić sie przed ostrymi refleksami uczynionego przeze mnie zła, zmienił się w kupkę gruzu. A dziewczynka z zapałkami to był dopiero początek. Wkrótce zacząłem widywać zmarłych, tych, których sam zabiłem lub zginęli z mojej winy. Nie patrzyli na mnie, nic nie mówili, nie szukali kontaktu. Po prostu tkwili tam, związani z miejcem swej śmierci. A dla mnie jasnym było, iż oto przyszło mi zapłacić za wyrządzone krzywdy, a duchy moich ofiar wracają, by zaciągnąć potwora do piekła. Takiego ognistego, z siarką i rogatymi demonami, tudzież osobistego piekła obłędu – nieważne. Wybiła moja godzina.
Oczywiście wielokrotnie wcześniej przeżywałem kryzysy, desperacko poszukując odkupienia, zmazania grzechów w ten, czy inny sposób. Zawsze daremnie. Idąca za mną śmierć skrzętnie zacierała każdy ślad dobra, jaki starałem się pozostawić po sobie. Jak jakaś klątwa, w które nigdy nie wierzyłem. Mogę winić swoją naturę – ktoś lub coś stworzyło mnie drapieżnikiem. Bo choć zwierzęca posoka i mięso w zupełności powinny wystarczyć do przeżycia, nigdy nie potrafiłem się oprzeć żądzy ludzkiej krwi. Byłem zbyt słaby by z tym walczyć. A próbowałem, Bóg mi świadkiem, niejednokrotnie. Zawsze kończąc tak samo – prędzej czy później traciłem nad sobą kontrolę i zmieniałem się w oszalałego z pragnienia potwora, potrafiącego wymordować całe wioski. Każde działanie, nie ważne jak szczytne byłyby moje cele, przynosiło innym krzywdę i cierpienie. Pragnąc dobra, wiecznie czyniłem zło. I nigdy nie umiałem się z tym pogodzić. Nigdy. Choć prawdopodobnie jestem starszy, niż większość systemów moralnych i kodeksów etycznych, choć wiem, iż zdarzało mi się żyć wśród społeczeństw, dla których gwałt i morderstwo były naturalne jak wschody i zachody słońca, ta przeklęta świadomość dobra i zła zalęgła się we mnie i nigdy już nie opuściła. Nie pamiętam jak i dlaczego. Ale jest niczym sęp, wyjadający Prometeuszowi odrastającą wątrobę. Beznadziejna sytuacja.
Rychło okazało się, że piekło wcale nie domaga się mojej zgniłej duszy. Jeszcze nie. W swoich coraz bardziej skomplikowanych wzjach widywałem już nie tylko ofiary, lecz ludzi kompletnie mi obojętnych. Tych, których kiedyś znałem, oraz zupełnie obcych. Co więcej, pojawiały się też elementy otoczenia, budynki stojące w miejscach zgoła nieprawdopodobnych, zielona, soczysta trawa, gdzie powinny znajdować się betonowe płyty chodnika, gęsty las zamiast bloków wielkiego osiedla, konny kulig pędzący środkiem ruchliwej, miejskiej ulicy. Przed moimi oczami rozgrywały się sceny i wydarzenia z bliższej lub dalszej przeszłości. Niektóre rozpoznawałem, pamiętałem, większości nie. I choć zawsze potrafiłem odróżnić od rzeczywistości nakładającą się na realny obraz ułudę, w mojej głowie zaczynał panować zamęt. Chaos. Bo pamięć, ta prawdziwa, jęła mnie zawodzić. Wspomnienia zanikały. Ludzie i sytuacje rozmywały się, traciły ostrość, mieszały w wirze bezczasowej jednolitości. Wymykała mi się moja tożsamość. Jakbym powoli przestawał istnieć. Jakby dusza niepowstrzymanie przeciekała przez palce, jak nieudolnie tamowana krew ze śmiertelnej rany.
Myślę, że umieram. Choć ciało mam wciąż nadnaturalnie sprawne, śmiertelnie zmęczony umysł poddaje się, pogrąża w jakiejś mentalnej formie rozkładu. Wkrótce po prostu wyłączy się, albo zagubi, rozpłynie w labiryncie niezrozumiałych widziadeł i omamów, zmieniając mnie w oszalałe, potwornie niebezpieczne zwierzę. Aż w końcu ktoś ostatecznie położy mi kres. O ile zdoła, bo niełatwo mnie zabić.
Wycofałem się więc, wpełzłem do nory, uciekłem od życia. Wybrałem sen. Porzuciłem jakąkolwiek działalność, która i tak nigdy nie przynosiła niczego dobrego. Nie zmieniłem świata na lepsze. Nie wyprostowałem historii. Nie stworzyłem niczego trwałego. Wręcz przeciwnie, najczęściej zostawiałem za sobą ruiny i zgliszcza. Niejeden człowiek, w czasie swojego króciótkiego, owadziego życia, osiągnął dużo więcej, niż ja na przestrzeni setek lub nawet tysięcy lat. Moja egzystencja nie miała sensu. Nie wiem dlaczego jestem, jaki jestem. Nie wiem czy są inni, mi podobni. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek kogoś takiego spotkał, choć mity i legendy sugerują, iż na świecie powinno roić się od wampirów, wilkołaków i mnóstwa innego, nadprzyrodzonego tałatajstwa. Nie mam pojęcia skąd pochodzę i kiedy się urodziłem. Wszystko, co pamiętam sprzed ostatnich kilku dekad, to ciąg niejasnych, zatartych obrazów, gęsto przetykanych rozległymi, białymi plamami. Czasem trafia się ostry diament wyraźnego wspomnienia, ale i tak nie mówi mi to wiele więcej, niż nękające mnie chaotyczne i wyrwane z kontekstu zwidy. Żyję tylko dlatego, że mój instynkt samozachowawczy jest niemal tak silny, jak pragnienie krwi i nie pozwoli mi skończyć ze sobą.
Poza tym wciąż bałem się śmierci. Bałem się ciemności.
No i były jeszcze sny.
Kolejne ukąszenie głodu skłoniło mnie do zaprzestania użalania się. Ruszyłem w dół łagodnego, porośniętego krzewami dzikiego bzu pagórka. Przede mną był miejski park – brukowane dróżki wijące się wśród niemal bezlistnych buków i klonów, skąpo oświetlone rozstawionymi gdzie niegdzie latarniami. Rozrzucone tu i ówdzie niewielkie, drewniane ławeczki. Mimo świateł miasta, wyraźnie widziałem gwiazdy. Był koniec października lub początek listopada, około dwóch godzin po zachodzie słońca. Dość wcześnie, ale żadni spacerowicze nie pojawiali się w zasięgu wzroku. Przez chwilę rozważałem, w którą stronę pójść. Z reguły przemierzałem całkiem sporą odległość, nim kogoś zaatakowałem, długo szukałem dogodnego miejsca, czekałem na właściwy moment. Porywanie i zabijanie ludzi nieopodal własnego schronienia to nienajlepszy pomysł, nie ważne jak bardzo dokuczał głód. Ostrożność dyktował ten przeklęty instynkt. Choć świadomie mogłem dążyć do samodestrukcji, drapieżne zwierzę wewnątrz mnie za nic nie chciało ginąć. Jedną z opcji było zatem podążenie do centrum – wmieszać się w tłum, a potem szybko i niespostrzeżenie wyłuskać z niego pechową ofiarę – tak byłoby najszybciej i najbezpieczniej. Nie lubiłem jednak tamtego miejsca. Centrum było hałaśliwe, rozmigotane, rozedrgane, potwornie przytłaczające. Jaskrawy przejaw nowoczesnego świata, z którego coraz mniej rozumiałem i coraz bardziej byłem w nim zagubiony. Pójdę lepiej w stronę przedmieść, może zapoluję gdzieś pośród monstrualnych bloków jednego z ogromnych osiedli. Na kogo – to już nieistotne. Niegdyś bywały momenty, kiedy starałęm się żywić tylko złoczyńcami, ludźmi, którzy – w moim mniemaniu – zasłużyli na śmierć. Teraz każde życie, bez względu na to, do jakiego człowieka należy, znaczy dla mnie tyle samo. Tak samo dużo. I każda śmierć boli, mimo mej pozornej obojętności. Zależy mi co najwyżej na czasie. Muszę znaleźć ofiarę, najeść się, pozbyć ciała i wrócić do nory przed świtem.
Jeszcze nie tak dawno starałem się dłużej przebywać poza legowiskiem. Wstając zawsze pod koniec grudnia, kiedy noce są najdłuższe, pozostawałem na zewnątrz nawet przez kilka tygodni. Usilnie walcząc z coraz częstszymi wizjami, spacerowałem po mieście, podróżowałem nocnymi pociągami, spędzałem dnie w zacisznych hotelikach czytając prasę i oglądając telewizję, obserwowałem zmiany, jakim podlega świat. Już mnie to nie interesuje. Jestem zbyt zmęczony nawet na to, by śledzić media pod kątem mojej zabójczej aktywności. Być może w umysłach ludzi rodzi się właśnie jakiś psychopata, seryjny morderca. Albo władze łączą pojedyncze zaginięcia z okołoświąteczną falą ucieczek i samobójstw, nie przywiązując do sprawy zbyt dużej wagi. Nie obchodzi mnie to już.
