- Opowiadanie: kjajw - Wola boża

Wola boża

Z tęsknoty za ( moim skromnym zdaniem ) najlepszą książką świata i w moim małym hołdzie i ukłonach w stronę Mistrza Sapkowskiego. Czy udanym? – zadecydujecie Wy.

 

Trochę mrocznie... ale mam nadzieję, ze Wam się spodoba. ;)

Z góry dziękuję za przeczytanie, komentarze czy opinie.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Wola boża

Wola boża

 

Paskudnie.

Lepkie, wilgotne powietrze przylgnęło jak miód do jego płaszcza. Grząski grunt uginał się pod kopytami rumaka, kałuże chlapały i rozbryzgiwały się brudząc błotem końskie pęciny. Przegniłe liście, kora, martwe zwierzęta i inne paskudztwa zanurzone w rozległym, ciemnym bagnie śmierdziały gorzej niż łajno trolla. Wierzchowiec, podobnie jak on, nie był zadowolony z podróży, co okazywał częstym wierzganiem i parskaniem. Wędrowiec ściągnął wodze, poklepał towarzysza po pogryzionej przez wielkie moskity szyi i jechał dalej.

Wyczulone zmysły nie dawały mu chwili wytchnienia. Spośród nieustającego szmeru, krakania kruków, bulgocącej wody, plusków rozbryzgiwanego błota ciągle słyszał oddalone i stłumione odgłosy wszelakiego robactwa, jakie chowało się w zaroślach. Na dalekim horyzoncie dostrzegał majaczące sylwetki pogarbionych i wychudzonych stworów uczestniczących w uczcie razem z ptakami przy niezbyt świeżej padlinie. W mokrym powietrzu wciąż wisiał odrażający zapach zgnilizny, smród brudnego bagna. Niebo całkiem zasłoniło się nisko wiszącymi chmurami, z których zaczęło delikatnie siąpić. Okrył głowę kapturem, mruknął coś pod nosem, uspokoił konia i jechał.

Lato powoli zmierzało już ku końcowi, a on był jeszcze daleko od miejsca, które zwykł nazywać domem. Chciał wrócić do starej warowni zanim zima rozszaleje się na dobre, ale przed tym koniecznie chciał jeszcze zatrzymać się na kilka dni w Vengerbergu. Od kiedy razem z Jaskrem opuścili Novigrad i rozstali się w Oxenfurcie minął już prawie tydzień. Był w drodze od pięciu dni i chociaż podróż dłużyła się niemożebnie nie chciał się zatrzymywać. Jednak, od kiedy minął Dorian i znalazł się mniej więcej w połowie drogi do Brenny poczuł, że kulbaka zaczyna mu przyrastać do rzyci. Poza tym w kościach czuł, że pogoda zaczyna się zmieniać, więc najwyższy czas na przerwę. Co prawda miejsce nie było zbyt przyjazne, ale właśnie w takich roboty dla podróżującego wiedźmina nigdy nie brakowało.

Bagno zasnuło się delikatną mgłą, zrobiło się ciszej i względnie spokojniej. Tylko pozornie, bo w rzeczywistości zrobiło się cholernie niebezpiecznie. Cała okolica najeżona była różnym dziwadztwem, zazwyczaj zdecydowanie nieprzyjaznym. Począwszy od komand Scoia'tael, które zmieniając stale swoje położenie zależnie od kaprysu napadali podróżnych, karawany, kupców, czasem zwykłych chłopów, wszystko, byle na pohybel bloede dh'oine. Idąc dalej, każdy, kto zbaczał z traktu bardzo mocno narażał się na spotkanie z utopcem albo topielcem. Jeżeli miał więcej szczęścia mógłby natknąć się na bloedzuigera, a może nawet na jakiegoś echinopsa. Raczej próżno szukać tam wampirów czy ghouli. Prędzej jakiś zbłąkany bazyliszek albo wywerna stanęłaby na drodze.

Póki co wszystko szło aż za spokojnie. Ale wiedźmin nie martwił się tym zbytnio. Jeszcze nie miał ochoty na spotkanie z jakimkolwiek paskudztwem. Za to dobrze wiedział, że zbliża się do wioski i od razu znużenie dało o sobie znać. Delikatny wietrzyk niósł z oddalonej jeszcze o kilka ładnych kilometrów osady zapach spalanego w paleniskach drewna.

Zdążę. Zaraz przed zmierzchem.

Przez wyłysiałe korony strasznie wyglądających, powykręcanych drzew zaczynały przedzierać się niewyraźne kształty domków zbudowanych na niedużym wzniesieniu na samym środku bagna. Wioska, o ile się nie mylił nazywała się Bagnisko. Dosyć patetyczna nazwa. Równie dobrze hodowlę krów mogliby nazwać Krowim Gównem. Nie było tam absolutnie nic. Wieśniacy żyli z tego, co sami upolowali albo wyhodowali. Wioska nie miała żadnego znaczenia dla państwa, nie produkowała żadnego dobra, nawet nie płaciła podatków, bo nie było z czego płacić. Zapomniane przez bogów i ludzi zadupie. Kilka chatek pod strzechą wyrosłych na krzyż między mokradłami.

Paskudne miejsce.

Podjechał już pod pierwszą chałupę. Z daleka słyszał kaszlącą kobietę, mężczyznę rąbiącego drewno i kilka gdaczących kur. I to w sumie było wszystko. Nie widział też nic więcej. Ale kiedy wkroczył na teren osady od razu poczuł na sobie wzrok kilkunastu par oczu spoglądających na niego z okien i podwórza. Koń wierzgnął i szturchnął łbem.

– Spokojnie, Płotka. Też mi się tu nie podoba.

