- Opowiadanie: AdamZbieg - Seans do wyboru

Seans do wyboru

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

ryszard, Finkla

Oceny

Seans do wyboru

Cylindryczna puszka mknęła w dół, do samego jądra Krainy Marzeń. Uwięziony w jej wnętrzu Andy Coleman dokonywał w pamięci błyskawicznej rekapitulacji swojej wiedzy o obcych. Na dobrą sprawę dane, które posiadł w ciągu ostatniego półrocza bezpośrednio poprzedzającego chwilę wejścia do windy, różniły się od tego, co wyniósł z czarno-białych filmów, oglądanych w dzieciństwie w kinie w Wisconsin, jedynie stopniem naukowości pokrywającym znaki zapytania przemądrzałymi frazesami.

Najprostsze i najbardziej rozpowszechnione wytłumaczenie głosiło, iż byli oni zaawansowanymi technologicznie przybyszami z innych planet, którzy zainteresowali się Ziemią, kiedy ludzkość zdołała ujarzmić energię atomu. Śmielsi wysuwali hipotezę, że niskie istoty w latających spodkach mogą być bytami międzywymiarowymi, nawiedzającymi Ziemię nie z jakiegoś odległego miejsca w naszym wszechświecie, lecz z innej rzeczywistości, której drzwi amerykańscy uczeni przypadkowo otworzyli podczas zakończonego tragicznie eksperymentu Philadelphia. Najbardziej szalony pogląd, który nawet w najwyższych kręgach miał stosunkowo najmniej wyznawców, zakładał, że obcy to ludzcy podróżnicy w czasie, przybywający z odległej ziemskiej przyszłości, co wyjaśniałoby ich humanoidalne sylwetki i nieproporcjonalnie olbrzymie w stosunku do reszty ciała głowy, będące efektem setek tysięcy, może milionów lat ewolucji. Ich pojazdy w kształcie lśniących dysków były rzekomo widywane podczas ukrzyżowania Chrystusa i tuż przed tym, jak Kolumb odkrył nowy ląd.

Niezależnie od tego, jak przedstawiała się prawda, obcy nie ułatwiali badaczom dotarcia do niej. Nieliczni, którzy przeżyli katastrofę w Roswell, uparcie milczeli, chociaż istniały podejrzenia, że świetnie rozumieją język angielski. Badania rozbitych pojazdów – zarówno wraku z Roswell, jak i ośmiu innych, zestrzelonych w bitwie pod Dulce w sierpniu 1979 roku – również nie dawały zadowalających rozstrzygnięć. Z kolei technologie, jakie rząd uzyskał w wyniku podpisania paktu z szarymi, wydawały się jedynie odpryskiem tego, czym rzeczywiście dysponują. Po Dulce jedno stało się jasne – obcych należy się bać.

Kapsuła zatrzymała się z lekkim szarpnięciem. Drzwi bezgłośnie się rozsunęły i Andy ujrzał  przed sobą niknący w dali korytarz, zbudowany z gigantycznych pierścieni w trzech czwartych zatopionych w betonowej posadzce. W trupio zielonym świetle lamp czekający na niego ludzie w mundurach sprawiali wrażenie, jakby przed chwilą wygrzebali się z grobów.

– Obiekt osiągnął cel – zameldował jeden z żołnierzy do mieszczącego się w dłoni kwadratowego urządzenia z ekranem.

Wygolony na rekruta mężczyzna z generalskimi dystynkcjami wystąpił przed szereg i zbliżył się do gościa.

– Witamy na poziomie Sigma, panie Coleman – odezwał się wypranym z emocji głosem. – Zakładam, że opanowałeś procedurę przesłuchania w stopniu zwalniającym mnie z konieczności udzielenia ci korepetycji.

Andy przytaknął.

Odwieczną protekcjonalną pogardę, jaką wojskowi, szczególnie pracujący przy tajnych projektach, żywili wobec cywilów, w tym przypadku zabarwiał skrzętnie ukrywany strach. I Andy nie potrzebował telepatii, by to odgadnąć. Zresztą, gdyby jej użył, o czym żołnierzy powiadomiłyby implanty w czołowych płatach ich mózgów, zastrzeliliby go na miejscu i odesłali podziurawionego trupa tą samą windą, którą tu zjechał.

W jego głowie rozbrzmiewał metaliczny szum, w którego tle dały się słyszeć strzępki piosenek i dziecięcych wyliczanek. Zanim „góra” go tu przysłała, personel poziomu Sigma przeszedł przeszkolenie ukrywania umysłów. Implanty, oprócz sygnalizowania prób mentalnej infiltracji, zapewniały częściową ochronę – w wypadku telepatów pierwszej kategorii była to nawet tarcza całkowicie szczelna – lecz dla Andy’ego, który uzyskał status telepaty kategorii szóstej i obecnie stanowił rdzeń zespołu, nie były najmniejszą przeszkodą. A przynajmniej nie byłyby, gdyby nie perspektywa kulki. Gdy miał szesnaście lat, raz dla zabawy spróbował przeskanować myśli opiekuna grupy. Za karę trafił na miesiąc do izolatki. Partridge odwiedził go po tygodniu i zapowiedział, że jeśli wybryk jeszcze raz się powtórzy, osobiście naszpikuje go ołowiem.

Lęk wśród ludzi z miasteczka po raz pierwszy wzbudził jako trzylatek, kiedy najniewinniej w świecie zapytał właścicielkę zakładu fryzjerskiego, panią Rapeloef, co to znaczy, że Tommy Gizo, niedawno zatrudniony na poczcie listonosz, ma wytrysk jak wieloryb.

– A skąd ci się to wzięło? – Pani Rapeloef upuściła grzebień, którym rozczesywała mokre włosy jego matki przed położeniem farby.

Mały Andy skulił się, przeczuwając, że powinien trzymać język za zębami, jednak posłusznie odparł:

– No bo pani bez przerwy o tym myśli. Boi się pani, że któregoś razu się pani nim zadławi. Czy Tommy sika pani do ust?

Twarz pani Rapeloef zmieniła się w woskową maskę. Oczy pozostałych klientek zaczęły się prześlizgiwać na przemian po niej, Andym i mężu właścicielki zakładu, stojącym nieruchomo w przepierzeniu między wypełnioną dymem z fajek częścią dla mężczyzn i pachnącym szamponami królestwem kobiet.

