„EDU-DRAGON. Każdego nauczymy latania na smoku. Tanio, bezpiecznie, profesjonalnie” – przekonywały plakaty reklamujące naszą szkołę.
Właśnie usiłowałam zapanować nad dokumentami, kiedy do biura wszedł Robert, mój wspólnik o wyglądzie zapaśnika.
– Smoki zjadły trzecie śniadanie – stwierdził, siadając na krześle naprzeciwko. – Zamiast dziewic, znów dostały puszkowaną karmę.
– Przyzwyczaiły się – mruknęłam, wciąż walcząc z papierzyskami.
– Wiesz, Marta… Orfeusz nie był zadowolony… – Robert mówił o ukochanym smoku. Dbał o niego chyba bardziej, niż o aktualną narzeczoną.
– Też bym nie była zadowolona, gdyby faszerowali mnie do oporu karmą przed każdym treningiem, żebym przypadkiem kogoś nie zżarła. Niestety, przepisy! Może wreszcie Wydział zrozumie, że takie ustawowe tuczenie przynosi tylko straty, niestrawność i dużo sprzątania po smoczych akrobacjach.
– Nie o to chodzi – odparł Robert. – Orfeusz zawsze tak się zachowuje, kiedy ma się zdarzyć coś złego.
– Co takiego?!
– Coś. Nie wiem dokładnie, ale Orfeusz nigdy się nie myli.
Miałam nadzieję, że Robert przesadza. Nie przypuszczałam, że tak szybko sprawdzą się złe przeczucia.
Latanie na smokach stało się bardzo modne, kiedy naukowcy wyhodowali pierwsze okazy tych niesamowitych zwierząt po serii karkołomnych eksperymentów z truchłem dinozaurów, DNA żyjących gadów oraz kilkoma chemicznymi dodatkami. I oto kolejnym przełomem po facebooku okazał się smok, przypominający wyglądem bestię z legend, ale znacznie mniejszy, a do tego niemal całkowicie pozbawiony krwiożerczych zapędów. Istota mądra i piękna, ale trochę nieprzewidywalna, miewająca fochy.
Ludzie szybko przekonali się, że podróżowanie na smoku jest szybsze niż jazda autem. Odpadało stanie w korkach ulicznych. Ludzie zaczęli latać na smokach. I zaczęli z nich spadać, zderzać się, tratować co popadnie w czasie lądowania. Na szczęście, ktoś w końcu zrozumiał, że latanie na smokach jest znacznie bardziej skomplikowane niż jazda na wrotkach. Wprowadzono licencje. Żeby zdobyć taki papier, wystarczyło pójść na kurs do szkoły takiej jak nasza, a później zdać egzamin przed komisją Wydziału Smoczej Komunikacji.
Ledwo Robert zdążył opowiedzieć o przeczuciach Orfeusza, do biura wparowało złe w osobie urzędnika z Wydziału Smoczej Komunikacji. Z lisim uśmiechem na twarzy wręczył nam zawiadomienie o rozpoczęciu kontroli w szkole. Ktoś uprzejmie doniósł, że nie potrafimy uczyć. Podejrzewałam naszego głównego konkurenta, właściciela SMOKOLOTU.
– Papiery są w porządku. – Podsunęłam urzędnikowi pod nos dopiero co uzupełnione pisma i rachunki.
– Ach, nie! – zaprzeczył z tym samym, lisim uśmiechem. – Przepisy się zmieniły. Teraz oceniamy jakość szkół latania na podstawie wyników. Sprawdzimy, ilu uczniów z waszego najbliższego kursu zda egzamin. Jeśli nie chcecie stracić szkoły, przynajmniej dwóch musi dostać licencję.
Po tym triumfalnym obwieszczeniu urzędnik wyszedł.
– Hej, damy radę! Na pewno będziemy mieć dobrych kursantów – pocieszał mnie Robert.
– Mam nadzieję – odparłam.
*
Niestety, kiedy zobaczyłam nową grupę w sali, dosłownie ręce mi opadły. Gdyby nie kontrola, odesłałabym naszych pięciu asów od razu do domu. Po minie Roberta widziałam, że ma podobne odczucia.