Szybko dostrzegłem, żę oprócz barwnych świateł centrum miasta, niebo nad parkiem rozjaśnia również inny blask. Spokojna, dostojnie bursztynowa łuna uwydatniała ciemne kształty pobliskich świerków. Nie widziałem jej nigdy wcześniej. Po tamtej stronie metropolii znajdowała się bogata dzielnica willowa – duże, nowoczesne rezydencje otoczone wysokimi murami, a przed nimi, oddzielony szerokim pasem zieleni, cmentarz miejski. No tak, cmentarz – przecież obudziłem się o ponad miesiąc wcześniej niż zwykle – musiałęm trafić na święto zmarłych. Nekropolia świeciła tysiącami lampek, zniczy, ogników, emanowała żywym ciepłem setek ludzi zebranych tam, by uczcić pamięć nieżyjących. W daremnej próbie przedłużenia ich istnienia. Nie lubiłem cmentarzy nawet bardziej, niż miejskiego centrum. Nie chodzi oczywiście o jakiś magiczny zakaz wstępu na poświęconą ziemię. Tylko zawsze bardzo depresyjnie działała na mnie świadomość przebywania wśród szczątków tych, którzy umarli prawdziwą śmiercią. Jakbym swoją obecnością bezcześcił jej splendor. Nie mówiąc o tym, że sam posłałem do ziemi przynajmniej kilkunastu ze spoczywających tu ludzi.
Cóż, dzisiejsze święto da mi przynajmniej możliwość szybkiego i skutecznego polowania. Do dzieła.
Nagle, z pomiędzy drzew wypadło kilku konnych. Sześciu, nie, siedmiu. Wszyscy w kolorowych, watowanych kontuszach, ciężkich szubach i czapkach z futrzanym otokiem. Dobyte szable migotały odblaskami płomieni. Jadący na przedzie, ogorzały szlachcic z imponującym, czarnym wąsem, gwałtownie wstrzymał wierzchowca. Koń zarżał, zatańczył na bruku parkowej alejki. O dziwo, kopyta nie zastukały o twardą nawierzchnię, podkowy nie skrzesały iskier o kamień. Odgłos sugerował raczej, iż zwierzę brodzi w niezbyt głębokim śniegu. Pozostali jeźdźcy poszli w ślady dowodzącego, zbili się w ciasną kupę, wśród głośnych okrzyków i hałłakowania na tatarską modłę. Oczywiście nie dostrzegali mnie, zamknięci w swoim czasie. Lub moim umyśle.
– Onufry, Kurzęba, Wacław – zawołał czarnowąs, z trudem panując nad boczącym się koniem. Rumakowi najwyraźniej przeszkadzał fakt, iż musiał wlec za sobą płócienny worek wypełniony mięsem, przywiązany arkanem do tylnego łęku kulbaki. Worek, który nie tak dawno był jeszcze człowiekiem.
– Galopem do północnej przesieki. Baczyć, by żaden pies w las nie uszedł. Panie Błogowiecki – zwrócił się do wysokiego, chudego jeźdzca, który nie zsiadając z konia usiłował nabić pistolet – zbierz Waszmość ludzi i hajda między chałupy. Jak który psubrat odpór stawi, żywym brać, na pal później wbijem! Baby i bachory we kościele zawrzeć i z dymem puścić!
– Popamięta mnie Bronowicki, zaraza, chamskie nasienie – dodał już po cichu, wilczo błyskając zębami.
– Nuże, nie mitrężyć! Hulaj dusza, piekła nie ma! – Zakrzyknął jeszcze szlachcic, w ślad za oddalającymi się towarzyszami.
Zapewne masz rację, wąsaty jegomościu z mojej przeszłości. Piekła nie ma. Ale nieba najwyraźniej też nie. Ciekaw jestem tylko, jaka była moja rola w tej scenie z przeszłości. Czy stałem po twojej stronie, czy też broniłem mordowanych. A może pozostawałem zupełnie obojętny. Cóż, teraz to i tak nie ma żadnego znaczenia.
Nie czekałem, aż widziadło zniknie, a tętent ucichnie w oddali. Rad byłem, iż tym razem kompletna, wszechogarniająca wizja nie odseparowała szczelnie rzeczywistości od moich zmysłów i wciąż znajdowałem się w ciemnym parku, w dzień Wszystkich Świętych, roku dwa tysiące… Cholera, któregoś tam. Muszę się tu czegoś złapać, zakotwiczyć jakoś chory umysł w tym świecie, bo kolejnego ataku majaków mógłbym nie wytrzymać.
Szybko, choć nie na tyle, by wzbudzać podejrzenia, ruszyłem w stronę cmentarza. Pojawiało się tu coraz więcej ludzi, pojedynczo i w grupkach. Najczęściej dźwigali plastikowe torby pełne zniczy, oraz ciężkie donice z chryzantemami. Zajęci sobą, nie zwracali uwagi na innych. Nie powinno być żadnych problemów z upolowaniem jakiejś samotnej staruszki. Dzieci były zdecydowanie smaczniejsze, ale najpierw trzeba było oddzielić je od stada. Rodziny, znaczy. No i zabijanie dzieci przychodziło mi dużo trudniej. Może to przez zapałkową dziewczynkę. A może zawsze tak było.
Nie wszedłem na teren cmentarza. Zostałem za bramą, na lekkim wzniesieniu, wśród niskich zarośli. Z dala od świateł latarni. Mogłem w ten sposób obserwować całkiem sporą przestrzeń, samemu pozostając niezauważonym. Starannie wybrać ofiarę spośród coraz większej liczby odwiedzających, potem zniknąć w tłumie, śledzić, czekać na dogodny moment, w końcu zaatakować. Prosty rytuał polowania, starszy nawet ode mnie. Tylko muślę, że żaden inny drapieżnik nie ma później wyrzutów sumienia.
Cóż, nie tym razem. Bo nie zdążyłem nawet zająć wygodnej pozycji pośród krzewów berberysu, gdy na cmentarzu zaczęło dziać się coś dziwnego.
Najpierw myślałem, że to kolejna z moich corych, męczących wizji. Ogniki zniczy zbladły, przygasły, rozmyły się nieco, zamigotały jak gwiazdy na zimowym niebie. Cienie nabrały głębi, poruszyły się, rozciągnęły w powolnym tańcu. A potem ich zobaczyłem.
Pojawili się nagle, na całym cmentarzu, materializując się nad grobami, wypełzając spod płyt, z pomiędzy pomników i krzyży, na podobieństwo ciężkich kłębów dymu. Postaci utkane z cieni i mgły, półprzezroczyste, wciąż amorficzne, ale szybko nabierające konturów. Niektórzy wyglądali jak ludzie, ciemne sylwatki i twarze o wyraźnych rysach, należące do kobiet, mężczyzn, dzieci. Młodzi i starzy, głównie starzy. Inni nieostrzy, bezkształtni, jak niedoświetlone fotografie, o rozciągniętych w przerażających grymasach obliczach upiorów. Jeszcze inni nie przypominali w ogóle ludzi, tylko ogromne, robaczo wijące się zgęstki cienistej niby-materii z nieprawdopodobnie czarnymi odchłaniami oczu i ust.
I wciąż ich przybywało. Setki. Tysiące.
Wiem, nie mogłem ufać swoim zmysłom. Tym bardziej, iż nikt z krzątających się wokół grobów i spacerujących alejkami ludzi, nie zdawał sobie sprawy z tej nadprzyrodzonej obecności. Nikt nie widział zjaw, nie słyszał narastających, niezrozumiałych szeptów, nie mógł dotknąć zwiewnych, mrocznych postaci. Ale coś podpowiadało mi, że tym razem to nie majak, halucynacja, zwid, czy zamknięty w mym umyśle obraz przeszłości. To się działo tu i teraz, realnie, choć na poziomie postrzegania niedostępnym zwykłym śmiertelnikom. To byli zmarli. Duchy, zjawy, potępione dusze, mieszkańcy zaświatów, projekcje martwych osobowości, jakkolwiek ich nie nazywać, pojawili się tłumnie zwabieni światłem płomyków, słowami niewiele znaczących modlitw, ciepłem żywych, ludzkich ciał. Nędznymi cieniami dawnych rytuałów. Wyglądali tak, jak ich pamiętano, jak wizerunki wciąż pozostające w umysłach żyjących bliskich. Idealnie odwzorowane twarze, ciała, ubrania, mieszały sie z bezkształtną obecnością tych, o których nie miał już kto pamiętać.
