- Opowiadanie: Ash'Gard - Świt

Świt

Pierwsze moje opowiadanie na troszkę większą skalę niż dwie strony. Z góry przepraszam za wszelkie błędy których nie wyłapałem. Miłej lektury :)

 

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Świt

„Świt”

 

Świt. Słońce powoli, wręcz leniwie wstaje i szykuje się na kolejną wędrówkę po niebie. Przez korony drzew ciężko przebijają się promienie, blask powoli wylewa się na świat. Pośród leśnych ścieżek wciąż panuje półmrok, lecz powoli ustępuje przed wrogim mu światłem. Początek wiosny, jest wyjątkowo pogodny, nocą coraz rzadziej widać parę z ust, dawniej wszechobecną i towarzyszącą każdemu.

Jechał na kruczo czarnym ogierze, o dość spokojnym usposobieniu, nieboczącym się na widok trupa, lecz o zrywnych i niedoścignionych podkutych nogach. Towarzyszyli sobie od kilku lat. Człowiek i koń. Często coś opowiadał swemu wierzchowcowi, na co ten odpowiadał parskaniem, co każdy odbierał inaczej i na swój sposób poprawnie. Objuczony sakwami Czarny, bo tak wszyscy na niego wołali, szedł dumnie czasami kiwając głową i rzucając równie ciemną grzywą. Świt docierał i na leśne trakty z coraz większą siłą. Jeździec już nie musiał męczyć wzroku by patrzeć czy aby w krzakach nie czai się jakieś paskudztwo. Co mimo bliskości miasta nie było taką abstrakcją. Jak wszędzie tak i tutaj było tyle legend o zaginionych ludziach ile złota w kieszeniach kapłanów wszelkich bóstw. Wyglądał na jakieś trzydzieści lat. Chociaż wcale mógł tyle nie mieć. Zielone oczy łapczywie pochłaniają wszystko wokół niego. Ostry zarys twarzy, kilkukrotnie złamany nos oraz szrama od płatka ucha do połowy szyi, po prawej stronie twarzy, na pierwszy rzut oka niewidoczna, często skrywana pod kołnierzami kurtek i wszystko to czyniło z niego osobę, która mogła sporo powiedzieć o swojej przeszłości, niekoniecznie dobrego. Ciemne włosy do ramion, rozpuszczone. Banicja w trzech królestwach, w wielu miastach nagroda za jego głowę, cholera wie z ilu miejsc wygnany. Przewinienia? Sporo tego było i chyba sam nie pamiętał gdzie, za co go krają. Zabójca, mordował za pieniądze i zwaśnionych sąsiadów i możnych rycerzy, tak samo klech jak i dziedziców korony, a jeden taki przypadek miał. Jednym słowem nie przebierał w zleceniach. Lecz miał jedną zasadę. Nie zabijał kobiet. Żadna nagroda nie zmusiłaby go do poderżnięcia niewieściego gardełka. No chyba żeby właścicielka tegoż gardełka chciałaby mu wsadzić nóż między żebra, wtedy to, co innego. Podczas rozmyślań zbliżył się do miasta, na tyle, że wyczuł smród jego rynsztoków. Gelbesh miało zamożnych mieszkańców, czego po samym wyglądzie miasteczka nie było widać. Cóż… Wszystko zostawało w prywatnych kieszeniach. Las ustąpił miejsca polom i rolnikom, dziwne było to, że nikogo nie widział po swej drodze, a gdzie ludzi nie ma, tam powód musi być konkretny. Podjechał do bramy z zrujnowaną kratą z dziurą, przez którą na upartego zmieściłby się krasnolud. Problem w tym, że otwór był na wysokości jakiś dwóch metrów, wtedy przypomniały mu się żarty o latających krasnoludach i uśmiechnął się w duszy. Szary, w wielu miejscach zarośnięty mur też wyglądał jak po oblężeniu, lecz jakimś cudem trzymał się kupy.

– Eeej! Jaśnie oświecony! Ty tam na murze! – Wołał do starego wartownika, na którym wiek już pokazał, do czego jest zdolny.

– Aaa już ci, kto tam woło po nocy? Preeeecz, bo w dyby siedzioć polyziesz. – Odparł zachrypnięty głos.

– Otwieraj no brame, nie będę się darł do Ciebie.

Wartownik przecząco pokiwał głową, budząc nie miłe myśli u przybysza. Po kilku próbach podejścia starego knura i wielu wyzwiskach przypomniał sobie o starym dowódcy straży Anzelmie, z którym nie jedną flaszkę się osuszyło.

– Anzelm to robi u was jeszcze? – Uśmiechnął się pokazując biel zębów.

 Strażnik jakby zrozumiał, że natrętny gość nie odpuści sobie, zniknął z muru. Po kilku chwilach ciszy otworzyły się z zgrzytem małe drzwi kilka metrów od głównej bramy. Zszedł z konia i ciągnąc za uzdę podszedł. W przejściu stał zmęczony życiem człowiek. Z wieloma zmarszczkami i ciemnymi plamami na skórze. Dziko rosnący wąs dodał mu jeszcze kilku lat. Widać służba mu ciążyła, szyszak z dopiętą z tyłu kolczugą też miał już swoje lata. I to chyba wszystko, co zostało po jego ekwipunku, bo skórzana kurtka przepasana płachtą biało-niebieskiego materiału, barw miasta, kompletnie nie wyglądała na mundur. Tylko srebrna gwiazda, symbol boga Fulgurona, zbawcy dusz, który rzekomo zstąpił z niebios, błyszczał nieugięcie.

– Skund Anzelma zna? – Spytał podejrzliwie.

– Nie jedno razem wypiliśmy.

– A to, to, to tak se może każdy gadoć. Jako miała żona jego na imię? – Odparł, opluwając sobie brodę i wykrzywiając usta w uśmiech, ukazując braki w uzębieniu. Przybysz pomyślał.

– On nie miał żony… Ale dzieciaka miał, syna chyba. – Z niepewnością w głosie odparł i zmazał uśmiech z twarzy starego.

– Bieryj konia, rozewre Ci brame, jeno prędko! – Rozglądając się dookoła szybko zamknął drzwi, podreptał gdzieś i otworzył bramę.

Wszedł wraz z Czarnym do środka, brama zapadła z hukiem robiąc wrażenie, że już więcej się nie podniesie. Stary zawołał go machając pełną butelką przeźroczystego płynu, znów na jego twarzy zagościł uśmiech. Po kilku uderzeniach serca podszedł do starego. Przywiązał konia do drewnianej poręczy i razem weszli do strażnicy. W nozdrza uderzyła go woń mocnego alkoholu potu i cholera wie czego jeszcze. Wewnątrz leżał jeszcze jeden strażnik i chłop, widocznie nie wytrzymali tempa Starego, ten zaś nudząc się poszedł na bramę dla odmiany zająć się robotą. Strażnica była niewielkim pomieszczeniem i leżący zajmowali jej znaczną część. Nie było okien, wnętrze oświetlały dwie woskowe świece czyniąc to miejsce bardziej tajemniczym. Stary uprzątnął stół, postawił flaszkę, dwa kubki i pół bochenka chleba. Strącił noga chłopa z stołka i wskazał nań przybyszowi, samemu siadając na drugim. Polał do kubków.

– Gadajo na mnie Jeremi, a ojciec mój tamo za rogiem warsztat mioł, wozy kapców naprawiał. – Wymamlał ledwo słowa.

– Chyba kupców. – Poprawił wędrowiec.

– A jeno nie mędrkuj, bo na takiego nie wyglondosz. Lepiej gadoj, jak Cie zwo? – Odparł prędko. Ręka poczęła wędrować w okolicach czoła jakby muchy odganiał, lecz na jego miejscu natrafiła na szyszak i ten zwalił się na ziemię. Stary zaklął pod nosem i zostawił go tak jak spadł.

– Hanselt mi mówią. Od zawsze tak, porostu Hanselt. – Parsknął z obojętną minął i chwycił za kubek z samogonem.

– Toś chyba nie tutejszy. Aaa i nic to, napijmy się. – W gardła spłynęła ognista ciecz, rozlewając się ciepłem po całym ciele.

Wartownikowi rozwiązał się język, opowiadał historię życia. O tym jak wezwano go by stawił się, jako pikinier podczas "Wojny Trzydniowej" z sąsiednimi królestwami. Wojna ta, o której nikt z odległych krain nie słyszał trwała równo trzy dni, po tym podpisano pakty i zapomniano o konflikcie i otwarto granice dla handlarzy. Opowiadał o tym jak po powrocie spotkał swoją żonę wraz z krasnoludem w jednoznacznej pozycji w swojej sypialni. O tym jak potem odciął mu brodę wraz z szyją i wyprowadził się od byłej ukochanej. Godziny mijały, chłop z podłogi się pozbierał i bełkocząc pod nosem wyszedł chwiejnym krokiem zostawiając kompana na ziemi. Jeremi zaproponował mu nocleg, na co wyraził zgodę. Hanselt oszczędzał gardło i nie pił za każdym razem wiedząc, że sytuacja lubi się zmieniać i to niekoniecznie na dobre. Na dworze się ściemniło. Poczuł potrzebę i wyszedł zewnętrznymi drzwiami by ulżyć pęcherzowi. Odszedł kilkadziesiąt metrów w zarośla bliżej lasu, jak by się bał, że ktoś mu będzie zaglądał przez ramię. Na czarnej, skórzanej, wzmacnianej rzemieniami kurtce osiadła rosa. W oddali usłyszał zdławiony kobiecy krzyk. Twarz mu drgnęła. Usłyszał go ponownie. Zainteresował się zajściem i kierując się głosami potem światłem pochodni podkradł się. Dostrzegł dwóch nabitych drabów usiłujących zgwałcić dziewczynę. Ubrani w lniane barwione na czarno koszule i skórzane spodnie nie wyglądali na specjalistów w tej branży. Dziewczyna błagalnymi krzykami chciała zmiękczyć ich serca, bo innych części zmiękczyć już raczej nie mogła. Wyszedł z chaszczy i bezszelestnie oparł się o pobliskie drzewo. Zaczął pogwizdywać. Zbiry z nietęgimi minami odwrócili się w jego stronę. Obaj równie paskudni wyglądali jak bracia, haczykowaty nos, wysunięta dolna szczęka i patrzące tępym wzrokiem, brąz oczy.