Zatrzymał się gdzieś mniej więcej pośrodku, kiedy z chaty obok wyszedł brodaty chłop w obdartym ubraniu, śmierdział równie mocno, co samo bagno, a wąsami zapewne próbował ukryć ubytek w przednim uzębieniu. Mówił z charakterystycznym akcentem. Zaciągał typowo po wieśniacku, ale temerska twardość w głosie objawiała się wyraźnie, nawet kiedy seplenił.

– Witajcie, przybyszu – zaczął podejrzliwie, z lekkim przekąsem.

– Witajcie.

– Gość w dom, kobieta przy kuchni. Co was sprowadza na Bagnisko?

– Noclegu szukam. I ciepłej strawy. Znajdzie się miejsce dla podróżnego?

– Znajdzie – mruknął niezbyt zadowolony, ale prawo gościnności nie pozwalało mu postąpić inaczej. Widać nawet w tak zapomnianej dziurze było znane. – Konia możecie przywiązać na gumnie. Nie bójcie się, nie ukradniem.

– Dziękuję.

– Moje imię Henrik. Jak się do was zwracać, mości…

– Geralt – wtrącił szybko – z Rivii.

Wiedźmin zeskoczył z kulbaki i zostawił konia przy płocie. Podążył za chłopem do najbliższej izby. W środku chatka była bardzo mała i składało się na nią jedno pomieszczenie. Prosta, zwykła lepianka pod słomianym dachem i do tego jeden wielki bajzel. Nie wiadomo gdzie była kuchnia, gdzie szło się spać, wychodek pewnie istniał tylko w krzakach za domem. Ale na samiutkim środku stał pokiereszowany okrągły stół. I jedno krzesło.

Małe dziecko schowało się za spódnicą mamy, kiedy tylko zobaczyło Geralta. Wiedźmin skłonił się nieznacznie na znak przywitania i w podzięce za gościnność. Gospodyni wciąż stała z opuszczonym wzrokiem i dłońmi splecionymi przy udach.

– Siadajcie, Geralcie z Rivii – powiedział Henrik wskazując stół i krzesło – Ale zostawcie broń, jeśli łaska. To pokojowe miejsce, nie lza nosić stali. Zwłaszcza do wieczerzy.

Białowłosy niechętnie rozpiął klamry przewieszonego na krzyż przez pierś skórzanego pasa, na którym nosił przywiązane na plecach dwa miecze. Odłożył je zaraz obok pod ścianą, tak by mieć na nie oko. Potem usiadł przy poharatanym blacie. Cisza wypełniała izbę.

Henrik przysunął z kąta mały taborecik i dosiadł się po przeciwnej stronie stołu. Oparł na nim łokcie, wyciągnął się i wyprostował jak struna, próbując wyglądać na ważniejszego. Kobieta przysunęła Geraltowi pod nos drewnianą miskę gorącego bulionu z jajkiem. Zaraz potem doniosła łyżkę.

Chłop patrzył wiedźminowi w oczy bardzo podejrzliwie, jednak z niemałą obawą. Nie odzywali się przez jakiś czas. Słychać było tylko nieznajomego siorbiącego zupę.

– Kim jesteście, białowłosy? – odważył się w końcu Henrik – Dziwniście…

– Ładnie to tak mówić o gościu? – wycedził nie odrywając wzroku od dania.

– U nas wolno – usprawiedliwił się pewnym głosem.

– Jestem wiedźminem.

– Zabójca potworów…? Stąd te dwa miecze. – spojrzał na dwa brzeszczoty oparte o ściankę.

– Słyszeliście. Rad jestem.

– Słyszałem też, że jeden na brzydactwa, drugi na ludzi. – zakończył artykułując dokładnie i powoli każdą sylabę.

– Źle słyszeliście – odparł flegmatycznie – Oba są na potwory.

Chłop zamilkł.

– Macie tu robotę dla wiedźmina? – zapytał skończywszy zupę.

– Roboty u nas dostatek. Dla wiedźmina też się coś znajdzie. Drewno rąbać umiecie, do noszenia krzepy wam też, miarkuję, nie brak. Nadacie się.

– O potworach mówię.

– Ano – zreflektował się wieśniak – to te, utopce tu mamy, jak szarańcza draństwo się szerzy, ale nie podchodzi do wioski. O nie! Bóg chroni wioskę! Odbiera ofiarę, a w zamian trzyma z dala wszelkie robactwo.

– Co to za bóg? – wtrącił.

– A co wam do tego? – oburzył się.

– Nic. Ciekawość zawodowa.

– To sobie ciekawość w rzyć schowajcie, panie wiedźmin. Chcecie noclegu, to przenocujcie i dajcie prostym ludziom spokój.

– Gdzie mam spać? – wstał i sięgnął po miecz.

– Idźcie wiedźmę zapytać. Przy kurhanie mieszka.

– Wiedźmę?

– Wiedźmę. Guślarkę, jak wolicie.

– Znajdę. Dziękuję za posiłek. Bywajcie.

Wyszedł z nędznej izby, na zewnątrz zobaczył Płotkę, tak jak ją zostawił. Coś mu tu śmierdziało i tym razem zdecydowanie nie było to bagno. Nie podobało mu się to miejsce, nie podobali mu się ci ludzie i przeczucie mówiło mu, że coś jest bardzo nie w porządku. Medalion drażnił szyję ledwie wyczuwalnie, jak ucztujący komar.

– Też to czujesz, Płotka? – pogłaskał klacz po szyi – Spokojnie. Dowiemy się o co chodzi.

Kawałek dalej za małą zagrodą, obok niedużego pagórka stała odgrodzona niskim płotem chata. Zupełnie zwyczajna, taka jak inne. Ale wokół niej, na drzwiach, ogrodzeniu, na samotnych palach porozwieszano najdziwniejsze talizmany. Jedne z czosnku, inne z liści blekotu, czasem były to zwykłe czerwone wstążki, niekiedy kości, lecz na szczęście nie ludzkie. Bramka otwarła się ze skrzypnięciem, kiedy pchnął ją delikatnie wkraczając na podwórko. Zastukał do drzwi, a po chwili ze środka doszły go hałasy, ktoś przewracał naczynia, klął szpetnie, chyba nawet potknął się i przeraczkował kawałek po podłodze. W końcu w progu zobaczył młodziutką, ładną dziewczynę o śniadej cerze, falowanych lisich włosach i niebieskich oczach. Właśnie łapała głęboki oddech.