Dlaczego tylko ja ich widziałem? Czy to znaczy, że naprawdę umieram? Cóż, nie było jednak czasu na to, by stawiać sobie pytania i szukać odpowiedzi. Bo w tej chwili zmarli rzucili się na żywych. Wszyscy jednocześnie. W jakiejś bezmyślnej żądzy, opętańczym szale, niepohamowanym głodzie i pragnieniu skoczyli by gryźć twarze, dłonie i nogi, szarpać torsy, chłonąć oddechy, wnikać w ciała, rozdzierać i pożerać ciepłe kawałki życia. By dziko ucztować na odwiedzających cmentarz.
Oczywiście bezskutecznie. Równie dobrze kłęby ledwie widocznej mgły lub zgęstniałe cienie mogłyby próbować zatrzymać rozpędzony pociąg. Nikt niczego nie zauważył, nie poczuł, nie był świadomy tego, co się dzieje. Obiekty bezsilnego ataku spokojnie spacerowały sobie i krzątały się wokół mogił, cicho modliły nad grobami. Nie zwracając żadnej uwagi na desperacko miotające się, przenikające ich ciała duchy. A wygłodniałych zmarłych wciąż przybywało. Przestałem już rozróźniać poszczególne sylwetki, postaci zaczęły łączyć się, zlewać ze sobą, tworzyć jakieś koszmarne, powykręcane zlepki mackopodobnych kończyn, głów, monstrualnych twarzy, oczu, ust i zębów, wirując w spazmatycznym szaleństwie niemożliwego do zaspokojenia głodu. W końcu dotarło do mnie, że te nieszczęsne istoty nie są ludźmi. Kiedyś nimi byli, ale śmierć bezlitośnie odarła ich z wszelkiego człowieczeństwa, pozostawiając tylko najprostsze żądze. Zabijając dusze. Redukując osobowości do prymitywnych potrzeb ciała. Ciała, którego już nie było. Nie mogli nasycić swojego głodu, ogrzać się, ugasić pragnienia, na zawsze uwięzieni po zimnej, ciemnej stronie cienia.
Nie, nie zejdę tam, nie zanurzę się we wnętrznościach tej wciąż rosnącej, górującej już nad metropolią ohydy, która jak potworna ameba starała się pochłonąć i strawić ciepłe ciała żyjących. Poszukam swojej ofiary gdzieś indziej, szybko, nim zacznę zastanawiać się nad sensem cmentarnego spektaklu. Wszystkich czeka coś takiego? Mnie również? Też skończę jako zapomniany, głodny, zziębnięty duch błąkający się na krawędzi światów? A może siła nagromadzonego we mnie przez tysiąclecia zła, pozwoli przebić się przez barierę cienia i wciąż będę zabijał, lub doprowadzał żywych do upiornego szaleństwa? Nie chcę tego. Nie chcę nawet o tym myśleć. Mój strach przed śmiercią właśnie przestał być zupełnie bezpodstawny. A teraz muszę tylko zjeść i ponownie zapaść w sen. Uciec i zapomnieć. Byłem dobry w zapominaniu.
Schodząc z pagórka poruszałem się nieco zbyt szybko, mogłem łatwo zwrócić na siebie uwagę. Na szczęście nikt z nielicznych, zajętych swoimi sprawami spacerowiczów, nie zaszczycił mnie dłuższym spojrzeniem. Nikt, poza jednym.
Był półnagi, brudny, okrwawiony, człapał powoli, z wysiłkiem, każdy krok sprawiał mu wyraźny ból. Dźwigał przywiązaną do ramion ciężką belkę z ciemnego drewna, powrozy głęboko wrzynały się w ciało. Kolejny z duchów zamieszkujących nawiedzone ruiny mej pamięci, pomyślałem. Jeszcze mniej realny, niż cmentarne zjawy. Ten jednak zatrzymał się gdy go mijałem, uniósł opuchniętą twarz i popatrzył na mnie. Dałbym głowę, że w jego zmęczonych oczach dostrzegłem błysk zrozumienia.
– Nie tak miało być – powiedział w języku, którego nawet nie potrafiłem nazwać, a mimo to rozumiałem bez problemu.
– Nie tak. Wszystko poszło źle.
To fakt, pomyślałem, spoglądając za oddalającym się męczennikiem. Nie wiem,jakie miałeś plany, dobry człowieku. Nie mam pojęcia co chciałeś osiągnąć. Ale nie będziesz miał drugiej szansy. Teraz jesteś tylko smutną, zagubioną cząstką dawnej świadomości, desperacko pragnącą ciepła i bliskości. Bez żadnych nadziei na spełnienie. A ja bardzo, bardzo nie chcę widzieć tego nieznośnego podobieństwa między nami.
Gwałtowny skurcz żołądka przywrócił mi trzeźwość myślenia. Dość już wrażeń, jak na tak krótki wieczór. Dosyć koszmarów. Wystarczy bezcelowego łażenia parkowymi ścieżkami i czajenia się w krzakach. Zdecydowałem, że porzucę swoje świadome oraz instynktowne zasady i pożywię się zaraz. Tu i teraz, obojętnie na kim, byle szybko, a potem wrócę prosto do nory. Niech szukają mordercy, może odkryją ślady prowadzące do mojego schronienia, może przyjdą, by wyciągnąć wampira z kamiennego sarkofagu i spalić na stosie. Może. Niech rządzi przypadek.
Nie musiałem szukać zbyt długo. Kobieta i mężczyzna, siedzieli na ławeczce, raczej niespodziewany widok w tak chłodny i wilgotny wieczór. Nie rozmawiali, wpatrzeni w świecące ekrany tych niewielkich urządzeń, które ostatnio zastąpiły telefony. Oboje młodzi, choć nie potrafiłem dokładnie określić ich wieku. Torba z zakupami, głównie jakimiś butelkami, stała oparta o żeliwny stelaż ławki. Na kolanach dziewczyny leżał bukiet. Lilie i róże, nie wszechobecne dzisiaj chryzantemy. A w pobliżu żywego ducha.
Wydawało mi się, że po tym, co zobaczyłem na cmentarzu nie zdołam juz nikogo zabić. Myliłem się. Instynkty wzięły górę, jak zawsze.
Nie mieli szans na zorientowanie się w sytuacji. Mężczyzna dostał w tył głowy, natychmiast zmiękł, oklapł, osunął na oparcie ławki. Kobieta wykazała się zaskakującym refleksem, zdołała zareagować na rozmazany, ciemny kształt, który wyrósł przed nią zupełnie znikąd, uniosłą bukiet kwiatów jak tarczę, otworzyła usta do krzyku. Nie zdążyła wydać z siebie żadnego dźwięku. Niesamowicie szybki, precyzyjny cios noża o krótkim, zakrzywionym ostrzu przeciął krtań i tętnicę. Zaraz przywarłem ustami do otwartej rany, wgryzłem się głęboko w miękką i delikatną szyję. Nie chciałem uronić ani kropelki. Dziewczyna umarła niemal natychmiast, choć jej serce wciąż pompowało przecudownie ciepłą krew prosto do mojego gardła. Długie, rude włosy pachniały miodem i migdałami.
Trudno opisać przyjemność, której doznawałem gdy życiodajny płyn wypełniał moje ciało. Zdawało się, że każda komórka śpiewa i tańczy z rozkoszy. Byłem jak pustynna gleba, chciwie spijająca krople pierwszego od lat deszczu. Gdybym mógł, pokryłbym się kwiatami.
Kiedy krew przestała płynąć, uniosłem ofiarę i pognałem w kierunku pobliskich zarośli. Gęste i rozłożyste krzewy leszczyny, z dala od ścieżek i świateł latarni, dawały wystarczające schronienie przed wzrokiem przypadkowych przechodniów. Nieprzytomnego mężczyznę zostawiłem na ławce. Nie było potrzeby, by go zabijać. Z pewnością minie jakiś czas, nim ktoś zainteresuje się śpiącym pijakiem. Ułożyłem martwą kobietę na posłaniu z butwiejących liści i kilkoma mocnymi szarpnięciami rozerwałem jej ubranie. Diabelnie ostry nóż równie szybko poradził sobie z ciałem. Cała operacja wycięcia serca, wątroby i solidnego kawałka tkanki tłuszczowej trwała nie więcej, niż kilkanaście sekund.
O tak, to jest coś, co potrafię najlepiej – pomyślałem, napychając sobie usta kolejnymi porcjami krwawych ochłapów. W ciągu stuleci byłem zarówno księciem, jak i żebrakiem, nieziemskim kochankiem i ascetycznym mnichem, poetą i wojownikiem, szamanem i naukowcem, strażnikiem biurokracji oraz anarchistycznym wywrotowcem. Ale tylko w tym jednym byłem naprawdę dobry. W zabijaniu.