– A czym wam ta dziewczyna zawiniła? – Uśmiechnął się, widząc szczere zdziwienie na twarzach oprawców.

– Nie Twoja rzecz, czmychaj a życie Ci darujem, nie znam cie to propozycje tako składam. – Powiedział bez emocji pierwszy, po czym wyszczerzył zęby w uśmiechu.

 W błękitnych oczach dziewczyny zapłonęła iskierka nadziei, która przy jej rozerwanej sukience wyglądała dość mizernie. Chciała krzyczeć, lecz drugi zdławił jej głos przytykając dłoń do twarzy.

– Mam dobre serce i ci powiem. Ojciec jej, możny jest bardzo a z wypłatą za robotę od trzech miesięcy wisi. – Chłop się jeszcze bardziej uśmiechnął. – Tośmy se i wzięli i nagrodę. – I zawył donośnym śmiechem ten drugi.

Widząc, że nic nie wskóra gębą, schylił się do cholewy buta i wyciągnął nóż. W dwóch skokach, korzystając z zaskoczonych takim obrotem sytuacji drabów, rzucił się pierwszemu pod nogi, podcinając wiązadła przy kolanie. Rozległ się ryk jak podczas świniobicia. Pierwszy chłop zwalił się na ziemię, jęcząc i zalewając się krwią. Drugi patrząc ze zdziwieniem stał w miejscu jak wryty. Po chwili opamiętał się i puścił dziewczynę, ta padając na kolana odczołgała się jak najdalej od niego. Widział strach w jego oczach, jęki kompana też mu nie pomagały. Rzucił się na przestraszonego gwałciciela nim zdąży się opamiętać. Jednak tak łatwo nie poszło. Widać ten mimo równie tępego wzroku miał więcej doświadczenia i uniknął banalnego pchnięcia nożem, odbijając rękę. Han zwinął się pod pachą oponenta wykonał obrót i w mgnieniu oka delikatnie jak by zasuwał szufladę wsadził nóż w szyję drugiego i momentalnie wyciągnął. Krew trysnęła plamiąc kurtkę, braciszek zwalił się na ziemię z jękiem i z czerwoną pianką na drżących ustach. Ocierając twarz, podszedł do drugiego, który wił się na ziemi jak zranione zwierzę. Uklęknął nad nim i cicho, szepcząc mu starą kołysankę do ucha przesunął nożem po gardle. Strużka ciepłej, czerwieni popłynęła z ust i z rany, skapywała na ziemię plamiąc zieleń traw. Otarł broń o rękaw martwego. Wstał, spojrzał na śliczną dziewczynę z kasztanowymi włosami, z lekko wydłużonymi uszami. Półelfka. Po delikatnych policzkach spływały kolejne krople łez, oparta o drzewo kilka metrów od niego drżała. Nie podszedł do niej, nie powiedział, że już wszystko będzie dobrze, zwyczajnie zawinął nóż w kawałek szmaty, wsadził do buta i odwrócił się na pięcie, zostawiając ją tam samą. Wracał szybkim krokiem, lecz starał się uspokoić oddech. Krew przestała mu już szumieć w uszach, powoli się uspokajał. Wrócił do strażnicy, drzwi wciąż były otwarte. Starego w środku nie zastał. Wypił ze swojego kubka kolejkę. W ciemnym pomieszczeniu, wymacał łóżko, strącił kogoś z niego. Przez wszech obecną czerń nie wiedział nawet, kogo, lecz nie doczekał się protestu z drugiej strony. Położył się. Po chwili zasnął.

 

I

"Prawie niewinny"

 

Szedł ciemnym pustym korytarzem. Co kilka metrów mijając wzmacniane metalowymi okuciami drzwi, wszystkie zamknięte. Szedł z dobytym mieczem, który radośnie pobłyskiwał przy szybszych ruchach ostrza w powietrzu. Korytarz się rozwidlał. Lewo czy prawo? Bez zastanawiania się wszedł do lewego tunelu. Po kilku metrach kopnął przypadkowo czaszkę, najpewniej ludzką. Miał zamiar zawrócić. Odwrócił się i ku jego zdziwieniu za plecami znalazła się ściana. Poszedł dalej tunelem, czuł lekki powiew, jak by na końcu korytarza siedziało coś wielkiego i dmuchało mu w twarz. Mocniej ścisnął oręż w dłoni. Miecz o prostej głowni i fikuśnym jelcu, kuty wiele lat temu, nikt nie pamięta już gdzie, delikatnie smagał powietrze czubkiem ostrza. Elegancka rękojeść, opleciona rzemieniem, była wilgotna od potu. Szedł, a jego miarowe kroki zlały się w rytm. Korytarz wydawał się nie mieć końca. W oddali usłyszał przytłumiony kobiecy śpiew, przyśpieszył kroku. Korytarz kończył się drzwiami, zza których wylewały się słowa pieśni. Słowa, które były w obcym mu języku. Otworzył drzwi, schował miecz do pochwy na plecach. Z początku widział tylko ciemność, po chwili dostrzegł w oddali kobietę, bardzo piękną, chyba już gdzieś ją widział, nie pamiętał gdzie. Pomieszczenie musiało być ogromne, było również puste. Poza świecącymi na ścianach pochodniami, które skąpo oświetlały pomieszczenie i kobiety nie było tam nic. Podszedł bliżej zobaczył, łzy na delikatniej twarzy i wydłużone uszy. Nie pamiętał gdzie już ją widział. Podszedł na jakieś 20 metrów i znieruchomiał. Wydawała mu się piękną i młodą kobietą, teraz dostrzegł zmarszczki, siwe włosy i zapadnięte policzki. Przeszył go dreszcz. Starzała się z sekundy na sekundę, i zbliżała się. Nie mógł się ruszyć a w jego stronę poruszała się już z wolna staruszka. Bał się, chciał uciec, chociaż nie mógł. Zbliżała się, cały czas snując swoją pieśń, głos się nie zmieniał. Przyśpieszyła kroku, siwe włosy poczęły wypadać z głowy, oczy mętniały, paznokcie były nie naturalnie długie, usta pękały. Dziesięć metrów. Skóra poczęła się rozkładać i odchodzić od kości, czas jakby zwolnił. Śpiew. Powoli wyciągała do niego rękę, najpierw siną, potem z zgniłą odpadającą skórą, oczy całkiem wyschły na twarzy pojawiały się bielejące kości. Widać było narządy pracujące podczas śpiewu, potem pustkę po nich, a mimo to głos się nie załamał. Żywy trup zbliżał się. Chciał uciec, chociaż zamknąć oczy. I ten strach. Pięć metrów. Jest tuż obok, szkielet. Trzy metry, strach, bezsilność i śpiew. Już go prawie dotyka…

– Panie Hanzgelt wstawaj pan, pryndko panie Hanzgiert wstawaj, naczelnik idzie!