Grupę zdominowała dziarska emerytka, babcia Basia, która mogła przegadać niejednego akwizytora. Mówiła, mówiła, mówiła, a ja zastanawiałam się, gdzie ta kobieta ma przycisk „stop”. Był też zwalisty policjant Marcel. Przy nim nawet Robert wydawał się chucherkiem. Obawiałam się, że Marcel zadusi masą każdego smoka, na którego wsiądzie. Trzecim asem był inteligent, pan Paweł, z gatunku tych, co wszystko wiedzą najlepiej i muszą to natychmiast udowodnić. Z Pawłem był też inny problem: z racji bardzo niskiego wzrostu nie miał szans dosięgnąć strzemion żadnego z naszych specjalnych siodeł dla początkujących. Najlepiej z całej grupy rokował młody mężczyzna, który przedstawił się jako Eryk. Najmniej przystosowane ubranie do jazdy miała piękna Sabinka, odstawiona jak na dyskotekę. Przyszła ujeżdżać smoki w mini-spódnicy i szpilkach.
– Jeśli nie złamie paznokcia, albo obcasa, ma szanse zdać – pomyślałam. – Najważniejsze, nie osądzać po pozorach.
Robert próbował skrócić paski strzemion w siodle dla Pawła, a ja wyjaśniałam grupie podstawowe zasady smoczego BHP.
– Do smoka zawsze podchodzimy z boku. Dotykamy go lekko i obserwujemy reakcję. Jeśli smok stoi spokojnie, to znaczy, że można wsiadać na grzbiet. Jeśli zaczyna bić ogonem na boki, sapać, albo wydawać odgłosy paszczą, lepiej uciekać. Dopiero z bezpiecznej odległości analizujemy, co się smokowi nie spodobało. Najczęściej zapach, bo smoki mają bardzo wrażliwe nosy. Nigdy nie wtykamy niczego smokom do uszu, ani w inne otwory (zdarzyli się wcześniej kursanci, którzy próbowali). Nie krzyczymy i nie obrażamy smoka, kiedy odmawia wykonywania poleceń. W czasie lotu nigdy nie wypuszczamy lejców z rąk. Skupiamy się głównie na tym, żeby nie zlecieć i nie zderzyć się z innym smokiem. Jakieś pytania?
– Czy można stosować motywację? – zapytała babcia Basia. – Na przykład jakąś pochwałę, głaskanie, czy coś…
– Można – zgodziłam się. Niestety, nie dopytałam, co babcia Basia ma na myśli jako „coś”.
Kolejne pytanie zadał pan Paweł. – Jak zmierzyć średnią prędkość lotu smoka? Czy siła wiatru ma wpływ na wynik obliczeń?
– Na pana miejscu martwiłabym się raczej o to, czy Robert przerobi dla pana siodło. Inaczej będzie pan jeździł na oklep, a nie jest to najwygodniejsze. Można sobie obić to i owo.
Kursanci zaczęli chichotać.
– No wie pani! – oburzył się Paweł. – Od dawna marzyłem o lataniu na smoku. Nie zrezygnuję, muszę dostać licencję! Tylko wy w tych szkołach nie macie cierpliwości do ludzi, bo co gdzieś pójdę, to zaraz mnie odsyłają do domu.
– Nie dziwię się – pomyślałam, ale powiedziałam tego głośno.
Robert dał znak, że siodło dla Pawła gotowe, a smoki czekają na wybiegu.
– Zapraszam! – zachęciłam drużynę do wyjścia na zewnątrz. Po drodze Eryk zwierzył mi się, że cierpi na pewną fobię: boi się smoków i ten kurs ma być dla niego terapią. Po prostu rewelacja!
Siedem smoków stało na wybiegu. Wśród nich – mój brązowy kolczasty Jeżyk, był też Orfeusz Roberta. Smoki zdążyły się już przyzwyczaić, że co chwila kręci się w pobliżu ktoś nowy. Ze stoickim spokojem przyglądały się przybyłym.
– Piękne! Wspaniałe! – zachwycali się uczniowie. Pewnie widzieli już wcześniej smoki, jednak nasze były wyjątkowe. Nie jakieś tam pospolite, zielone jaszczurowce, ale same rasowe okazy.
– Urocze zwierzątka – podsumowała babcia Basia.