Skończyłem ucztę szybko, syty do granic możliwości. Czułem się wręcz niesamowicie wspaniale. Fizycznie. Natomiast w głębi duszy…
Wytarłem twarz i dłonie o ubranie ofiary, oczyściłem nóż wełnianym płaszczem. Spojrzałem na jej rozprute ciało, na nienaturalnie spokojną twarz. Przepraszam, rudowłosa dziewczyno. Chciałbym ci obiecać, że odpoczniesz, trafisz do lepszego świata. Że nie dołączysz do wygłodniałej zgrai upiorów, daremnie miotających się za zasłoną cienia.
Nie mogę.
Powinienem teraz pozbyć sie ciała, zatrzeć ślady, doprowadzić się do porządku, zmylić tropy, utrudnić pracę przedstawicielom lokalnych władz, którzy z pewnością wkrótce się tu pojawią. Zamiast tego poszedłem prosto do swojego schronienia. Brudnej, ciasnej nory pośród zasikanych, zasranych ruin.
Chciałem już tylko spać.
Moje sny. Nie wspominałem o nich wcześniej. Mam je chyba od niedawna. Myślę, że kiedyś odpoczynek był tylko zwykłym letargiem, śpiączką bez mentalnej aktywności, bez marzeń. Stanem bliskim śmierci, gdy umysł trwał wyłączony, a ciało wypoczywało, regenerowało się, usuwało zanieczyszczenia i odwracało procesy starzenia i zużycia. Teraz jednak, gdy zasypiam na te kilka miesięcy, zdarza się, że śnię. Że trafiam gdzieś indziej. Do innego świata. Miejsca, gdzie wąskie drogi wiją się pomiędzy zielonymi wzgórzami, pośród monumentalnych, malowniczych ruin dawnych zamków i twierdz. Gdzie niewielkie miasteczka i wioski ukryte są w głębi prastarych lasów, lub otoczone kwitnącymi polami. Gdzie niesamowicie piękna metropolia o bogatej, eklektycznej architekturze rozciąga się na poszarpanym, skalistym wybrzeżu, pociętym setkami rzeczek i kanałów, a niezwykłe statki powietrzne przemierzają niebo. Spaceruję tam, chodzę wiejskimi drogami i ulicami miasta, wolny od głodu, pragnienia i konieczności zabijania. Spotykam ludzi, dla których jestem tylko jednym z wielu, interesującym, ale zwyczajnym, a bynajmniej nie niebezpiecznym osobnikiem. Cieszę się pięknem i spokojem tego świata.
Ale przede wszystkim szukam jej. Kobiety, którą kiedyś znałem, która niegdyś była mi tak bliska. Dawno, dawno temu, na samym początku, zagubionym już w mileniach zapomnienia. Gdy byłem młody, gdy targały mną zwykłe emocje, gdy miałem nadzieję. Gdy żyłem.
Nie pamiętam jej imienia, nie przypominam sobie jej twarzy, tak samo zresztą, jak tamtych czasów, jak większości mojej ohydnie długiej egzystencji. Wiem tylko, że istniała. I jeśli jest we mnie choć jedno pozytywne, ludzkie uczucie, to jest to miłość do wspomnienia o niej. Ono mieszka gdzieś pośród dróg, ulic i alejek tego sennego świata. Z każdą wizytą jestem coraz bliżej, wkrótce je zlokalizuję. To znaczy, znajdę ją. Choć zdaję sobie sprawę z tego, że zarówno ona, jak i całe to miejsce, jest jeszcze mniej prawdziwe od nękających mnie na jawie wizji. To nie odbicie realnych, minionych zdarzeń, a jedynie wytwór chorego umysłu. Ta świadomość mi nie przeszkadza. Wystarczy kilka godzin w rzeczywistym, znienawidzonym przeze mnie świecie, bym zatęsknił za snem.
Czekali na mnie.
Kilku, być może kilkunastu. Otaczali ruiny pałacyku, zabezpieczali niemal cały teren zarośniętego pagórka. Cisi, szybcy, dobrze wyszkoleni. W rzeczy samej, zorientowałęm się w sytuacji już po tym, jak pogrążony w marzeniach wlazłem prosto w potrzask. Jedynie wielowiekowe doświadczenie myśliwego, porównywalne chyba tylko z jakimś dodatkowym zmysłem, ostrzegło mnie o ich obecności. Ktokolwiek zastawił pułapkę, musiał mnie znać. Rozumieć moje zwyczaje, ba, nawet biologię. Nie próbowano dostać się do mego schronienia gdy spałem, zwłaszcza za dnia, wiedząc, że gwałtownie obudzony, pod kontrolą bezmyślnego instynktu walki i przetrwania, będę dużo bardziej niebezpieczny, niszczycielski jak tornado, niemal niepowstrzymany w destrukcji. Nie zaatakowano mnie, gdy wychodziłem na polowanie, moje siły były wzmożone, a zmysły wyostrzone głodem. Akcja miała nastąpić w momencie powrotu do legowiska, kiedy syty, śpiący i najmniej ostrożny stanowiłem najłatwiejszy cel. Nie mam pojęcia, kto mógł wiedzieć o moim istnieniu, a tym bardziej znać na tyle, by coś takiego zaplanować. Choć może to przypadek.
Tak czy owak, zabójcom nie pasował rozgłos, zależało im na ciszy. Ich broń miała tłumiki. Musieli więc używać amunicji o pociskach poruszających się wolniej, niż dźwięk. To był błąd.
Szczęk mechanizmu karabinu i stłumiony odgłos wystrzału były tak różne od typowych, nocnych hałasów parku, że wychwyciłem je natychmiast. Tysięczna część sekundy wystarczyła, bym rzucił się w bok, jednocześnie namierzając strzelca. Kula, która miała roztrzaskać mi głowę minęła cel o dobry metr, a ja gnałem już w kierunku snajpera, z prędkością niewiele mniejszą od pocisku. Nie zdążył strzelić ponownie, ściągnąłem go z jego stanowiska na szerokim konarze rozłożystego kasztanowca, jeszcze w locie łamiąc kark. Drugi snajper spudłował, gdy zorientował się, że go dostrzegłem, przełączył broń na ogień ciągły i zaczął walić seriami w miejsca, gdzie według niego powinienem sie znajdować. Był zbyt wolny, nie trafił ani razu. Dopadłem go jednym, nieprawdopodobnie długim skokiem, ciosem noża niemal pozbawiłem głowy. Następnych dostałem, gdy kryli się za załomem muru, za pionowo sterczącą z ziemi betonową płytą. Nie spodziewali się, że znajdę się za nimi, pierwszy otrzymał uderzenie z góry, kantem dłoni. Pękł kevlarowy hełm, pękły kości czaszki, trzasnęły kręgi szyjne. Facet obok, wielki, potężnie zbudowany, popisał sie niezwykłą jak na jego posturę szybkością i zręcznością. Odskoczył, cios, który miał zmiażdżyć mu krtań minął cel o centymetr. Najemnik sięgnął po broń przypiętą do uda. Przypominała pistolet z wyjątkowo szeroką, krótką lufą. Spróbował wycelować, ale chwyciłem jego ramię, obróciłem się i wyrżnąłęm łokciem w mostek, pakując odłamki połamanych żeber do płuc i serca.
Gdy upadł, przyjrzałem sie dziwnej broni. Był to najprawdopodobniej paralizator, ale nie taki, jaki każdy może kupić i nosić w torebce, by razić kieszonkowców. Wygląd tej rzeczy sugerował raczej wojskowe pochodzenie, sprawiała wrażenie, jakby zdolna była wygenerować napięcie i natężenie wystarczająco wysokie, żeby powalić atakującego hipopotama. Choć skuteczna była z pewnością jedynie na krótkim dystansie.
Tak czy owak, ktoś się nieźle przygotował. Paralizator, w przeciwieństwie do kul, mógł mnie zatrzymać, unieruchomić, obezwładnić choćby na chwilę. A to wystarczy, by podjąć jakieś skuteczniejsze działania. Na przykład użyć na sparaliżowanym ciele tych krótkich, ciężkich maczet, w które wyposażeni byli obydwaj martwi wojownicy.