Świt. Otworzył przemęczone oczy, przekrwione białko zabarwiło się odcieniem czerwieni. Złapał za leżące na stole jabłko i bez słowa pożegnania skierował się do wyjścia, już gryząc owoc. W drzwiach natrafił na naczelnika, chłopa bliżej nieokreślonego wieku z gęstą brodą, małymi ruchliwymi oczkami i dużym garbatym nosem. Strój już bardziej przypominał wyposażenie wojaka, chociaż i tutaj znamię czasu było widoczne. Przy skórzanym pasie po prawej stronie wisiał prosty, długi miecz. Uwagę przykuwała jego rękojeść kształtem przypominając postać kobiety, wykonana z zimnej stali. Ich wzrok się spotkał, naczelnik raczej był przyzwyczajony do spotykania różnych typów, ale miny jego nie można było porównać do uśmiechu. Przepuścił Hanselta w drzwiach, ten skorzystał i szybkim krokiem poszedł w stronę konia, o którym prawie zapomniał. Nie bał się o dobytek, którego wiele nie było, ani o Czarnego, ale licho nie śpi i nie trzeba zbyt często go kusić by zabrało się do knucia nie miłych sytuacji. Wierzchowiec parsknął jakoś smutno, jakby był zmęczony czekaniem na swojego jeźdźca. Sprawdził mocowanie tobołków, miecz owinięty w szarą płachtę materiału wyglądał na świat niezasłoniętą częścią rękojeści, błyszczącą od coraz mocniejszych promieni słońca. Cienie zmniejszały okupowane przez siebie terytorium oddając chwilowo władzę światłu. Ludzie powoli budzą się, i przygotowują się na kolejny dzień. Otworzyć sklepik, sprzedać stare towary a nowym podnieść cenę, zjeść i wypić ile się da, może znajdzie się czas na odwiedzenie świątyni a wieczorem na umoczenie. A po udanej nocy to już obowiązkowo do świątyni wybrać się trzeba i bynajmniej nie z pustymi rękami. Odwrócił się w stronę ulicy i cmoknął na konia. Odeszli od bramy i powoli zagłębiali się w ten kamienny organizm. Czarny szedł spokojnie, nie musiał być trzymany za uzdę by chodzić przy swoim panu, dostał nawet połówkę jabłka, zjadł i radośnie parsknął. Utwardzone kamieniami drogi były mocno poprzerastane trawą. Większość ludzi starała się nie wchodzić mu w drogę, lecz ciekawskie spojrzenia dosięgały go z każdej strony. Mijał kolejne budynki, podniszczone jak i bardziej zadbane. Ludzie, krasnoludy i inne rasy żyły razem, nie było tu podziałów dla każdej z nich. Tylko elfy upodobały sobie jedną dzielnicę. Gelbesh było bardzo tolerancyjnym miastem. I w sumie nikt nie wiedział dlaczego pod tym względem jest odmienne, ale nie zwracano na to zbyt często uwagi. Wiadomo zdarzały się przypadki linczu czy obcięcia brody, ale to sporadycznie i zawsze sprawy nie nagłaśniano. Dzięki temu do miasta napływało sporo przedstawicieli ras, a tutejszy rynek niewolników potrafił przyprawić swą ofertą o ból głowy. Słońce już całkiem wysoko zawędrowało na niebie. Wypadałoby coś zjeść i konia napoić i jemu też na ząb coś zarzucić. Zapytał lokalną przekupkę o jakąś karczmę. Okazało się, że są dwie, jedna pod nazwą "Królewskie Jadło" wydała mu się burżuazyjna i nie na jego kieszeń. Zaś kolejna "Pod stu letnią Dziewicą" jak najbardziej zdawała się pasować. Nim dotarł na miejsce dostał trzy propozycje wyczyszczenia butów i kilka lekko odmiennych, jedna nawet od mężczyzny… Nie skorzystał a tamtego ostatniego to by najchętniej poczęstował w rzyć stalą. Po kilku minutach dostał się pod zajazd. Przy wejściu stał chłopiec, który za niewielką opłatą zajmował się koniami gości. I tym razem też znalazł robotę. Karczma była piętrowym, drewnianym budynkiem. Na piętrze były zapewne pokoje. Budynek nie wyróżniał się praktycznie niczym od innych domostw. Na planie prostokąta z dwu spadzistym dachem idealnie nadawał się do celu, w którym go wykorzystywano. Duże dębowe drzwi wraz z okuciami sprawiały wrażenie solidnych i ciężkich. Kilka okien z błonami miast szyb ciężko przepuszczały promienie słoneczne. Szkło nie miało tutaj racji bytu ze względu na cenę jak i na pewno częste jego wymiany. Z środka mimo stosunkowo wczesnej pory na zewnątrz wydostawał się dźwięk bardzo dobrze znany każdemu. Pijane głosy to raz się przeklinały, raz twierdziły, że się szanują by po chwili znów się posprzeczać a na sam koniec wyznać sobie braterską miłość. Po otworzeniu ze zgrzytem drzwi uderzył go mocny zapach. Mieszanka potu, alkoholu, jedzenia i kilku innych rzeczy, o których wolał nie myśleć. Większość gości była przyjezdnymi kupcami lub by załatwić sprawę w miasteczku. Sami mieszkańcy nie mieli by czasu by chlać od rana. W przybytku było ciemnawo, chociaż za oknem już słońce wysoko na niebie. Gęsto pozastawiane drewniane stoły i ławy tworzyły wręcz labirynt, który kończył swe odnogi pijącymi. Na środku sali stał piec z otwartym od góry paleniskiem jak i dziurą w ściance by wsadzić drewno jak i insze potrawy. Dawał przyjemne ciepło i trochę światła. W kilku miejscach czarny sufit dawał znać, że knajpa swoje przeżyła i przypalanie jej nie straszne. Dość długa lada z niewielką beczką piwa na jej krańcu tuż przy ścianie była dość mocno oblegana. Pojawiały się na niej kolejne poszczerbione kufle z bursztynowym płynnym nadzieniem z pianką. Za ladą stał karczmarz. Wyglądem przypominał stracha na wróble. Szczupły wysoki z długimi błąd włosami, przypominających właśnie siano. Duże niebieskie oczy chytrym wzrokiem badały gości. Ubrany w płócienną koszulę, czarnawe spodnie i już nie całkiem biały fartuch, który podkreślał jego funkcje sprawiały wrażenie, że był wyższy niż faktycznie jest. Duży nos zdradzał jego lokalne pochodzenie. Hanselt miał pewność, że piwo jest mieszaniną pól na pół wody i bursztynowego płynu. Trzeźwym gościom pewno lał prawie normalnie, ale przy tych bardziej wstawionych nawet nie krył się z rozcieńczaniem trunku. Podszedł do pierwszego wolnego stolika i zajął miejsce na ławie. Dostrzegł za barmanem wiszącą szafkę z butelkami wszelkich alkoholi. Poza nimi leżał na niej czarny kotek, leniwie się przeciągając i ziewając. Widocznie właściciel nie dbał o przesądy. I bardzo dobrze. Po chwili podeszła do niego całkiem nie brzydka rudawa dziewczyna z piegami na całej twarzy. Ubrana w gorset, który podkreślał jej kształty, oraz spódnicę do kolan w różnobarwną kratkę. Zwiewnie i płynnie usługiwała przyjezdnym nosząc kufle i talerze. Zdecydowanie podnosiła atrakcyjność lokalu. Podobało mu się gdy jeden podpity kupiec klepnął ją w zakończenie pleców, zachodząc się śmiechem. Dziewczyna momentalnie się odwinęła i strzeliła grubego w pysk tak, że zostawiła nań krwawe ślady po paznokciach. Co wcale mu nie przeszkadzało w kontynuowaniu śmiechu i pewno nie powstrzyma przed powtórzeniem kolejny raz tego występku. Podeszła, uśmiechając się ładnie i spytała o wybór strawy.

– Wezmę udko baranie z bulwami ziemniaków i do tego kufel piwa. Tylko niech karczmarz wody zbyt wiele nie dolewa. – Burknął dość przekonywająco. Dziewczyna spojrzała w sufit jak by to pomogło jej zapamiętać treść zamówienia.

– Ta jeno baraniątka udka ni mo tam. – Odparła tak szybko jak by miast języka w buzi galopowały kopyta. – Możu panku byś nogę baraniątka zjadł, świeżo co ubit jeszcze momenty, chwila co temu biegałcował po po łące zieloneckiej i zieloneckie haszcze w gębę ciepał. – Dodała i na ustach pojawił się jeszcze większy uśmiech niż poprzednio.

– Eeem… A niech będzie. – Odparł z lekkim zakłopotaniem i podziwem dla energicznej rudej.

– Tak, tako to bedzie i zaraz to bedzie. – Odpowiedziała już maszerując w stronę kuchni.

Odprowadził dziewczynę wzrokiem a jego działanie wywołane przez ciekawskie oczy gości lokalu również odczuł. Zielone oczy mocno kontrastowały z czernią jego krótkich lekko sterczących włosów.Rozejrzał się po gębach siedzących obok. Wielu ludzi i nieludzi patrzyło na niego z zainteresowaniem. Wzrok przyciągała barwiona na czarno skórzana kurtka z kołnierzem zasłaniającym bliznę. Na szyi wisiał mu grot strzały wyciągnięty przed laty z jego ciała. Nosi go zawsze przy sobie. Tak na szczęście. Grot wbił się mu w nogę na wysokości uda o włos mijając tętnicę. Musiał zostać usunięty przy pomocy magii, ryzyko przecięcia żyły podczas wyciągania go ręcznie było by zbyt wielkie. A kilku osobom zależało na jego życiu, nawet, jeśli za chwile chcieli go tegoż życia pozbawić. Przedtem jeszcze zadać kilka nurtujących pytań. Czuł wzrok obcych na sobie. Czuł jego lepki, natarczywy dotyk. Niby miał czas by przywyknąć do tego uczucia, ale mimo wszystko nie przepadał za nim. Czekając kilkanaście minut na podanie mu jedzenia zdążył już usłyszeć na swój temat takie cuda jak to, że jest elfem albo, że wampirem i tylko czeka na ofiarę. Wbrew pozorom uspokoiło go to, bo wiedział, że póki się go boją to ma spokój. Wreszcie przyszedł koleś stojący wcześniej za ladą. Wraz z nim przywędrowały miski z żarciem. Może nie wyglądało to wybitnie, ale zdecydowanie lepiej smakowało. Chudy dosiadł się po drugiej stronie i zmierzył wzrokiem przybysza.

– Może by tak coś mocniejszego, hę? A może by tak jakąś koleżankę zapoznać, hę? A może jakiś inny towar by skosztować? U mnie wszystko czyściutkie i świeżutkie. O swój biznes dbam. – Powiedział bez zbędnych ceregieli. Zachrypiały, szorstki głos kompletnie nie pasował do jego postury.

– A może gospodarzu piwa pilnujcię, hę? Bo wam tam już beczkę opróżniają. – Odparł z przekąsem, dając do zrozumienia, że nie szuka takich atrakcji.

– Gdzie tam z piwem. Piwa to tamta beczułeczka nigdy nawet nie wąchała. Coś na straty spisać trzeba. A i niech myślą, że tacy cwani to i więcej razy przyjdą mi sakiewki napełnić. – Mówił całkiem mądrze chudzielec.

– Ale może jakiś pokoik się dla mnie znajdzie na nockę? – Dodał szybko. – Bez zbędnych atrakcji. – Mrugnął porozumiewawczo.

– Aaaa no nie wiem panie złoty czy się znajdzie. Może i się znajdzie a może i zajęte wszystkie. Różnie to panie złoty bywa. – Uśmiechnął się okrutnie.

– Hm… Więc mówisz, że pewności nie ma? – Wyciągnął z kieszeni spodni niewielki mieszek z brzęczącą zawartością. – A ileż by kosztowała taka pewność, ze jest wolny pokoik?

Karczmarz się zawahał na widok takiej ilości pieniędzy i nie podał konkretnej kwoty a tylko gestem dał znać by wyciągnąć co nieco z mieszka. I gość wyciągnął jedną srebrną monetę z wybitą twarzą i rowkami po testach uzębienia na metalu. Właścicielowi lokalu jakby nagle przed oczami złote sztaby się ukazały, taką miał minę. Z mieszka poleciała jeszcze jedna moneta. Z żelaza wybita. Warta tyle co mniej więcej jedna czwarta tej srebrnej. Można by za nie dawniej na spokojnie ze trzy dni przetrzymać w karczmie. Dziś na nocleg ledwo starcza. Strach, co będzie kiedyś.