– Wiedźmin… – zaczęła markotnie – Czego chcesz?

– Noclegu szukam – oznajmił.

– U mnie? U strasznej wiedźmy? – zapytała biorąc się pod boki.

– To źle? Wiedźmin i wiedźma, chyba pasuje?

– Patrzcie! – zachichotała – Wiedźmin z poczuciem humoru! Wchodź – zamarudziła znowu.

Wewnątrz pachniało ziołami, zalatywało alkoholem, przyjemne zapachy mieszały się co chwila i gryzły z dymiącym po drugiej stronie chaty wywarem w żeliwnym kociołku o nieznanej bazie. Podobnie jak na zewnątrz pod sufitem na cienkich sznurkach wisiał czosnek, cebula i kilka innych przedmiotów niepewnego pochodzenia, przypominających prymitywne kościane amulety. Za niewysoką półścianką stało wąskie i krótkie wyrko, drugie, znacznie lepsze znalazło się po przeciwnej stronie. Na środku izdebki czekały na gości dwa krzesełka i nieduży stoliczek.

– Rozgość się – powiedziała i wróciła do swojego kącika, gdzie porozrzucane wszędzie leżały drewniane, metalowe naczynia, sztućce, chochle, ubrania, różne zioła i ususzone grzyby. Ale widocznie wiedźma odnajdywała się bez problemu w swoim burdelu.

– Jak masz na imię? – zapytał sadzając się na taborecie.

– Myven.

– Elfickie imię. Skąd takie?

– Matka była elfką. Jestem półkrwi. Z resztą, co cię to obchodzi, wiedźminie? Co robisz na takim zadupiu?

– Zajęcia szukam – skłamał. Częściowo.

– W takim razie tu go nie znajdziesz, bo nikt ci nie zapłaci. Tutaj nie obowiązują pieniądze – odstawiła gar na podłogę i usiadła naprzeciw wiedźmina – Odejdź stąd… – zawahała się.

– Geralt.

– Nie znajdziesz tutaj nic oprócz smrodu, bagna w butach

i kłopotów.

– Wszyscy jesteście tutaj tacy niemili? – zmarudził sarkastycznie.

– Tutejsi nie lubią, jak się im grzebie w ogródku, rozumiesz?

– Rozumiem. Ty nie jesteś tutejsza?

– Jestem, ale nie urodziłam się tutaj. Scoia'tael mnie tu zostawili, poprzednia guślarka się mną zajęła. No i jestem.

– Słyszałem, że macie tu jakiegoś boga. To prawda?

– Nie mieszaj się w to, Geralt…

– Czyli jednak. No, dalej. Powiedz mi coś więcej, skoro już zaczęłaś.

Wstała bez słowa i podeszła do części, którą można by nazwać kuchnią. Chwyciła dwa gliniane kubki i napełniła je przezroczystym płynem. Jeden podała wiedźminowi, swój trzymała w ręce.

Geraltowi zaschło w gardle, nawet rosół nie pomógł na dłuższą metę. Wziął łyk pachnącego ziołami naparu i poczuł cierpki smak, jakby tysiące maleńkich igiełek muskało jego język.

– Ty wiedźmo! – wrzasnął zaraz po tym, jak przełknął – Chciałaś mnie otruć. Otruć wiedźmina? Myślałem, że masz trochę więcej rozumu w głowie…

– Bynajmniej. Chciałam cię tylko uśpić.

– Wystarczyło poprosić, do cholery! Już jestem wystarczająco zmęczony. Jak chcesz. Zrobimy po twojemu, ale jutro wszystko ładnie mi wyśpiewasz.

– Zobaczymy…

– Zobaczymy.

 

Wiedźma, nie wiedźma, ważne, że nie czarodziejka. Uległa Aksji tak samo jak każdy zwykły śmiertelnik. Siedziała na tym samym stołku, co dzień wcześniej i wpatrywała się ślepo w oczy Geralta. Niemal zupełnie nieświadomie odpowiadała na wszystkie zadane jej pytania. Bez kręcenia, trucia i w ciszy.

– Dobrze… Myven, zacznijmy od początku. Co to za bóg, który chroni waszą wioskę?

– Nie wiem. Nikt go nigdy nie widział. Przynajmniej nikt się do tego nie przyznaje. Wszyscy go wielbią, ale ja się go boję.

– Dlaczego?

– Podobno w zamian za ochronę potrzebuje ofiary. Raz w roku znika kobieta. Nie wiadomo, kiedy i jak. Rozpływa się w powietrzu. Nikt nigdy żadnej z nich nie znalazł, a każdy, kto chciał i próbował szukać też w końcu tonął gdzieś w bagnie.

– Niedobrze, niedobrze – westchnął. – Mów dalej.

– Ja nic nie wiem, wiedźminie.

– Wiesz, wiesz. Tylko dobrze się zastanów. Coś musisz jeszcze wiedzieć.

– Kiedyś słyszałam plotkę – zaczęła po chwili – że Henrik, nasz starszy, dogaduje się z tym bogiem. Mówi mu, którą kobietę może wziąć w ofierze. Jak dla mnie to nie bóg tylko zwykły potwór – wzdrygnęła się, kiedy to powiedziała.

– Niewątpliwie. Gdzie to słyszałaś?

– Kiedyś podsłuchałam dwóch wieśniaków. Jeden z nich to był chyba Borik. Tak, na pewno.

– Gdzie go znajdę?