Niełatwo mnie zabić. Nikomu nie udało się to przez tysiące lat. Prawie nie potrzebuję tlenu, co najwyżej w momentach największego wysiłku. Krew moich żyłach, pochodząca zresztą głównie od ofiary, pełni funkcję bardziej pomocniczą, niż witalną. Choć i tak przerwane naczynia natychmiast kurczyły się, zaciskały, nie dopuszczając do krwotoku. Nie robi na mnie wrażenia utrata serca, czy innego ważnego narządu, nawet uszkodzenie mózgu. Uleczą się, odrosną, potrzeba tylko trochę czasu i odpowiednio dużo pożywienia. Potrafię zregenerować w pełni funkcjonalną rękę lub nogę. Ba, mam nawet wrażenie, iż gdyby mnie zdekapitować, obcięta głowa mogłaby przetrwać. Przeżyć. A jeśli zostawić ją, to znaczy mnie, samemu sobie, zacząłbym wykształcać jakieś proste narządy ruchu, by móc pełzać, schronić się, poszukać jedzenia, choćby robaków i insektów. Potem rozwinąć formę bardziej użytecznych kończyn i porządny układ trawienny, żeby polować i gromadzić energię na rozpoczęcie regeneracji ciała…
Nie, to zbyt przerażające i ohydne, by o tym myśleć. Zajmowało mnie wiele dziedzin nauki, ale nigdy nie zainteresowałem się należycie własną biologią. Najwyraźniej niesłusznie. Nie ulega jednak wątpliwości, że kilku silnych mężczyzn, konsekwentnie i sprawnie tnących, rąbiących, siekających unieruchomione prądem ciało, nie dając możliwości i czasu na ucieczkę, obronę… Tak, oni mogliby dokonać dzieła. Potem tylko zebrać szczątki, dokładnie spalić…
Być może wyczekiwałem końca, ale nie takiego. Nie po tym, co widziałem na cmentarzu. No i bardzo chciałbym poznać organizatora akcji.
Dosyć tych bezcelowych rozważań, nie mogę sie zdekoncentrować. Moi przeciwnicy zrozumieli, że element zaskoczenia nie zadziałał, pozostając w ukryciu i rozproszeniu nie mieli żadnej przewagi. Mimo noktowizorów niezwykle trudno było im mnie dostrzec, poruszałem się za szybko, zbyt cicho, niewyraźna, rozmazana smuga, ciemniejszy kawałek nocy. I odnajdywałem ich kryjówki z zabójczą precyzją. Zmienili więc taktykę, porzucili pozycje wśród drzew, krzewów, stert cegieł i resztek murów, pobiegli w stronę nagiego, trawiastego szczytu pagórka. Zapewne licząc na to, iż ruszę za nimi, chcieli wyciągnąć mnie na otwarty teren, chwycić w krzyżowy ogień, unieruchomić, przygwoździć do ziemi gradem kul. Ośmiu ludzi. Jestem pewien, że w ruinach zostawili odwód.
Dobrze, zagrajmy więc w tę grę.
Jeden nieco się spóźnił, został w tyle, dogoniłem go i zanim uniósł broń zdzieliłem pięścią w twarz, posyłając na wszystkie strony elektroniczne bebechy noktowizora. Nie chciałem już zabijać, ale chyba uderzyłem zbyt mocno. Przeskoczyłem padającego komandosa i ruszyłem w poprzek stoku pagórka, chcąc obejść oddział z flanki. Strzelali biegnąc, lecz nie bezładną kanonadą, a krótkimi, zadziwiająco precyzyjnie mierzonymi seriami. Zygzakowałem, by uniknąć coraz bliżej świszczących kul. Kolejny przeciwnik był przygotowany i diablo szybki. Musiał dostrzec mnie kątem oka, strzelił odruchowo, ale celnie. Zanurkowałem pod mijającymi mnie o centymetry pociskami, przetoczyłem po błotnistej darni, ledwie uchodząc przed elektrodami paralizatora. Facet już trzymał maczetę, już brał szeroki, potężny zamach. Był jednak tylko człowiekiem. Przechwyciłem jego ramię w połowie ruchu, pociągnąłem, kość pękła. Szybkim kopniakiem przetrąciłem kolano, gdy padał pacnąłem go jeszcze otwartą dłonią w kark. Legł bez przytomności w mokrej trawie. Może później mówić o dużym szczęściu.
Nie doceniłem jednak jego kolegów. Starając się nie wyrządzić nieszczęśnikowi zbyt dużej krzywdy, zmarnowałem cenne ułamki sekund. Skoncentrowali ogień, kule zagwizdały blisko, wgryzły się w ziemię wokół mnie, zarykoszetowały o kamienie. Zużyte tłumiki przestawały spełniać swe zadanie, hałas był coraz większy.
Uchyliłem się raz, drugi, odskoczyłem, kolejnym razem już nie zdążyłem. Dostałem dwukrotnie, w ramię i brzuch, impet uderzenia ciężkich pocisków zwalił mnie z nóg. Podniosłem się niemal natychmiast, zbyt szybko, by pozostała szóstka komandosów zdołała zareagować, użyć paralizatorów i maczet. Paroma potężnymi susami umknąłęm w zarośla, zniknąłem im z oczu.
Nikt mnie nie ścigał. Zostali na otwartej przestrzeni, zbili w ciasny szyk, najeżyli lufami pistoletów maszynowych, paszczami taserów, przygotowali do obrony. Sądzili, żę nie ucieknę teraz, nie odpuszczę. Mieli rację.
Rana brzucha kurewsko bolała, zerwany mięsień ograniczał ruchy lewego ramienia. Poza tym zaczynałem odczuwać zmęczenie. Ale grę, raz rozpoczętą, należy doprowadzić do końca. Zasadzka się nie udała, połowa atakującego oddziału została wyeliminowana, reszta zepchnięta do defensywy. Lecz nie mogłem tak po prostu odejść. Jeszcze nie wygrałem, wiedziałem o tym, wiedzieli również moi przeciwnicy. Musiałem walczyć dalej. Nie była to jeszcze obłąkana, bezmyślna żądza krwi i zabijania, której tak się obawiałem. Ale, mimo iż chwilę temu zdecydowany byłem oszczędzić życie pozostałych żołnierzy, teraz odpływałem myślami w kierunku kończącego wszystko, frontalnego ataku. I sprawiało mi to przyjemność. Dzieliło mnie od nich niespełna trzydzieści metrów otwartej przestrzeni. Dwa solidne skoki. Przy odrobinie szczęścia pociski nie powstrzymają szarży, wpadnę w sam środek grupy z całą siłą i szybkością na jaką mnie stać, uniknę paralizatorów i nie zważając na ostre brzeszczoty maczet będę szarpał, ciął, rozrywał, wypruwał wnętrzności, łamał kończyny i urywał głowy. Uchylę drzwi demonowi zniszczenia, tylko na chwilkę, na momencik…
Zdałem sobie sprawę z tego, że się uśmiecham. Po raz pierwszy od lat. Poza tym czas już, by główny gracz pojawił się przy stole, pomyślałem. I miałem rację.
Z tyłu, wśród pozostałości mojego pałacyku, metal szczęknął krótko o kamień. Jakaś niewyraźna postać przemknęła między drzewami. Zbyt szybko, zbyt cicho, by mógł to być człowiek. Nareszcie. Wydawało misię, że już niemal godzinę biegam po zaniedbanym, opuszczonym parku, choć w rzeczywistości od pierwszego strzału snajpera nie upłynęły nawet trzy minuty. Wyprostowałem się i powoli, z rękami w górze wyszedłem z pomiędzy zarośli. Najemnicy natychmiast unieśli broń, wycelowali, zamarli. Dowódca stał nieopodal, przed nimi, kilka kroków od linii strzału. Czekał.
Był wielki, zwalisty, krótkie nogi i nieproporcjonalnie długie ramiona przywodziły na myśl goryla. Miał na sobie jednolicie czarny kombinezon, przypominający strój żołnierza oddziałów specjalnych. Ciężkie, bojowe rękawice miały otwory. Na pazury. Jego twarz natomiast… Tak, były w niej ludzkie elementy. Choćby oczy. Mimo, iż nienaturalnie jarzyły się w ciemności, wyzierała z nich bardzo człowiecza nienawiść. I pogarda. Cała reszta… Potężne, wydłużone szczęki, płaski nos, cofnięte czoło i spiczaste uszy wyglądały bardzo zwierzęco. Wilczo. Nie miał broni, poza ogromną maczetą o brzydkim, karbowanym ostrzu. Postukiwał miarowo klingą o cholwę wysokiego buta.
– Dosyć tego – powiedział stwór zadziwiająco wyraźnie, jak na kogoś o tak wielkich, ostro zakończonych zębach.
– Nie ma potrzeby, by moi ludzie ginęli.
– Żaden z nich nie musiał – brzmienie mojego głosu nieco mnie zaskoczyło – wystarczyło przyjść i porozmawiać.
– Przerabiałem rozmowy z tobą wielokrotnie – rzucił oschle – zawsze bezskutecznie. Wystarczy już. Jeszcze dwa, trzy tygodnie, a przekonałbym kogo trzeba i miałbyś na głowie całą Szóstą Brygadę Powietrzno-desantową, a nie tych kilku najemników. Zachciało ci się przedwczesnych spacerów. A teraz trzeba…
– Posłuchaj, ja naprawdę…
– Tak, wiem, słyszałem – wilkołakopodobny potwór zaśmiał się krótko, szczekliwie. – Straciłeś pamięć, zaszyłeś się w jakiejś dziurze, żyjesz jak pustelnik, uzależniony od krwi. Niewiniątko. Nic, tylko ubrać cię w białe koronki i założyć wianek z polnego kwiecia. Fakt, iż prawdopodobnie nie masz pojęcia kim jestem, nie umniejszy ani trochę satysfakcji z zabicia ciebie. Zmarnowałem lata na węszenie za tobą. Po tym, gdy w końcu wylazłem z tego śmierdzącego, torfowego sarkofagu, do którego mnie wpakowałeś. A nienawidzę od dawna. Właściwie od początku. Od momentu, kiedy rozpieprzyłeś swój… Nasz raj i poszedłeś między ludzi. Zasrany zbawiciel. I co osiągnąłeś? Rozpacz, śmierć, zniszczenie. Brawo. Dobra, dość gadania, na monologi mi się zebrało i w patos, kurwa, uderzam.