Zaczęliśmy uczyć naszych kursantów. Na początek ćwiczyliśmy podchodzenie do smoka i wsiadanie na grzbiet, a później przejechanie kilku metrów po wybiegu.
Zazwyczaj uczniowie opanowywali tę sztukę w ciągu pierwszych dwudziestu lub trzydziestu minut i mogliśmy przejść do bardziej skomplikowanych zadań. Tym razem sprawa trochę się skomplikowała. Marcel dostał największego smoka, łuskowca Szarego. Kiedy usadowił się w siodle, wyglądał, jakby dosiadł kucyka. Szary posapywał z wysiłku, z trudem dźwigając nowego pana. Babcia Basia początkowo miała problem z wwindowaniem się na grzbiet czarnego smoka Zefira, ale sobie tylko znanym sposobem namówiła go, żeby położył się na ziemi na czas wsiadania. Robert asekurował babcię, kiedy uczyła się sterować Zefirem. A ona wciąż mówiła. Zdążyła chyba opowiedzieć Robertowi całą historię rodzinną.
Paweł nie mógł dostać się na smoka bez pomocy drabinki, chociaż przydzieliłam mu niezbyt dużą, żółtą Renę. Ale kiedy tylko Paweł usadowił się w siodle, nie okazał ani odrobiny wdzięczności.
– Wybieg jest za mały, wymiary z pewnością nie spełniają norm Unii Europejskiej – natychmiast mi wytknął.
– Spełniają, spełniają, mamy na to papier – wytłumaczyłam spokojnie.
– Akurat!
– Jeśli pan nie wierzy, proponuję po zajęciach zmierzyć wybieg centymetrem – nie pozwoliłam wytrącić się z równowagi.
Ta propozycja ostudziła zapał naszego inteligenta. Mruknął coś pod nosem i odpuścił.
Sabinka generalnie była w szoku, że kurs w rzeczywistości wygląda zupełnie inaczej niż w telewizji, a smoki nie przypominają słodkich pluszaków z kreskówek. Marudziła też, że siodło podrze jej rajstopy. Prawie z obrzydzeniem wsiadała na grzbiet białej Perły. Smoczyca wyczuła nastrój dziewczyny i kompletnie nie współpracowała. Udawała, że nie rozumie poleceń Sabinki.
Największy problem mieliśmy z Erykiem. Dopiero po godzinie odważył się zbliżyć do swojego smoka i dotknąć go, a później pogłaskać. Wsiąść na grzbiet nie chciał za żadne skarby. Piękny Turkus był trochę obrażony, chociaż znosił wszystko z dużą cierpliwością.
Do końca treningu nie odnotowaliśmy większych postępów. Z ulgą pożegnałam kursantów. Razem z Robertem zajęliśmy się odpinaniem uprzęży smoków i odprowadzaniem ich do boksów.
– Nie martw się, Marta, przecież MY nauczymy KAŻDEGO – powiedział Robert. – KAŻDEGO, taki mamy cel. W końcu, jesteśmy czempionami. Wygrywaliśmy wyścigi. Razem z Jeżykiem byliście pierwsi w wieloboju smoka i człowieka. Najszybsi, najsprytniejsi, najlepiej zgrani. Pamiętasz?
– Jasne, nie mam jeszcze sklerozy. Wygraliśmy trzy lata temu – odparłam. Pomyślałam, że tamto było niczym w porównaniu z zadaniem, które mieliśmy teraz. – Jak myślisz, kto z tej piątki, z naszej nowej grupy, zda egzamin? – zapytałam trochę szyderczo.
– Czworo da radę na pewno, a na Eryka znajdę jakiś sposób. Nie poddamy się tak łatwo.
– Będziemy walczyć – zgodziłam się.
*
Następnego dnia mój entuzjazm zmalał prawie do zera. Robert wymyślił, żebym dosiadła Turkusa razem z Erykiem. Najpierw ja wdrapałam się na grzbiet zwierzęcia, a później namawialiśmy naszego smokofoba do tego samego. Przy asekuracji całej grupy i Roberta, w końcu upchnęliśmy Eryka w siodle. Był niesamowicie dumny, za to smok – przeciążony i wściekły. Tłukł ogonem na boki i sapał ostrzegawczo. Jak tylko zsiadałam, Turkus się uspokajał, za to Eryk panikował i uciekał od smoka pod byle pretekstem.