– To kowal. Idź za brzdękiem żelaza, a trafisz ni chybi.

– Dziękuję – wstał i poczochrał jej czubek głowy. – Widzisz, to nie było takie trudne.

Na dworze lało. Ściana deszczu przysłaniała świat, opadała na błotnisty grunt i spływała po nim czarnym strumieniem wprost do brudnego bagna. Krople rozbijały się o kałuże i deszczowe potoki szemrząc jak stado świerszczy. A wśród tego zgiełku jeden rytmiczny dźwięk, w równych odstępach, przebijający się w szumie jak dzwon. Stuk, stuk, stuk…

Geralt nałożył kaptur na głowę i okrył się dokładniej płaszczem. Poszedł pod strugi deszczu podążając za słuchem. W mrocznej atmosferze bagien, ciemnego poranka i przejmującej burzy, noszący ciemny płaszcz, z twarzą ukrytą w cieniu wyglądał jak upiór Dzikiego Gonu. Wyminął kurhan, za którym już wyrastała chatka kowala, oczywiście taka jak inne, ale miała dobudówkę w postaci niedużej kuźni pod drewnianym dachem. Kowal podniósł wzrok i momentalnie przestał kuć, gdy zobaczył nadciągającego nieznajomego. W oczach miał niepewność, za to na pewno skłonny był do natychmiastowej ucieczki. Jednak stał jak wmurowany w zupełnym bezruchu i osłupieniu. Geralt wszedł pod wiatę i ściągnął kaptur. Chłop wyraźnie odetchnął.

– K-kkk-kim jesteście? – zająkiwał się strasznie, choć chłop był z niego rosły jak dąb.

– Spokojnie, jeszcze nie ma powodu do obaw.

– Jeszcze? – zaląkł się.

– Będziesz współpracował, to wszystko będzie dobrze.

– Czego chcesz ode mnie, diabli by cię wzięli! – wrzasnął i machnął kowalskim młotem zaraz przed twarzą wiedźmina. Geralt doskoczył do Borika, chwycił go mocno za tunikę i poderwał do góry.

– Zrób tak jeszcze raz, a twoja twarz znajdzie się na kowadle – warknął ze złością. – Co wiesz o Henriku i o tym waszym bogu? Gadaj!

– Ja nic nie wiem!

– Oczywiście, jak wszyscy – mruknął i grzmotnął kowala pięścią

w twarz. Na razie nie za mocno – Podobno wasz starszy kontaktuje się z bóstwem. Co mi o tym powiesz?

– Wiem tylko, że znika czasem nocą na bagnach i wraca rano. To wszystko, przysięgam!

– Ech – Geralt westchnął, puścił kowala i odepchnął go lekko. – Czyli czeka mnie wycieczka w mokradła – szepnął do siebie odchodząc. – Dobrze, zobaczymy czy jest tam coś ciekawego.

Nie czekając opuścił wioskę i zapuścił się w bagno, unikając możliwie jak najdłużej błotnistych kałuży. Zdawał sobie sprawę, że szukanie tam czegokolwiek może okazać się zupełnie bezsensowne, ale i tak nie miał nic lepszego do roboty przez cały dzień. Maszerował długo wytężając zmysły. Jednak nic nie wzbudzało u niego nawet najmniejszych podejrzeń.

Chwilę później zaczęło go dochodzić gardłowe charczenie, ciężkie dyszenie jakiegoś stworzenia, dźwięk kłapiących szczęk i rozrywanego mięsa. Obszedł duże drzewo, zza którego dochodziły dźwięki. Ustawił się już w gotowości do walki. Pod wielkim, wyschniętym pniem, wyglądającym jakby trafił go piorun, zobaczył rozszarpywane truchło, którego głowa o dziwo jeszcze się ostała. Zobaczył elfią twarz i wiewiórczy kikut przypięty do tkanej opaski na czole. Jakiś Scoia'tael był właśnie spożywany przez dosyć wyrośniętego topielca. Geral stał na ugiętych nogach może półtora metra od niego, ale potwór nie zdawał się tym przejmować. Dopiero, kiedy zgrzytnęła klinga wyciągana powoli z pochwy bestia odwróciła łeb i ukazała wielkie, rybie oczy w bladej, sinej i zdeformowanej twarzy. Stwór był okropnie chudy, ale bardzo wysoki, jego szarawe ciało zaczęły porastać pomniejsze glony, pomiędzy palcami pojawiły się oślizgłe błony. Z ust, zza szeregu niedużych zębów płynęła krew elfa. Bestia rzuciła się i odskoczyła kawałek do tyłu. Charknęła i splunęła gęstą flegmą zmieszaną z krwią.

Srebrny miecz zalśnił w dłoni wiedźmina, odbijając spadające nań niczym gwiazdy krople deszczu. Topielec zrobił dwa powolne kroki ku białowłosemu, a potem ruszył biegiem i skoczył jak zając z wyciągniętymi łapskami. Geralt nie czekał, nie chciał się bawić, szkoda mu było czasu. Ułożył palce w Aard i wypuścił strumień energii odpychający atakującego potwora. Bestia runęła w brudną kałużę nieco oszołomiona, a zanim zdążyła się podnieść, wiedźmin już przy niej był. Przygwoździł topielca sztychem do ziemi. Żabie dłonie objęły srebrzystą klingę, stwór wrzasnął krótko i opadł bez siły. Geralt strzepnął z miecza brunatną krew, otarł ostrze o spodnie i schował klingę do pochwy.

Już miał iść dalej, kiedy dostrzegł wyłaniające się zza drzew szczupłe sylwetki podążające w jego kierunku. Od samego początku nie miał wątpliwości, że były to Wiewiórki. Nie wyciągali broni, najwyraźniej nie mieli zamiaru walczyć.

– Caedmil Gwynbleidd – przywitał go idący na czele wysoki elf.

– Caedmil seidhe – odwzajemnił Geralt.