– No, jeden pokój chyba mamy. Tak, tak jeden jest na pewno. Z łóżkiem iście królewskim. – Wybełkotał patrząc na monety.

Gdy ten już miał łapać za leżące na stole dobro, Hanselt w ułamku sekundy złapał go za wystawioną rękę i przyciągnął do siebie zlęknionego.

– Tylko niech nikt mi nie przeszkadza. Mam nadzieję, że się rozumiemy? – Spytał wydychając powietrze prosto w oczy żywego stracha na wróble.

– Oooo, oczywiście. – Odparł drżącym głosem, zabrał co jego i momentalnie się oddalił.

Teraz Hanselt jadł już spokojnie, chociaż zawartość miski już trochę przestygła. Ruda dzieweczka krzątała się przy stolikach, wzbudzając podziw pijackich pysków. Zjadł wszystko co dostał, wstał od stołu i wyszedł przez te same ciężkie drzwi. Poczuł smród rynsztoków, lecz ciepłe słońce zmyło mu momentalnie grymas z twarzy. Skręcił w lewo, szedł wąską ścieżką wzdłuż ściany karczmy w kierunki stajni. Zarośnięta działka pod przybytkiem nie pasowała do reali prawdziwego miasta. Rosły nań różne kwiaty, trawy i inne chaszcze. Dodatkowo na ścianie wisiały zioła wystawione na działanie promieni słonecznych. Stajnia była całkiem spora. Mogła pomieścić jakieś dwanaście koni, a może i z piętnaście by upchał. Wzniesiona z dębowego drewna, z wieloma zdobieniami na belkach, od motywów roślinnych po symbole bóstw. Wysoka z strzelistym dachem wyglądała iście królewsko. Wszedł do środka, spotkał tam chłopca, któremu wcześniej zapłacił za opiekę nad koniem. Siedział na stołku i majtał nogami w powietrzu. Rozmowa się im nie kleiła, ale przyczyną okazał się brak języka u młodego. Han odnalazł Czarnego, zdjął siodło i położył na poręczy. Odmontował worki z dobytkiem miecz w pochwie przywiesił do pasa. Wyciągnął kawałek marchewki i dał swemu wierzchowcowi. Poupychał mniejsze rzeczy gdzie się da, zabrał juki i wrócił do karczmy. Po wąskich wysokich, diabelnie nie wygodnych schodach, wdrapał się na piętro. Rozejrzał się. Niski sufit, wąski korytarz, światła też nie za wiele. Spojrzał po drzwiach, wszystkie były zamknięte. Schody zatrzeszczały, po kilku sekundach na piętrze znalazł się chudy karczmarz. Z strachem w oczach zaprowadził go do pokoju. Szli korytarzykiem, mijali wejścia aż w końcu zatrzymali się przy ostatnich, i to po lewej stronie. Drzwi nie miały zamka, została po nim niewielka dziura w drewnie. Weszli razem, ale nim Han się rozejrzał po wnętrzu tamten wyszedł. Usłyszał tylko kilka nerwowych, szybkich kroków po schodach, przekleństwo i wrzask. Potem kilka głuchych dźwięków i śmiech gości na sali. Miał nadzieję, że właściciel nie połamał się lądując na podłodze. Położył wszystko na ziemi, zamknął drzwi i zaryglował deską. Usiadł na łóżku a raczej na kolejnej desce przykrytej dwoma kocami i starą prawdziwą puchową poduszką. Przyciągnął torby do siebie i począł wyciągać, co ciekawsze rzeczy. Co jakiś czas tak robiłby ocenić wartość dobytku, jego stan jak i przydatność poszczególnych jego części. Po wytrzepaniu całej zawartości na podłogę oraz po zajrzeniu do sakiewki na kosztowności, które często ratowały mu życie, (niech żyje korupcja) stwierdził, że wiele to mu nie pozostało. Upchnął wszystko pod łóżko i wyszedł z pomieszczenia. Starym zwyczajem wbił nóż w drzwi by dać znać, że złodziej może nie przeżyć spotkania z podnajmującym i wyszedł z przybytku. Słońce radośnie przebijało się przez poszycie chmur, zapowiadając ładną pogodę. Smród rynsztoków zdawał się już tak nie ranić nosa i powoli odchodził w zapomnienie. Ruszył przed siebie. Mijał biedaków, bogaczy, kapłanów i sekciarzy. Ludzi jak i inne rasy. Skierował się na targ, wszystkie uliczki kończyły się w centrum, czyli właśnie w miejscu targowym. Tutaj jak i prawie wszędzie śmieszył go widok kapłanów w bogatych szatach z klejnotami na dłoniach oraz żebraków siedzących pod świątyniami. Tak wszyscy wołaliby pomagać innym, by wspierać potrzebujących. Szkoda, że sami nic nie robili. No, ale był czas przywyknąć do takiego stanu rzeczy. Z daleka słyszał gwar, krzyki kupców, dostawców i klientów. Stoiska pełne różnych dóbr zachęcały wielobarwnymi produktami. Od owoców i mięsiw po eliksiry miłości i broń. Hanselt przechadzając się pomiędzy stoiskami, co nieco uszczknął. Kilka jabłek i coś, co wyglądało na tłustego pieczonego szczura, chociaż smakowało całkiem nieźle. Spacerując usłyszał rozwrzeszczane głosy w oddali. Widział chłopca w dużej czarnej czapeczce z daszkiem na głowie, biegnącego z wielką, świeżutką rybą na ramieniu. Za nim kilku strażników starało się dorównać mu zwinnością. Chłopiec unikając fruwających przedmiotów zbliżał się coraz bardziej. Kupcy jeden po drugim rzucali w niego wyzwiskami oraz grożąc palcem wspominali, jaka jest kara za kradzież. Chłopiec opadał z sił, zdobycz wyraźnie mu ciążyła i mijając Hanselta wrzucił mu ją prosto do rąk, tak, że aż jabłko upadło i poturlało się po ziemi. Wszystko, co się dało kleiło się do jego powierzchni czyniąc go raczej nie zjadliwym. Zdziwiony rozejrzał się, dookoła lecz chłopca już nie było i tak jakby nikt o nim nie pamiętał. Straż się zbliżała, teraz to obelgi leciały w jego stronę. Nagle poczuł uderzenie, otępiający ból głowy i ciepłą strużkę krwi na czole. Nie upadł a soczyście zaklął pod nosem. Ktoś stojący za nim poprawił i tym razem zwalił się na ziemię jak długi oddając się w ręce błogiej nieprzytomności i czarnej otchłani.

 

II

"Czyli jednak praca"

 

Ciemność. Zwyczajny brak światła. Nieprzenikniona, gęsta. Robi wrażenie, zbitej tak, że można by ją kroić tępym nożem. Wilgoć na przemarzniętych murach, skraplała się czyniąc to miejsce jeszcze bardziej nieprzyjemnym. Twarda podłoga pokryta znikomymi ilościami siana. Smród zgnilizny i potu. Jęki więźniów i krzyki klawiszy. Piski szczurów i ujadanie psów. Realia lochu miejskiego w Gelbesh.

Tępy ból w głowie zniewolił jego myśli. Skrępowane ręce i nogi. Ból ogarniał całe ciało. Otworzył oczy. Nicość. Czerń. Kilka minut zajęło mu nim pozbierał myśli, poukładał fakty i domyślił się gdzie jest. Więzienie. Przez tyle lat nieuchwytny, aż nagle w tak głupi sposób wpadł. Nie wiedział jeszcze czy odkryli jego tożsamość, może kiedyś załapał się na jakąś amnestię z powodów typu żeniaczki króla. Leżenie twarzą do oszczanej podłogi nie sprzyja myśleniu. Zebrał się w sobie i przeturlał wydając stłumiony jęk. Odetchnął głęboko. Szmer. Zgrzytnięcie. Dźwięk całkiem blisko, z przeciwległego boku celi. Coś się poruszyło. A było to coś ogromnego. Poczuł strach.

– Spokojnie żołnierzyku. Wreszcie się obudziłeś. Chodź no tu rozwiąże Ci ręce. – Odpowiedział ogromny kształt głosem, który zaznał sporo alkoholu i tytoniu.

Niski, chrapliwy i głęboki głos nie budził wielkiej sympatii. Ale czy było inne wyjście? Odwrócił się plecami. Lepkie od brudu ręce olbrzyma macały jego ciało aż natrafiły na związane dłonie. Przeszył go dreszcz. Wielkie dłonie z łatwością rozwiązały pętle z jego przegubów.

– Dziękuję. – Odparł sucho

– Jeszcze nie raz mi podziękujesz, żołnierzyku. – Odparł mlaskając. – Przyjemność po mojej stornie.

Hanselt nie za bardzo wiedział jak ma rozumieć te odgłosy, ale zaraz odpuścił wszelkie próby ich zrozumienia. Zgrabiałymi rękami wymacał sznury na stopach i oswobodził się z ich więzów. Rozmasował nogi i złapał się za głowę. Ta odpowiedziała natychmiastowym pieczeniem zdartej skóry. Drugi cios musiał być diabelnie mocny. Pierwszy już go otępił, ale drugi zamienił go w bezwładną lalkę, kupę gałganów.