Kursanci ćwiczyli jazdę smokami po ziemi, a raczej stylowe spadanie i zderzanie się. Smok babci Basi wykazywał największą chęć do współpracy. Długo nie wiedzieliśmy, dlaczego. Wszystko wydało się, gdy nagle dostał niestrawności i wywalił ogromnego pawia na pół wybiegu. Okazało się, że babcia Basia obłaskawiała smoka po cichu czekoladowymi ciasteczkami. Jej słynna motywacja. Smok jeszcze długo leczył się z niestrawności, a babcia Basia jeździła razem z Erykiem. Była mniejsza i szczuplejsza ode mnie, więc Turkus lepiej to znosił, chociaż zachwycony nie był. Eryk słuchał opowieści babci i coraz częściej zapominał o swoich problemach.
*
Po kilku dniach zaczęliśmy trenować latanie na niewielkiej wysokości. A raczej, staraliśmy się ćwiczyć. Marcel nie mógł się wznieść, bo smok nie dawał rady z jego wagą. Eryk i babcia Basia też wysoko nie podlecieli, ze względu na podwójne obciążenie. Za to nasza Sabinka latała wzorcowo, ale z koszmarnym piskiem, który denerwował smoki i sprawiał, że trudniej było nad nimi zapanować. Paweł narzekał, że lekcja przebiega nieprofesjonalnie, nie tak, jak sobie wymarzył. Zanudzał mnie jakimiś wywodami, z których wynikało jawnie, jak źle ocenia naszą szkołę. Miałam ochotę wysłać go do domu. Niestety, nie mogłam, więc tylko zgrzytałam zębami.
*
W noc przed egzaminem nie mogłam spać. Wsiadłam na grzbiet Jeżyka i polecieliśmy przed siebie. Uwielbiałam powiew wiatru na twarzy i szybkość. Poczułam się, jak wtedy, kiedy razem z Jeżykiem startowaliśmy w wyścigach. Życie wydawało się takie proste…
– Jesteś smutna – wyczuł Jeżyk. Jako jedyny ze znanych mi smoków, opanował ludzką mowę i potrafił komunikować się w myślach.
– Jutro stracimy szkołę, a do ścigania się nie mamy już szans wrócić – wyjaśniłam.
– Nie stracimy. Wygramy i tym razem, zobaczysz – uspokajał mnie.
– Z tymi kursantami?! Musiałby stać się cud.
– Smok w parze z człowiekiem są jak cud. Potrafią osiągnąć dużo więcej niż pojedynczo. Po prostu powiedz tym ludziom, o co grają. Jutro, zanim jeszcze egzamin się zacznie. I zamień smoki. Niech Eryk jedzie ze mną, a Turkus będzie dźwigał Marcela. Jest bardzo silny, ale trochę leniwy, więc ukrywa swoje możliwości. Zaufaj mi i zrób, jak mówię.
– Ufam ci – pomyślałam.
*
Przed egzaminem powiedziałam mojej piątce asów o zagrożeniu wiszącym nad szkołą.
– OK. Spoko – powiedziała Sabinka i chyba średnio się przejęła.
– Pani chce naszym kosztem zbić fortunę! – oburzył się Paweł.
Za to reszta grupy jeszcze bardziej się zdenerwowała. Zwłaszcza, że zamieniłam smoki zgodnie z radą Jeżyka.
– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz – mruknął Robert obserwując, jak Marcel dosiada delikatnego Turkusa.
Skonfiskowałam babci Basi torbę z ciasteczkami, po czym dałam sygnał do wylotu.
W Wydziale Smoczej Komunikacji podpadliśmy już na starcie. Mieliśmy wylądować na placu przed podwyższeniem dla komisji. Paweł leciał za nisko i jego smok zawadził o baldachim loży. Płachta spadła prosto na głowy szanownych egzaminatorów. Na dodatek, podczas lądowania Eryk miał zamknięte oczy. Wpadł na smoka Marcela i obaj panowie zaliczyli efektowną wywrotkę z lądowaniem nosem w ziemi. Komisja chciała przegonić nas od razu, ale ubłagałam ich, żeby dali nam szansę.