– Co tu robisz, vatt'ghern?

– Ostatnio zbyt często to słyszę. Szukam boga. Wiecie coś o tym? Podobno tu gdzieś mieszka.

– Gar'ean vatt'ghern. To niebezpieczne stworzenie. I na pewno nie przypomina boga, o którym mówili ci dh'oine.

– Oświeć mnie zatem. Cały czas tylko słyszę jaki on groźny.

– Cáemm, Gwynbleidd. Zobaczysz.

Szli w długim korowodzie przez dobrze znane elfom, wytyczone wcześniej ścieżki. Deszcz zelżał, zrobiło się wyraźnie cieplej. Nawet pojedyncze promyki słońca przedzierały się wgłąb mrocznego bagna. Scoia'tael wędrowali w zupełnej ciszy, jakby nasłuchiwali ciągle kryjącego się wokół niebezpieczeństwa. Po długim, żmudnym spacerze gdzieś przed Geraltem, między drzewami i wysokimi trawami wyrastał mały pagórek usiany zupełnie inną niż w pobliżu roślinnością. Wystrzeliwały z niego wysoko ponad las białe brzozy pod kloszem zielonych listków, na ziemi rosła ładna, polna trawa ozdobiona kwiatami. Miejsce z całą pewnością było związane w jakiś sposób magicznie.

Kolejny kurhan.

– Słyszysz je, vatt'ghern? – zapytał elf wpatrujący się niemal

z podziwem na przedziwne wzniesienie.

– Que? – zapytał wiedźmin. – N'te mire'en.

– Woed luned – odparł spokojnie.

Córki lasu. Tak, jak powiedział, nie widział zupełnie nic, ale teraz zrozumiał o co chodziło elfowi. Nad kurhanem krążyły duchy, nie mógł ich zobaczyć, ale zaczął je słyszeć. Jęczące cicho, odbijające się echem w jego głowie, wołające o pomoc i błagające o pomstę. Nie wiedział ile ich tam było, lecz nie jedna, nie dwie. Może pięć? Sześć? Jakkolwiek, o sześć za dużo. A wiedźmin już wiedział z czym ma do czynienia. Jednak chciał się jeszcze upewnić. Musiał wracać do wioski.

– Dziękuję za pomoc – powiedział, podając elfowi dłoń.

– Gar'ean Gwynbleidd.

– Będę uważał. Bez obaw. Va'fail.

– Va'fail.

 

– Myven! – krzyczał, waląc pięścią w zamknięte drzwi. – Otwórz je do cholery!

Cisza. Nikogo nie było.

– Już jej nie spotkasz, wiedźminie – usłyszał za sobą czyjś głos. Nie znał go. Był jednym z wieśniaków, z którymi nie miał wcześniej nic wspólnego.

– Co się z nią stało?! – wycedził przez zaciśnięte zęby. W oczach płonęła złość.

– Usłyszeliśmy krzyki w domu. Zawsze tak jest, kiedy jedną zabierają. Tak jest wola boża. Przyszedł i wziął swoją ofiarę. Chociaż wcześniej niż co roku.

– Już ja wam pokażę tego waszego boga! Zobaczycie, kiedy przyniosę wam jego głowę na talerzu! – wybuchnął w końcu.

– Nie bluźnij, wiedźminie! – wieśniak wzniósł ręce ku niebu jakby się modlił.

Geralt doskoczył do niego i dał mu w twarz. Chłop wypluł dwa zęby z gęstą krwią.

Chyba przesadziłem…

Złapał go za kołnierz i spojrzał głęboko w oczy.

– Jak długo znasz Henrika? – zapytał nieco spokojniej.

– Pięć, sześć wiosen, nie dłużej – odparł po chwili namysłu sepleniąc przez dziury po utraconych zębach.

– A jego żona? Dziecko?

– Jaka żona?! Mieszka w domu starego Vitrika, co go to drzewo przygniotło siedem lat temu!

– Ja pierdolę… – zaklął wiedźmin i popędził w bagna.

 

Nie miał pojęcia, jak to możliwe, ale był pierwszy. Usiadł na bagiennym kurhanie, w najczystszym miejscu na całych mokradłach, gdzie rosły brzozy i delikatna trawa. Siedział i próbował się uspokoić, a wiedział aż za dobrze, że w końcu przyjdzie moment konfrontacji, w którym złość na niewiele się zda. W uszach dzwoniła mu żałosna pieśń duchów.

W oddali, niczym upiór kroczył bardzo powoli, niosąc na ramionach jasnowłosą dziewczynę. Szedł przez bagno, lecz woda się go nie imała, nie zanurzał się w kałużach, ale stąpał po nich niby po kamiennej ścieżce. Wciąż wyglądał zwyczajnie, jak człowiek. Ale to było jedynie złudzenie.

– Witaj, wiedźminie – szepnął, a jego głos nie brzmiał już tak jak poprzednio. Nie był ludzki, wręcz potworny. Nie seplenił, nie miał akcentu. Wydobywał z siebie z każdym słowem niskie dźwięki, drżące delikatnie jak szarpnięta struna, wwiercające się do uszu

z nieprzyjemnym łaskotaniem.

– Witaj, kappa – odpowiedział obojętnie.

– No, proszę. Wiedźmin – detektyw, w końcu znalazł swojego podejrzanego. Jestem niemal zaszczycony, Biały Wilku.

– Nie mogę powiedzieć tego samego. Straszny z ciebie skurwysyn, wiesz?

– Schlebiasz mi, Geralt – zaśmiał się, rechocząc jak żaba.

– Zostaw ją, a obiecuję, że zabiję cię szybciej.

– Wilczek warczy – wymamrotał. – Dobrze, widzisz? Leży, jest bezpieczna – powiedział, kładąc dziewczynę na względnie suchym skrawku ziemi.