Charknął przeciągle, splunął, zmęczony tyradą. Szczęki przystosowane miał bardziej do rozrywania mięsa, niż wygłaszania przemówień.
Cóż, patosu już nie da się uniknąć. Wygląda na to, że szykuje się jakaś finałowa walka, ostateczne, symboliczne starcie. Być może nawet dobra ze złem, choć szczerze w to wątpię.
– Jeśli wciąż zależy ci na swoich ludziach – powiedziałem wolno – każ im spierdalać. Niech zostawią broń, zabiorą rannych i nie oglądają się za siebie.
Dowódca syknął przez zęby, nieznacznie ruszył głową. Żołnierze posłuchali natychmiast, rzucili pistolety, paralizatory i maczety, wycofali się.
Wilkołak nie czekał, aż znikną. Skoczył z miejsca, bez ostrzeżenia, potężnie tnąc od góry trzymaną oburącz maczetą. Nie zdążyłem się uchylić, zablokowałem cios chwytając stwora za zaciśnięte na rękojeści dłonie. Siła uderzenia niemal wgniotła mnie w rozmiękły grunt. Opadłem na kolana i od razu dostałem kopniaka prosto w ranę na brzuchu. Poleciałem do tyłu, szurnąłem plecami po błocie. Ból zapłonął w trzewiach jak pochodnia, na szczęście pozbierałem się na tyle szybko, by uniknąć ostrza maczety, które wbiło się w ziemię dokładnie w miejscu, gdzie ułamek sekundy wcześniej była moja głowa. Zawirowałem obok przeciwnika, krótko ciąłem nożem, mierząc w kark. Uchylił się lekko, dostał w ramię. Chyba nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Znów musiałem uchodzić przed niezwykle szybkim cięciem, oberwałem otwartą dłonią, jeszcze raz pojechałem po mokrej trawie. Na lewym policzku zostały mi trzy głębokie rany – pazury wilkołaka były groźną bronią. Tym razem nie skoczył, zatrzymał się, wyprostował.
– Zadziwiające – powiedział, przechylając głowę na bok w typowo psim geście. – Wciąż boisz się stracić kontrolę. Bardziej niż mnie, bardziej niż śmierci obawiasz się swojego morderczego szału. I tego, że nie zdołam cię wtedy powstrzymać. Ha, jak chcesz. Tylko ułatwiasz mi zadanie.
Uśmiechnął się szeroko, wszystkimi zębami. Wyglądało to makabrycznie.
Stwór, kimkolwiek był, miał rację. Wolałem zginąć, niż dać się ponieść niszczycielskiej, bezmyślnej furii, narazić na śmierć dziesiątki, może nawet setki niewinnych ludzi. Nie była to jednak kwestia wyboru.
I nie miałem ochoty teraz o tym myśleć. Nie rozumiałem, co tu się naprawdę dzieje. Chciałem jedynie, by wreszcie nastąpił koniec.
Wstałem powoli, podniosłem leżącą w trawie maczetę, zostawioną tu przez jednego z żołnierzy. Obejrzałem broń, oczyściłem ostrze z błota. Nie potrafiłem rozpoznać użytego stopu, ale na pewno nie była to zwykła, nawet najlepsza stal. Cóż, zobaczymy do czego jest zdolne.
– Jestem zmęczony – powiedziałem cicho wiedząc, że wilkołak świetnie mnie słyszy – cholernie zmęczony. Kończmy to. Skoro upierasz się, że jeden z nas musi przez resztę wieczności wyć z głodu, zimna i tęsknoty, zmienić się w upiora nawiedzającego jakiś stary cmentarz, czy inne, zapomniane miejsce… Niech tak będzie. Któtyś z nas, jeśli nie obaj, zasłużył na to.
– Nie wiem, oczym mówisz. Jestem tu, by…
– Nieistotne – przerwałem ostro – nie obchodzą mnie twoje motywy, ani sprawy, które nas niegdyś łączyły. A jesteś tu, żeby zabijać. Więc, kurwa, do dzieła.
Popatrzył mi w oczy, tym razem bez drwiącego uśmiechu, poważnie. I smutno.
– Mogę ci obiecać – rzekł łagodnie – że nie pozwolę twojej bestii się uwolnić. Nie będziesz, śmiertelnie ranny, w berserkerskim szale mordował i niszczył. Gdy… Jeśli nadejdzie ten moment, zginiesz szybko. I nieodwracalnie.
– A ja nie obiecuję niczego. – zamiast wzbierającej złości czułem jedynie zrezygnowanie – Tylko przypadek. Chaos.
Skoczyliśmy niemal jednocześnie, spotykając się dokładnie w połowie dzielącego nas dystansu. Zderzenie zawiesiło w powietrzu gęstą chmurę rozbryzgów błota, kawałków darni, ostrych źdźbeł trawy, kamyków, żwiru i kropel wody. Zwarliśmy się wewnątrz niej jak w oku wirującego cyklonu, rozświetlając go od środka piorunami uderzeń, błyskawicami ostrzy, nagłaśniając gromami szybszych od dźwięku ciosów. Eksplozja pierwotnej furii, bliższej chyba niepowstrzymanym siłom natury, niz jakimkolwiek przejawom ludzkiego gniewu.
Był silniejszy ode mnie, moje prawe ramię szybko osłabło, zapiekło ogniem zmęczenia, gdy próbowałem blokować lawinę cięć klingą własnej maczety. Musiałem unikać uderzeń, tańczyć zwinnie między wyjącym ostrzem, a potężnymi ciosami uzbrojonej w pazury dłoni. To ograniczało możliwości przeprowadzenia skutecznego kontrataku. Miałe jednak przewagę szybkości. I nóż w drugiej, postrzelonej i potwornie bolącej, lecz wciąż w miarę sprawnej ręce.
Zakręciłem się wokół przeciwnika, w przelocie ciąłem nożem raz, drugi, trzeci. Dostał w dłoń, pierś, lewy policzek. Warknął głucho, zdwoił wysiłki, ledwie zdołałem umknąć przed pazurami, zaciskającymi się o milimetry od mego gardła. Próbowałem ciąć go w tył głowy, odbił cios i wykorzystując impet uderzenia machnął maczetą na odlew, zablokowałem to w ostatniej chwili. Już był przy mnie, kłapnął szczęką przd moją twarzą, zanurkowałem pod młynkującymi ramionami i ciachnąłem od dołu, mierząc w krocze. Uniknął cięcia, ale nie był już w stanie zasłonić się przed serią szybkich jak światło sztychów noża. Twarz wilkołaka spłynęła krwią, lecz nie zatrzymało to przeciwnika na dłużej, niż ułamek sekundy. Odbiłem potężne udeżenie z prawej, nie zdołałem już uciec przed następnym. Oberwałem w bok, pod żebra, ból wstrząsnął całym moim ciałem, ledwie utrzymałem równowagę. Stwór wziął szeroki zamach, najwyraźniej starając się pozbawić mnie głowy jednym cięciem. To był błąd, uniknąłem ciosu z łatwością, jeszcze raz tnąc przeciwnika w twarz. Trafiłem w oko, potwór zaryczał krótko, zachwiał się. Skoczyłem i z całą siłą, na jaką było mnie stać, uderzyłem go maczetą w obojczyk. Lecz cios, który miał przepołowić bestię, okazał się zbyt słaby. Broń utkwiła w ramieniu przeciwnika. Warcząc z bólu chwycił mnie za gardło, przywalił swym oromnym ciałem, wdusił w błoto. Po czym zatopił zęby w moim lewym ramieniu. Skóra i mięśnie ustąpiły natychmiast, trzasnęła kość. Wrzasnąłem przeszywająco, pierwszy raz od dawna. Uwolniłem się rozpaczliwym kopniakiem, poderwałem na nogi, zamarkowałem uderzenie z góry, po to, by płynnie przejść do piruetu i cięcia z tyłu, pod kolana. Zasłonił się przed ciosem ręką, ostrze zazgrzytało o kości przedramienia. Zaskoczony, wytrącony z rytmu, nie zdołałem uniknąć potwornie mocnego, precyzyjnego sztychu. Zębate ostrze przebiło się przez mostek i żebra, poszarpało płuca, rozpłatało serce. Ból zmienił moje nogi w miękką glinę, padłem w błoto, straciłem przytomność. Na półtorej sekundy. Ale wystarczyło to, by mój wilkołaczy przeciwnik stanął nade mną w triumfalnym rozkroku i uniósł maczetę do mocarnego cięcia, mającego pozbawić mnie głowy.