W pierwszej części egzaminu były do zaliczenia manewry na placu. Każdy z kursantów miał podprowadzić smoka do wyznaczonego miejsca, a później wsiąść na grzbiet zwierzęcia i skłonić go do przejścia kilku kroków. Z całej grupy tylko Sabinka i Marcel ulokowali się na grzbiecie smoka samodzielnie i prawidłowo. Babcia Basia zademonstrowała styl wsiadania na smoka leżącego plackiem, Pawłowi musieliśmy przystawić drabinkę, a Eryk tak się zestresował, że Jeżyk ratował go przed upadkiem łbem i skrzydłem. Jakoś wszystkim udało się przemieścić te kilka kroków na smoku, ale szanowna komisja zdecydowała, że chce zobaczyć też próbę ziania ogniem.
– Żaden z naszych smoków… – zaczęłam, gdy przypomniałam sobie, że i owszem, żaden smok z podstawowego składu nie ma tej umiejętności. Ale Jeżyk – jak najbardziej! Komisja też to wiedziała. I nie chcieli, żebym to ja zademonstrowała próbę ognia. Znów zawołali biednego Eryka!
– Będzie dobrze, tylko mocno trzymaj się uprzęży. Przed przeszkodą krzyknij „ognia”. Jeżyk zrobi resztę – zdążyłam szepnąć Erykowi.
O dziwo, tym razem wsiadł samodzielnie. Jeżyk powoli dał się podprowadzić do kukły, którą miał spalić. – Ognia… – odezwał się cicho Eryk. Jeżyk w jednej chwili otworzył paszczę i buchnął płomieniem. Eryk aż jęknął. Mam nadzieję, że komisja tego nie usłyszała. Jeżyk na szczęście trafił w kukłę i spalił ją na popiół w jednej chwili. Eryk na szczęście nie spadł. Był zielony na twarzy, kiedy do nas wrócił.
– Dobra robota, bohaterze – pochwaliłam go. Grupa też była pod wrażeniem.
Mieliśmy jeszcze do zaliczenia ostatnie manewry: przelot nad stadionem, później przez obręcz i lądowanie. Z początku szło nieźle, chociaż Eryk leciał z zamkniętymi oczami, a smok babci Basi puszczał ogniste bąki z niestrawności. Widać, przemyciła jakoś kolejną torbę ciasteczek motywacyjnych. Obręcz egzaminacyjna skończyła żywot wraz z próbą Marcela, który nie zmieścił się w przeszkodzie i wylądował razem z jej szczątkami na ramionach.
– Czy ten mały smok jeszcze żyje? – dopytywał się ktoś z komisji, po obejrzeniu zmagań Turkusa, by utrzymać Marcela.
Później pięciu smętnych panów z komisji zawołało mnie i Roberta na rozmowę. Łaskawie postanowili dopuścić wszystkich kursantów do drugiego etapu egzaminu, ale dawali jasno do zrozumienia, że marnie widzą nasze szanse. Drugi etap polegał na przelocie po okolicy na jednym smoku razem z egzaminatorem. Komisja chwilowo zabrała mi środek lokomocji. Panowie doszli do wniosku, że Marcel musi zdawać test na osobnym smoku. Dobre było to, że dostał wypoczętego łuskowca, na którym przyleciałam. Istniała szansa, że Szary dodźwiga Marcela do końca trasy. Egzaminator miał lecieć na Turkusie tuż za nim.
Robertowi też kazali zostać w bazie. Patrzyliśmy bezradnie, jak pary egzaminatorów i kursantów przygotowują się do startu i po kolei wzbijają w niebo.
Przelot miał trwać piętnaście minut. Gdy minęło pół godziny, zaczęliśmy z Robertem trochę się niepokoić. Po kolejnych dwudziestu minutach byliśmy już poważnie zdenerwowani. W końcu Robert nie wytrzymał i dosiadł Orfeusza, żeby ich poszukać.
Kolejne pół godziny spędziłam przewidywaniu czarnych scenariuszy. Próbowałam zawołać w myślach Jeżyka, ale bez skutku.