– Wspaniale – podniósł się mozolnie. – Teraz odejdź od niej i pokaż się wreszcie – srebrna klinga zgrzytnęła metalicznie i ukazała swój księżycowy blask. Kappa zarechotał głośno, rozwierając nienaturalnie szeroko usta po czym wzdrygnął się lekko i złapał za głowę, kuląc się jak niemowlę.

Zatrzeszczały włókna pękające pod naciągiem, spodnie niemal natychmiast rozerwały się na pół, długa tunika obwisła na chudym ciele.

Wcześniej całkowicie przypominający człowieka, teraz zwykły potwór, kroczący na czterech wielkich łapskach, cały pokryty wężową łuską, z żabimi oczami i błonami między jaszczurczymi palcami. Sylwetką przypominał wielką jaszczurkę bez ogona zmieszaną z psem albo wilkiem. Z długiego pyska wyglądały rzędy rybich zębów, a nad oczodołami wyrastały dwa nieduże rogi. Na czubku sporej głowy znajdowało się tajemnicze naczynie wrośnięte w ciało kappy. Z daleka wyglądało jak szklana misa odwrócona spodem do góry, okolona resztkami ludzkich włosów, wewnątrz której dygotała przezroczysta ciecz.

Kappa wsparł się na przedniej łapie i ponownie zaryczał, wydając z siebie mieszaninę odgłosów. Rechotał jak żaba, wył jak wilk, warczał jak pies i krzyczał jak człowiek. Wszystko naraz.

Wiedźmin już czekał z połyskującym brzeszczotem w dłoniach. Czekał aż potwór się uspokoi. W furii po przeistoczeniu był jeszcze groźniejszy. Kappa rozdarł resztki ubrania obwisłe mu na piersi i momentalnie ruszył długimi susami na Geralta, który zwinnie uniknął balansem wściekłego ciosu. Palce już wcześniej ułożył w Aard. Wypuścił Znak, a potwór musiał ugiąć się pod magiczną siłą. Przeszurał trzy metry w tył po podmokłym terenie, złapał punkt wybicia i ponownie skoczył. Geralt zatańczył w piruecie tnąc od uda po skroń. Uniknął, ale sam też nie trafił. Kappa już szykował się do kolejnego ciosu. Wiedźmin zdecydowanie wolał nie dać się trafić. Mimo, że potwór nie wyglądał tak imponująco, jak chociażby Mantykora Królewska, to jednak krzepę miał straszliwą.

Strzeliły płomienie. Palce Geralta pstryknęły, uwalniając Igni. Strumień ognia popędził z trzaskiem iskier ku bestii. Kappa zasłonił twarz łapskami i zawył żałośnie. Miał dwa słabe punkty, których Geralt był w pełni świadom. Jednym z nich był ogień, potrafiący znacznie osłabić potwora. Drugim było przezroczyste wybrzuszenie na czaszce. Jego zniszczenie mogło poważnie zmniejszyć siłę kappy albo doprowadzić do natychmiastowej śmierci. Cel stawał się jasny.

Oślepiony potwór cofnął się kilka kroków z trudem łapiąc równowagę. Wiedźmin doskoczył do niego jednym ruchem

i zamłynkował krótko tnąc płytko nadkłykcia bestii. Po gęstej łusce popłynęły strużki krwi. Potwór warknął krótko i wycofał się jeszcze kawałek dalej.

Ruszyli jednocześnie. Kappa skoczył rozjuszony z przeraźliwym, wibrującym piskiem, Geralt w ostatniej chwili uchylił się i przejechał po błocie niczym po lodzie zaraz pod brzuchem skaczącego jaszczura. Uniósł miecz, ale jedynie musnął opancerzoną skórę potwora. Podniósł się do klęku i zakręcił nad ziemią małe koło dłonią ze zgiętymi palcami. Zaraz potem błyskawicznie odskoczył do tyłu

i czekał na kolejny atak. Yrden był gotowy.

Kappa nie zważając na nic wciąż nacierał wściekle, ale na pół metra przed zadaniem ciosu wiedźminowi zastygł w bezruchu jak posąg. Na skrzywionym pysku wymalował mu się straszny ból. Opadł jak placek w kałużę wzdrygając się jak półżywa mucha. Wokół jego ciała zaczęły jaśnieć płomieniste błyskawice.

– Pożałujesz tego, wiedźminie… – wyszeptał ledwo tym samym ludzkim głosem, który słyszał dzień wcześniej.

– Zamknij się wreszcie! – warknął i przebił szklanopodobne naczynie, później czaszkę, aż napotkał bagniste podłoże. Kappa wydał ostatnie, rechoczące jak zwykle, tchnienie.

Geralt uświadomił sobie wtedy, że jęki duchów ustały, że w końcu mogły zaznać spokoju. Dawno temu, kiedy Vesemir starał mu się wytłumaczyć, młodemu dzieciakowi, jak to jest i co się dzieje z ofiarami kappy, a także co następuje, kiedy się kappę zabije, nie dawał temu wiary. Teraz jednak musiał przyznać staremu dziadydze, że miał rację.

Wiedźmin schował brzeszczot do pochwy, odrąbawszy wcześniej głowę cholernemu bóstwu. Podszedł do budzącej się Myven i przykucnął zaraz przy niej.

– Jak się czujesz? – zapytał.

– Chyba dobrze – jęknęła rozmasowując skroń. – Jasna cholera, Geralt, co to jest?! – wrzasnęła wskazując na głowę kappy zaczepioną o hak przy jego pasie.

– Wasz bóg. Niezbyt przyjemny.

– Co to za paskudztwo?

– Kappa… Rzadka bestia. Pierwszy raz miałem z nią do czynienia. Chodźmy stąd. Możesz iść?

– Tak, bez obaw. Nic mi nie jest.

 

Wszystko ma swoją cenę. Każde twoje słowo, każdy twój uczynek. Wszystko ma jakiś wpływ na to, co cię otacza.