Nie zdążył uderzyć.
Nagle jego ciało wyprężyło się, wygięło w łuk, zdrowe oko uciekło gdzieś pod czaszkę, z pyska trysnęła krew i ślina. Upuścił broń, padł na bok, wstrząsany drgawkami. Dostał z paralizatora – przemknęło mi przez myśl. Kto strzelił? Jak? Dlaczego? Odpowiedzi później, wiedziałem, że mam tylko sekundy, nim stwór dojdzie do siebie. Wspomagany adrenaliną, tudzież jakimś innym, nienazwanym jeszcze hormonem krążącym w moim poranionym i zmęczonym ciele, porwałem sie na równe nogi i podniosłem maczetę.
W otwartym oku wilkołaka była prośba. Nie, jestem pewien, że nie chodziło o ocalenie, darowanie życia. Chciał coś powiedzieć. Jakieś ostatnie słowo.
Ale nie dostał szansy. Czas na rozmowę jest przed walką. Po niej nie ma już nic do dodania. Tylko śmierć.
Nie było łatwo odrąbać mu głowę, musiałem ciąć cztery razy. Przywarłem twarzą do kikuta szyi, chłeptałem wciąż tryskającą z rany krew, zanurzyłem się w odżywczym źródle. Gdy posoka przestała płynąć wstałem, wyprostowałem się, spojrzałem w niebo. Gwiazdy świeciły mocniej, niż zwykle, czarno-biały, nocny świat zyskał nagle kolory, zapłonął rozmaitością zapachów i dźwięków. Obrażenia wciąż dokuczały, lewe ramię pozostawało bezużyteczne, ale ból odszedł. Niemal fizycznie czułem wlewające sie w me ciało, łaskoczące ciepło siły i witalności. Energii życia.
Gdzieś wewnątrz, w głębi duszy, coś się poruszyło. Zimne, złowrogie drżenie, wściekły warkot. Dygoczące, lepkie macki furii załomotały o nadwątlone wrota mojej świadomości. Bestia budziła się, głód śmierci i zniszczenia dopominał się o uwolnienie z więzów rozsądku i człowieczeństwa.
Nigdy. Całą siłą woli, mocą daną mi przez wilkołaczą krew, wepchnąłem potworność z powrotem do mrocznych, zatęchłych piwnic mojego umysłu. Świat zawirował, ugięły się pode mną nogi. Złapałm gwałtownie oddech, chyba po raz pierwszy od rozpoczęcia walki.
Ty będziesz moją następną ofiarą, potworze – pomyślałem. Zabiję cię, wewnętrzna bestio. Jeszcze nie wiem jak, ale zginiesz. I nikt już nie będzie przez ciebie… Przeze mnie cierpiał.
Dopiero teraz rozejrzałem się dookoła. Ktoś przecież poraził prądem mojego przeciwnika. Ktoś uratował mi życie.
Stała nieopodal, w odległości najwyżej kilku kroków, z paralizatorem w opuszczonej dłoni. Drobna, ciemnowłosa, ciemnooka, na policzkach ledwie widoczne piegi. Znam tę twarz. Już ją widziałem. Dawno, bardzo dawno temu.
Opadłem z sił, ciężko usiadłęm na trawie. Zbyt dużo wrażeń, jak na jedną noc. Krew wilkołaka bardzo przyspieszyła procesy samoleczenia, ale nie da się ukryć, że zdrowo oberwałem. Potrzebowałem tlenu, a podziurawione płuca kiepsko radziły sobie z jego dostarczaniem. Serce musiało wpierw samo się zregenerować, by móc rozprowadzać życiodajny płyn po organiźmie. Byłem wyczerpany. A najwyraźniej czekają mnie nowe niespodzianki.
– By wyprzedzić oczywiste pytanie – kobieta odezwała się cicho – jestem dziewczyną z twoich snów. Jakkolwiek idiotycznie to brzmi.
Uśmiechnęła się leciutko, półgębkiem, unosząc jeden kącik ust. Znam ten uśmiech. Ale w tym momencie mogłaby mi równie dobrze powiedzieć, że jest Matką Boską. Waciwie, dlaczego nie.
– Gratuluję znajomości mych sennych majaków – powiedziałem cicho – niestety mój umysł to ostatnia rzecz, jakiej powinienem ufać. Nie mam sił na zabawy z widziadłami. Zatem odejdź. Zgiń, przepadnij, maro. Kysz.
– Wiele czasu i wysiłku kosztowało mnie znalezienie ciebie – już słyszłem coś podobnego, całkiem niedawno – nie będę więc bawić się teraz w filozoficzne gierki o słuszności lub niesłuszności doznań zmysłowych.
Jej głos się nico zmienił, spojrzenie stwardniało. Wskazała paralizatorem bezgłowe zwłoki, leżące w trawie nieopodal.
– Jeśli to cię nie przekonuje…
– Nie przekonuje – przerwałem – widywałem dużo dziwniejsze rzeczy. Uwierz mi.
– W takim razie ty też mi uwierz. Zaufaj temu, co widzisz i słyszysz. Wysłuchaj tego, co mam do powiedzenia, zacznij myśleć sprawnie, szybko, logicznie, wyciągnij wnioski. Wiem, że potrafisz.
Znów się uśmiechnęła, zapewne chwytając me puste, nierozumiejące spojrzenie.
– Wszystko wytłumaczę. Ale nie tutaj. Zaraz zjawi się policja.
Rozejrzałem się po pobojowisku. Błoto, krew, trupy, porzucona broń. Widok znajomu do bólu.
– Nie tak szybko, mamy czas – od momentu, gdy zaatakowałem tamtą parę na ławeczce, minęło niespełna dziesięć minut – a ja nigdzie się nie ruszam. Jeśli chcesz, możesz dziabnąć mnie tą zabawką, którą ciągle trzymasz w dłoni, potem zarzucić na plecy i wynieść w cholerę. Albo zacząć mówić. Kobieto mych snów.
Nie podniosłem się z ziemi, wciąż mocząc dupę w błotnistej kałuży. Było mi wszystko jedno.
Ciemnowłosa dziewczyna westchnęła, odłożyła taser, rozejrzała się wokoło za czymś, na czym można było usiąść. Nie znalazła, przykucnęła więc przede mną, starając się nie ubłocić poł swego płaszcza.
– Tak, jak mówiłam – zaczęła – wierzę w twój rozsądek, choć tobie może się wydawać, Ze straciłeś rozum dawno temu. Słuchaj więc uważnie, nie ma czasu na powtarzanie.
Miałem nadzieję, że mój wzrok wyraża uprzejme zainteresowanie, nie dezaprobatę i zmęczenie.
– To miejsce, o którym śnisz – wbiła wzrok w czubki pobliskich drzew, starając się odpowiednio dobrać słowa – istnieje naprawdę. Nie tu, nie teraz. Ale jest. Co więcej, sam je stworzyłeś, siłą swego umysłu, kryjącą się w tobie kreatywną mocą uformowałeś energię i materię w skomplikowany wzór innego świata.
Znów ten uśmiech, połową ust. Znowu pieprzone deja vu.
– To tak w bardzo dużym skrócie i uproszczeniu – kontynuowała – później wszystko zrozumiesz. Teraz nie zdajesz sobie sprawy ze swoich niezwykłych możliwości. Ba, nie byłeś nawet świadom tego aktu stworzenia, miejsce to powstało raczej jako projekcja pewnych aspektów twej uśpionej osobowości. Wyraz marzeń i tęsknot, mówiąc trywialnie.
– Aha – pozwoliłem sobie na szeroki uśmiech. Zpewnością wyglądał makabrycznie na mojej pokrytej krwią i błotem twarzy. – Zaraz dowiem się, że jestem bogiem, zaginionym synem Zeusa, czy innego Odyna, a może nawet i Jezusa. Czeka na mnie doniosła misja ratowania świata i wyzwalania dziewic, zapewne spod terroru cnoty. Gdzie mój biały rumak, zaraz go dosiądę i pomknę w stronę zachodzącego słońca. Stop, wróć, ze słońcem to się raczej nie uda, ultafiolet wywołuje u mnie gwałtowną a paskudną reakcję alergiczną, lico me nieskalane zaraz bąblami i oparzeniami ohydnymi by się pokryło i jak tu księżniczki ratować…
– Skończyłeś? – W jej spojrzeniu nie było ani trochę wesołości – Znajomość podstaw różnych mitologii to przydatna sprawa. Ale ironiczne i złośliwe uwagi zostaw dla siebie. Nie czas to i miejsce na krotochwile.