– Długo nie miałem tak żywotnego towarzysza w celi. – Znów mlaskał – Oooj, długom pościł, długo. Ale wreszcie dostałem kolegę do zabawy. Oooj, do zabawy…

Po ostatnim słowie z jego gardła uleciał niski dźwięk. Hans już powoli się domyślał, o jaki post i jakie zabawy chodziło. A bawić się z takim towarzystwem nie zamierzał. Rozgrzał bolące przeguby, głowa nadal ćmiła tępym bólem. Wiedział jakie parszywce siedzą w celach i tysiąc razy wolałby mieć za kompana mordercę niż gwałciciela, a to, że jego współwięzień lubował tą samą płeć napawało raczej obrzydzeniem niż nienawiścią. Ciszę przerwały zbliżające się kroki kogoś z zewnątrz. Rytmiczny odgłos narastał, niepokój również. Brzdęk kluczy, trzaski otwieranego zamka, drzwi drgnęły i powoli rozpościerały się. Do wnętrza sączyło się światło pochodni, liżąc delikatnie, subtelnie ściany i podłogę. Wilgotne mury odpowiadały błyskającą wilgocią na czerwieni cegieł. Światło padło na jego kompana. Muskularny, zielony z przerośniętymi zębami. Ork. Ubrany w szmaty wyglądał jak członek jakiegoś starożytnego plemienia. Czym prędzej skierował się ku wyjściu, oczy powoli przyzwyczajały się do zwiększonej dawki światła. Gruby strażnik w przy małym hełmie bez słowa zamknął za nim celę. Nie zdziwił go brak więzów, tym bardziej, że leciwa pałka przy pasku nie sprawiała wrażenie groźnej, ani często używanej. Szedł przed klawiszem, grzecznie słuchając, w który korytarz ma odbić. Mijał kolejne cele. Słuchał dziwne jęki ludzi, płacz, krzyki jak opętanych. Z krat wystawały chude, brudne ręce z mocno zarysowanymi żyłami i długimi wręcz brązowymi paznokciami. Miejscami smród był nie do wytrzymania i ciągnęło go do zwrotu zawartości trzewi. Podziemia imponujących rozmiarów jak na takie miasteczko. Cały kompleks wydawał się prowadzić w nieskończoność. Prawdopodobnie zbudowali to dawni mieszkańcy i nie koniecznie ludzie. Zatrzymali się przy sali z drewnianymi drzwiami. Okucia zdobione, całkiem masywne. Wewnątrz puste ściany z wyblakłymi czerwonymi plamami. Pokój przesłuchań. Stolik z szufladą, z dwóch stron krzesła jedno puste, dla gościa, drugie zaś zajęte przez mężczyznę. A ubrany w płaszcz i czarne spodnie nie wyglądał na takiego, co będzie miły. Równo ogolony z krótkimi włosami w wieku około trzydziestki był całkiem przystojny. Siedział oparty o biurko. Dopiero po chwili Han zauważył brak lewej dłoni. Do kikuta przymocowano coś na wzór chwytaka. Skórzany rękaw zakończony drewnianym klockiem z gwintowaną dziurą umożliwiał montaż wielu końcówek ułatwiających życie. Niespotykany zbyt często sprzęt. Dopiero teraz zauważył, mokrą podłogę od spłukiwania krwi i kilka wiader z wodą stojących tuż przy wejściu. Bez oczekiwania na pozwolenie usiadł na przygotowanym miejscu. Stęknęły zamykane drzwi. Pochodnie na ścianach ledwo oświetlały pomieszczenie. W jego kątach wciąż panowała czerń.

– Dzień dobry więźniu. Jestem tutejszym zarządcą więzienia. Mówią mi Draco czasami jednoręki, kaleka. Różnie, ale przywykłem – Spojrzał na swoją lewą rękę i jakby zasmucił się, że nie jest w pełni obecna. – A ciebie to jak wołają? Hans.. Hamz… Wesprzyj mnie. – Spojrzał z uśmiechem spode łba.

– Hanselt. – Odparł zdumiony obecnym stanem wiedzy funkcjonariusza.

– A tak, tak. Jakieś takie dziwne to imię. Różne już tutaj mieliśmy, ale takiego chyba jeszcze nie. Zawsze musi być ten pierwszy raz. – Opowiadał z tym samym uśmiechem na twarzy, poprawiając rękaw na lewej ręce. – Co cię tutaj do mnie sprowadza?

– Dziwki, piwo i pieniądze. – Odparł szybciutko, również się uśmiechając.

– Ho, ho. To chyba nie ten lokal. No może poza tymi pieniędzmi, lecz o tym później.

– Głupie pytanie to i odpowiedź taka jak trzeba. A dlaczego trafiłem w to… – Rozejrzał się po sali – Iście królewskie miejsce mnie też interesuje. Jak by nie patrzeć jestem osobą w centrum wydarzeń, więc…

– Oj, nie mędrkujcie. Przeszło tuzin ludzi widziało Cię z skradzioną rybą. A za takie wybryki można paluszki stracić. A może i dłoń, jakby tak się katu topór omsknął. – Znów spojrzał na swój kikut w dziwacznym przybraniu.

– Żeby mi się pięść nie omsknęła zaraz. Jakiś zasmarkany dzieciak mi ją do rąk wrzucił, czysty przypadek.

– Przypadek? Hmm… Ludzie, co innego gadają. A jak wiemy plotki się roznoszą szybciej niż niewygodne choroby u panien lekkich obyczajów. – Mówił, a uśmiech nie znikał z jego twarzy.

– Skończmy mitrężyć i przejdźmy do konkretów. Jakie zarzuty chcecie mi postawić, i jaki dostanę wyrok. Nie bawmy się w cyrk z sądem. – Odparł machając ręką

– Aj tam, wyrok od razu. A kto by chciał karać takich jak ty. Jesteście bardzo przydatni i skuteczni, no i drodzy… Musiałem Cie do siebie zaciągnąć. Sam raczej byś nie przyszedł a chłopiec za kawałeczek drogi truchcikiem wiele nie chciał. Przypadki nie istnieją.

– Czyli jednak praca. Ile, kiedy i kogo? – Odparł bez emocji

– Imponuje mi twój zapał. – Odpowiedział szyderczo – Rozumiesz, że w sytuacji, jakiej się znajdujesz nie masz wielkiej możliwości negocjacji? No, ale dobrze, pora na konkrety. Mam tylko nadzieję, że nie jesteś bogobojny. Ale na takiego nie wyglądasz. – Puścił oko i się uśmiechnął

– Zagarnięcie majątku zakonu? Kazania kompromitujące władze? A zresztą nie ważne. Nie licz na to, że będę pracował za pół darmo.

– Nikt od Ciebie tego nie wymaga. Grosz idzie z miejskiego skarbca, z podatków. Nikt nie będzie żałować i nikt się nie doliczy. Gdybyś jednak chciał nie dotrzymać umowy to takich "przypadków" jak ostatnio może być więcej.

– Chyba rozumiem. – Zrobił smutną minę i dotknął głowy sprawdzając czy krew wciąż cieknie. – Ale to mogliście sobie darować, czym ja oberwałem? Cegłą?

– A to jakiś sprzedawczyk. W sumie to nawet nie wiadomo dokładnie czym. Nikt nie wnikał. – Machnął ręką szybko kończąc temat -Wracając do zlecenia. Przy kościele Shili jest również zakon pod jej wezwaniem. Wiemy, że często ukrywają się tam rebelianci. Przeorka czy jak tam, wspiera ich działania i jawnie namawia do obalenia władzy. A jak wiemy wraz z człowiekiem problemy mijają. Zaopiekuj się nią. Ma to wyglądać na atak jakiś heretyków czy sekciarzy. Możesz zaopiekować się również siostrzyczkami. Słyszałem, że niektóre są całkiem ładne. – Wydał usta w szeroki uśmiech.

– Nie morduje kobiet. – Sucho wymówił zdanie, patrząc pustym wzrokiem na swojego rozmówce. – To pora zacząć.

 

 

III

"Na szlaku zbrodni"

 

Słońce. Wielki jasny krążek tańczący po niebie oświetlał wszelkie zakamarki na powierzchni. Zostawiają takie pamiątki na ciałach pracujących w polu i jak i wygrzewających się gładkolicych kobiet tuż za pałacykami. Na tym podobieństwa mogą się powoli kończyć. Hanselta po wyjściu z podziemi właśnie taka płomienna tarcza przywitała, zmuszając do mrużenia oczu oraz tłumienia blasku dłonią. Przyjemne ciepło otuliło jego skórę. Wciąż fioletową w wielu miejscach. Ruszył ścieżką, krążąc myślami po ostatnich dniach. Ile był nieprzytomny? Czy zlecenie to nie przykrywka pod coś większego? Oraz gdzie właściwie podział się Czarny wraz z całym dobytkiem? Ot trochę się uzbierało. Najważniejsze odzyskać sprzęt. Jednoręki nie dał mu terminu, więc czas był. Nie mógł się pogodzić z celem, jaki mu obrano w miasteczku. A raczej w jego głębinach. Sprawdził rezerwową sakiewkę. Pusta. Ją też znaleźli. Żeby tak skrupulatnie przeprowadzali śledztwa jak przeszukują przyszłych lokatorów… Udał się znów na targowisko. Słońce powoli się obniżało, kramy zwijały się do worków i na barkach trafiały na wozy. Gdy już wszystko zostało przeniesione na wozy a na targowisku zostawały same stoły, ich właściciele zasiadali wygodnie na swych cztero kołowych maszynach, popędzając juczne konie i osiołki tak, że gubiły podkowy. Zmęczony, głodny i śmierdzący potem, krwią i nędzą usiadł na murku przy zamkniętej kuźni. Niebo zmieniło barwę na pomarańczową. Robiło się coraz chłodniej. Wiatr przybierał na sile, wzbijając wszystkie śmieci w powietrze po dniu targowym. Został sam. Wszyscy pojechali do swoich domostw. Już nie słyszał terkotu kół i skrzypienia drewna. Oparł ręce na kolanach i złożył na nich głowę. Nucił pod nosem pieśń.

 

"I nic to, gdy w sakwie wiatr wzmaga się,

Byle morza szum i ptaków śpiew,

 Otulał mnie.

I nic to, że sam pod niebem śpię,

Byle miecz nie tępił się,

Nie ranił mnie."