Wreszcie pojawiła się moja drużyna, chociaż w trochę okrojonym składzie. Brakowało Sabinki z egzaminatorem, wyglądało też na to, że Eryk zgubił swojego pasażera. Na dodatek Marcel był cały mokry, chociaż nie padał deszcz.
– Zdali! Cała czwórka – poinformował przewodniczący komisji. Byłam w głębokim szoku, szczególnie, kiedy dodał: – Dostaną też dyplomy za udział w akcji ratunkowej.
Okazało się, że podczas przelotu nad jeziorem egzaminator Eryka nagle przestraszył się czegoś i spadł z grzbietu Jeżyka. Cała drużyna natychmiast rzuciła się na ratunek. Niestety, egzaminator wpadł do wody. Marcel skoczył ze smoka w głębinę i uratował mężczyznę. Później Paweł zawołał karetkę ze swojego telefonu komórkowego, a Eryk i babcia Basia zreanimowali poszkodowanego na brzegu. Kiedy przyjechała karetka, był już w niezłym stanie, chociaż i tak zabrali go na badania. Podobno komisja cały czas przyglądała się tej akcji z otwartymi ze zdziwienia ustami.
Byłam dumna z moich kursantów. Okazało się, że w kryzysowej sytuacji umieją całkiem sprawnie latać i sterować smokami. W międzyczasie zjawiła się Sabinka ze swoim egzaminatorem. Tak, tak, swoim, bo zdążyła kompletnie omotać go podczas lotu. Facet cały czas robił do niej maślane oczy.
– Czy Sabinka zdała? – zapytałam dla formalności.
– Oczywiście – przytaknął gorliwie egzaminator. – Sabinka jest prawdziwą mistrzynią… latania na smokach.
*
Ostatecznie wszyscy kursanci zdali i dostali licencję smoczego jeźdźca, a nasza szkoła mogła dalej istnieć.
– Mówiłem, że wszystko będzie dobrze – pomyślał do mnie Jeżyk, kiedy wracaliśmy. – Człowiek z pomocą smoka…
– Z pomocą smoka?! – Dopiero teraz skojarzyłam. Przecież Jeżyk potrafił kontaktować się z ludzkimi umysłami! Byłam pewna, że to on pomógł egzaminatorowi zlecieć. Wystarczyło, że przestraszył go, kiedy zaczął do niego nagle przemawiać, na przykład jako sumienie.
– Tak nie wolno! Powinni zdać bez żadnej pomocy.
– Nie bądź taka drobiazgowa. Przecież to nie ja ratowałem tego człowieka, tylko oni. Wystarczy impuls, żeby zmienić frajera w bohatera – wyjaśnił Jeżyk. – Chodziło o całkiem malutką pomoc smoka. Za którą wisisz mi sto kilo udek z kurczaka.
– Sto kilo?! Za malutką przysługę?!
– Dobra, ostatecznie może być siedemdziesiąt kilo. Pomoc naprawdę była niewielka, ale muszę poczęstować kolegów i koleżanki.
Andomi
Oryginalny pomysł, wesoła, sympatyczna historia, nieoczekiwane zakończenie.
Mam zastrzeżenia do logiki: dlaczego facetowi z kontroli zależy na dopuszczeniu jak największej liczby smoczych jeźdźców do ruchu? Maksymalna liczba zaliczających nie powinna być miarą jakości szkoły. Jak mierzy się prędkość w oparciu o powierzchnię skrzydeł?
Jeśli chodzi o język: liczby piszemy słownie, znalazłam jakieś powtórzenie.
Babska logika rządzi!
Dziękuję za wskazówki. Błędy poprawiłam. Został tylko pomiar jakości szkoły na podstawie wyników. Wzięłam to z naszego świata. Czasem mierzy się jakość uczenia wynikami testów. Poza tym, Wydział Smoczej Komunikacji właśnie wprowadził taki przepis. Jeśli mało osób zdaje, szkoła jest słaba i idzie do odstrzału;)
Jeżyk na szczęście trafił w kukłę i spalił ją na popiół w jednej chwili. Eryk na szczęście nie spadł.
“Na szczęście” – powtórzenie.
Lekki, nawet sympatyczny tekst. Babunia z ciasteczkami – klasycznie znakomita;)
Pozdrawiam!
"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49
– Nie dziwię się – pomyślałam, ale powiedziałam tego głośno. – Chyba za brakło “nie”.