Zamknąłem się natychmiast. Moja rozmówczyni, rzeczywista czy nie, miała pewną moc. Bez wątpienia.
– Twój prywatny raj, ten świat, o ile światem można nazywać kawałek wybrzeża, miasto oraz jego bliższe i dalsze okolice, to ledwie początek. Drobny okruch tego, do czego jesteś… Będziesz zdolny. Trzeba jednak przyznać, że niezłą sielankę odstawiłeś. Pięknie i spokojnie tam do obrzydzenia. Brakuje tylko różowych jednorożców, jedzących tęczę i srających motylkami.
– Hej, miało nie być złośliwości.
– Ty masz ich nie wygłaszać. Ja mogę. Na szczęście, przed nieznośnym kiczem ratuje to miejsce fakt, iż postarałeś się również o zaniedbane, zawilgocone domy. I pająki.
– No, to świetnie, że ci się podoba. Choć, jak sama twierdzisz, to tylko nieświadona projekcja, odzwierciedlenie stanu ducha. Brawa zatem mi się nie należą.
– Nie jest źle – nie dałą się zbić z tropu – ciesz się, iż nie musiałeś zaczynać od Wielkiego Wybuchu. Ale przeznaczone ci są rzeczy dużo większe, niż kieszonkowe niebo. Nieporównywalnie. Przez setki, tysiące lat rosła w tobie siła, niepowstrzymana, nieograniczona moc tworzenia. Twój umysł jest wyjątkowy, to, co w nim drzemie… Uzyskasz władzę nad energią, nad samą strukturą przestrzeni, podstawowymi prawami wszechświata. Kontrolę nad czasem. Wszystko to zależne od twej woli. Podporządkowane pragnieniu zmiany świata. Bo pragniesz tego. Bardziej, niż krwi.
– Dobrze – niewiele rozumiałem z tego, co mówiła, nie miałem żadnych podstaw, by wierzyć w choć jedno słowo. Nawet zakładając, że rozmawiam z żywą, prawdziwą istotą. Ale zdecydowałem, iż podejmę grę. Nie było już nic do stracenia.
– Znowu robisz ze mnie jakiegoś boga, stwórcę, demiurga, kreatora światów. Chwałą ma niech będzie na wieki wieków. – Skrzywiłem się z niesmakiem. – Tylko popatrz dookoła. Nie przeczę swej inności i niezwykłości. Ale jestem potworem, demonem, nie aniołem. Powstałem dzięki złu, zabijam i niszczę. Tak było od tysięcy lat, jest i będzie.
– I zapłacisz za to. Szybciej, niż myślisz. Wysoką cenę. Nie zmienia to faktu, że wieki śmierci i mroku nie stanowią o tobie. Tylko rzeczy, które nastąpią, co jest ci przeznaczone.
– Rzygać mi się chce, gdy słyszę raz po raz o przeznaczeniu. Nie ma czegoś takiego.
– Oczywiście, że nie. Ale wkrótce, gdy czas przestanie się dla ciebie liczyć, będziesz mógł je stworzyć. Dla siebie i innych. Jako możliwość składania obietnic i dotrzymania ich.
Pochyliła się nade mną, chwyciła moją dłoń, nie zważając na brud i krew. Cudowny, elektryzujący dotyk żywej esencji ciepła.
– Nie jesteś bogiem – powiedziała cicho, delikatnie – ale możesz dotrzeć bardzo blisko boskości. Wszystko zależy od ciebie. Ha, mówię o przeszłości i przyszłości tylko dla wygody. Tak naprawdę, gdy już uwolnisz się spod władzy czasu, przestrzeni i energii, to już nie będzie miało znaczenia.
– Chciałbym ci wierzyć.
– Więc zrób to – obejrzała się niespokojnie – choć na chwilę. Potem się przekonasz.
– Jak? Moja pamięć to rozszypane puzzle. Większości elementów brakuje. Coraz częstsze i bardziej intensywne zwidy powoli doprowadzają mnie do obłędu.
– Wkrótce nadejdzie czas zmian, spojrzysz na wszystko zupełnie inaczej. To, co się z tobą dzieje, twoja pamięć, wizje… To tylko początek. Rozpadasz się, umierasz. Przeobrażasz. I czekają cię wyjątkowo trudne chwile. Nawet sobie nie zdajesz sprawy, jak bardzo. A ja – zawiesiła na moment głos – jestem po to, by ci pomóc. Poprowadzić, być przy tobie. Bo nie możesz zostać teraz sam. Nie pozwolę, byś zgubił swą drogę. Jesteś niezwykle ważny. Dla świata. Dla mnie.
– Chodźmy już. Za chwilę będzie tu pełno ludzi. Dosyć trupów – mocniej ścisnęła moją dłoń.
– Jeszcze tylko jedno – głos łamał mi się lekko, lecz chyba nie ze zmęczenia. – Wiesz o mnie wszystko. Czy jesteś…
– Twą Ewą, Lilith, czy jak też było jej na imię? Za którą wciąż tęsknisz? Tak. Nie. Nie wiem. Być może jest martwa od tysiącleci. Może powstałam na jej obraz i podobieństwo. A może… Moja przyszłość jest twoją przeszłością. Mówiłam już, wkrótce czas i przestrzeń przestaną się dla ciebie… Dla nas liczyć. Wiesz, to ty mnie stworzyłeś. Tak jak ten słodki, malutki raj, w którym mieszkałam, jestem wyrazem twoich marzeń i tęsknot. Częścią ciebie. Innym ciałem, inną osobowością, ale kawałkiem tej samej duszy. Trudno to wytłumaczyć, coś jak Trójca Święta, znasz zasadę.
Podniosłem się bez trudu, krew wilkołaka czyniła cuda. Poraz pierwszy od wieków czułem, że żyję. Milczałem, bo nie bardzo docierał do mnie jeszcze sens tego, co usłyszałem.
Kobieta, której imienia wciąż nie poznałem, wyjęła z wewnętrznej kieszeni płaszcza niewielką butelkę. Wylała zawartość na zwłoki nieszczęsnego stwora, skropiła odciętą, zmasakrowaną głowę. Buchnął jasny płomień, ciało zajęło się natychmiast. Wokół zatańczyły cienie.
– Miejmy pewność, że odszedł na zawsze – powiedziała, dotykając wciąż niezabliźnionych ran na moim policzku.
– Masz pojęcie, kim był? Dlaczego musiał umrzeć? – Z zaskoczeniem usłyszałem w swoim głosie żal.
– Nie. Ale przypomnisz sobie. Najwyraźniej nie tylko utrata pamięci była powodem, dla którego ukryłeś się, zniknąłeś. Jesteś wyjątkowy, ale nie jedyny… Nienaturalny. Przeszłość jeszcze nie raz upomni się o swoje.
Schodziliśmy szybko ze wzgórza, by drzewa osłoniły nas przed blaskiem ognia. Anioł w ciemnym płaszczu i potwór, przypominający żywe trupy z tanich horrorów.
– Pomyśleć tylko, zawsze byłaś dla mnie nierealnym uosobieniem marzenia o ucieczce od tej ohydnej rzeczywistości. Tyle czasu szukałem cię wewnątrz pięknych snów. A znalazłem tu i teraz, wśród krwi, błota i trupów.
– To z pewnością dobry znak – jej oczy lśniły – ale lepiej znikajmy. Wybacz, musisz doprowadzić się do porządku. A potem… Potem poszukamy wejścia do naszego snu. Chcę w końcu zobaczyć jednorożca.
– Zrobię jednego specjalnie dla ciebie – spróbowałem się głośno roześmiać, ale zabrzmiało to jak diaboliczny chichot opętanej hieny – nie gwarantuję tylko jego sposobu odżywiania się.
Przez tysiące lat byłem demonem zagłady. Mogę więc zostać aniołem życia i energii kreacji. W każdym razie postaram się ze wszystkich sił. Nawet, jeśli podążam teraz za ułudą, mżonką, mam cel. I nie cofnę się. Nie naprawię całego zła tego świata. Ale spowoduję, iż każda śmierć będzie miała sens, a każde poświęcenie swą wartość. I żdna ofiara nie pozostanie daremna.
Obiecuję ci to, dziewczynko z zapałkami. I wam, żołnierze umierającego miasta, oraz tym, którzy zostali tu, na błotnistym wzgórzu. Tobie, rudowłosa dziewczyno z parkowej ławeczki. I tobie, duży, zły wilku, kimkolwiek byłeś.
Ale przede wszystkim przyrzekam, że doprowadzę twoje dzieło do końca, człowieku z belką na ramionach. Żadna dusza nie będzie już cierpieć chłodu, głodu i tęsknoty. Stworzę dla nich ciepłe, spokojne miejsce. Dla wszystkich. I znajdę sposób na to, by śmierć nie zabijała osobowości, nie kaleczyła duszy.
Zrobię to.
A potem zacznę od początku.
Od Wielkiego Wybuchu.