Ostatnie dwa wersy wypłynęły nie tylko z jego ust. Delikatny kobiecy głos mu asystował. W tym momencie poczuł również przyjemny zapach kwiatów. Powoli, jak by nie był pewien tego, co usłyszał i poczuł, podniósł głowę. Jego oczom ujrzała się cudna dziewczyna. Z kasztanowymi włosami i błękitnym oceanem w oczach. Siedziała obok wpatrzona w znany tylko jej punkt przed sobą. Proste włosy powiewały niczym chorągiew na wietrze, raz trafiając w pustkę by potem skierować się na twarz Hanselta, dając zaznać przyjemnego ulotnego zapachu. W powietrzu czuć było magię. Emanowała od dziewczyny. On, mimo, że praktycznie pozbawiony takich zdolności wyczuwał to znakomicie. Ubrana w czerwoną koszulę i brązowe spodnie wykonane ze skóry. Pas z srebrną klamrą zdobił jej biodra. Ona zaś śpiewała dalej.

"Byle koń wciąż nosił mnie,

 A nie będzie,

Nie będzie mi źle."

Dokończyła prawie szeptem. Patrzył na jej twarz, nieruchomą, pogrążoną w myślach. Wiatr nagle ucichł. Po brukowanej płycie targowiska przestały fruwać liście. Wszystko pozostało w bezruchu. Magiczna chwila, gdy jest absolutna cisza, i nic się nie przemieszcza. Jakby czas stanął w miejscu. A może i tak było.

– Witaj. – Powiedziała krótko dźwięcznym głosem.

Zdziwiony całym zajściem nie odpowiedział nic. Jak mogła podejść, usiąść obok bezszelestnie.

– Dziękuję Ci za me zratowanie z rąk tamtych. Wymyślili na poczekaniu całkiem zgrabną historyjkę o tej zapłacie. Dziękuję. – Zatrzepotała długimi rzęsami.

Język jakby mu skołaciał. Mrugał i przecierał oczy jakby nie był pewien tego, co widzi. W miasteczku wciąż panowała cisza. Słońce opuściło się już naprawdę nisko oddając pole dwóm księżycom. Wydłużone cienie przegoniły światło oszczędzając tylko to w pobliżu pochodni.

– Mówią mi Aurora. – Znów powiedziała bardzo szybko.

– Hanselt. – Odparł lekko zmieszany.

Spuściła wzrok, przygryzła wargę i na moment odpłynęła w głąb swoich myśli. Hanselt wreszcie zamknął rozdartą od zdziwienia gębę. Począł sobie to wszystko układać w głowie.

– Zadbałam o Czarnego i wszystko, co było do niego przypięte. – Wyrwała go z zadumy.

– Skąd wiesz jak ma na imię? – Zrobił zdziwioną minę.

– Bełkotałeś o nim jak strażnicy cię ciągnęli nietomnego do loszku. – Na jej twarzy pojawił się szczery uśmiech.

Znów pogrążył się w myślach. Czuł magię. Więc jeśli ma jakieś zdolności takowe to raz dwa powinna rozprawić się z braciszkami. Po tym, co usłyszał w loszku przestał wierzyć w przypadki. Spojrzał na nią kolejny raz, ona zapatrzona w odległą część miasteczka wyglądała jak pomnik. Tylko włosy tańczyły na wietrze niczym chorągwie w polu.

– Chłodno się robi, może zaprowadzę cię do mnie. – Dodała widząc brak reakcji u rozmówcy.

– Dobrze. – Prędko odparł jakby bojąc się, że dziewczyna może zmienić zdanie.

Wstała bez słowa, uśmiechnęła się i powoli kierowała się w stronę domu. Przez kilka sekund patrzył na jej figurę, stwierdził, że dziewczyna ma całkiem sporo zalet, a wydłużone uszy tylko dodają jej charakteru. Również wstał i poszedł za nią. Szli wolnym krokiem, cicho, nie wymieniając nawet jednego słowa. Tylko wzrok ich trafiał na siebie na ułamek sekundy tylko po to by od razu uciec w inną stronę. Mijali kolejne budynki. Słońce schowało się za horyzontem. Obydwa księżyce rozpoczęły swą krucjatę po niebie. Przechodzili koło świątyni Shili, uważnie przyjrzał się budynkowi na planie kwadratu z dzwonnicą, obok zaś stało domostwo wszystkich kapłanek. Zauważyła to i nie ponaglała, nie pytała nawet, dlaczego się tak przygląda. Przed świątynią stał zszarzały pomnik Shili. Elfka w dumnej pozie trzymała liść dębu. Misternie wyrzeźbiona forma musiała stać tutaj już dziesiątki lat. Czas zaznaczył już ślady swojego istnienia. Poszli dalej. Dom jej stał na uboczu wraz z przyklejoną doń stajnią. Niewielki piętrowy, kamienny sześcian z małymi oknami niczym się nie wyróżniał. Ogródek zadbany pełen kwiatów i różnorakich ziół. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Gdy postawił nogę za próg usłyszał rżenie Czarnego. Wycofał się. Podszedł pod stajnie. Po drodze koniki polne umykały spod jego butów znikając w zielonej gęstwinie, te mniej żwawe zostawiały mokre ślady na podeszwie. Stajnia nie była wyjątkowo piękna czy zadbana. Deski pokryte pajęczynami pęknięć i wyblakłe od dotyku słońca i pokryte gdzieniegdzie zielonymi mchami wyglądały niczym malutkie lasy i rozpadliny. Wszystko to nadawało temu miejscu iście bajkowy wygląd. Otworzył skrzypiące drzwiczki i poklepał Czarnego po szyi. Juki były tam gdzie trzeba, na razie ich nie sprawdzał. Wyprowadził konia i przywiązał do drewnianej kolumny podtrzymującej dach stajni. Czarny spuścił głowę i począł skubać młode listki traw. Poklepał konia, i wrócił pod drzwi. W progu stała elfka i gestem zaprosiła go do środka. Wnętrze również skromne. Stare drewniane meble, kilka kufrów, łóżko, w kolejnej sieni kuchnia i schody. Przez rozwarte drzwi światło sączyło się podświetlając latające cząstki kurzu. Zioła zdobiły ściany, zwłaszcza w kuchni gdzie aż mdliło od ich zapachów. Usiedli przy niewielkim okrągłym stole na starych zdobionych krzesłach. A siedzieli na wprost siebie. Aurora przestawiła bukiecik kwiatów tak by mogli bez problemów przy rozmowie patrzeć sobie w oczy. Zapadła cisza. Hanselt rozglądał się po wnętrzu pomieszczenia. Podobało mu się skromne wnętrze, zastanawiał się czy na piętrze jest podobnie. Wreszcie zaczął rozmowę.

– Ładnie tu.

– Dziękuję, może ziół ci zaparzyć?

– Nie, nie… Nie trzeba. – Odparł szybko, nie chcąc nikogo kłopotać.

– Chciałam ci podziękować za uratowanie. – Uśmiechnęła się i zalotnie mrugnęła oczami.

– Ja również. Dziękuję za opiekę nad Czarnym. Mam nadzieję, że nie sprawiał kłopotów.

Pół elfka kiwnęła głową. Nie sprawiał. Sięgnęła po świecę, na środku prawej dłoni wyczarowała niewielki spokojny płomień i przystawiła doń świecę. Po kilku sekundach knot zajął się i Aurora postawiła świecę na stole. Strzepnęła prawą dłonią i płomyk zgasł. Hanselt czuł magię wcześniej teraz tylko potwierdził swoje domysły.

– Dlaczego się nie broniłaś? Przecież jesteś magiczką.

– Nie chciałam się ujawnić. W Gelbesh czarodzieje mają pod górkę. I jak widać, nie musiałam. Oczywiście, jeśli bym musiała to skorzystałabym z magii. Ale…

– Ale jak widać nie musiałaś. – Przerwał jej, nie chciał słuchać jej tłumaczeń. Nie wnikał.

Odetchnęła. Nastała cisza. Otworzyła drzwi. Poczuł powiew rześkiego wiatru. Jej ubranie zmarszczyło się, zafalowało od napływającego powietrza, przylgnęło do skóry, podkreślając pewne atuty. Podobała mu się. Odpłynął myślami. A rozmyślał o domu, kobiecie, tej jedynej, o dzieciach, o cieple ogniska i spokojnej starości, o pieniądzach. I to ostatnie zaćmiło mu umysł i przesłoniło resztę. Odrzucił od siebie dalsze przemyślenia. Był zmęczony, głodny i brudny.

– Może coś zjesz? – Zapytała ciepłym łagodnym tonem.

– Co? Aaa, nie będę się naprzykrzał. Wezmę Czarnego i nie będę zawadzał.

– Nie, nie mój drogi. W takim stanie to ja cie za próg nie puszczę.

Mój drogi. Szybko awansował, co w sumie mu się spodobało. I krzesło było jakby wygodniejsze, i mieszkanie bardziej przytulne.

– Nie będę się spierał z czarodziejką. Jesteście dość wybuchowe…

– Oj tam, ze złości nie pluję ogniem i nie rażę piorunami z oczu jeśli ci o to chodzi.

– Dokładnie. Nie dłużej niż do świtu. – Spojrzał po wnętrzu i na towarzystwo. Sam nie wierzył w to co mówił.

– Rano zobaczymy. A teraz coś zjedz i do bali. Jeśli myślisz, że będziesz tak sobie śmierdział bezkarnie to się mylisz.