Dwa lata później, podczas których Colemanowie stali się czarnymi owcami miasteczka, a ich farmę zaczęto omijać niczym gniazdo dżumy, zdolności telepatyczne Andy’ego sięgnęły apogeum. Gdy się zdenerwował lub czymś podniecił, słyszał ludzkie myśli w promieniu mili. Wizje wybuchające przed jego oczami jak fajerwerki były tak wyraźne, że niekiedy potrafiły przesłaniać rzeczywistość. Bez trudu odnajdywał zagubione pieniądze, klucze, a raz, poproszony w tajemnicy przez szeryfa, zlokalizował ciało zamordowanej dziewczynki. Szeryf rozpostarł na ich kuchennym stole mapę hrabstwa i pokazał chłopcu zdjęcie zaginionej. Andy skupił się i po kilku sekundach bezbłędnie wskazał nasyp kolejowy.

– Jak ty to robisz, mały? Jakie to uczucie? – dociekał szeryf, gdy zjawił się na farmie Colemanów, żeby poinformować o odnalezieniu zwłok.

– Właściwie za bardzo nie wiem – przyznał się Andy – to jest trochę tak, jakby mnie wsysało i przenosiło. Ale nie dosłownie. Raczej jakby we śnie.

Zasysanie. Ani w dzieciństwie, ani jako dorosły, nie mógł dobrać adekwatniejszego określenia na to uczucie.

– Przede mną otwiera się wirujący czarny lej – usiłował relacjonować psychologowi w Langley, który przygotowywał go do pierwszego etapu treningów – i zaczyna mnie wciągać, odkształcać. Jest bardzo… jakby to ująć? Głodny? A ja czuje się jak nitka makaronu wsysana przez odkurzacz. To czasem boli, czasem nie. Ale zawsze jest nieprzyjemne.

Psujące się w letnim upale zwłoki Cathy Koontz u podnóża nasypu. Ogłuszona, zgwałcona i pocięta utłuczoną szyjką butelki przez wędrownego ćpuna. Jeszcze tego samego popołudnia opuścił hrabstwo na platformie pociągu towarowego. Radzieckie instalacje nuklearne i plany głowic wykradzione wprost z głów czerwonych inżynierów. (Nie musisz tego rozumieć, po prostu narysuj.) Palce technika sabotujące start kapsuły kosmicznej Sojuz 3 na kazachskim stepie. Nic nie zapamiętał. Skumulowany sygnał dziesięciorga telepatów z Andym w roli wyrzutni wysłany z Langley wyrwał w jego wspomnieniach dziurę obejmującą dobę. Mózg dyplomaty podejrzewanego o szpiegostwo na rzecz komunistów rozpryśnięty na ścianie pokoju hotelowego w Nowym Jorku. Skłonienie go do wyjęcia rewolweru z szuflady, wsunięcia lufy do ust i pociągnięcia za cyngiel zajęło im mniej niż sekundę. Gdy ich umysły były połączone, mogli bez trudu kontrolować światła na waszyngtońskich ulicach, a w razie potrzeby podsuwać kongresmanom myśli dobre dla interesu kraju.

Umysł pozaziemskiego stworzenia – jedynego, jakie, nie licząc tych, którym udało się uciec, przeżyło atak na Dulce.

– Trudno ich zabić, bo mają morfologię bardzo zbliżoną do roślinnej – powiedzieli Andy’emu na górze. – Ten został postrzelony kilkakrotnie w pierś i głowę. Po kilku dniach rany się zasklepiły.

W ataku śmierć poniosło kilkunastu komandosów, także z krajów sojuszniczych: Niemiec, Izraela i Francji. Obcy, których desant przedarł się do podziemnego bunkra, używali miotaczy dziwnych zielonych promieni, przenikających przez beton i zbrojoną stal jak przez gazę. Jedyny człowiek, jakiemu udało się przetrwać trafienie, stracił trzy palce i lewe płuco. Po prostu wyparowało – tak ocenił zszokowany lekarz.

Stworzenie wiedziało, że Andy się zbliża. Wyczuwał je w sposób dający się scharakteryzować jedynie jako niezgłębiona nicość. Kilkoro telepatów czwartej i piątej kategorii, wysłanych na poziom Sigma przed nim, powróciło na powierzchnię z ugotowanymi mózgami. W chwili obecnej Andy był jedynym telepatą najwyższej kategorii – dwaj pozostali się powiesili, a jeden uciekł i dotychczas go nie znaleziono – toteż ociągano się z decyzją o wykorzystaniu go i dopiero wzmożona aktywność spodków, przy jednoczesnym milczeniu emisariuszy szarych, przeważyła szalę.

Generał prowadził Andy’ego środkiem korytarza. Odgłos jego ciężkich butów dzwonił zwielokrotnionym echem.

– Nie wolno ci zbliżać się do więźnia na odległość mniejszą niż metr – udzielał telepacie instrukcji, które tamten znał na pamięć. – Przez cały czas będą was obserwować kamery. Gdyby pojawiło się jakiekolwiek zagrożenie, oddział szturmowy natychmiast wkroczy. Na wypadek strzelaniny nie będziemy szczególnie ostrożni. Jeśli wykażesz się sprytem, przeżyjesz. Potrafisz powtórzyć pytania?

Andy wyrecytował całą listę bez zająknięcia.

– Nieźle – pochwalił dowódca poziomu Sigma i zatrzymał się przed drzwiami na końcu korytarza. – Trzymamy go tu. Zanim znajdziesz się w pomieszczeniu, przejdziesz naświetlanie w komorze odkażającej. Oczywiście wiesz o bakteriach.

Andy skinął. W skórze obcych pasożytowały bakterie zabójcze dla ludzi. Żołnierze i medycy, którzy mieli bezpośredni kontakt z ciałami z Roswell, umarli w niegodnych pozazdroszczenia męczarniach. Z kolei ziemskie drobnoustroje okazały się śmiertelnie niebezpieczne dla układu immunologicznego obcych. Negocjacje z szarymi, którzy wylądowali w Los Alamos sześć lat po Roswell, obie strony przeprowadzały w hermetycznych kombinezonach. Cząsteczki służące do odkażania również były darem od tajemniczych przybyszów i pozwalały na bezpośredni kontakt przez około godzinę.

Andy wszedł do komory wypełnionej jednolitym widmowym żarzeniem o barwie lawendy. Licznik na drzwiach prowadzących bezpośrednio do pokoju przesłuchań rozpoczął odliczanie od dziesięciu minut wstecz. Andy odruchowo napiął mięśnie. Zaczęły mu mrowić koniuszki palców. Jego głowy dotknęła niewidzialna macka, która natychmiast zdołała przeniknąć przez kość czaszki, i zabrała się do obmacywania ukrytego za nią mózgu. Nieomylny znak, że istota obdarzona zdolnościami telepatycznymi wykryła bratnią duszę. Jednak oddziaływanie obcego charakteryzowało natężenie, do jakiego Andy nie przywykł. Macka go sondowała, a on nie mógł zrobić nic, by ją powstrzymać. Przeraziła go zarówno moc, z jaką szary penetrował jego jaźń, jak i poczucie niewyrażalnej w żadnych ludzkich pojęciach obcości.