Myślał, że wie to aż zbyt dobrze.

Przeliczył się.

Przeszli przez próg wioski w zupełnym milczeniu. Osłupieniu.

I niedowierzaniu.

Zastali rzeźnię. To, co się tam zdarzyło mogli tylko nazwać jedną wielką masakrą. Po podwórkach rozciągnięte leżały wnętrzności wieśniaków, porozrzucane we wszystkich stronach dostrzegał kończyny, tułowia bez głów, ściany domków były pokryte rozmazanymi smugami krwi. Glebę wyścielała karmazynowa jucha. W powietrzu wisiał żal i smutek. Przejmująca cisza spowiła osadę. Bo nie ostał się nikt. W każdym razie nic nie wskazywało na to, by ktoś przeżył.

– A to skurwiel… – wycedził wiedźmin z trudem przez zęby zaciśnięte jak szczęki rekina.

W straszliwym bezgłosie nagle usłyszał znajomy mu dźwięk parskającego konia. Płotka stała wciąż tak jak ją zostawił. Nawet nietknięta krwią. W jakiś sposób odwiązała wodze i podeszła do wiedźmina smagając grzywą jego ramię.

– Geralt?

Nie odpowiedział.

– Proszę… Zabierz mnie stąd… – złapała go za rękaw.

Wciąż milczał, ale ruszył kilka kroków ku ostremu palowi wbitemu w ziemię nieopodal. Wziął świecącą martwymi oczami głowę kappy i zatknął ją na stożkowatym zwieńczeniu. Nadal bez słowa podszedł do klaczy i wskoczył na kulbakę. Nie mówiąc nic podał rękę młodej półelfce. Wkrótce dziewczyna także siedziała na grzbiecie wierzchowca.

Geralt szturchnął konia i podążył wzdłuż traktu.

Koniec

Komentarze

Hmmm. Sapkowski robi to lepiej. Dużo lepiej.

Zlikwiduj zbędne entery, przeszkadzają w czytaniu. Interpunkcja leży i kwiczy.

Poniżej przykłady błędów:

Wierzchowiec, podobnie jak on, nie był zadowolony z podróży, co okazywał częstym wierzganiem i parskaniem. Ściągnął wodze, poklepał towarzysza po pogryzionej przez wielkie moskity szyi i jechał dalej.

Wizja wierzchowca poklepującego towarzysza jest nawet zabawna.

Cała okolica najeżona była różnym dziwadłem, zazwyczaj zdecydowanie nieprzyjaznym.

Jednego dziwadła starczyło na całą okolicę?

nie dobrze => niedobrze

Po gęstej łusce popłynęły stróżki krwi.

Sprawdź sobie w słowniku, co znaczy “stróżka”. Możesz się zdziwić.

Babska logika rządzi!

Komentując Twój poprzedni tekst narzekałem, że bohater nazbyt wiedźminowaty jest. No to teraz mam, he, he. Cóż, nie ulega jednak wątpliwości, że opowiadanie lepsze, niż to o Thorinie. Theronie, sorki. Ciągle zdarzają Ci się powtórzenia, stylistyczne niezręczności i błędy, niektóre, wybacz, nawet zabawne. Na przykład klacz, która "…odwiązała wodze i podjechała do wiedźmina, smagając głową jego ramię." Czym, kappo zmiłuj się, podjechała? Bo ja sobie wyobraziłem konia na wrotkach, ale równie dobrze mogłaby to być, na przykład, hulajnoga. Nie wiem też, czy łbem można kogoś smagnąć, grzywą, to już bardziej. Poza tym pisałeś, że ekst ów to hołd książce złożony, a mnie to bardziej grę przypomina, zwłaszcza opis walki. Nie zmienia to faktu, iż progres Twój, drogi Autorze, jest wyraźny. Oby tak dalej.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

thargone

Dziękuję za przeczytanie i komentarz. Z błędami oczywiście staram się walczyć ( mam nadzieję, że stworzę sobie jeszcze ku temu okazję ). Dzięki za ich konstruktywne wytykanie. Faktycznie, jakby się przyjrzeć to jest to dosyć śmieszne, a czasem, nie zdając sobie z tego sprawy, po prostu wychodzą takie kwiatki.

Podobieństwo do gry? No cóż… Nie będę ukrywał, że jestem jej wielkim fanem i z chorobliwą wręcz niecierpliwością czekam na kontynuację. Nie zmienia to jednak faktu, że książka ze wszystkich najbliższa jest memu sercu.

No i przyznam się może, że faktycznie bagna trochę wzorowałem na Ziemi Niczyjej…

Jeszcze raz dziękuję za komentarz, thargone. ;)

Nie czytałam Twojej ulubionej książki, więc nie mogę z nią porównać Woli bożej.  Mogę jednak powiedzieć, że podobnych opowiadań przeczytałam już wiele i Twoje nie zaskoczyło nie niczym nowym, niczym szczególnym.

Nadal popełniasz wiele błędów i zdarza Ci się formułować zdania w sposób pozwalający odczytać je niezgodnie z Twoja intencją.

Jednak nie tracę nadziei, że jeśli będziesz się starał eliminować wszelkie niedoskonałości i nie zabraknie Ci dobrych pomysłów, z czasem Twoje opowiadania będą coraz lepsze

 

Chciał wró­cić do sta­rej wa­row­ni zanim zima roz­sza­le­je się na dobre, ale przed tym ko­niecz­nie chciał jesz­cze za­trzy­mać się na kilka dni w Ven­ger­ber­gu.…ale przedtem/ wcześniej ko­niecz­nie chciał…

 

w po­ło­wie drogi do Bren­ny po­czuł, że kul­ba­ka za­czy­na mu przy­ra­stać do rzyci. Poza tym w ko­ściach czuł, że po­go­da… – Powtórzenie.