Bardzo sympatyczne opowiadanie, szybko i z przyjemnością je przeczytałam. Jest kilka drobiazgów, które mi się nie zgadzają.
Zamykanie szkół na podstawie wyników pięciu kursantów wydaje mi się dość ryzykownym pomysłem.
Po co na egzaminie sprawdza się umiejętność puszczania ognia? Jaki to ma cel, jeśli smoki traktuje się jako środek transportu i nawet nie wszystkie to potrafią?
No i w końcu – skoro smoki nie są zupełnie krwiożercze, to po co przed kursem faszerować je karmą, żeby nikogo nie zeżarły?
Pewnie się trochę czepiam (nawet na pewno trochę się czepiam) bo generalnie miło spędziłam czas. :)
Teraz już chyba nie można nic poprawić w tekście?
Anka, fajny pomysł. Powiem ludziom z działu. Pan Paweł to ten o którym myśle? Olek W.
A myślałam, że się nie wyda… Generalnie, całe opowiadanie to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do realnych zdarzeń i osób jest przypadkowe;)
Fikcja a pan Paweł jak żywy
Podobało mi się. Nie wiedziałam że piszesz o smokach. Jestem Twoją fanką – jak zwykle.
Później Paweł zawołał karetkę ze swojego telefonu komórkowego,
Wot, t’echnika, karetki siedzą teraz w telefonach komórkowych i wyjeżdżają z nich na zawołanie ;-)
Język bardzo prosty, bez fajerwerków i ozdobników – ale dobrze użyty. Sympatyczne, miłe opowiadanie, na uśmiech lub dwa. Podzielam wątpliwości Ochy co do wewnętrznej spójności/logiki niektórych motywów, ale generalnie – miło spędziłem czas :-)
"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)
Fabuła miała być dosyć prosta. Trochę wyjaśnień dla osób wątpiących w logikę tej opowieści:
Może trzeba było dać jakiś przypis w tekście, albo zdanie wyjaśnienia.
PsychoFish: Skoro jest fantastyka i smoki, dlaczego nie może być karetka w telefonie? ;)
Ad. 1 i 2. Grupa pięciu osób to bardzo mała grupa do oceny całokształtu działania szkoły – ale cóż, polskie przepisy bywają absurdalniejsze niż człowiek potrafi sobie wyobrazić.
W takich przypadkach dodatkowe wyjasnienia preważnie oznaczają, że czegoś w tekście zabrakło – generalnie polecam korzystanie z samopomocy betującej ;-) Pomaga wychwycić takie elementy.
Może być karetka w telefonie, jak najabrdziej, po prostu zdanie miało cechy niegramotnego kolokwializmu ;-)
"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)
Właśnie zastanawiałam się, o co chodzi z tym betowaniem. Można prosić wyjaśnienie dla nowicjusza?
Beta – od beta testera
Betowanie – beta testowanie
Pojęcie ze świata projektów programistycznych. Beta oznacza, zwyczajowo, otwarty test na próbce odbiorców, po którym wproqwadzane są poprawki i ulepszenia – dopiero potem świat widzi gotowy produkt.
Piszesz tekst. Nie, nie pokazujesz go światu!
Chowasz. Tydzień, dwa, miesiąc.
Robisz autokorektę.
Nie, nie pokazujesz go światu!
Dodajesz go np. na portalu NF jako kopię roboczą.
Zaczepiasz różnych ludzi, prosząc o betę lub oznaczasz ten tekst w trakcie edycji jako wiodczny na tzw. betaliście i ogłaszasz, że masz coś do przetestowania w stosownym wątku w HydeParku.
Ludzie zgadzają się, więc wchodzisz na ich profil, przewijasz na dół – o, tam masz “zaproś do betowania”. Klikasz tytuł tekstu do przetestowania.
Betaludzie czytają, komentują, zostawiają uwagi (komentarze, które sa wprowadzoen w trakcie bety , po publikacji tekstu widzi tylko Autor, betujący i administracja).
Robisz z nich użytek – albo i nie.
Po zmianach edytujesz opowiadanie i klikasz: “Publikacja”.
Tak, własnie tak się pokazuje tekst światu ;-)
"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)
Dzięki