Dawno, dawno temu, w odległej krainie… no dobrze, może nie było to wcale tak dawno i daleko stąd, ale każdą dobrą historię trzeba chyba zacząć w odpowiedni sposób, prawda? A zatem, całkiem niedawno i niedaleko stąd znajdowała się mała wioska, zwana Marną. Nie wszystko było w niej takie marne, jak mogłoby się wydawać, ale rzeczywiście, o przepychu i bogactwie trudno było mówić. Chcielibyście zapewne wiedzieć, drodzy czytelnicy, co było powodem takowego stanu rzeczy. Na całe szczęście, nie jestem od tego, aby zaspokajać waszą niezdrową ciekawość. Naprawdę chcecie to wiedzieć? No cóż, gdyby się dobrze zastanowić, powodów było kilka i chyba każdy mieszkaniec tej przeuroczej wioski podałby wam inny. Biedni i spracowani chłopi, których mógłbym z równym powodzeniem określić także jako brudnych, śmierdzących i leniwych nierobów, powiedzieliby wam, że winę za taki stan rzeczy ponosi zły hrabia, mieszkający w małym zameczku na skraju wioski, bo to on nałożył na nich bezlitosną i krwawą pańszczyznę.
Hrabia Von de Gaz, którego rodzina osiedliła się w Marnej mniej więcej dwa wieki wcześniej, był niewysokim okularnikiem, bladym niczym niezapisana kartka papieru, który przejawiał nadnaturalne wręcz zainteresowanie trunkami wysokoprocentowymi. Całą pańszczyznę, którą pobierał, a która wbrew temu, co twierdzili chłopi, nie była wcale taka duża, przepijał następnie w miejscowych oberżach i spelunach, zasilając w ten sposób lichą gospodarkę wioski. Na jego temat krążyły rozmaite plotki, jedne bardziej niesamowite od drugich. Mówiono na przykład jakoby napruty do granic możliwości hrabia raczył się wieczorami towarzystwem koni. Rozpowiadający owe pogłoski ludzie nie potrafili jednakże sprecyzować, czy chodzi o niewiasty o wątpliwej urodzie, czy też faktycznie Von de Gaz nieco inaczej i bez wątpienia z większym polotem podchodzi do zagadnienia jazdy na koniu.
Inni czepiali się jego nazwiska, próbując wmówić mu antysemicką przeszłość. Jeszcze inni widzieli w nim wampira, jednak najbardziej nieprawdopodobne (i bez wątpienia najgorsze!) teorie głosiły, że jest Żydem. Tak czy inaczej, jak można łatwo wywnioskować, hrabia nie cieszył się szczególną sympatią mieszkańców Marnej. On sam o kiepską kondycję miejscowej gospodarki obwiniał złego smoka, który miał paraliżować spokojne życie prostolinijnej ludności, wpadając co i raz do wioski, ziejąc ogniem i pożerając bydło, że o porywanych dziewicach już nie wspomnę. Hrabia stanowczo twierdził, że na własne oczy widział tego czarnego jak smoła potwora, bezczelnie plądrującego okoliczne gospodarstwa. Niestety, poza hrabią nikt nigdy nie dostrzegł żadnego smokopodobnego stwora w okolicy. Owszem, czasami u kogoś wybuchł pożar, ale przecież o to nietrudno, kiedy zarówno dom jak i stodoła są drewniane i wypełnione słomą. Zdarzało się także, że w niewyjaśnionych okolicznościach zginęła komuś krówka, ale chętniej niż smoka winą obarczano nieprzyjaźnie nastawionych sąsiadów. Co jakiś czas znikała także dziewka, jednak po pierwsze rzadko kiedy była to dziewica, ponieważ o takie w małej wiosce było niezwykle trudno, a po drugie uważano, że proste wieśniaczki ulegają po prostu czarowi młodzieńców z wielkich miast, którzy czasem w Marnej gościli, a u boku których mogły one liczyć na lepsze życie w metropoliach.
Zabobonna część ludności… może inaczej. Bardziej zabobonna część ludności, jako że wioskę zamieszkiwali w większości ludzie niepiśmienni i podatni na ciemnotę, wierzyła, że Marną zamieszkiwał niegdyś okrutny czarnoksiężnik, który terroryzował osadę, używając dzieci jako krwawej ofiary dla sił nieczystych. Legenda głosiła, że czarnoksiężnik ów został brutalnie zamordowany przez wzburzonych mieszkańców Marnej, którzy napadli na niego w jego domu i poderżnęli mu gardło, a jego posiadłość wraz ze wszystkimi rzeczami spalili. Przed śmiercią czarnoksiężnik miał rzucić na wioskę zły urok, przez który miała ona nie zaznać dostatku przez następne cztery tysiąclecia.
Wyznawcy tej teorii skupiali się wokół samozwańczego szamana Bobo, który mieszkał w szałasie z pokrzyw i w ramach zwalczania złego czaru organizował cotygodniowe sesje. Podczas tychże obrzędów jego „wyznawcy”, jak lubił ich określać, śpiewali dlań pieśni pochwalne, klęcząc nago na ziemi, podczas gdy on biegał wokół małego bambusa, który pełnił rolę symbolu religijnego. Ceremonie kończyło namaszczenie każdego z wyznawców, które miało dać im odporność na złe czary i przynieść w przyszłości nagrodę w postaci wielkiego urodzaju, kiedy klątwa czarnoksiężnika zostanie już na dobre przełamana. Warunkiem otrzymania tego bezinteresownego namaszczenia było uiszczenie stosownej opłaty, przeznaczonej na cele stowarzyszenia, którą szaman Bobo pobierał i przechowywał osobiście.
I tak właśnie toczyły się dzieje tej nie najmniejszej, ale i nie największej wioski, aż do czasu, kiedy pewna heroiczna wyprawa sprawiła, iż jej nazwa zapisała się w historii za pomocą złotych zgłosek. Albo przynajmniej srebrnych, na większe ustępstwa się nie zgodzę.
Hrabia nie był w najlepszej formie. Właściwie to nie był też w słabej formie, on po prostu czuł się fatalnie. Miesiąc przepijania dosłownie wszystkiego, w tym resztki kosztowności, które pozostawili mu rodzice, pozostawił na nim swe mordercze piętno. Zmęczony i wyniszczony organizm ledwo zmuszał się do wysiłku, a wychudzone i słabe ciałko hrabiego z trudem utrzymywało się na swoich kurzych nóżkach.
– Moi drodzy… – zaczął przepalonym przez alkohol głosem, lustrując zebranych przekrwionymi oczami.
Tłum składał się głównie z wieśniaków, uzbrojonych w grabie i kosy, ich otyłych żon i córek oraz przypadkowych gości spoza wioski, będących w niej akurat przejazdem. Skąd wiem, że tylko przejazdem? Otóż nikt o zdrowych zmysłach nie wybrałby się do Marnej w interesach, nie mówiąc już o szalonym z gruntu pomyśle osiedlenia się w niej.
– Jak zapewne wszyscy wiecie, sytuacja naszej cudownej wioski jest… cóż, marna – kontynuował Von de Gaz.
Zewsząd rozległy się oburzone krzyki, a w kierunku hrabiego poszybowało kilka zdechłych kur. Ten jednak niezrażony mówił dalej:
– W ciągu ostatniego tygodnia spłonęły dwie kolejne stodoły, zniknęło też kila sztuk bydła. Wszyscy wiemy, kto ponosi za to odpowiedzialność.
Teraz wszędzie słychać było pełne nienawiści szepty, wśród których wyraźnie powtarzało się nazwisko hrabiego.
– Otóż to. Chodzi o tego przebrzydłego smoka. – powiedział Von de Gaz, udając, że nie słyszy wzburzonych szeptów.– I zaprawdę, powiadam wam, basta! Tak dłużej być nie może. Nie możemy pozwolić, aby ta przebrzydła bestia dalej paraliżowała nasze życie.
– A co my niby mogo zrobić?– zainteresował się jeden z wieśniaków, drapiąc się po łysawym czerepie.
Hrabia spojrzał na poczciwca, a jego wzrok prześliznął się z kołtuniastych od brudu włosów, poprzez żółtawe i licznie wybrakowane zęby aż po wypełnione brudem paznokcie. Wypity dnia poprzedniego alkohol domagał się natychmiastowego uwolnienia. Von de Gaz resztką sił stłamsił tę potrzebę i odparł:
– Jak zapewne wiecie, ja sam widziałem tę straszliwą kreaturę, jak plądrowała wasze gospodarstwa. Udało mi się także ustalić, dokąd następnie odlatywała.
– Noo? – zaciekawił się inny z wieśniaków.
– Mniej więcej… tam. – hrabia wskazał palcem w kierunku malujących się na horyzoncie gór. – Podejrzewam, że gdzieś tam, pośród skalnych szczytów, bestia uwiła sobie gniazdo.
– Bardzo konkretne wytyczne. – wtrącił się do rozmowy człowiek o złocistych włosach, stojący dotąd na uboczu. Hrabia poznał w nim jednego z będących w wiosce przejazdem gości. Nie można się było zresztą pomylić, widząc jego czyste ubranie i lico. Von de Gaz wiedział ponadto, że nikt z wieśniaków nie potrafił konstruować tak skomplikowanych zdań.
– Postanowiłem zatem utworzyć specjalną grupę, która ruszy zbrojnie do jaskini smoka i ubije kreaturę. Kto jest chętny?
Ku jego zdumieniu nikt nie kwapił się szczególnie by stać się członkiem tej bezsensownej w mniemaniu wieśniaków ekspedycji. Hrabia, widząc to, dodał nerwowo:
– Oczywiście za podjęcie i wypełnienie zadania przewidziane są nagrody.
Teraz wszyscy wieśniacy nadstawili ciekawie uszu.
– Ci z was, którzy wyruszą i ubiją smoka, przynosząc nam na dowód jego głowę, zostaną zwolnieni z połowy pańszczyzny.
– Ja pójdę – powiedział człowiek o złotych włosach, wychodząc przed wszystkich. – Podejmę się zadania.
– Ależ, dobry panie – odezwał się hrabia – Wszak nie jesteś mieszkańcem naszej wioski, pańszczyzna cię nie dotyczy.
– Owszem – mężczyzna poważnie skinął głową. – Robię to jednak nie dla nagrody, a z potrzeby mego serca.
Hrabia wybuchnął głośnym śmiechem. Przestał jednak, gdy zobaczył kamienne spojrzenie młodzieńca.
– Ty mówisz poważnie – powiedział, wyraźnie zdziwiony. – Dobrze więc, w takim razie mianuję cię dowódcą wyprawy. Jak się zwiesz, dzielny mężu?
– Sir Dancealot.
– Sir Lancelot? – niedosłyszał hrabia.
– Nie, sir Dancealot.
Wyjątkowo głupie nazwisko – pomyślał hrabia, ale głośno powiedział:
– Świetnie, sir Dancepłocie…
– Dancealocie. – poprawił go znów młodzieniec.
– Tak, tak. – hrabia machnął niefrasobliwie ręką – Tak właśnie powiedziałem. Proszę mi nie przerywać. A więc – zwrócił się do gawiedzi – sir Dancealot jest pierwszym członkiem wyprawy. Czy są jeszcze jacyś chętni?
– Jo tyz pójdę – zaoferował się po chwili jeden z wieśniaków.
– Brawo! Mamy zatem dwóch śmiałków.
Godzinę później Smocza Grupa Uderzeniowa liczyła już pięć osób. Do Sir Dancealota dołączyli kolejno Gerwazy Rzyć, Antoś z Nadrzecza, Mieczysław zwany Grubciem oraz Jan Koza. Ta doborowa ekipa stała teraz w niezbyt równym szeregu, drapiąc się tu i ówdzie i czekając na dalsze dyspozycje.
– No. Solidny zespół. – ocenił hrabia, przyglądając im się krytycznie. – Ruszajcie zatem i ubijcie tę przebrzydłą kreaturę, która terroryzuje naszą spokojną społeczność!
– Mości hrabio. – odezwał się sir Dancelot – Zważywszy na niebezpieczeństwa czyhające na nas podczas tej wyprawy, przydałby się w naszych szeregach medyk, który w razie potrzeby służyłby swą pomocą.
Hrabia podrapał się po brodzie. Na czorta, ta bladowłosa niewiasta ma rację. Tylko skąd w wiosce pełnej bezmózgiego plebsu wytrzasnąć medyka? Chyba, że…
– Tak, tak, jest tu taki. – powiedział de Gaz niefrasobliwie, unosząc ręce w uspokajającym geście. – Prawdziwy profesjonalista. Zaraz was do niego zaprowadzę.
Szaman Bobo kucał właśnie za potrzebą niedaleko swojego szałasu z pokrzyw, gdy wtem usłyszał szelest w krzakach, a do jego uszu dotarły przytłumione dźwięki rozmowy.
Szaman zerwał się na równe nogi i oblizał palec, który następnie wyciągnął przed siebie, zupełnie jakby zgłaszał się do odpowiedzi. Stwierdziwszy, z której strony wieje wiatr, obwąchał dokładnie palec, po czym podskoczył dwa razy, wydając z siebie dziwne, nieartykułowane dźwięki. Następnie zerwał z pobliskiego drzewka gałązkę, którą nakreślił na ziemi symbol, przypominający zdeformowaną kaczkę, po czym przysypał go starannie ziemią za pomocą swej stopy. Na koniec wbił w to miejsce trzymaną w ręce gałązkę i lekko w nią dmuchnął. Zadowolony ze swojego dzieła zasiadł po turecku na ziemi i zamarł w bezruchu.
Po chwili z krzaków wyłoniła się grupka ludzi. Na czele peletonu, chwiejnym krokiem, maszerował dostojnie ubrany chudzielec, w którym Bobo rozpoznał hrabiego Von de Gaza. Za nim szła niewiasta o bladych włosach i wyjątkowo solidnej budowie. Za nimi, niczym prostackie cienie, podążała czwórka wieśniaków.
Przyjrzawszy się dokładnie, szaman stwierdził, że cała gawiedź jest uzbrojona. Hrabia w dostojny, srebrny nożyk, którego nie zdążył jeszcze przepić, niewieście zwisał zaś u pasa olbrzymi miecz. Wieśniacy uzbrojeni byli w grube badyle.
Po chwili orszak zatrzymał się koło jego szałasu. Hrabia wszedł do środka, po czym wyszedł, z obrzydzeniem malującym się na twarzy. Najwyraźniej zapach rozkładającego się krowiego mięsa nie należał do jego ulubionych. Von de Gaz rozejrzał się po okolicy, po czym rozradowany wskazał niewieście palcem w kierunku szamana. Grupa ruszyła w jego stronę, lecz Bobo dalej siedział bez ruchu na ziemi, wpatrując się nieprzeniknionym wzrokiem w przestrzeń.
– To jest właśnie nasz szam… znaczy się, nasz światły medyk, pan Bobo. – Hrabia wskazał ręką na siedzącego po turecku na ziemi, półnagiego człowieka, odzianego jedynie w zielonkawą przepaskę z krzewów, z ptasim gniazdem na głowie. – Właśnie oddaje się tej, no… medytacji. Ej! – trącił szamana ręką, jednakże bez jakiejkolwiek reakcji.
– Widać modły go pochłonęły – zawyrokował sir Dancealot.
– Bobo, nie wygłupiaj się – poprosił hrabia, raz jeszcze szturchając swego szamana ręką.
Wtedy jego martwe dotychczas oczy poruszyły się i Bobo zlustrował gości przenikliwym, zbolałym wzrokiem.
– Ja rzucić urok. – oznajmił ze zdziwieniem, wstając. – Jak wy mnie dostrzec tutaj?
– Bobo, nie mamy czasu na głupoty. – oznajmił de Gaz, przestępując krok w jego kierunku i depcząc wbitą w ziemię gałązkę. Rozległ się suchy trzask, a szaman cicho syknął. – Ci oto dzielni mężowie zgodzili się wyruszyć zbrojnie na smoka, który od tak dawna terroryzuje naszą wioskę.
– Jaki smok? – szaman klepnął się dłonią w policzek, wytrzeszczając oczy. – Żaden smok tu nie być, mości królu.
– Na własne oczy widziałem… – oburzył się hrabia, ale po chwili stwierdził, że sprzeczanie się z nawiedzonym szaleńcem do niczego nie prowadzi.
Głowa pękała mu z bólu, a w gardle miał istną pustynię. Im szybciej skończy tutaj, tym szybciej będzie mógł wrócić na swój zamek i zapić klina klinem.
– Drogi panie Bobo – zaczął więc jeszcze raz, nadając swemu głosowi uroczysty ton. – Spotkał pana niewysłowiony wręcz zaszczyt dołączenia do elitarnej grupy, która za misję powzięła sobie wyeliminowanie największego zła i zagrożenia naszych czasów, aby nam wszystkim tutaj żyło się lepiej.
Szaman podniósł się z ziemi, otrzepał i podrapał pod pachą.
– Ja nigdzie nie iść. – oznajmił. – Ja tu mieć obowiązki, a smok być gupia bajka.
Hrabia wziął głęboki oddech, starając się nie wybuchnąć gniewem. Miał świadomość, że sir Dancealot obserwuje go uważnie, a chciał, żeby ten cnotliwy młodzieniec w swoich opowieściach o Marnej przedstawiał go jako dostojnego i światłego człowieka. O ile, ma się rozumieć, przeżyje konfrontację ze smokiem. Von de Gaz brał oczywiście pod uwagę, że smok mógł być zwyczajną pijacką zwidą. W końcu regularnie konwersował po pijanemu z krokodylem, mieszkającym w jego garderobie, a gdy wtaczał się po kilku kolejkach po schodach do swego zamku, zdarzało mu się kłaniać strzegącemu drzwi słoniowi w różowym kapeluszu. Cóż, prawdziwy czy też nie, smok na pewno da mu chwilę wytchnienia od ciągłych narzekań upierdliwych wieśniaków, obwiniających go o każde nieszczęście które ich spotyka.
– Panie Bobo. Ci mężowie potrzebują medyka, na wypadek nieprzewidzianych wypadków losowych. Odpukać, oczywiście. A któż inny w naszej wiosce wiedziałby o nowoczesnej medycynie tyle co pan?
Bobo nie wydawał się jednak szczególnie zainteresowany paplaniną hrabiego. Zamiast tego zajął się badaniem dziupli w pobliskim drzewie, do której wsadził teraz głowę.
– Panie Bobo… – hrabia zaczynał się naprawdę niecierpliwić.
– Bobo nie być, coś przekazać? – padła przytłumiona odpowiedź, dochodząca z pnia drzewa.
Hrabia westchnął, opierając się o nie.
– Jeśli weźmie pan udział w misji, zgodzę się na budowę tej świątyni, o którą mnie pan tak męczy.
Tym razem trafił w dziesiątkę. Głowa szamana wychynęła z dziupli, a na jego twarzy odmalował się uśmiech.
– Ja sprawdzić, Bobo jednak być. – oznajmił wyjaśniająco. – Ty zbudować mi świątynia?
– Owszem, jeśli weźmiesz udział w wyprawie.
Bobo odwrócił się na chwilę, mrucząc coś do siebie gorączkowo. Hrabia odniósł wrażenie, że szaman mruczy na dwa głosy. W końcu Bobo odwrócił się, z pogodnym uśmiechem na brudnej twarzy.
– Ja się zgadzać. – oznajmił. – Ty przybić po marnemu, żeby przypieczętować umowa.
Hrabia aż jęknął w duchu. Tylko nie to.
– Bobo, nie mamy czasu…
Lecz szaman pozostawał nieugięty.
– Ty przybić albo umowa nic nie warta.
Hrabia westchnął głęboko i stanął naprzeciwko szamana. Zamknął oczy i przygotował się na najgorsze.
Sir Dancealot patrzył ze zdziwieniem, jak hrabia i dziki człowiek stają naprzeciw siebie, po czym równocześnie zderzają się głowami. Chwilę później ten drugi, którego hrabia tytułował „Bobo” pobiegł rozradowany do stojącej nieopodal konstrukcji z pokrzyw, przypominającej koślawy szałas, a sam Von de Gaz czmychnął czym prędzej w zarośla, trzymając się ręką za usta.
– Proszę bardzo, załatwiłem wam medyka – oznajmił po chwili, wyłaniając się z gęstwiny i ocierając rękawem usta. – Coś jeszcze, czy możecie w końcu wyruszyć?
– Szlachetny panie. – zaczął sir Dancealot, przyklękając na jedno kolano – Przed twym dostojnym obliczem, składam najświętszą przysięgę na samego Boga naszego…
– Dobra, dobra – hrabia wyprostował ręce, gestem nakazując Dancealotowi wstać. – To bardzo piękne z waszej strony, mości panie, azaliż jednak smok się sam nie ubije.
Piętnaście minut później, u bramy wioski, odbyło się uroczyste pożegnanie dzielnej drużyny, w którym uczestniczył zielonkawy na twarzy Von de Gaz i kilku wieśniaków, którzy akurat tamtędy przechodzili.
– Niechaj Bóg wam sprzyja, szlachetni panowie! – powiedział hrabia.
– Nasza sprawa jest słuszna, a Bóg zawsze przygląda się takowym z łaską.– odparł poważnie sir Dancealot, kiwając lekko głową na pożegnanie.
– Tak, tak. – przyznał nie do końca uroczyście hrabia.
Byli już przy granicy wioski gdy wtem dogonił ich jeden z wieśniaków. Zdyszany wąsacz padł przed Dancealotem na kolana i wysapał:
– Szlachetny panie! Przyprowadź moją córę! Smoczysko zabrało ją, już jaki miesiąc bedzie odkąd zaginęła! Odnajdź ją proszę, złotem zapłacę!
– Wstań, dobry człowieku – Dancealot pochylił się, kładąc kmiotkowi dłonie na ramionach. – Uczynię wszystko, co w mojej mocy, uroczyście ci to obiecuję. Złota jednak nie chcę, zachowaj je, na przykład na wesele swej odnalezionej córki.
– W sumie to mam lepsze wydatki. – mruknął pod nosem wieśniak, wstając z kolan.
– Przepraszam, panocku, ale właściwie czemu nie chcemy jego złota? – zainteresował się Mieczysław zwany Grubciem, patrząc chciwie na małą skórzaną sakiewkę, wystającą z dziury w spodniach wieśniaka.
– Gdyż cel nasz jest jasny, a serca czyste. – oznajmił Dancealot z godnością.
Reszta drużyny nie wydawała się szczególnie przekonana tym argumentem, nadal świdrując wzrokiem sakwę. Dancealot nie miał jednak zamiaru wdawać się w zbędne dyskusje.
– Drużyna, za mną! Gerwazy, obstawiasz tyły.
Tak oto rozpoczęła się najsłynniejsza smocza krucjata w dziejach świata. Po dziś dzień podróżni bardowie śpiewają pieśni o heroicznych czynach jej członków, a każde dziecko zna ich przygody na pamięć. Co dowodzi zresztą, jak bardzo relatywna jest historia, a ludzie skłonni do przesady.
Na czele drużyny Mieczysław szedł
Co pięknym mężem był
Każdego łotra na drodze swej
Obracał w proch i pył
Doczesność swą w pogardzie miał
I Bogu służyć chciał
Dla chwały Jego i potęgi też
Do przodu ciągle gnał
Potwora z jeziora pokonał raz
I hydrę złą przepędził precz
Smocza Drużyna działała wraz
Nie patrząc nigdy wstecz
Piosnka ta, choć miła dla ucha, stanowi jedną z tysięcy podobnych, kiczowatych przyśpiewek, dość mocno fałszujących rzeczywiste przygody Smoczej Grupy Uderzeniowej. Mieczysław zwany Grubciem faktycznie złowił raz gigantyczną rybę, baraszkującą niewinnie w małym jeziorku, znajdującym się w jednej z napotkanych po drodze wiosek – Nieudanencji. Wioska ta była jeszcze mniejsza i bardziej zacofana od Marnej, a jej mieszkańcy po tysiąckroć bardziej zabobonni, dlatego też przerośniętą rybę jednoznacznie utożsamiali z ciemnymi mocami, widząc w niej czorta we własnej osobie.
Trudno stwierdzić, czy Mieczysław rzeczywiście ulitował się nad zlęknionymi tubylcami, czy też, co bardziej prawdopodobne, dostrzegł w olbrzymie szansę na porządny posiłek.
Hydra z kolei była w rzeczywistości wydrą i to nie Miecio, ale Bobo nadepnął na nią przypadkowo, gdy szukał w lesie miejsca „żeby wydać na świat swój brązowy przyjaciel”. Trudno powiedzieć, czemu wydarzenie to obrosło mitem, ale Międzynarodowy Związek Wydr do dziś ubiega się o sprostowanie w tej sprawie, domagając się jednocześnie od władz Marnej gigantycznego odszkodowania.
Inne pieśni i przekłady mówią też o złym czarowniku, którego Grupa napotkała na swej drodze w Mrocznym Kanionie, a którego sir Dancealot miał osobiście przebić swym ostrzem. Wydarzenie to jest akurat prawdziwe, jeśli nie liczyć drobnego szczegółu, że czarownik ów był w rzeczywistości zwykłym kupcem, podróżującym po świecie i sprzedającym „magiczne artefakty”. W asortymencie miał, standardowo, łyżeczkę-samonakładajkę, całą masę różnej maści magicznych różdżek, gadający miecz, kije-samogrzmoty (o ich właściwościach rozpisywać się nie wypada, wystarczy jedynie wspomnieć, iż cieszyły się wielkim zainteresowaniem samotnych niewiast), Księgę Zaklęć Poważnych, Księgę Zaklęć Niepoważnych, zaczarowane rękawiczki, czapkę-widkę (nie mylić z czapką-niewidką, dzięki której człowiek stawał się niewidzialny. Czapka-widka sprawiała, że noszący ją widział jak za dnia, nawet o trzeciej w nocy), siedmiometrowe buty (czyli krótko mówiąc, buty o długości siedmiu metrów) oraz stertę innych, absurdalnie zbędnych i niepotrzebnych nikomu śmieci, które mieszkańcy wiosek kupowali od niego hurtowo, gorąco wierząc w ich prawdziwość.
Po tym wydarzeniu Dancealot podupadł mocno na duchu, a wyrzuty sumienia nie dawały mu spokoju do tego stopnia, że ukojenie odnajdywał jedynie w pociąganiu z zaczarowanej manierki, którą przywłaszczył sobie po wypadku z kupcem. Według instrukcji nabazgranych na manierce, miała ona gwarantować niewyczerpalność pitego z niej napoju. Niestety, albo i stety dla Dancealota, manierka najwyraźniej się obraziła, bo ilekroć coś do niej wlewał, tylekroć następnie to wypijał i to do samego dna.
Na drodze naszych bohaterów pojawiały się też, według jeszcze innych opowieści, olbrzymy, hippokampy, czarownice, magowie, elfy, krasnoludki oraz wiele innych mniej lub bardziej zmyślonych postaci. Wyliczenie ich wszystkich jest w zasadzie niemożliwe, bowiem każda ułożona przez barda lub poetę przyśpiewka natychmiast zaczynała żyć własnym życiem, nieustannie bogacąc się o nowych antybohaterów i heroiczne czyny członków Smoczej Grupy Uderzeniowej.
Mniej więcej rok po wyruszeniu z Marnej bohaterowie dotarli wreszcie do celu. Co ciekawe, wiele lat później, grono uczonych, próbujących odtworzyć trasę wyprawy wyliczyło, że Smocza Grupa szła kompletnie naokoło, a cel podróży można było osiągnąć w nie więcej niż kilka tygodni. Trudno się jednakże temu dziwić, skoro drogę bohaterom wyznaczał sam Bobo, robiąc to na podstawie własnych, znanych jedynie sobie metod. Uczeni zostali jednak wyśmiani przez większość ludzi, którzy bardziej wierzyli pieśniom i przypowiastkom, aniżeli skrupulatnym szacunkom i wyliczeniom. Taki stan rzeczy trwa zresztą do dziś, ciągnąc za sobą coraz to nowsze „fakty” na temat przygód naszych bohaterów.
Dotarłszy wreszcie na miejsce, wymęczona Grupa postanowiła rozbić obóz w wąskim prześwicie pod samym szczytem jednej z gór, których łańcuch ponad rok wcześniej obrała za swój cel, a która nosi obecnie nazwę Smoczej. Doprawy, pomysłowość ludzka nie zna granic!
– To wielki dzień, bracia! – oznajmił sir Dancealot. – Gerwazy, Antoś… rozpalcie ognisko! Musimy się dziś najeść i wypocząć, aby mieć siły do czekającej nas walki z bestią.
Gerwazy Rzyć i Antoś z Nadrzecza niechętnie podjęli się obowiązku i gderając głośno poszli zbierać chrust.
Tego dnia nasi bohaterowie nie szczędzili pożywienia, wiedząc, jak blisko jest ich cel. Najedzeni posnęli natychmiast, marząc o rychłym powrocie w rodzime strony.
Jedyną osobą, nie mogącą znaleźć ukojenia we śnie, był sir Dancealot. Przewracał się z boku na bok na swym posłaniu, aż w końcu zrezygnowany wstał. Postanowił się przejść w nadziei, że może spacer pomoże mu zmrużyć oczy, chociaż na chwilę. Przy okazji postanowił podejść kawałek do góry i sprawdzić, jaka droga czeka ich jutro.
Jak postanowił, tak też uczynił. Wejście pod górę było strome i odstręczające i Dancealot już chciał zrezygnować z samotnej przeprawy, kiedy coś, jakaś wewnętrzna siła, kazała mu iść dalej. Wspiąwszy się kilkanaście metrów wyżej dostrzegł wejście do groty. Na ścianie migotało światło, zupełnie jakby w środku paliło się ognisko.
Zapominając o wszelkich środkach ostrożności, wiedziony ciekawością Dancealot ruszył w jej kierunku. Dochodząc do ustępu w skale usłyszał znajome trzaski, świadczące o tym, że faktycznie ktoś postanowił rozpalić ogień. Dancealot zajrzał do środka. Jego oczom ukazało się przestronne i wypełnione ciepłym blaskiem wnętrze. Już na pierwszy rzut oka widać było, że grota jest zamieszkana. Pod ścianami stały pięknie rzeźbione regały, całe wypełnione książkami. Sporą część podłoża pokrywał z kolei śliczny, czerwony dywanik. W samym centrum groty, w miejscu, w którym paliło się ognisko, na drewnianym krzesełku ustawionym tyłem do wejścia, siedziała przedziwna, groteskowa postać. Była nieco większa od ludzkiej, jej ciało pokrywały łuski, a z tyłu dyndał niewielki ogon.
– Znalazłeś mnie. – westchnął Smok.
Dancealot przywarł do ściany, wstrzymując oddech. Nie był gotowy na samotny pojedynek ze smokiem, tym bardziej, że nie wziął ze sobą miecza.
– Nie ukrywaj się, wiem, że tam jesteś. Czuję cię.
Zmówiwszy w myślach krótką modlitwę, Dancealot zrobił krok naprzód, wstępując w krąg światła. Dopiero teraz zauważył, że potwór dzierży coś w rękach. Gdy podszedł jeszcze bliżej stwierdził, że jest to książka.
– Nie bój się. Ja nie gryzę. – zachichotał Smok, nie odrywając oczu od lektury. Jego głos był ciepły i kojący. – Powiedz mi, jak cię zwą?
– Sir.. sir Dancealot – odparł młodzieniec, wyraźnie zbity z tropu.
Smok spojrzał na niego znad książki. Dancealot zobaczył, że na nosie ma okulary, za którymi znajdują się duże brązowe oczy.
– Przyszedłeś mnie ubić? – zainteresowała się bestia.
– Tak… to znaczy nie… znaczy…
– Pewnie inaczej mnie sobie wyobrażałeś? –Smok odłożył książkę na bok i zdjął okulary.
Dancelot zaczął rozważać swoje możliwości. Mógł zaatakować potwora gołymi rękami, uciec albo wysłuchać go do końca. Co jednak będzie dalej? Smok nie wygląda tak, jak myślał, to fakt, wydaje się wręcz ciepły i serdeczny… ale co się za tym wszystkim kryje?
– Podejrzewam, że masz wiele pytań. – Smok przerwał jego rozważania.
– Ekhm… – sir Dancealot spróbował przyjąć w miarę godną postawę. Przynajmniej na tyle, na ile pozwalały mu na to jego nogi, które nagle wydawały się być zrobione z galarety. – Czym jesteś? – spytał, zbyt późno zdając sobie sprawę z impertynencji swego pytania.
– Smokiem, ma się rozumieć.
– A… no tak. – Dancealot lekko zgłupiał. W zasadzie sam nie wiedział o co chce jeszcze spytać.
– Widzę, że jesteś lekko skonsternowany. – zauważył uprzejmie potwór. – Pozwolę sobie zatem na małe wyjaśnienie. Nie jestem taki, jakim wy, ludzie, możecie mnie sobie wyobrażać. Usiądź proszę. Jesteś głodny?
Dancealot przecząco pokręcił głową, usiadł jednak posłusznie przy ognisku, naprzeciwko Smoka. Potwór rozparł się wygodnie na krześle, wyciągnął ręce w stronę ognia i z wyrazem przyjemności na twarzy zamknął oczy.
– Prawdziwych smoków już nie ma. – oznajmił. – Te czasy minęły bezpowrotnie.
– Co masz na myśli? – zaciekawił się Dancealot.
– Wszystko ma swoje granice. – Smok uśmiechnął się smutno. – Niegdyś moje prapradziady żyły plądrując okoliczne wioski, porywając dziewice, podpalając co popadnie i siejąc trwogę oraz zamęt w sercach prostych wieśniaków. Moi bracia cieszyli się lękiem i przerażeniem ludzi. Trudno powiedzieć, co było punktem zwrotnym w naszej historii. Niektórzy mówią, że była nim śmierć pewnego legendarnego i niezwykle groźnego smoczydła. Nie mogę powiedzieć, jak się nazywała ta przeraźliwa bestia, bowiem jej imię siało grozę nie tylko w sercach ludzi, ale i samych smoków także.
– I co się z nim stało? – zapytał Dancealot, coraz bardziej zaintrygowany.
– Został zabity podstępem przez pewnego wieśniaka. Nie pamiętam jego imienia, ale zdaje się, że był szewcem, czy kimś w tym rodzaju.
Smok wyciągnął spod stołeczka fajkę i nabiwszy ją proszkiem nieznanego Dancealotowi pochodzenia, mocno pociągnął.
– Szewczyk ten – kontynuował, schowany za chmurą dymu – według legendy nafaszerował owcę siarką, którą następnie pazerny smok łapczywie zeżarł, co miało być przyczyną jego zgonu. Jest to jednak krążąca wśród ludzi bajka. Żaden prawdziwy smok nie połasiłby się na pojedyńczą owieczkę, choćby nawet umierał z głodu. A siarka? To dopiero brednie, smoki same w sobie wypełnione są siarką, jak niby miałaby powodować ich zgon?
– Jesteście wypełnione siarką? – zdumiał się Dancealot. Nigdy nie zastanawiał się, z czego składają się smoki, doskonale znał jednak legendy, według których potrafiły one zionąć najprawdziwszym ogniem.
Jego nowy znajomy zarechotał wesoło, pociągając zdrowo ze swojej fajki.
– O przepraszam… nie zaproponowałem… – wyciągnął fajkę w stronę Dancealota, który grzecznie podziękował. – Otóż nie do końca. Dawniej każdy smok wypełniony był siarką po brzegi, to pozwalało nam ziać ogniem na wiele, wiele metrów… Na przestrzeni wieków sporo się jednak zmieniło. We mnie także jest siarka, ale w bardzo małej ilości… mógłbym na przykład zapalić świeczkę, ale obawiam się, że nic ponadto. Po tamtym feralnym wydarzeniu wycofaliśmy się nieco z tak zwanego „publicznego życia”. Niechętnie wyruszano na polowania, tym bardziej, iż wiadomo było, że ludzie bronią się coraz skuteczniej. Większość z nas się rozleniwiła, część zaczęła żałować dawnych postępków i zwróciła się ku bardziej „oświeconej” drodze. Zaczęto studiować ludzką literaturę, tworzyć własną sztukę oraz filozofię. Apatia i wyciszenie sprawiły, że smoki większość czasu spędzały we własnych grotach, a nasze pradawne, mistyczne właściwości wygasły. Ot i cała historia.