Humanoidy, których pojazd uległ katastrofie pod Roswell, nie potrafiły posługiwać się telepatią. Były znacznie niższe od szarych, którzy zjawili się w październiku 1953 roku, i jak enigmatycznie wytłumaczyli ziemianom przybysze, stanowiły podrzędny gatunek wykorzystywany do zadań zwiadowczych. Wysocy szarzy byli telepatami i wtłaczali słowa ludziom wprost do mózgów. Ziemskie języki były dla nich – jak się wyrazili – zbyt wolne, ale gdyby spróbowali nauczyć kogokolwiek z ludzi swojego języka, zabrałoby im to kilkadziesiąt lat. Tyle czasu z pewnością nie mieli.

Czerwone cyfry na wyświetlaczu zeszły do zera. Andy usłyszał wizg odciąganych śrub i jęk pneumatycznych silników. Przypominające pokrywę sejfu drzwi drgnęły i zaczęły się powoli odsuwać. Mentalna czujka, liżąca mózg Andy’ego z lubieżną zachłannością, na ułamek sekundy zamarła, po czym błyskawicznie się wycofała.

Podwójny język grzechotnika.

*

Pomieszczenie miało kształt ośmiokąta i było puste, z wyjątkiem ustawionego na środku fotela. Opadał nań stożkowaty snop opalizującego błękitem światła o wyraziście zarysowanej granicy. Zacisnął powieki. Gdy powtórnie je rozwarł, siedząca na fotelu postać przypominała smukłą fluorescencyjną zjawę. Dopiero z chwilą, kiedy jego wzrok przyzwyczaił się do ostrych kontrastów, zaczął stopniowo dostrzegać szczegóły wyglądu obcego oraz to, że był on do fotela przykuty masywnymi obręczami.

Szary był dokładnie taki, jak kosmici na tysiącach rysunków krążących w ufologicznym obiegu. Rachityczny korpus, nadnaturalnie chude kończyny, zakończone palcami spiętymi cienką błoną, ogromna gruszkowata głowa, utrzymująca się w pionie wbrew prawom fizyki, pozbawione powiek owadzie ślepia – czarne, błyszczące i bez wyrazu jak niezgłębiona przestrzeń, z której przybyły. Andy nie potrafił powściągnąć mimowolnego podziwu. Obcy tkwił w fotelu nieruchomo, niczym pogrążony w medytacji hinduski mędrzec. A jednak jego twarz, wyposażona w szczątkową kreskę ust i ledwie odcinające się na tle skóry nozdrza, nieznacznie drgnęła.

Andy zatrzymał się w połowie drogi między drzwiami i granicą kręgu. Nieludzkie oczy stworzenia wpatrywały się w niego z czymś, co w ziemskim słowniku można by chyba nazwać wyczekiwaniem.

Wiesz, kim jestem i po co tu jestem, prawda? – Andy posłał w kierunku obcego telepatyczny impuls.

Wiem wszystko – odmyślał do niego szary.

Słowa były całkowicie pozbawione barwy i tonacji. Przypominały szum wiatru w jesiennych liściach.

Przeskanowałeś mnie, zanim tu wszedłem, więc domyślam się, że poznałeś również pytania, które zamierzałem ci zadać.

Masz dużą siłę jak na człowieka – stwierdził obcy – twoi poprzednicy…

Wiem, zmieniłeś ich w warzywa! – przerwał mu Andy zgodnie z instrukcją przesłuchania. – Kim jesteście? Dlaczego zerwaliście pakt? Jakie są wasze prawdziwe zamiary? Atak na Dulce był pojedynczym incydentem, czy początkiem konfliktu zbrojnego? Chcecie wypowiedzieć nam wojnę? Planujecie inwazję?

W głowie Andy’ego wykwitł żółty balonik z namalowaną roześmianą buźką.

Lubisz stare filmy o kosmitach, Andy – wykonał kolejny unik szary. – Moim osobistym faworytem jest „Plan dziewięć z kosmosu”. Pomysł, by do zniszczenia ludzkości wykorzystać ich własnych ożywionych zmarłych, jest inspirujący. Nasza technologia pozwala na reanimowanie martwej tkanki. Zwłaszcza tak prostej, opartej na węglu, jak wasza. Ale ty, zdaje się, większą estymą darzysz „Ziemia kontra latające spodki”. Uwielbiasz go, a zarazem budzi on w tobie ból. To właśnie po projekcji…

– Odpowiadaj na pytania! – Andy’emu zadrżały wargi. Wytyczne precyzyjnie mówiły o niewdawaniu się z przesłuchiwanym w dygresje ani nieuleganiu żadnym prowokacjom z jego strony.

Lecz szary dowiedział się wszystkiego i Andy powątpiewał, czy uda mu się dochować wierności procedurze.

W ów sobotni wieczór 4 października 1957 roku Andy Coleman miał dwanaście lat. Siedział w mrocznej sali kina Starling Theater w centrum ich prowincjonalnej mieściny w Wisconsin i z wypiekami na policzkach śledził ekran, na którym latające talerze, pilotowane przez ohydne istoty o aparycji starych wyschniętych drzew, niszczą promieniami śmierci Waszyngton. Czasy, gdy w miasteczku spoglądano na Colemanów jak na dziwolągi, minęły. Andy nie pozbył się nadprzyrodzonego daru, ale nauczył się go kontrolować i wyciszać pchające mu się pod czaszkę obrazy i myśli innych ludzi. Nikt nigdy nie dowiedział się o roli, jaką Andy odegrał w odnalezieniu zmasakrowanych zwłok Cathy Koontz, a o tym, że w wieku trzech lat odkrył pozamałżeńskie ekscesy pani Rapeloef, już dawno zapomniano. I ten stan rzeczy nadzwyczaj Andy’emu pasował.

Tak więc wciśnięty w kinowy fotel obserwował apokaliptyczną destrukcję stolicy, kiedy nagle obraz zgasł. Otaczające Andy’ego dzieciaki z plerezami, w podwiniętych przy kostkach dżinsach i robociarskich buciorach najpierw zastygły w posągi. Lecz już po upływie pół minuty po rzędach rozniósł się lekki szmerek. W kierunku sceny poleciały opakowania po cukierkach i torebki z resztkami popcornu. Gdzieś u góry, w pobliżu kabiny projekcyjnej, trzasnęły kapiszony. Wreszcie sala zaczęła nabrzmiewać skandowaniem: Da-wać film! Da-wać film! Żądaniu towarzyszyły gwizdy.

Wtem rozbłysły światła i zdezorientowana widownia ujrzała kierownika kina, stojącego przy podium sceny z rękami uniesionymi na znak ciszy. Niski, siwiejący człowieczek o wydatnej grdyce ozdobionej muszką w różowe grochy wyglądał, jakby spotkał upiora. Kiedy dzieciarnia się uspokoiła, drżącym od napięcia głosem oznajmił:

– Chciałem wam zakomunikować, że Rosjanie umieścili na orbicie okołoziemskiej pierwszego w historii sztucznego satelitę. Nazwali go Sputnik. Za chwilę puścimy film dalej. Przepraszam za zakłócenia.

Wznowione widowisko utraciło cały batalistyczny impet. Zwycięstwo nieustraszonych ziemian nad złowieszczymi legionami obcych nasiąkło smakiem rozmoczonego w wodzie papieru. Przyćmił je tajemniczy Sputnik wśród gwiazd.

– Myślicie, że teraz będą mogli walnąć w nas atomówką? – zaniepokoił się na ulicy okularnik Chester.

– Odstraszysz ich samą grubością swoich szkieł – pocieszył go Andy. – Wystarczy, że skupisz w nich blask słońca i skierujesz na orbitę. Znokautujesz ich.

– Ja mówię serio, głupku! – żachnął się Ches. – Pamiętacie, jaki monstrualny był ten atomowy grzyb nad Hiroszimą?

Przytaknęli. Numer magazynu „Life” ze słynną okładką przedstawiającą wybuch bomby jądrowej nad Hiroszimą znajdował się w czytelni miejskiej biblioteki. Chester, klasowy kujon, kiedyś go wykradł, żeby im pokazać, a następnie, sobie tylko znaną metodą, dzięki której bibliotekarka go nie przyłapała, zwrócił.

– Był okropny – rzekła z przejęciem Bev. – Mam nadzieję, że to już nigdy więcej się nie powtórzy.

– W tym zdjęciu jest coś dziwacznego – kontynuował Ches. – Studiowałem je przez lupę ojca. Jak się dobrze przyjrzeć, to między tymi wstrętnymi purchawkami dymu widać wąską szczelinę. Przeziera przez nią czarne niebo i jakiś gwiazdozbiór.

Eddie, pokładowy sceptyk, który zawsze gasił zapał Chesa, wzruszył ramionami i powiedział lekceważąco:

– Pewnie po prostu aparat uchwycił moment, kiedy dym się rozwiał i ukazał się kawałek czystego nieba.

– Bombę na Hiroszimę zrzucili rano – zaprotestował Andy.

– Właśnie! – uchwycił się ostatniej deski ratunku Chester. – To wyglądało bardziej jak dziura w czasoprzestrzeni, wrota do innego wymiaru.

– E, coś bujasz, pinglarzu – jak zwykle zbagatelizował go Eddie i wszyscy się roześmieli, zapominając o Sputniku.

Pożegnali się przy lodziarni. Andy miał najdalej do domu. Wskoczył na rower i popędził w dół ulicy, by za kościołem zielonoświątkowców skręcić w Burdock Lane, przechodzącą za miastem w Upper Burdock Road, którą dojeżdżało się do położonej na skraju lasu farmy Colemanów. Zdążył już zapomnieć o sowieckim satelicie i atomowych rewelacjach Chesa. Pod oponami chrzęścił żwir, a nad jego głową kłębiły się jesienne chmury. Nawet jeśli ktoś w tej chwili chciałby namierzyć go z kosmosu, nie miałby szans. Tego że coś jest nie w porządku, domyślił się za zakrętem, kiedy zobaczył pomarańczową łunę i usłyszał wycie wozów strażackich. Dom stał w płomieniach. Fontanny wody z sikawek ledwie sobie z nimi radziły. Andy przydusił pedały i wpadł w sam środek kordonu samochodów policyjnych, prosto w muskularne ramiona szeryfa Edmondsa. Szarpał się, lecz Edmonds skutecznie go przyblokował.

– Przykro mi, synu. Dla twoich rodziców nic już nie da się zrobić – powiedział opanowanym tonem, który na ułamek sekundy zamroził Andy’emu krew.

A potem z jego krtani wyrwał się krzyczący ptak. I krzyczał przez całą wieczność. W tamten wieczór nastała zima.

– Zadręczasz się poczuciem winy – orzekł raczej niż zapytał psycholog z Langley. – Tak skutecznie nauczyłeś się panować nad swoimi zdolnościami, że nie odebrałeś ostrzeżenia. Uważasz, że częściowo przyczyniłeś się do ich śmierci.

– Tak, chyba tak.

Znowu fantomowa sonda. Tym razem nie wnika do wnętrza. Nie musi. Zapach wspomnienia jest intensywny. Niewidzialna końcówka rozdyma się niczym koński chrap. Chłonie odblaski pożaru.

Gdybyśmy planowali podbój – odezwało się przykute do fotela pozaziemskie stworzenie – nic by was nie uratowało. Zostałby po was kwantowy pył.

Więc w co gracie?

Przypuszczam, że ani ty, ani twoi przełożeni, nie żywiliście złudzeń, iż swoimi pytaniami skłonicie mnie do zwierzeń. Jesteś tu po to, żeby się włamać do mojego mózgu i zdobyć informacje.

I zdobędę je – zapewnił Andy beznamiętnie.

Myślowy pocisk przypomina strzał z laserowego działa. Najpierw kondensuje się w soczewce energię, a gdy osiąga masę krytyczną, wyrzuca się wiązkę z prędkością światła. W ich grupie to on zawsze był soczewką. Andy Katapulta. Skumulowany w nim potencjał dziesięciorga telepatów, dodatkowo wzmocniony przez jego własny, potrafił w ułamku sekundy obiec planetę. W pojedynkę osiągał odległości rzędu kilkunastu mil. Ale na dystans metra wysłany przez niego strumień mógł, zależnie od intencji, wykasować celowi pamięć, zaimplantować mu fałszywe wspomnienia lub spowodować śmiertelny wylew.

Metafora katapulty była nadzwyczaj trafna. Jaźń Andy’ego wytryskiwała jak popchnięta przez potężną sprężynę i szybowała aż do punktu przeznaczenia, podczas gdy ciało opanowywał kamienny bezruch. Nie istniała bariera zdolna go powstrzymać. Chyba że natknąłby się na innego telepatę szóstej kategorii – co z zasady było wykluczone, bo telepaci się wyczuwali – albo na obcego, którego potencjał umysłowy wykraczał daleko poza wszelkie zdefiniowane na Ziemi skale.

Uczucie, jakby na stoku narciarskim rozpędził się do maksymalnej prędkości i z całym impetem uderzył w mur przecinający szlak. Przed oczami wybuchła mu girlanda najjaśniejszych i najpiękniejszych gwiazd, jakie kiedykolwiek widział. Potworne przeciążenie rozpłaszczyło go, a fala wyrzutowa zza pleców dodatkowo docisnęła tak, iż zaczął rozumieć, jak może się czuć surowe ciasto na stolnicy traktowane wałkiem.

Kiedy olśniewająca galaktyka się rozpierzchła, rozpadając się na miliony kul wlokących za sobą kometarne ogony, w odsłoniętej przez nie, pozbawionej kształtu i koloru próżni oczekiwała na Andy’ego popielato szara twarz przybysza, unosząca się w pustce niczym groteskowy księżyc z koszmarów. W bezdennie czarnych oczach z innego świata, pozbawionych zarówno współczucia jak i złości, Andy ujrzał swoje podwojone odbicie. Szary mu je odsyłał. Jakby chciał przez to dać mu do zrozumienia, że ulepiona w toku ewolucji wodnista galareta, którą szczycił się jego gatunek, to w gruncie rzeczy zamknięty obieg, synaptyczne zwierciadło multiplikujące jedynie własne odbicia i niezdolne do zinterpretowania treści leżących poza wytworzonymi przez nie algorytmami.

Po chwili ślepia obcego zaczęły się rozpływać. Odbicia Andy’ego zafalowały. Gadzia twarz znikła, a roztopiona, plastyczna czerń zlała się w okrągły menisk niczym w wypełnionej kawą filiżance. Koncentryczne okręgi na jej powierzchni utworzyły spiralny wir. Andy wiedział, co to oznacza.

*

Andy się nie dziwi. Zna to miejsce i podświadomie chyba spodziewał się, że właśnie tu trafi. Nieświeże powietrze przesyca woń prażonej kukurydzy, która w nadmiarze kojarzy mu się ze smrodem skarpetek powieszonych na piecu i wyschniętych na wiór. Albo ze świerzbem. Zgadza się prawie wszystko: brudno zielonkawe linoleum na podłodze, zadaszona kasa biletowa, podobna do budki lodziarza, gablota z przejmującym zgrozą plakatem, z którego strzeliste, nieomal rozsadzające papier litery ostrzegają przed siejącymi zagładę latającymi talerzami. Jedyny szczegół budzący jego zastrzeżenia to ilość sal projekcyjnych.

W Starling Theater była tylko jedna. Jej drzwi zapewne nieraz nie wytrzymałyby natarcia głodnej rozrywki młodzieży, gdyby nie mikry człowieczek z nieodłączną muszką, skrupulatnie sprawdzający bilety i nieprzepuszczający nikogo na gapę. Jednak w tej wersji są dwie pary drzwi, a kierownik kina tkwi pomiędzy nimi. Oczywiście Andy zdaje sobie sprawę, że znalazł się w symulacji rozsnutej przez szarego z wydobytych z jego umysłu wspomnień. Sam szary zaś przyoblekł się w kostium cherlawego kiniarza, który lata świetlne temu poinformował ich grobowym głosem, że w wyścigu do gwiazd komuniści wysforowali się na czoło peletonu.

W sumie – konstatuje Andy nieco głupkowato, zważywszy na jego obecne położenie – stary Friedman zawsze miał w sobie coś z kosmity. Ta podłużna twarz spaniela, chorobliwa chudość.

– Tego wieczoru wyświetlamy dwa seanse równocześnie – odzywa się hologram. Szary potrafi wyśmienicie imitować śmieszny germański akcent staruszka – ale bilet uprawnia do wstępu tylko na jeden, młody człowieku.

– Zawsze jest powtórka – replikuje Andy. – I skończ z tymi sztuczkami. Twoje próby obrony świadczą, że jestem bliski przełamania zasieku. Wpuść mnie!

Holograficzny Friedman kręci głową.

– Obawiam się, młody człowieku, że tym razem nie będzie powtórek. Musisz dokonać ostatecznego wyboru. Wchodzisz do sali po mojej lewej ręce, czy po prawej? Coś zyskasz, coś stracisz. Tak czy owak, tego wieczoru opuścisz świątynię dziesiątej muzy z poczuciem jątrzącego niedosytu.

Andy się skrzywił. Friedman nie był aż tak błazeńsko teatralny. Szary przedobrzył. Ale rozdawał karty. Przynajmniej na razie.

– Załóżmy, że przyjmę reguły twojej gry – podjął – dostanę chociaż przedsmak tego, co mnie ominie?

Twarz fantomu rozpromienił uśmiech zadowolenia.

– Brzmi fair – zgodził się skwapliwie. – A zatem sprawdźmy, co kryją drzwi od serca. – Wykonał lewą dłonią powłóczysty gest magika prezentującego publiczności skrzynię cudów. Na brązowej, tu i ówdzie obszczypanej farbie ukazało się trójwymiarowe oblicze szarego. – Jeśli wybierzesz seans za tymi drzwiami, czeka na ciebie wszystko, co twój gatunek zawsze chciał wiedzieć o E.T., lecz bał się zapytać. Tajemnica napędu antygrawitacyjnego, zaginanie czasoprzestrzeni, technologia uzyskiwania dziwnego pomarańczowego pierwiastka, który znaleźliście w rozbitym talerzu z Roswell i umieściliście w układzie okresowym na pozycji 115, a przede wszystkim pochodzenie ufoludków i gwóźdź programu – powód, dla którego zwrócili spojrzenie na waszą prymitywną cywilizację.

Przerwał, przybrawszy grymas zachęcającego wyczekiwania.

– A co pokażesz w sali od mojego serca? – nie dał się zbić z tropu Andy, choć intuicja podpowiedziała mu, że będzie tego żałował.

Szary zrobił identyczny prestidigitatorski gest prawą dłonią. Na pokrytej brązową emulsją powierzchni zadrgały ruchome kadry ukazujące dwunastoletniego chłopca pedałującego co sił w mięśniach nóg, z rozszerzonymi z przerażenia źrenicami, w których odbijał się szalejący ogień.

– Prawda o pożarze, w którym zginęli twoi rodzice – wycedził z lodowato gadzim sykiem obcy tuż przy jego uchu – prawda, którą zawsze znałeś, choć zepchnąłeś ją w najgłębsze zakamarki duszy, Andy. Tak głęboko, że nie pozwalałeś sobie nawet o niej śnić.

– Przyczyną pożaru było zwarcie elektryczne – wyrecytował Andy piskliwym głosem, aż nadto brzmiącym jak głos zrozpaczonego dziecka, które wykuło formułki z kroniki policyjnej i teraz się za nimi chowa.

Fantom uniósł krzaczastą brew. Mężczyźnie słuszniejszej postury nadałaby dziki wygląd, lecz u anemicznego Ernesta Friedmana potęgowała jedynie przemożne wrażenie komizmu.

– Co wybierasz, Andy? – zaszeleściło widmo.

Andy wie, że szary jest wytrawnym kłamcą, że go oszukał, sugerując, iż jakikolwiek wybór w ogóle istniał. W rzeczywistości nigdy nie było żadnego wyboru. Nie dlatego, że nie miał dostatecznej mocy, by złamać kod dostępu – przeciwnie, tani szulerski blef zastosowany przez gruszkogłowego najdobitniej dowodził, że Andy jest krok od zgarnięcia puli – lecz dlatego, że to, co mógłby tam znaleźć, skazałoby go na podzielenie losu poprzedników, którzy wrócili na powierzchnię z jajkiem po wiedeńsku pod włosami.

Dopiero wiele lat później, gdy skulony w embrion będzie czaił się na galerii auli konferencyjnej ratusza w pewnym mieście w Maryland, przemknie mu niezbyt wyraźnie przez myśl, że na swój pokrętny sposób szary do ostatniej chwili starał się go chronić. Ale wtedy będzie już za późno.

A oto i pusta kinowa sala. Andy siedzi sztywno w środkowym rzędzie. Nad jego głową smuga z obiektywu projektora rzuca migotliwe plamy na płócienny ekran. Film, choć nakręcony w technikolorze, jest niemy. Andy słyszy chrobot obracającej się szpuli i syk rozgrzanej kliszy, na której utrwaliła się wyparta część jego wspomnień. No, niezupełnie jego. Jest telepatą i w zwojach jego mózgu walają się okruchy wspomnień różnych ludzi. Mimo przebytego treningu czasami trudno mu odsiać, co rzeczywiście należy do niego, a co przypadkowo przykleiło się w trakcie wykonywania zadania.

Ekran pokazuje duży, wyłożony klonowym drewnem salon Roberty i Hugh Colemanów. Ojciec, rozwalony w swoim fotelu, sączy piwo i wpatruje się w bulwiasty kineskop, a matka robi na drutach sweter dla ich jedynego syna. Andy nigdy nie miał odwagi zapytać, dlaczego nie zdecydowali się mieć więcej dzieci. Życie jedynaka na farmie pod lasem jest dość samotne, ale Andy w gruncie rzeczy je lubi. Podobnie jak lubi swoich rodziców. Niewiele dzieciaków może coś takiego z ręką na sercu powiedzieć o swoich starych, prawda? Kochać i lubić to nie to samo – kochanie to obowiązek, lubienie – przywilej. Roberta mówi coś do Hugh. Wybuchają śmiechem.

Światła gasną tak niespodziewanie, że robótka wypada Robercie z rąk. Andy musi się bardzo skupiać, żeby cokolwiek dostrzec. Hugh uspokaja Robertę, odstawia piwo na okrągły stolik do kawy, podnosi się z fotela i po omacku brnie do holu, żeby znaleźć latarkę lub, gdyby zapomnieli o kupieniu baterii, świeczki. Andy odnosi wrażenie, że wraz z potęgującym się napięciem narasta upiorny klekot projektora. Odruchowo zaciska pięści. Paznokcie wbijają się w delikatną skórę. Zupełnie tak, jak podczas inwazji pokracznych kosmitów, którzy oprócz morderczych promieni dysponują lejkowatą maszyną do prania mózgów. Hugh znika z kadru. Roberta nerwowo odwraca się przez ramię i coś bezgłośnie do niego woła. Może przypomina mu, żeby sprawdził skrzynkę? Tak jakby o tym nie wiedział.

Zmiana scenerii. Hol, ojciec obszukuje szuflady. Gdy orientuje się, że w mroku za jego plecami wyrosła cienista sylwetka, jest za późno. Dłoń w czarnej rękawiczce zakrywa mu usta i powala na kolana. W ciemności rozkwita miniaturowa błyskawica. Andy zgaduje, że to elektryczny paralizator przyłożony do szyi. Kamera wraca do salonu, gdzie materializują się kolejne postacie podobne do bezszelestnych żywych cieni. Dopadają matkę. Broni się, wierzga, stara się ugryźć najbliższego napastnika w nadgarstek. Ale oni mają przewagę liczebną. Przygważdżają Robertę Coleman do podłogi. Błękitna iskra w kształcie łuku pozbawia ją przytomności. Cała akcja nie trwa dłużej niż cztery minuty.

Kolejne ujęcie. Plujące iskrami demony, które – Andy to wie – wychynęły z lasu, gdzie czekały na znak, układają bezwładne ciała obok siebie, po czym w mgnieniu oka pierzchają poza granicę pola widzenia kamery. Chwilę później salon rozświetla roztańczony poświt. W ślad za nim wdzierają się płomienie i zaczynają się wspinać po meblach. Widok płonących rodziców zostaje Andy’emu oszczędzony.

Panoramiczny plan, a na nim objęty pożarem dom widziany z perspektywy lasu. W jego głębi oczekuje gotowa do wyjazdu furgonetka z wyłączonymi reflektorami. Nocne zjawy mają specjalne gogle umożliwiające widzenie w ciemności. Gdy przedrą się przez las, zrzucą kombinezony, włączą światła i przeistoczą się w grupkę wesołych mężczyzn w kraciastych flanelowych kurtach, wracających z polowania na okonie. W razie kontroli będą mogli pochwalić się trofeami. Przypominające odkurzacze miotacze ognia, za pomocą których puścili z dymem szczęśliwe dzieciństwo Andy’ego Colemana – chłopca nieco może osobliwego, lecz uczynnego i lubianego w szkole (a lubienie to przywilej) – błyskawicznie rozmontowują i ukrywają w schowku pod siedzeniem.

Z chaszczy wyłania się demon alfa. Przed odwrotem chce jeszcze popatrzeć na płomienie. Taka drobna przyjemność. Zdejmuje wyposażone w długie lunety gogle, po czym zsuwa kominiarkę. W pulsującym blasku pożaru jego oblicze agenta ubezpieczeniowego o regularnych rysach wcale nie wydaje się potworne. Wręcz przeciwnie, może budzić zaufanie. Melancholijne piwne oczy zdają się mówić: wiem, że to wygląda strasznie, ale dzięki państwa zapobiegliwości nasze towarzystwo czym prędzej przystąpi do szacowania szkód i uruchomi procedurę wypłaty odszkodowania. Andy nie odczuwa przerażenia, kiedy odkrywa, że doskonale zna tę twarz.

Ściemnienie obrazu. Upływają dwa lata. Czternastoletni Andy Coleman, wychowanek katolickiego sierocińca St. Augustin, zostaje wprowadzony przez otyłą dyrektorkę do jej gabinetu. Siostry się go boją. W skrytości ducha uważają, że w jego ciele gnieździ się szatan. Chłopak się izoluje, jest małomówny i zamknięty. Nie byłoby to aż tak bardzo niepokojące, jeśli zważyć na tragiczne okoliczności, w jakich stał się sierotą, ale w jego pobliżu zbyt często dzieją się rzeczy – nazwijmy to wprost – wbrew ewangelii, rzeczy bluźniercze. Samoczynnie tłuką się szklanki, ze ścian spadają krucyfiksy, a siostra Carol nie może się opędzić od poczucia, że chłopak zagląda jej w dusze i wie na przykład o tym, że po spełnieniu dziennych obowiązków w zaciszu swojej celki nie odmawia sobie tęgiego łyczka i oddawania się nieczystym marzeniom połączonym z masturbacją. Siostra Carol czułaby się znacznie wygodniej, gdyby ktoś go stąd zabrał, ale widoki na rychłe odnalezienie żywych krewnych Colemanów podejrzanie ulatują z wiatrem. Jakby zapadli się pod ziemię. A przecież każdy ma dalszą rodzinę.

Siostra Carol od dawna żywi ćmiące niczym zadawniony ból zęba przeświadczenie, że Bóg ją opuścił. Zresztą możliwe, że słusznie. Ale modli się, od półtora roku modli się tak żarliwie, jak nie robiła tego od zamierzchłych czasów nowicjatu. Modli się, by Bóg zabrał chłopca naznaczonego diabelskim piętnem. Błaga, by oddalił od niej ten kielich. W przeciwieństwie do Jezusa w ogrodzie oliwnym jest tchórzem i nie wstydzi się do tego przyznać. Panie Zastępów, Boże Abrahama i Izaaka, zdepcz głowę węża!

I pewnego wrześniowego dnia Bóg ją wysłuchuje. Przysyła do sierocińca swego anioła, wcielonego w postać przystojnego mężczyzny w lekkim sportowym garniturze. Mężczyzna przywozi ze sobą plik papierów zaopatrzonych w mnóstwo federalnych pieczęci oraz hojny datek na sierociniec, w sam raz na remont przeciekającego dachu. Uspokajająco zapewnia, że siostra Carol nie musi umieszczać nadprogramowego dochodu w zeznaniu podatkowym. Sprawa została już załatwiona ze skarbówką. Siostra Carol, bezbrzeżnie wdzięczna łaskawej Opatrzności, pozostawia anioła sam na sam z diabelskim nasieniem.

– Nazywam się Thomas Partridge – przedstawia się z łagodnym uśmiechem człowiek w garniturze. W klapie marynarki tkwi maleńki symbol: niebieskie litery BS wpisane w kwadrat. To musi być emblemat firmy odzieżowej. Andy się na tym nie zna.

Marszczy czoło.

– Zastanawiasz się, dlaczego nie możesz czytać moich myśli? – nieoczekiwanie zaskakuje go mężczyzna. – To dzięki metalowej płytce, którą chirurg wstawił mi po wypadku podczas meczu. – Stuka się paznokciem w lewą skroń.

Niezupełnie kłamie. Rzeczywiście, zanim dopracowano implant, ludziom zaangażowanym w projekt Tarcza Umysłu operacyjnie wycinano fragmenty kości i wstawiano tam irytujące płytki z jakiegoś stopu, które oprócz tego, że ograniczały dostęp do myśli, odbierały fale radiowe.

Przez następny kwadrans mężczyzna w garniturze z symbolem BS udowadnia Andy’emu, że wie o nim wszystko. Przypomina mu sprawę morderstwa Cathy Koontz i kilka innych, o których Andy zdążył w ciągu lat zapomnieć. Mówi mu, że rząd od dawna obserwuje ludzi podobnych do Andy’ego, których wcale nie jest tak mało, i że części z nich składa ofertę współpracy. Oczywiście tylko tym najbardziej uzdolnionym, tym którzy – jak się poetycko wyraża – lśnią.

– Mógłbyś zamieszkać w naszym specjalnym ośrodku, Andy – podsumowuje – mógłbyś oszlifować swój niezwykły dar i wykorzystać go w służbie ojczyźnie. Jesteś patriotą, prawda? Tak jak jestem nim również ja.

Andy zagryza wargi. Wtedy Partridge, na którego rozkaz dwa lata temu demony z ciemności spaliły Andy’emu rodziców, zadaje ostateczny cios.

– Znalazłbyś się wśród swoich. Wreszcie byś gdzieś należał. W ośrodku nikt nie będzie traktował cię jak dziwadło, wybryk natury. Ja ci to obiecuję. Przysięgam na duszę mojej własnej matki.

Obraz na skonstruowanym przez szarego ekranie pamięci rozmywa się, dygocze, śnieży. Gdy ponownie się klaruje, ujęcie jest nieostre i ziarniste. Intuicja podsuwa Andy’emu, że podobnie jak przy scenach na farmie – dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że na samych brzegach obwodziła je mgiełka stosowana w starych filmach jako znak, że dana sekwencja jest retrospekcją lub snem – ma do czynienia z odebranym podświadomie nagraniem z głębin mózgu Partridge’a, które siedzący w nim cenzor postanowił zamknąć w pudle, opatrzyć etykietką „Zakazane” i wcisnąć w najdalszy, najbardziej zasnuty pajęczyną kraniec piwnicy. Kiepska jakość tych ujęć świadczy, iż pochodzą z jeszcze głębszych warstw podczaszkowej żelatyny Partridge’a niż wieczór pożaru.

Na ekranie widać stół, a wokół niego siedzących ludzi. Naradzają się. Głośniki po obu stronach ekranu pamięci nadal milczą, ale Andy wyczuwa kontury słów. Rozpoznaje głos Partridge’a. Jego dobroczyńca mówi:

– Aby obiekty skuteczniej związać z Tarczą, należy wywołać w nich traumatyczne przeżycia, które odizolują je od społeczeństwa. Dzięki temu proces identyfikowania się z grupą przebiegnie o wiele sprawniej. Obiekty muszą uwierzyć, że tarcza to ich jedyny dom, a świat zewnętrzny to wróg.

– Jakie konkretne kroki należałoby według pana przedsięwziąć? – pada pytanie z przeciwległej strony stołu.

– Z dorosłymi będzie trudno, ale dzieci… Cóż, zważywszy na obecną sytuację, na zagrożenie ze strony bloku sowieckiego oraz naszych gości o czarnych oczach, obawiam się, że należy sięgnąć po środki w najlepszym przypadku co najmniej wątpliwe etycznie, w skrajnym –  sprzeczne z prawem. Jednak interes narodowy chyba jest najważniejszy, czy się mylę?

Film się urywa. Andy tępo wpatruje się w biel ekranu. Z tyłu słychać milknący chrobot zwalniającej szpuli i stukanie zerwanej taśmy.

*

31 sierpnia 1995 roku media na całej kuli ziemskiej kipiały. Serwisy informacyjne donosiły o operacji wojskowej NATO pod kryptonimem Deliberate Force, mającej zapewnić powietrzne wsparcie siłom pokojowym ONZ, które nie radziły sobie z gaszeniem bałkańskiej pożogi. W tym krwawym cieniu prawie niezauważony przemknął news z USA o próbie zamachu na senatora z Maryland, Thomasa Partridge’a. Ów członek partii republikańskiej, któremu wróżono szansę na pochód do Białego Domu, spotkał się ze swoimi wyborcami w ratuszu miasteczka o niemożliwej do zapamiętania nazwie. Jak wynikało z ustaleń śledczych z FBI, snajper przedostał się na galerię poprzedniego wieczoru. Na miejscu złożył karabin i przeczekał całą noc, by rano w momencie wkroczenia senatora na podium oddać strzał.

Na szczęście został w porę dostrzeżony. Federalni agenci chroniący senatora, który, jak wyszło na jaw, już wcześniej otrzymywał pogróżki, zdjęli zamachowca, zanim zdążył nacisnąć cyngiel.

Niedoszła ofiara nie odniosła szkód. Ot, zwariowana Ameryka.

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałem z zainteresowaniem. Podobały mi się ładne metafory. Pozdrawiam.

Bardzo ciekawa historia, całkiem przyzwoicie napisana. Spodobało mi się, jak z Obcego zrobiłeś soczewkę ogniskującą ludzkie zachowanie. Dobra robota.

Babska logika rządzi!

Dzięki za dobre słowa. Dla debiutanta miód na serce :)

Adam Zbieg

Bardzo udany debiut! Przeczytałam z prawdziwą przyjemnością, a ponieważ to Twoje pierwsze opowiadanie, mam nadzieję, że kolejne dostarczą mi równie dobrych wrażeń. ;-)

 

Z kolei tech­no­lo­gie, jakie rząd uzy­skał w wy­ni­ku pod­pi­sa­nia paktu z sza­ry­mi…Z kolei tech­no­lo­gie, które rząd uzy­skał w wy­ni­ku pod­pi­sa­nia paktu z sza­ry­mi

 

…po niej, Andym i mężu wła­ści­ciel­ki za­kła­du, sto­ją­cym nie­ru­cho­mo w prze­pie­rze­niu mię­dzy wy­peł­nio­ną dymem z fajek czę­ścią dla męż­czyzn… – Przepierzenie, to prowizoryczna ścianka. Można stać za przepierzeniem, ale nie można stać w przepierzeniu, tak jak nie można stać w ściance. ;-)

 

Je­dy­ny czło­wiek, ja­kie­mu udało się prze­trwać tra­fie­nie, stra­cił trzy palce i lewe płuco.Je­dy­ny czło­wiek, któremu

 

Po­dwój­ny język grze­chot­ni­ka. – Raczej: Rozdwojony/ rozwidlony język grzechotnika

 

Po­miesz­cze­nie miało kształt ośmio­ką­ta i było puste, z wy­jąt­kiem usta­wio­ne­go na środ­ku fo­te­la. Opa­dał nań stoż­ko­wa­ty snop opa­li­zu­ją­ce­go błę­ki­tem świa­tła o wy­ra­zi­ście za­ry­so­wa­nej gra­ni­cy. Za­ci­snął po­wie­ki. – Zastanawiam się, czy powieki zacisnął fotel, czy snop, ale myślę, że raczej fotel bronił się przed rażącym go światłem. ;-)

 

…z wy­pie­ka­mi na po­licz­kach śle­dził ekran, na któ­rym la­ta­ją­ce ta­le­rze, pi­lo­to­wa­ne przez ohyd­ne isto­ty… – Wydaje mi się, że raczej śledził latające talerze na ekranie. Ekran jest mało ciekawy. Interesujące jest to, co wyświetla się na nim.

 

Nie­wi­dzial­na koń­ców­ka roz­dy­ma się ni­czym koń­ski chrap.Nie­wi­dzial­na koń­ców­ka roz­dy­ma się ni­czym koń­ska chrapa.

Chrapy są rodzaju żeńskiego.

 

…ocze­ki­wa­ła na Andy’ego po­pie­la­to szara twarz przy­by­sza… – …ocze­ki­wa­ła na Andy’ego po­pie­la­to-szara twarz przy­by­sza

 

Na brą­zo­wej, tu i ów­dzie ob­szczy­pa­nej far­bie… – Obszczypana farba???

Może: Na brą­zo­wej, tu i ów­dzie złuszczonej far­bie…

 

…męż­czyzn w kra­cia­stych fla­ne­lo­wych kur­tach, wra­ca­ją­cych z po­lo­wa­nia na oko­nie. – Czy na okonie się poluje?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@regulatorzy

Nie wiem, kiedy będą następne. Napisałem to opowiadanie, żeby sprawdzić, czy potrafię i czy dobrze się poczuję w takiej konwencji. Nie jestem debiutantem w sensie ścisłym. W – nazwijmy to umownie - “drugim życiu” trochę przy literaturze dłubię, ale obracam się raczej daleko od fantastyki. Ona mnie do tej pory pociągała głównie jako odbiorcę i pełniła rolę odskoczni, ale coraz częściej nawiedza mnie pokusa, by spróbować ją również pouprawiać. Nie tylko, żeby powiedzieć “coś istotnego” w inny sposób, ale także dla wyzwolenia wyobraźni.

Przed uwagami redaktorskimi oczywiście uniżenie się korzę i uwzględniam. 

Co do “obszczypanego” – ja zawsze używałem go jako synonimu “złuszczonego” (w każdym razie, o ile mnie pamięć nie myli, taką praktykę wyniosłem z domu), ale jeśli coś pokręci;em… hm, przy najbliższej okazji zajrzę do słownika, boście mnie zaintrygowali.

Adam Zbieg

Adamie, na tej stronie jesteś dla mnie debiutantem, a powyższe opowiadanie pierwszym Twojego autorstwa, które było mi dane przeczytać. Z przyjemnością, jak już powiedziałam.

Jeśli moje uwagi są przydatne, to bardzo się cieszę. ;-)

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Spryciarz jesteś… Spodziewałem się, że podejmiesz enta do entej potęgi próbę wyjaśnienia, kim są Obcy, skąd przybywają, jakie mają intencje wobec Ziemi, ale uniknąłeś tej pułapki, w zamian dając obraz życia, niewesołego, telepaty.

Szkoda tylko, że w tekście pozostały błędy, na przykład mąż fryzjerki nadal stoi w przepierzeniu…

Nowa Fantastyka