Proponuję w pierwszym zdaniu: …w po­ło­wie drogi do Bren­ny miał wrażenie, że

 

Bagno za­snu­ło się de­li­kat­ną mgłą, zro­bi­ło się ci­szej i względ­nie spo­koj­niej. Tylko po­zor­nie, bo w rze­czy­wi­sto­ści zro­bi­ło się cho­ler­nie nie­bez­piecz­nie.– Powtórzenie.

Może w drugim zdaniu: Tylko po­zor­nie, bo w rze­czy­wi­sto­ści stało się/ było cho­ler­nie nie­bez­piecz­nie.

 

Cała oko­li­ca na­je­żo­na była róż­nym dzi­wadz­twem, za­zwy­czaj zde­cy­do­wa­nie nie­przy­ja­znym.Dziwactwo jedno, a jednocześnie różne, w dodatku potrafiło najeżyć sobą całą okolicę! ;-)

Może: W okolicy było mnóstwo różnych dziwolągów

 

…za­pach spa­la­ne­gopa­le­ni­skach drew­na. – Powtórzenie.

Może: …za­pach płonącego w pa­le­ni­skach drew­na.

 

…z chaty obok wy­szedł bro­da­ty chłop w ob­dar­tym ubra­niu… – …z chaty obok wy­szedł bro­da­ty/ zarośnięty, ob­dar­ty chłop… Lub: …z chaty obok wy­szedł bro­da­ty/ zarośnięty chłop w podar­tym ubra­niu

 

Go­spo­dy­ni wciąż stała z opusz­czo­nym wzro­kiem i dłoń­mi sple­cio­ny­mi przy udach. – Gospodyni pewnikiem musiała mieć ręce do kolan, by splótłszy dłonie, sięgać nimi do ud. ;-)

 

Ko­bie­ta przy­su­nę­ła Ge­ral­to­wi pod nos drew­nia­ną miskę go­rą­ce­go bu­lio­nu z jaj­kiem. – Jakoś nie chce mi się wierzyć, że ludzie żyjący na bagnach karmili się bulionem. Raczej jakąś zupą/ polewką.

 

Jak masz na imię? – za­py­tał sa­dza­jąc się na ta­bo­re­cie. Jak masz na imię? – za­py­tał siadając na ta­bo­re­cie.

 

Z resz­tą, co cię to ob­cho­dzi, wiedź­mi­nie?Zresz­tą, co cię to ob­cho­dzi, wiedź­mi­nie?

 

Wszy­scy je­ste­ście tutaj tacy nie­mi­li? – zma­ru­dził sar­ka­stycz­nie.Zmarudzić, to wykonać coś powoli, ślamazarnie; opóźnić wykonanie czegoś.

Czy to właśnie chciałeś powiedzieć?

 

Wziął łyk pach­ną­ce­go zio­ła­mi na­pa­ru… – W co wziął? W rękę? ;-)

Łyków się nie bierze.

 

…wrza­snął i mach­nął ko­wal­skim mło­tem zaraz przed twa­rzą wiedź­mi­na. – Czy mam rozumieć, że twarz wiedźmina machnęła młotem tuż po kowalu? ;-)

Pewnie miało być: …wrza­snął i mach­nął ko­wal­skim mło­tem tuż przed twa­rzą wiedź­mi­na.

 

…a potem ru­szył bie­giem i sko­czył jak zając z wy­cią­gnię­ty­mi łap­ska­mi. – Jak skaczą zające z wyciągniętymi łapskami? ;-)

 

Ge­ralt strzep­nął z mie­cza bru­nat­ną krew, otarł ostrze o spodnie i scho­wał je do po­chwy. – Nie wiem czy dobrze zrozumiałam, ale wydaje mi się, że Geralt schował do pochwy spodnie i teraz stoi półgoły, z mieczem na wierzchu… ;-)

 

Nawet po­je­dyn­cze pro­my­ki słoń­ca prze­dzie­ra­ły się wgłąb mrocz­ne­go bagna.Nawet po­je­dyn­cze pro­my­ki słoń­ca prze­dzie­ra­ły się w głąb mrocz­ne­go bagna.

 

Po dłu­gim, żmud­nym spa­ce­rze gdzieś przed Ge­ral­tem…Po dłu­giej, żmud­nej wędrówce,  gdzieś przed Ge­ral­tem

Spacer, to chodzenie na świeżym powietrzu dla przyjemności i rekreacji. Jeśli przechadzka zaczyna męczyć, staje się żmudna, przestaje być spacerem.

 

…i bło­na­mi mię­dzy jasz­czur­czy­mi pal­ca­mi. Syl­wet­ką przy­po­mi­nał wiel­ką jasz­czur­kę – Powtórzenie.

 

…ale na pół metra przed za­da­niem ciosu wiedź­mi­no­wi za­stygł w bez­ru­chu jak posąg. – Dlaczego czas pozostały do zadania ciosu, zamiast np. w sekundach, podajesz w metrach? ;-)

 

Prze­szli przez próg wio­ski w zu­peł­nym mil­cze­niu. – Gdzie znajduje się próg wioski? ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A gdyby tak zamiast Wiedźmina wstawić w opowiadanie jakąś amazonkę, pozmieniać akcesoria i całość lekko przerobić, to byłoby opowiadanie aspirujące do oryginalności, A tak mamy kolejną opowieść o Wiedźminie.

Przeczytałem z tak zwanym umiarkowanym zainteresowaniem. Najogólniej ujmując napiszę, że masz zadatki, ale sam ograniczasz sobie potencjał, tworząc scenariusz, a nie samodzielne opowiadanie, i do tego zapożyczając postać główną. Jak napisał homar: zmienić osobę, zmienić szczegóły scenariusza, nadać indywidualny styl…

A poza tym nieco uważniej pisać, żeby nie chować spodni do pochwy… :-)

Nowa Fantastyka