Zapadła chwila ciszy, w trakcie której Dancealot rozmyślał nad swoim odkryciem. Co ma teraz zrobić? Oczywistym jest, że taki smok nie mógł plądrować wiosek, a Marna najwyraźniej sama odpowiadała za swą fatalną kondycje społeczno-gospodarczą. Tak bowiem było od zarania dziejów, tak jest i dzisiaj także. Ludzie nie widzą wad w sobie samych, szukając ich jedynie u innych. Okazuje się jednak, że nie jest prawdziwym potworem ten, którego wszyscy za niego uważają, lecz właśnie ci, którzy poszukują go gdzie indziej, miast zacząć od samych siebie.
Taki właśnie morał miałaby ta dziwaczna opowiastka, gdyby nie Mieczysław zwany Grubciem, który dotarłszy do groty po śladach sir Dancealota, zakradł się do smoka od tyłu i odrąbał mu łepetynę mieczem, który młodzieniec nierozważnie pozostawił w obozie. Oderwana od tułowia głowa przeturlała się po ziemi, a z szyi smoka posypały się iskry. Grota wypełniła się delikatnym odorem siarki i osocza.
Ogłupiały Dancealot nie wiedział jak zareagować na ten nieoczekiwany zwrot wydarzeń, z pomocą pospieszyli mu jednakże kompani, którzy wchodząc jeden po drugim do środka, przynieśli mu jego magiczną manierkę, po brzegi wypełnioną nie mniej magicznym płynem, destylowanym osobiście przez szamana Bobo.
Impreza trwała do białego rana, manierka opróżniona do cna, truchło smoka zjedzone. Kopnięta przez przypadek w pijackim tańcu głowa stoczyła się ze skał i roztrzaskana zaległa w strumyczku, kilkanaście pięter niżej. Nikt nie pamiętał już, że miała być dowodem na powodzenie wyprawy.
Następnego dnia słońce wstało jak zawsze i tak jak zawsze zaszło. Cisza nie stała się bardziej cicha, a głupota mniej głupia. Wszystko było po staremu.
Dosyć przewrotne podejście do smoka, zainteresowało mnie. Spodobało mi się jeszcze imię dzielnego rycerza. :-)
Językowo całkiem nieźle, robisz tylko błędy w zapisie dialogów.
Babska logika rządzi!
Zaiste, zapis dialogów nie jest moją najmocniejszą stroną :D. Dzięki za opinię.
Ciekawy i przewrotny pomysł na moralitecik, językowo nieźle, ale nie przypadł mi do gustu humor. Wydał mi się mocno wysilony, nie wywołał uśmiechu. Tego trudna rzecz, rozbawić czytelników, być może najtrudniejsza, więc nie poddawaj się i próbuj dalej – warsztat masz przyzwoity.
"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)
A na poważnie: dzięki :)
Po sześćdziesiątym którymś opowiadaniu czasem trudno wykrzesac z siebie żarcik na dobranoc lub w przerwie na jedzenie :-)
"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)
Byłoby nieźle, gdyby choć na chwilę opuściło mnie wrażenie, że zamiast czytać opowiadanie, oglądam sitcom. I gdyby Autor niemal całej uwagi nie poświęcił osobliwej wsi i jej głupawym mieszkańcom, o smoku tylko wspominając i rezerwując dlań zakończenie.
Owszem, czasami u kogoś wybuchł pożar, ale przecież o to nietrudno, kiedy zarówno dom jak i stodoła są drewniane i wypełnione słomą. – Rozumiem, że stodoły, ale dlaczego domy były wypełnione słomą? ;-)
…w tym resztki kosztowności, które pozostawili mu rodzice, pozostawił na nim swe mordercze piętno. – Powtórzenie.
Po chwili z krzaków wyłoniła się grupka ludzi. Na czele peletonu, chwiejnym krokiem… – Nie wydaje mi się, aby słowo peleton, było użyte właściwie.
Hrabia wziął głęboki oddech, starając się nie wybuchnąć gniewem. – Oddech, to wdech i wydech. Można głęboko oddychać, ale nie można wziąć głębokiego oddechu. Można natomiast głęboko zaczerpnąć powietrza, albo zrobić głęboki wdech.
Von de Gaz brał oczywiście pod uwagę, że smok mógł być zwyczajną pijacką zwidą. – Von de Gaz brał oczywiście pod uwagę, że smok mógł być zwyczajnym pijackim zwidem.
Zwid jest rodzaju męskiego.
Wspiąwszy się kilkanaście metrów wyżej dostrzegł wejście do groty. – Wspiąć się wyżej, to masło maślane. Czy można wspiąć się niżej? ;-)
Proponuję: Wspiąwszy się jeszcze kilkanaście metrów, dostrzegł wejście do groty.
Na ścianie migotało światło, zupełnie jakby w środku paliło się ognisko. Zapominając o wszelkich środkach ostrożności… – Powtórzenie.
Sporą część podłoża pokrywał z kolei śliczny, czerwony dywanik. – Dywanik jest mały. Jeśli pokryta była spora część podłoża przestronnego wnętrza, leżał na niej dywan.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Końcówka ze smokiem jest całkiem fajna, podobnie jak ostatnie zdanie – natomiast cały ten przydługi początek wydaje się zbędny. Znaczy się, głupotę miejscowych można by zapewne opisać w kilku obszerniejszych akapitach. Każdy czytelnik i tak by zrozumiał. Natomiast położenie zbyt dużego nacisku na hrabiego, szamana i wsiowych ćwoków powoduje, że puenta pasuje do całości trochę jak kwiatek do kożucha.
I po co to było?