Jedzenie. Piętka z chleba i kilka ugotowanych warzyw. Trochę mało mięsa. Ale przynajmniej wszystko świeże. Popił źródlaną wodą. Kolejny dziwny nawyk w domu półelfki. W sieni obok stało wiaderko i bal wypełniona ciepłą wodą z dodatkiem ziół. Zaczął rozpinać kurtkę i ściągać koszulę. Aurora patrzyła z zainteresowaniem, on zaś zaczerwienił się do poziomu buraka. Wyszła śmiejąc się głośno i mamrocząc coś pod nosem. Ściągnął wszystkie szmaty i wszedł do wody. Odprężył się, a dawno nie miał ku temu okazji. Ona zaś przyszła i bez słowa wzięła go ubranie, nie zwracając uwagi na gadanie. Tyle czasu sam prał w rzece i jakoś polubił to zajęcie. Podobała mu się. Woda jak by wcale nie stygła. Zmęczenie brało górę nad świadomością, zasnął. Śnił. A śnił o więzieniu, o ogromnej rybie z targu, i nagle to zniknęło. Pojawiła się nieprzebrana czerń. Sala. Ogromna. Na ścianach pochodnie, on i miecz w dłoni. Szedł przez pomieszczenie. Drzwi, dziesiątki, setki drzwi. Korytarze, rozwidlone. Wybrał lewy bez zastanowienia. Zgrzyt kości pękających pod butami. Wąski korytarz coraz węższy. Szepty, głosy. Wszystkie wejścia pozamykane. Koniec korytarza i przejście za skrzydłem drzwi. Zza nich słyszał śpiew. Otwarte. Wszedł. Pomieszczenie z pochodniami na ścianach i postacią w jego centrum. Kobiecy śpiew. Światło prawie jej nie oświetlało. Podszedł bliżej, kilka kroków. Zatrzymał się. Pochodnie zgasły. Cisza i ciemność. Zmysły nie odbierały żadnych bodźców. Jak by nie żył. Światło, krzyk! Stała martwa tuż przed nim. Z wbitą strzałą w plecy. Przechyliła się i upadła na niego… Pocałunek. Otworzył oczy. Nie brał tej kąpieli sam. Woda wciąż była przyjemnie ciepła. Półelfka siedziała na nim jak na wierzchowcu, obejmując jego szyję rękami. Usta krążyły w okolicach jego warg, czasem przeskakując na szyję by po chwili znów zatrzymać jego oddech. Oddał się jej całkowicie. Ona zaś coraz czulej, coraz mocniej i dłużej zabierała powietrze z jego płuc. A woda była coraz cieplejsza.

Deski i krowkie. Żebrowany sufit to pierwsze co widział po otwarciu oczu. Miękkie lecz zimne łoże wskazywało, że już długo śpi sam. Przetarł twarz rękoma i usiadł. Buty, koszula, spodnie, kurtka. Wszystko poskładane i wyprane pachniało jakimiś kwiatami. Hanselt lekko się skrzywił ale ubrał. Ziewnął przeciągle i wyszedł z pokoju. Piętro równie skromne co i parter. Skromne, przytulne, ciepłe, kobiece. Zszedł po stromych stopniach na dół. Poczuł ruch powietrza, otwarte szeroko drzwi wpuszczały delikatne światło. Rozejrzał się po parterze. Na stole leżał świeży bochenek chleba i kubek z wodą. Wyszedł i ruszył ku stajni, rozjuczył Czarnego sprawdził ekwipunek. Niby wszystko jest. Wyciągnął białą chustkę, wrócił po chleb i zawinął w szmatę. Wypił wodę i wrócił do konia. Na ulicy stał chłopek ubrany w płócienną koszulę i zniszczone skórzane spodnie. Hanselt zatrzymał się, tamten odwrócił głowę. Czarny zaparskał jakby przypominając o sobie. Han podszedł, ściągnął siodło, chwycił juki i zaniósł do domu na piętro. Zbiegł na dól, chwycił za miecz leżący przy drzwiach i przyczepił pochwę do pasa. Wychodząc trzasnął drzwiami, szedł dość szybkim, ciężkim krokiem, sprawiając wrażenie ogromnego zwierzęcia przedzierającego się przez puszczę. Przesunął ręką po głowie przeczesując włosy. Skórzane zniszczone spodnie zaczęły nerwowo dreptać po drodze. Hanselt szedł równo, brzdękając paskami i klamrami. Patrzył w równie rozbiegane oczy chłopka co i nogi. Skrzywił szyję, donośnie chrupiąc karkiem. Niebieskie oczy wścipskiego gościa zbliżały się. Pięć metrów, dwa, pól. Czuli swój oddech, zapach kwiatów wymieszanych z skwaśniałym potem. Zieleń tęczówek naprzeciwko błękitowi. Stali tak tuż przy sobie w bezruchu. Podobnego wzrostu. Han błyskawicznie wyciągnął lewą rękę i złapał obdarciucha za szyję. Stłumiony krzyk.

– Co cię tak interesuję w tym domu, hmm? – Zapytał wykrzywiając usta w brzydki uśmiech.

– Nic panie… Nic, nic…

Mówienie w stalowym uścisku nie należało do łatwych i przyjemnych. Ręce pochwyconego nerwowo starały się uwolnić szyję. Krople potu w sporych ilościach ukazały się na czerwonej twarzy. Przekrwione oczy błagalnie spoglądały to na rękę to na szyję oprawcy. Bez skutku. Hanselt szarpnął ręką, chłopek czerwony jak burak ledwo stał, ostatnia paniczna próba złapania oddechu. Bełkot, ślina na wydętych ustach. Wolność. Bruk. Mężczyzna opadł na ziemię, kurczowo łapiąc się za szyje oburącz, plując na lewo i prawo. Drgał. Han przykucnął.

– No to jak, pogadamy jak ludzie czy wracamy do mniej przyjemnych metod dla jednej z stron? – Metaliczny głos bez oznak emocji powoli wyciekał z ust niczym krew z rany.

– Panie, ja tu… Nic, nic, nic złe, ekhem, go. Ja jeno…

Hanselt złapał za niewielki kamyczek leżący na drodze. Zmierzył wzrokiem i począł obracać w palcach. Chropowata faktura przyjemnie skrobała wnętrze dłoni. Widząc to mężczyzna gorączkowo przełknął ślinę.

– Bo ona to taka nasza dobrodziejka… I zawsze wyleczy i rade jakąsik mądrą da. I, i, my tu panie wszyscy się martwim o nią. I teraz jak żeś pan przybył to my się troche zlękli.

– Mówisz, że się martwicie? To ciekawe. Porozmawiam z nią i zobaczymy. – Usta znów przybrały kształt czegoś na wzór uśmiechu.

Chłopek wstał, otrzepał zniszczone spodnie i trzymając się za szyję spojrzał na Hanselta. Ten skinieniem głowy pokazał, że nie potrzebuje jego towarzystwa. Odprowadził nowego znajomego wzrokiem, sam zaś ruszył w przeciwnym kierunku. Wiosenne słońce daje przyjemne delikatne ciepło otulając wszystko co spotka na swojej drodze. Szedł powoli, z przyzwyczajenia wymacał rękojeść broni. Na swoim miejscu. Szedł tak jak poprzednio mijając świątynie. Podszedł do rzeźby, przesunął dłonią po kamieniu. Porowata faktura zostawiła szary ślad na skórze. Rozejrzał się. Budynek świątynny jak i każdy inny tegoż bóstwa. Nie zbyt duży, na planie kwadratu z dzwonnicą w centrum. Grube mury, niewielkie okna, skromne zdobienia. Ot tak sobie skromna świątynia. Podszedł do zdobionych motywami natury drzwi. Otworzył, te zaś odpowiedziały mu zgrzytem. Wszedł. Tupał butami po kamiennej posadzce, kamienie zgrzytały pod podeszwami. Wnętrze świątyni było równie skromne. Kilka filarów, półkoliste sklepienia, nic szczególnego. Pochodnie wciąż tliły się na ścianach oświetlając żółtym światłem zakamarki. W centrum świątyni stał ołtarz. Pomnik Shilli, która w jednej ręce trzymała dwie miski. W jednej z nich była ziemia i zasadzone kwiaty. W drugiej misie palono dary. Owoce, warzywa, rośliny. Prochem posypywano ziemię w drugim naczyniu. Pomnik był znacznie nowszy niż ten na zewnątrz i misterniejszy w wykonaniu. Obszedł budynek dookoła. Żadnych ławek, krzeseł, szaf czy skrzyń. Puste wnętrze. Wyłącznie słabo echo wciąż szlajało się za Hanseltem. Malunki na ścianach nieco przybladły ale wciąż można było odczytać wizję autora. Pustka, wszędzie pustka, a robota do wykonania. Stanął na środku jeszcze raz. Spojrzał pomnikowi w oczy. Jakieś takie smutne. Odwrócił się na pięcie i ruszył ku drzwiom. Otworzył, przeszedł przez próg. Kątem oka wychwycił ruch. Ból, lepkie ciepło na karku i skroni. Przed oczami czerń. Bruk.

 

***

– Po co mu tak mocno w łeb dałeś? Wychędożyć goś chciał?

– Omsknęła mi się ręka…

– Zaraz mi się omsknie. Ciii… Budzi się.

Ciemne, mokre pomieszczenie. Niemiłosierny ból głowy. Związane ręce. Powtórka z rozrywki. Siedział na zniszczonym krześle z rękami przywiązanymi do oparcia. Czuł opuchliznę na twarzy i przytłaczający ból głowy. Otępiał, zaburzał normalne myślenie, odbierał chęć życia. Otworzył oczy. Głowa bujała mu się jak listek na wietrze. Dostrzegł biurko z szafką i krwawe ślady na ścianie i posadzce. Pokoik przesłuchań. Znowu. Zauważył stojącego obok Drako i innego mężczyznę.

– Na wszystkie świętości i ośmiu bogów… Kurwa, za co?

– Spokojnie, to standardowa procedura. – Odparł Drako podchodząc i patrząc w oczy Hanselta.

– Macie ciekawą biurokrację i standardy…

– Do rzeczy. Widzimy, że ci nie śpieszno wykonać zlecenie. Więc musieliśmy cię ponaglić. Aha i ten chłop co się wam przed domem tak przyglądał to od nas. Prawie nasrał se w gacie. Masz dwa dni. Wyprowadzić.

Draco ubrany w czarny płaszcz i kapelusz z rękami złożonymi za plecami wyglądał jak prawdziwy detektyw, a nie oficer polityczny. Hanselt się nawet nie odezwał. Wywalili go tam gdzie ostatnio. Minęło tylko kilka godzin, krew skrzepła klejąc włosy. Pozbierał się i ruszył między ludzi. Był zły. Przyśpieszył kroku, równocześnie nabierając lekkości i finezji. Puścił się biegiem do domu czarodziejki. Zastał go tak jak pozostawił. Wszedł spakował rzeczy, zabrał konia i wyjechał. Ponownie pojechał w stronę świątyni. Liczył, że może tym razem uda mu się spotkać przeorkę. Przywiązał Czarnego za uzdę do poręczy obok śnieżno białej klaczy. Wszedł. W nozdrza uderzył go zapach dymu. Przed posągiem klęczała postać. Ubrana w białe, długie szaty. Głowę przykrywał kaptur. Hanselt wszedł tak, że widział tylko plecy modlącego się. Zabił dzwon, okoliczne ptaki zerwały się do lotu.

– A więc i jesteś po mnie. By wydrzeć duszę z ciała mego. Zostanie ci to zapamiętane, odpokutujesz. – Kobiecy głos załamał się dopiero na samym końcu.

Przeorka wstała obróciła się przodem do Hanselta i zdjęła kaptur. Błekitny ocean w oczach. Kolor kasztanu na włosach. Aurora… Drzwi nagle otworzyły się z hukiem. Do środka wpadło pietnastu zbrojnych. Odruchowo wymacał rękojeść miecza. Po chwili wszedł Draco, nadal w czarnym płaszczu i kapeluszu. Wchodząc klaskał powoli dłońmi.

– Proszę, proszę. A więc co my tutaj mamy. Przeorkę i jej kata. Jakaż dramatyczna chwila. Do rzeczy. Hanselcie. Nie śpieszyło ci się załatwić sprawy wcześniej. Może byśmy tego uniknęli. A teraz to już delikatnie za późno.

– Daruj sobie monologi bo nikt nie ma ochoty ciebie słuchać a i publiczność skromna. – Przerwał mu Hans.

– Kontynuując. Hanselcie zostałeś przyłapany na kolaboracji z szpiegiem o imieniu Aurora, i zostałeś zabity przy próbie ucieczki. Cóż… Razem wiemy, że fakty były trochę inne. Ale to nic. Ważne, że efekt końcowy jest taki sam.

Hanselt wyciągnął miecz z pochwy chwycił oburącz skrzypiąc rękawicami, stanął tuż obok niej. Jej oczy zaś błysnęły. Zajęły się żywym ogniem. Magią. Dzwon zabił.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Przez ko­ro­ny drzew cięż­ko prze­bi­ja­ją się pro­mie­nie… – Wolałabym: Przez ko­ro­ny drzew, z trudnością prze­bi­ja­ją się pro­mie­nie

 

…lecz o zryw­nych i nie­do­ści­gnio­nych pod­ku­tych no­gach. – Wiem, że podkuwa się kopyta, ale jak i po co podkuwać nogi? ;-)

 

Czę­sto coś opo­wia­dał swemu wierz­chow­co­wi, na co ten od­po­wia­dał par­ska­niem… – Powtórzenie.

Może: Czę­sto coś opo­wia­dał swemu wierz­chow­co­wi, na co ten reagował par­ska­niem

 

Jak wszę­dzie tak i tutaj było tyle le­gend o za­gi­nio­nych lu­dziach… – Czytam o lesie i zastanawiam się, gdzie tam są legendy… ;-)

 

Ostry zarys twa­rzy, kil­ku­krot­nie zła­ma­ny nos oraz szra­ma od płat­ka ucha do po­ło­wy szyi, po pra­wej stro­nie twa­rzy, na pierw­szy rzut oka nie­wi­docz­na, czę­sto skry­wa­na pod koł­nie­rza­mi kur­tek i wszyst­ko to czy­ni­ło z niego osobę, która mogła sporo po­wie­dzieć o swo­jej prze­szło­ści, nie­ko­niecz­nie do­bre­go. – Czy gdyby twarz miała łagodny owal, nos nie byłby złamany i nie byłoby szramy, to osoba nie mogłaby powiedzieć o swojej przeszłości? ;-)

Dlaczego ów osobnik nosił kilka kurtek? ;-)

 

Sporo tego było i chyba sam nie pa­mię­tał gdzie, za co go krają. – Też jestem ciekawa, za co go przecinają, a może i ćwiartują. ;-)

 

…dziw­ne było to, że ni­ko­go nie wi­dział po swej dro­dze – Ja byłabym zdziwiona, gdyby zobaczył kogoś po swej drodze. ;-)

Pewnie miało być: …dziw­ne było to, że ni­ko­go nie spotkał na swojej dro­dze… Lub: …dziw­ne było to, że ni­ko­go nie spotkał po dro­dze

 

Pod­je­chał do bramy z zruj­no­wa­ną kratą z dziu­rą…Pod­je­chał do bramy ze zruj­no­wa­ną kratą, z dziu­rą

 

Pro­blem w tym, że otwór był na wy­so­ko­ści jakiś dwóch me­trów…Pro­blem w tym, że otwór był na wy­so­ko­ści jakichś dwóch me­trów

 

– Eeej! Ja­śnie oświe­co­ny! Ty tam na murze! – Wołał do sta­re­go war­tow­ni­ka… – – Eeej! Ty, tam na murze! – wołał do sta­re­go war­tow­ni­ka

Źle zapisujesz dialogi. Zajrzyj tu: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Nikt nie zwracałby się do wartownika – jaśnie oświecony.

 

Aaa już ci, kto tam woło po nocy?Aaa jużci, kto tam woło po nocy?

 

Od­parł za­chryp­nię­ty głos. – Głosy nie odpierają i nie mówią. Ktoś może mówić/ odeprzeć zachrypniętym głosem.

 

Otwie­raj no brame, nie będę się darł do Cie­bie.Otwie­raj no bramę, nie będę się darł do cie­bie.

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

War­tow­nik prze­czą­co po­ki­wał głową, bu­dząc nie miłe myśli u przy­by­sza.War­tow­nik prze­czą­co po­ki­wał głową, bu­dząc niemiłe myśli u przy­by­sza.

 

…z któ­rym nie jedną flasz­kę się osu­szy­ło. – …z któ­rym niejedną flasz­kę się osu­szy­ło.

 

Po kilku chwi­lach ciszy otwo­rzy­ły się z zgrzy­tem małe drzwi…Po kilku chwi­lach ciszy, ze zgrzy­tem otwo­rzy­ły się małe drzwi

 

…szy­szak z do­pię­tą z tyłu kol­czu­gą też miał już swoje lata. – Raczej małe mam pojęcie o uzbrojeniu i ekwipunku strażnika, ale czy na pewno szyszak miał dopiętą z tyłu zbroję kolczą?

 

Tylko srebr­na gwiaz­da, sym­bol boga Ful­gu­ro­na, zbaw­cy dusz, który rze­ko­mo zstą­pił z nie­bios, błysz­czał nie­ugię­cie. – Gwiazda błyszczał? ;-)

 

Nie jedno razem wy­pi­li­śmy.Niejedno razem wy­pi­li­śmy.

 

…za­mknął drzwi, po­drep­tał gdzieś i otwo­rzył bramę. – …za­mknął drzwi, po­drep­tał dokądś i otwo­rzył bramę.

 

W noz­drza ude­rzy­ła go woń moc­ne­go al­ko­ho­lu potu… – Skąd pot miał mocny alkohol? ;-)

 

Strą­cił noga chło­pa z stoł­ka i wska­zał nań przy­by­szo­wi, sa­me­mu sia­da­jąc na dru­gim. – Zrozumiałam, że strażnik – noga był z niego nie strażnik – zasugerował przybyszowi zajęcie miejsca  na strąconym chłopie, a sam usiadł na śpiącym koledze. ;-)

 

Toś chyba nie tu­tej­szy.Toś chyba nietu­tej­szy.

 

I po pierwszym kubku ognistej cieczy, podziękuję za ciąg dalszy.

Rzadko zdarza mi się, przeczytawszy zaledwie maleńki fragment, rezygnować z lektury, ale wybacz Autorze – Twojego tekstu nie umiem czytać, albowiem popełniłeś chyba wszelkie możliwe błędy. Mamy tu fatalnie konstruowane zdania, zlekceważoną interpunkcję, pomieszanie czasów, błędy ortograficzne, nadużywanie zaimków, nieudolną stylizację, źle zapisane dialogi; w zasadzie wszystko jest źle. Odniosłam wrażenie, że pisałeś niekoniecznie to, co chciałbyś aby wiedział czytelnik. :-(

Nie wiem Autorze, ile masz lat, ale proponuję abyś, przynajmniej na jakiś czas, zawiesił próby literackie i pilnie zajął się nauką języka polskiego, jako że na naukę nigdy nie jest za późno. I dużo, naprawdę dużo czytaj.

Mam nadzieję, że w przyszłości będzie lepiej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Skórzane zniszczone spodnie zaczęły nerwowo dreptać po drodze. ---> to musiał być jedyny w swoim rodzaju widok.

Skoro nawet regulatorzy otwarcie i zdecydowanie odsyła Autora do nauki języka polskiego, niczego dodawać nie potrzeba.

Taaak, wiele do dodania nie ma. Może tylko to: po napisaniu zostaw tekst na kilka dni, a potem bardzo uważnie przeczytaj. Możesz wtedy wyłapać różne wesołe kwiatki typu:

Las ustąpił miejsca polom i rolnikom, dziwne było to, że nikogo nie widział po swej drodze,

Skoro nikogo nie widział, to skąd wiadomo, że las ustąpił miejsca rolnikom?

Poza świecącymi na ścianach pochodniami, które skąpo oświetlały pomieszczenie i kobiety nie było tam nic.

Jak nic nie było? A te oświetlane kobiety? ;-)

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka