- Opowiadanie: klapaucyusz - Twierdza, cz.2

Twierdza, cz.2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Twierdza, cz.2

Twierdza, cz.2

 

– Diabelska ! – powtórzył za nim ktoś mniej kontrowersyjny. Ale i człowieka z krzyżem nikt już nie powstrzymywał.

– Czart przyznał się do winy ! Niech żyje sąd boży !

Przyboczny spojrzał na Konstantego, ale ten, głęboko zamyślony, pozostał nieobecny dla niego i całej reszty. W oczach miał łzy.

 

– Czemu ryczysz ?!

– Bo… ja już tak nie mogę…

– Ale… czego.. czego nie możesz ?

– No sam wiesz…

– … nie płacz

– Dziś wielebny mówił na mszy, że wszelka miłość nieczysta w domu bożym jest ciężkim grzechem, który niezwykle trudno odpoku.. ku…

– Ech… a może się mylił !? Oni także się mylą !

– Wierzysz w to ?

– A czy wiara nie jest najważniejsza ?

– No…

– Nie chlipaj… oni uczą nas by wierzyć, a wymagają, byśmy mieli pewność. Ja jej nie mam ! A moja wiara… jest inna niż ich !

– Och… to ty jesteś heretykiem…

– Kochanie… każdy jest heretykiem. Im więcej wie, tym bardziej różni się od innych. Stary też na pewno myśli rzeczy, których nie wolno mu mówić. Dla dobra wszystkich…

– Lepiej kłamać ??

– Hmm.. Można kłamać, albo… nie mówić prawdy… bo tej ostatniej i tak nikt nie zna.

– To po co w ogóle coś mówić !

– Chcesz milczeć ?

– Nie, nie… chcę wierzyć, że masz rację.

 

 

– Celowo wpadłeś im w ręce, prawda ?

– Prawda, Aleksandrze.

– To oznacza początek wojny ?

– Oznacza. Zgromadziliśmy już spore siły, ale miasto potrzebuje impulsu.

– Jednak to najlepiej przez nich strzeżone miejsce.

– I właśnie do takiej akcji się przygotowaliśmy. A oni nie spodziewają się ataku.

– Skąd wiesz ?

– …Wierzę, że się nie mylę. W ciemnicy, w której nas trzymają, nie stać mnie na więcej.

 

Słowa tej rozmowy jeszcze tkwiły mu w głowie. Ale nie miał tego dnia siły, by zadawać więcej pytań. Będzie jeszcze okazja, by porozmawiać. Tymczasem przykleił tyłek do mokrego siana, a ręce tak wpasował w wyżłobienia kamiennej ściany, aby móc choć na chwilę zasnąć. Zresztą nie polubił tego Arystotelesa, niezależnie od jego poświęcenia. Może zanadto mu imponował. A może zanadto się wywyższał. A i tamten nie miał chyba ochoty ich obu zamęczać. Zbierał raczej siły, oddychając ciężko, i nie spuszczał oczu z okratowanego okienka, wychodzącego na dziedziniec, za którym chrzęściły stalowe nagolenice jedynego strażnika. Przynajmniej tak było, póki nie zapadła zupełna ciemność. Odtąd Aleksandrowi towarzyszyły już tylko pełne obaw spekulacje odnośnie najbliższej przyszłości. Na czele z pytaniem o tortury, jakie go czekają, jeśli akcja się nie powiedzie. Pragnął zasnąć, ale ucisk w żołądku nie pozwalał mu się nawet uspokoić.

 

Huk. Krzyk. Dudnienie kroków, jeszcze jeden krzyk. Ale to był huk ! Jakby coś wysadzili. Stał już na równych nogach, nie pamiętając nic z nagle przerwanego snu. Obraz skakał mu nerwowo przed oczami, ale był pewien, że widzi głowę Arystotelesa i jego dłonie, ściskające kraty okna. Zmieniła nagle swój kształt pośród ciemności.

– Jesteś ?

– Jestem. Nasi ?

Nie odpowiedział. Ktoś już dobiegał do drzwi. Coś rąbnęło tak, że przeszył go dreszcz od głowy po stopy. Znów. Odsunął się pod ścianę. Słyszał głos profesora, który pośpieszał towarzyszy. Wreszcie coś gruchnęło i drzwi otworzyły się, gubiąc przy tym rój drzazg. Na progu stał duży, czarny kształt z toporem w dłoni.

– Chodu ! – syknął Arystoteles, a Aleksander nie kazał mu długo czekać. Dziedzińcem targał błękit księżycowej nocy. Wyskoczył nań tak żwawo, że ból stóp pewnie zatrzymałby go w miejscu, gdyby nie inny, wiele straszniejszy ból, jaki go ścigał, pokrzykując przy tym wielogłosowo. Bolał go także brzuch, ale już inaczej, bardziej zewnętrznie, jakby zerwał każdy jego mięsień. Zaraz potem był duży, wiklinowy kosz, do którego ktoś go wepchnął, a następnie dwie ciemne plamy, którego go zeń wyjęły. Wskoczył na konia. Nie sądził, że potrafi tak wysoko skakać. Słyszał jeszcze głosy, które zlewały się w jedno mrowie, i wreszcie, za sobą, gdy już przywarł do fali końskich mięśni – kolejny huk.

 

Pędzili w noc, zostawiając za sobą płomienie.

 

– To nasz grzech…

– Jejku, znowu płaczesz…

– To nasz grzech.

– Przestań. Przestań !

– A nie ? Tyle czasu wszystko było dobrze, a teraz… Wielebny Tencyt mówił, że napastnicy użyli jakichś piekielnych płomieni…

– Nie słuchaj wielebnego Tencyta ! Wmawia wam, młodszym takie bajki… Oni użyli jakiegoś prochu czarnego… albo nawet czegoś gorszego. To dzieło ludzi, nie diabła.

– A skąd możesz wiedzieć ? Czemu Tencyt miałby nie mieć racji ?

– Bo ja cię kocham… Proszę, przestań histeryzować.

– Boję się. Idę się pomodlić.

– Lepiej mnie przytul.

– Nie… nie dziś.

 

Piękny, jasny błękit. Gdzieniegdzie ozdobiony białymi, skaczącymi smugami. Poczuł silne pragnienie i zdobył się na trud uniesienia głowy, za którą poszła reszta, wspartego na rękach ciała. Wóz wiejski jakby. Wycieczka na wieś ? Konie, jeźdźcy. Boże.

– Jak spałeś ? – ciemna twarz Anaksymandra, jak zwykle uśmiechnięta, obrysowana była jasną, rysowaną słońcem linią.

– Cześć Anaksymander. Gdzie jedziemy ?

– A gdzie ?! Do miasta ! – uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– A.. a co potem ?

Młodzieniec wykrzywił twarz zdziwiony. Ale zaraz uśmiech mu wrócił.

– Zwycięstwo !

– Będzie… wojna ?

– Jasne, uderzamy na twierdzę. W całym mieście rozeszło się już, że mnisi aresztowali ciebie i Arystotelesa pod fałszywymi zarzutami. Ale wiesz, że… będziesz musiał nam pomóc.

– To znaczy jak ?

– Umiesz chyba… zbudować kilka rzeczy ? Które pomogą nam wygrać.

– Hmm… pewnie cośtam umiem.

– Słuchaj – oczy młodego zabłysły jak nigdy wcześniej – czy ta maszyna latająca.. mówiłeś prawdę ? Potrafisz ją zbudować ?

– Jasne.

– Taką jak w książkach ? Stalowego potwora ?

– Inną. Ale będzie latać.

– Niech żyje wolność ! – zakrzyknął na cały głos Anaksymander. Tak, by usłyszał go cały świat.

 

Czy aby nie ma do czynienia z amatorami ? Mogli mu dać jakąś ochronę, zamiast jechać przodem.

– Niech żyje wolność !! – człowiek w długim, skórzanym fartuchu, ubroczonym jeszcze krwią, trzymał swój nóż rzeźniczy uniesiony nad głową, niczym statua wolności pochodnię.

– Niech żyje wolność !! – wtórowała mu cała, budząca w starożytnym nie lada przerażenie hałastra mieszczan, którzy zwartą kupą przylegli do wozu przybysza. Obrócił się nerwowo, czując cudzą dłoń na łydce. Uff, tylko dzieci. Chciały go dotknąć, uciekają speszone…

– Witaj nam, człowieku z innego świata ! – starszy mieszczuch w wysokiej czapce skłonił się przed nim tak nisko, że, pchnięty przez napierający tłum, wpadł pod drewniany wóz. W tym ogólnym zgiełku najbardziej w oczy rzucały się psy, które, zachowując bezpieczną odległość od ludzkiej zwały, biegały w kółko, głośnym szczekaniem najlepiej wyrażając emocje zbiorowości, a utrzymując mimo to sobie tylko dostępny dystans do ludzkich spraw. Jakimś cudem koła z wolna się poruszały, i wehikuł przybysza, obryzgując błotem portki i suknie zgromadzonych, pośród krzyków woźnicy, toczył się po kocich łbach w stronę miejskiego rynku.

 

Właściwie było to miasteczko. Przynajmniej wedle dwudziestowiecznych standardów. Rozmiarami i zabudową przypominało mu trochę jedno z lokowanych w średniowieczu i nie tkniętych erą przemysłu miast dolnośląskich, a może coś jeszcze skromniejszego. Wzdłuż prowadzącej na rynek ulicy stały rzędy kamieniczek, łączących w swej architekturze osiągnięcia gotyku, renesansu, baroku, klasycyzmu, jak i może niektóre elementy architektury modernizmu. Na rogu głównego placu miasta uderzył go widok wykrzywionych ścian jednej z kamienic, których kształt zdał mu się odpowiadać zamierzeniu twórcy. Jakby ktoś wygrzebał skrawek fotografii tańczącego domu w Pradze i próbował, wedle swych niskich umiejętności i z dostępnych środków, skopiować jego wygląd. Tłum ciągnął nieprzerwanie za nimi, przesuwając się wraz z całym obrazkiem miasta i niezmiennie wykrzykiwał wolnościowe hasła. Dojeżdżali powoli do przypominającego renesansowy, włoski pałac budynku magistratu, na tarasie którego miała się odbyć otwarta publicznie narada.

 

– Będzie wojna.

– Skąd wiesz ? Tencyt tak…

– Nie Tencyt ! Terencjusz sprzątał dormitoria, gdy podsłuchał rozmowę starego z Kleofasem i Gaudentym. Ten ostatni krzyczał podobno jak rozjuszony lew, że rozprawi się z heretykami. Opat obiecał mu dwie chorągwie.

– Ach ! Zatem to prawda…

– Każą nam walczyć ?

– Coś ty, za młodzi jesteśmy ! Najwyżej będziemy pomagać w obronie murów.

– Myślisz, że tamci zaatakują ?

– Jeśli będą głupi, to tak.

– A jak będą mądrzejsi, to co ?

– Mądrzejsi nie będą, może będą sprytniejsi.

– A czemu atak na nas to brak sprytu ?

– Pytanie ! Nasze mury są nie do zdobycia !

– A skąd wiesz ? Ale smaczne to masło…

– No…A przecież nie wiem, bo prawdy nie znam. Ale wierzę. Dzieje tak mówią.

– Czyje dzieje ?

– Młodzieży !! Obiad !!

 

Wnętrze głównej sali magistratu nie nosiło znamion przepychu. Wszystko zdawało się tu chwilowe i ulotne, na czele z ludźmi, którzy znikali tak szybko jak się pojawiali, nie przydając sali ni odrobiny świętości. Zjedzone czasem i słońcem ściany zdawały się być pierwotnie białe, ale w oczach Aleksandra odbijały się szarością, pociętą na dodatek pęknięciami, co nadawało im wygląd przypominający negatyw nocnego nieba pełnego błyskawic. Stół był jeden, ale większy, dla wszystkich. W tej chwili siedzieli przy nim tylko dwaj główni bohaterowie koczującego za oknem ludu. Trzecim obecnym był Anaksymander, który stał na progu w szarmanckiej pozie, oparty o ościeżnicę.

– Arystotelesie ?

– Tak ?

– Czy wiesz coś więcej o początku Armaggedonu ? O jego przyczynach ?

– Coś więcej od mnichów ? Nasze poglądy w tej sprawie różnią się.

– .. Tak ?

Starożytny odniósł wrażenie, że rezerwa, z jaką traktował go profesor i przywódca ludowy w jednej osobie bierze się ze strachu przed nim. Ale może się mylił.

– Mamy jeszcze chwilę do obrad. Postaram się zatem wyłożyć podstawowe kwestie – machinalnie sięgnął do kieszeni po okulary, ale wsadził je z powrotem – Kościół uważa, że waszą cywilizację zgubiły nadmiar wolności i zgubne dążenie do zasobności. Twierdzi, że istnienie człowieka oznacza nieprzerwaną walkę z własnymi słabościami. Najważniejsze jest jednak zawsze pytanie o cel. Dla nich celem jest samo trwanie i w tym, jak sądzę, próbują naśladować bogów.

– A dla ciebie ?

Anaksymander, silnie przejęty, skoczył w stronę starożytnego.

– Zrealizowanie się człowieka, niezależnie od skutków ! Mnisi twierdzą, że znają ludzką naturę. Ale nie mają prawa tak mówić, bo oni nawet boją się sprawdzić, jaka ona jest ! Polegają tylko na opiniach tych, którzy od dawna już nie żyją !

– Wierzymy, że człowiek walczy nie po to, by trwać, a by się zmieniać – dodał znacznie spokojniejszy Arystoteles.

– Aż do kolejnego Armaggedonu ?

– Albo i nie. W zależności jakie błędy popełnimy. Zresztą wasz Armaggedon cechowały lepsze warunki życia, niż nasze trwanie.

– Ale tysiące ginęły…

– Dzisiaj giną setki, bo jest nas sto razy mniej. Liczy się skala. Mnisi to minimaliści. Im wystarcza władza nad nami.

– A wam ?

– My chcemy zmieniać świat.

– A więc władza nad światem ? A nie boicie się, że to świat zapanuje nad wami ?

– Mylisz się co do nas. My nie wierzymy we władzę. Istnieje tylko wolność lub jej brak. Władza nad innymi to dwustronne ograniczenie wolności, hamujące rozwój obu stron. To wyraz słabości jednej i drugiej, gdyż obie są od siebie uzależnione. Prawdziwa wolność jest tam, gdzie nie ma władzy poza władzą prawa.

– A władza nad własnymi popędami ? Prawa moralne ?

– A czym jest człowiek bez jego popędów ?

– Mnichem ! – oparty o stół Anaksymander krzyknął prosto w ucho przybyszowi.

– Gorzej. Posągiem – sprostował profesor.

– A więc człowiek aż do zatracenia ? A może diabeł ?

– Diabeł to jedna z nóg, której nie można uciąć. Chyba, że chce się na zawsze pozostać w miejscu.

– A wolność ? Do której nogi należy ?

– Wolność ? Hmm..

– Wolność to istnienie ! – Anaksymander nie miał zamiaru odpuścić tego pytania – Nic przecież nie może istnieć, jeśli nie jest samo w sobie, jeżeli nie jest odrębne od innych rzeczy, czyli wolne ! Mnisi chcą trwać, a my chcemy być, naprawdę być ! Chcemy kosztować winogron i ponieść konsekwencje ! Chcemy posiąść nadmiar wiedzy i zagubić się w jej różnorodności, jak przystało na człowieka ! Chcemy dosiąść najwspanialszych maszyn i zmieniać nimi świat nie znając przyszłości ! Homo sum !! Homo sum ! A tyś nam przyjacielem, czyż nie ?

– Tak.

Aleksander wiedział, że ta odpowiedź uraduje młodego towarzysza. Nie pomylił się, gdyż ten zgiął się i uściskał go ze łzami w oczach. Arystoteles czekał cierpliwie, aż twarz Anaksymandra ponownie oblały promienie.

– Mnisi twierdzą, że są pokorni, bo kłaniają się bogu. Ale oni tak naprawdę kłaniają się sobie samym. Przekonaniu o własnej nieomylności, którą nazywają bogiem. Nie, oni nie twierdzą, że posiedli nieograniczoną wiedzę. Oni są przekonani, że posiadanie wiedzy jest tylko drogą do mądrości, a wiedza jako taka nie znaczy nic. Ja wierzę, że jest odwrotnie. Dla mnie praktyczną wartość ma tylko fakt, a ich mądrość to jedna z szeregu możliwych do obalenia iluzji, którą oni zwą ludzką naturą. Ja sądzę, że natura przejawia się w popędach, a tym przestrzeń do działania daje wolność. Nie ma mądrości zdolnej te popędy osłabić, są tylko fakty, dzięki którym można je właściwie wykorzystać. Rzucać przeciwko sobie lub zmuszać do współdziałania.

– Architekt prawdy zamiast wojownika iluzji ? To istota prawdziwej władzy ?

– Nie. Władzę mają oni.

– Ale ktoś rządzić musi ? Czy wszyscy poddadzą się waszym rządom bez konieczności ograniczenia ich wolności ?

– Jeśli takie będzie ich pragnienie, umrą wolnymi. Nie stać nas na więcej.

Gdy profesor wypowiadał ostatnie słowa, jego wzrok, unikając zderzenia z cudzym wyrzutem, zetknął się ze ściennymi błyskawicami. Nagle źrenice rozszerzyły mu się, bo zza okna dobiegł potężny okrzyk tłumu, niczym grzmot rozsadzając panujące wewnątrz ścian skupienie.

 

– Chleba !!!

– Sto dni wolnych dla ludzi wolnych !!!

– Niech żyje reprezentacja ludzi swobodnych !!

– Nasza władza !!! Nasza władza !!! Nasza władza !

Nieludzki ścisk panował już nie tylko pod balkonem, ale i na nim. Pchając się do balustrady, starożytny starał się o delikatność, by nikogo nie urazić, ale nie ufał otaczającej go masie. Człowiek obcy nigdy nie zrozumie, czy liczna reprezentacja ludności jest wyrazem powszechnej troski o dobro wspólne, czy o własne.

– Niech żyje dobro wspólne !

Było już po wyborach. Arystoteles przez aklamację ludu stał się dyktatorem, Anaksymander jego urzędnikiem do spraw organizacyjnych, a Aleksander zgodnie z własną prośbą otrzymał status wolnego obywatela-specjalisty przy rządzie Atamtenów.

– Świat jest nasz !

Ludność powoli rozchodziła się do domów, uzbrojona w zalecenia i rozkazy Arystotelesa i poczucie nieodwracalności podjętych zbiorowo decyzji. Tylko młodzi biegali jeszcze po opustoszałym placu, wznosząc okrzyki i od czasu do czasu wyładowując emocje na walających się gdzieniegdzie śmieciach, a nawet ekstrementach.

 

– Kto to był Bejkon ?

– Bejkon ?

– Yhy. Stary mówił dziś wieczór do wielebnych: Nie lękajcie się nędznych dzieci Bejkona, którzy władzę mylą z uzależnieniem, którzy chcą odebrać nam to, czego zabrać się nie da.

– Acha.

– No ?

– Co no ?

– Bejkon !

– .. Jakiś król. Czyyy…

– Nie wiesz. To było oczywiste.

– Nie nie wiem… tylko… ustrzegłem się zgubnej wiedzy.

– A, przestań. Jeszcze nigdy wiedza mi nie zaszkodziła.

– Bo nie zaszedłeś tak wysoko. Wszystko przed tobą.

 

– Czego żądasz, drogi Eustachy ?

Aleksander ochłonął już. A był poważnie zaskoczony, gdy jeden z urzędników wtargnął do sali posiedzeń z wiadomością, że zakonnik przybył na rozmowy i chce mówić właśnie z nim. I tylko z nim. Nie był pewien czy musiał opędzać się od nieufnych spojrzeń towarzyszy, czy było to jego powodowane strachem złudzenie.

– Pragnę, byś mnie wysłuchał, przybyszu z innego świata. Nic więcej… nie mogę zrobić.

Aleksander skinął głową po chwili namysłu i zaprosił gościa otwartym gestem do stołu. Po raz pierwszy pełnił w tym świecie rolę gospodarza.

– Porozmawiajmy. Ale obawiam się…

– Ja również się obawiam – ten niezwykły mnich potrafił wejść w pół słowa nie tracąc przy tym nic ze swej godności i wrażenia powolności – Obawiam się o ciebie, przyjacielu, i o wszystkich pozostałych. Taka już moja rola, jako nauczyciela.

– Ale wierzysz, że i ja potrafię cię czegoś nauczyć ?

Eustachy uśmiechnął się szczerze i złożył ręce jak do modlitwy.

– Ja się całe życie uczę. Pobieram nauki nauczając innych i studiując księgi, w tym pisma starożytne. Jestem pokornym sługą mego pana – jego siwe brwi zadrgały – i tobie przyjacielu chciałbym służyć radą.

– Zdaje mi się, że radziliśmy się już…

– Proszę, zapomnij o tym.

Starożytny zastygł z dłońmi uniesionymi ponad blat stołu, a wzrok jego utkwił na twarzy Eustachego. Czekał.

– To co usłyszałeś w kapitularzu ojców defendystów – mówił mnich ze spuszczoną głową – jest ważne, ale to nie wszystko. Studiowałem wiele starożytnych pism, również te, których nie wolno dotykać młodszych adeptom filozofii, a które wiele mówią o twoich czasach – Aleksander oparł głowę na zgiętej w łokciu ręce, a Eustachy ciągnął, stopniowo unosząc wzrok – Ukazują one świat ludzkich marzeń, świat cudów i nieograniczonych dążeń… – jego powieki rozszerzyły się – Mówiąc krótko, świat rychłego upadku.

– Sądzisz, że musiał upaść ?

– Wszystko w końcu umiera.

– Zatem nie był gorszy od innych !?

– Nie – mnich zniżył głos i patrzył wyzywająco, jak nigdy wcześniej wobec Aleksandra – w waszym rozumieniu nie był gorszy. Wyście mieli świat za pole swego triumfu i nieograniczonych możliwości. Postrzegaliście go na równi z waszą wyobraźnią, a w tej nie ma przecież rzeczy niemożliwych. Nie potrafiliście myśleć o świecie jako o schronieniu człowieka, bo on nie był dla was jaskinią, a nieskończoną przestrzenią. Wasz rozwój zdawał się nie mieścić w żadnych naturalnych granicach, więc odrzuciliście z czasem możliwość ich istnienia – przybrał ton bardzo stanowczy – A jednak musieliście się rozbić o ściany jaskini. Bo człowiek jest naturalnie ograniczony, jak każde żywe stworzenie.

Starożytny żachnął się.

– Łatwo wam mówić. A skąd możecie wiedzieć, że za drugim razem się nie uda ?

– Właśnie dlatego. Bo skończoność nie może gonić za nieskończonością. Wasz system od początku skazany był na porażkę. Rozwój oparty był na nauce, która w początkowym stadium radziła sobie z rosnącą złożonością własną i świata, który kreowała. Z czasem jednak dróg było coraz więcej i więcej, z każdym kolejnym odkryciem przychodziło tysiąc nowych niewiadomych i nie starczało was już, by zapewnić harmonię pulsowi waszego życia. Rozwojem zaczął rządzić przypadek, gdyż nie dało się sprawdzić wszystkich możliwości, a stale przyspieszający rozwój był niezbędny, aby podtrzymać system, który narodził się w erze industrialnej – mnich otarł pot z twarzy, ta wypowiedź kosztowała go wiele wysiłku – Na początku uczonych nie brakowało, bo ich istnienie było owocem poprzedniego systemu, który zrodził tysiące ludzi mających możliwość poświęcenia się nauce dla samej nauki. To oni przecierali szlaki, to oni stworzyli was. W miarę postępu ich niedoskonałego dzieła umiłowanie wiedzy stawało się już tylko intymnym odczuciem tych, którzy się na niej bogacili. Odkrycia kwitły jedynie tam, gdzie istniało dające się przewidzieć zapotrzebowanie, a więc tam, gdzie prawdziwie przełomowych, niespodziewanych odkryć być nie może. Wasza technika, w przeciwieństwie do nauki, o każde swe dzieło błagać musiała naturę, ale niezmiennie mieliście ją za panią przyrody, a siebie za władców ! Tymczasem z każdym krokiem widzieliście coraz mniej i coraz niżej kłanialiście się niewiadomej, odrzucając wszelką uniwersalną wiedzę ! Dzieliliście świat na tysiące tysięcznych, goniąc za niedościgłym, aż w końcu rozpadliście się jak gwiazda o wielkiej masie płonąca szybciej od swych sióstr ! Nie dziw mi się przybyszu, że wiem takie rzeczy o ciałach niebieskich, wasz zasób faktów był nader obfity i nie zginął zupełnie w mrokach dziejów.

– Nie dziwię się… już niczemu. Nie wiem jednak co jest złego w życiu szybkim i krótkim ? Czy jest gorsze od waszego trwania ?

– Jest grzeszne. Każdy podział na przeciwieństwa oddala człowieka od boga, a czyni bardziej zależnymi od własnej niedoskonałości. Na początku i na końcu drogi i tak czeka on, apeiron…

– Nicość.

– Tylko dla tego, który ufa, że warto podążać za wszystkim.

Starożytny uśmiechnął się tylko.

 

Siedzieli jeszcze chwilę na wprost siebie w milczeniu. W końcu Aleksander oparł ręce na stole i uniósł się do połowy.

– Nie przekonałeś mnie, mnichu. Nie dlatego, bym był mądrzejszy od ciebie. Ja po prostu nie mam tak wiele czasu, jak wy. I właśnie dlatego jestem tu.

– Niech bóg ma cię w swojej opiece.

– I ciebie, dostojny Eustachy.

Trwali we wzajemnym pokłonie dość długo, by obaj mogli odczuć szacunek i powściągliwość, jaką się darzyli.

 

– Iiii raz !!! – muskularny „artylerzysta” w czarnej, skórzanej kurtce napinał się podczas krzyku, jakby sam dźwigał ciężary, a nie kierował pracą pozostałych. Kilkudziesięciometrowy, ociosany z gałęzi pień drzewa wygiął się ruszony wysiłkiem rzeszy robotników, którym sił mogła dodawać wizja ukończonej już katapulty burzącej mury ojców defendystów. Zapadnięta w błocie po kolana grupa mimowolnie przypominała starożytnemu oddział rzymskich żołnierzy przenoszący do pionu przeznaczony dla Jezusa Nazarejczyka krzyż. Zbliżał się w końcu moment kaźni setek, a może tysięcy dzieci bożych. Artylerzysta w skórze ochrzcił nowe, ulepszone przez przybysza dzieło techniki wojennej obfitym splunięciem i stanął przed Aleksandrem na tle machiny, szukając akceptacji w jego oczach.

– Podobno defendyści zbierają rycerstwo z całego kraju ? Będą mieli przewagę liczebną ?

– To pewne – odparł tamten po chwili namysłu – szlachta jak zwykle uzbroi ciemne chłopstwo, będzie ich ponad pięć tysięcy. Ale to bez znaczenia, wystarczy złamać chorągwie jazdy…

– Ile będzie jazdy naszej ? Wiesz ?

– Jedna chorągiew, i to jak zwykle niepełna – artylerzysta zdziwił się, jakby oczekiwał po przybyszu, że posiądzie jednego dnia wiedzę, którą on nabywał latami – ale piechoty miejskiej będzie ze trzy tysiące co najmniej. Głównie pikinierów… to daje sześć czworoboków o bokach dwudziestoosobowych. Ale tylko połowa ma już jako takie wyszkolenie, reszta powinna stać w linii, by osłaniać strzelców i artylerię. Pana wybuchowe pociski – tu skłonił się dworsko – i moje liche kamienie.

– Tylko pamiętaj jak długie mają być lonty – wolał się upewnić, chociaż siłacz zdawał się być fachowcem.

– Tak jest – odparł oschle fachowiec.

Ściemniało się już i przykrywający horyzont las był już czarną ścianą wbijającą zęby w ciemnoszary błękit nieba. Ludzie zostawili machiny i zbili się w małe grupy. Ciemność zdawała się odbierać sens wszystkiemu, poza opowieścią przy ognisku.

 

– Dawno temu w Ukursie żył krawiec imieniem Pierba. Wiem, dziwne, ale nie przeszkadzaj. Oni mają dziwne imiona… Dobra, dość o Ukursanach ! Więc ten Pierba całe życie marzył o lataniu… Ale nie każdy tak jak on ! Od małego obserwował ptaki i chciał je naśladować. Słyszał też opowieści o starożytnych, którzy potrafili to robić. Już jako młody chłopiec zaczął zbierać pióra ptasie, bo marzył, że zbuduje z nich skrzydła. Gdy ukończył dwudziesty piąty rok życia miał już ich dość, by skleić z pomocą smoły skrzydła i ogon. Ubrał więc swoje pióra i poszedł na najwyższą górę koło miasta. Ludzie zatrzymywali go, śmiali się i płakali, mówili że się zabije, bo człowiek nie może być jak ptak. Na argument Pierby o starożytnych opowiadali, że to wszystko bajdy mnichów, a nie ma żadnych dowodów poza kolorowymi iluminacjami w ich księgach, jakoby to się kiedyś zdarzyło. Pierba mówił: nie ma dowodów, że się nie zdarzyło, a więc mogło się zdarzyć, czyli zdarzyć się może ! Upierał się, że wszystko jest możliwe, bo gdyby coś możliwe nie było, to nie przyszłoby mu do głowy… Nie uprzedzaj faktów, nie każdy zna. No i… tak… Pierba stanął na najwyższym szczycie i na oczach Ukursan rzucił się w dół. Nie, nie zabił się… byłoby bez sensu. To opowieść, a nie przypowiastka moralna kapturzastych. Zatem… Pierba wzbił się w powietrze. Wszystko skończyłoby się szczęśliwie, ale Ukursanie na widok Pierby-ptaka wpadli w takie przerażenie, że zaczęli wszyscy naraz krzyczeć, błagając boga o wybaczenie. Bóg nie wysłuchał ich jednak, a ich krzyk sprowadził lawinę, która dosięgła wszystkich, razem z Pierbą, bo był jeszcze niedaleko gór. To wymyśl lepsze zakończenie, znawco ! To tylko opowieść.

– Podobno starożytny buduje maszynę latającą i już kończy.

– Co za bujda. Kto ci to powiedział ?

– Ktoś słyszał od Anaksymandra.

– E tam, Anaksymander to dopiero marzyciel. Taki drugi Pierba.

– Ha, ha, ha !

 

– Ha, ha, ha ! To niesamowite !!! Niesamowite !! Wróciliśmy do raju !!!

– Spokojnie, Anaksymandrze. Obserwuj wiatr. I patrz, czy tego worka z piaskiem nie spuścisz na czyjąś strzechę !

– Ach, co mi tam strzechy !! Dziś dla mnie niebo jest sufitem, a może i ono wkrótce… ależ to wszystko jest malutkie i wielkie zarazem !! Nie wiedziałem, że świat jest taki wielki, a ludzie naziemni tacy mali !

– Tacy jak i my – Aleksander wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale szybko wróciło skupienie – Patrz, czy nie ma stada ptaków gdzieś…

– Jest !! – Anaksymander uniósł ręce na wysokość ramion i zatrzepotał nimi – My, Aleksandrze z Ameryki !! Myśmy ptaki !

Starożytny wyjrzał za krawędź wiklinowego kosza, tego samego, w którym wydostał się za mury klasztoru. Pułap lotu wydał mu się niebezpiecznie niski, ale szybko zreflektował, że to złudzenie. Ich prędkość była bardzo skromna w porównaniu z tą, jaką osiągają samoloty linii pasażerskich. Minęli już pola uprawne otaczające Atamteny i w polu widzenia nie było już chat, a tylko jasna zieleń łąk i morza drzew gdzie okiem sięgnąć. Nie spostrzegł żadnych wojsk.

– Czyli mówisz – Anaksymander oprzytomniał już nieco i stał oparty w swoim stylu zawadiacko o krawędź kosza – że ta kula wypełniona jest oparami ognia ?

– Tlenem. Tak… Widzisz jakichś rycerzy ?

– Co mi tam teraz rycerze ! – młodzieniec machnął zamaszyście ręką – kiedy lecę do gwiazd…

– Ha, ha. Zapewniam cię Anaksymandrze, że od gwiazd dzieli nas jeszcze bardzo wiele. W przybliżeniu jesteśmy równie daleko, co ci na dole.

– Ach, nie psuj mi tak pięknej bajki ! Dotrzemy do nich, prędzej czy później. Razem, lub ja sam ! – wycelował palcem w starożytnego.

– Podobno to zakonnicy karmią się iluzją…

– Mnisi nie umieją marzyć !! – w oczach Anaksymandra pojawił się żal tak wymowny, jakby szło o urażoną przyjaźń.

– Przepraszam, przyjacielu – Aleksander śpieszył się, by złapać go za ramiona – dotrzemy tam kiedyś… zapewne. Znajdziemy sposób.

Kilkaset metrów niżej, na oczach ludzkiego stada ptaków, sunął spokojnie strumień wojsk wezwanych do obrony twierdzy. Czoło jego błyszczało stalą, tył rozsypywał się w drobny, ciemny, ludzki proch.

 

– Hej ! Co ty tu robisz ?!?

– No co, leżę sobie…

– A to nie wiesz, że już przyjechali ?? No co się dziwisz, wojska są wewnątrz murów !!

– Nasze ??

– A czyje, archanioła !? Nie chcesz zobaczyć ?

– Chcę, pewnie… ale…

– Co ale ?

– Bo… czy to właściwie po bożemu ? Tak zabijać ludzi…

– Pff ! Sami wybrali sąd boży. To go dostaną.

– Pocałuj mnie…

– Nie bój się… w murach nic nam nie grozi.

– Tylko grzech…

– Daj spokój…

 

No i stało się. Na czele wielkiej kupy ludzi. Na końskim grzbiecie, z kuszą przy siodle. Czy to on prowadził ich, czy oni jego ? Czy to on walczył o ten świat, czy też ten walczył z nim ? Po co to wszystko i czy można było inaczej ?? W głowie walały mu się jeszcze liczby i główne założenia taktyczne, ale uciekał przed tymi myślami. Może by tak jeszcze gdzieś w dal, może nie zauważą, machną ręką ? Ale czy wolno mu ich opuścić ? Czy są w czymś gorsi od tych, których znał w swojej rzeczywistości ? A to przecież jest już ta swoja. Czy nie ? I tak tego nie zrobi, będzie walczył do końca. Ostatecznie koniec i tak jest bliski, nie boi się go już. Już się go nie boi.

 

Malowniczy widok wzgórz otaczających twierdzę psuły tylko dwie smugi dymu, pochodzące podobno ze stosów, na których spłonęli dwaj młodzi zakonnicy. Oskarżono ich o nieczyste praktyki miłosne, ale zdaniem Anaksymandra Konstanty użył ich jako broni psychologicznej przed zbliżającą się bitwą. By zmusić obrońców świętości do zwarcia szeregów, a napastników do przerażenia się swym losem. Aleksander kazał ogłosić, że ogień płonący wewnątrz murów i cierpienie niewinnych to niechybny znak przyszłego zwycięstwa.

 

Piękną, rozświetloną słońcem zieleń, pokrywającą okoliczne zbocza, wzbogacały już zdobione całą paletą heraldycznych barw hufce obrońców świętości. Zajmujący pierwsze linie rycerze okolicznych ziem zdawali się być rzeźbieni dłutem Thorvaldsena, a przynajmniej byłoby tak, gdyby nie uwijające się jeszcze wokół nich ciury. Prócz okutych stalą świeckich panów dostrzegł przy samych murach słabiej uzbrojonych, ale za to lepiej chronionych przez rycerstwo zakonników. Był wśród nich tęgi przyboczny opata, a także człowiek z krzyżem celtyckim na twarzy, w lśniącym złotem, grawerowanym kirysie. Aleksander musiał przyznać, że wykazali się odwagą, stawiając im czoła w polu. Arystoteles oznajmił, że to typowe dla karmiących się iluzją fanatyków.

 

Zza głowy starożytnego dochodziły krzyki. To nieludzki wysiłek pchał machiny miotające na strome wzniesienie przeznaczone dla ostrzału murów. Jak oni w tym słońcu, z takim entuzjazmem… Rzucił okiem nieśmiało na własny oddział piechoty, który miał stanowić odwód ubezpieczający lewe skrzydło. Stali w ciszy, wyprostowani, jakby starali się dorównać cynowym figurkom, jakie za kilka stuleci ktoś może wyprodukuje w Atamtenach…

 

Sam nie wiedział, kto mu bardziej imponuje – obrońcy, czy napastnicy. Jeżeli nie każdy jest tu obrońcą… A może mimowolnie szukał w tym szaleństwie czegoś wznioślejszego, uzasadniającego mający wkrótce objąć rządy nad wzgórzem wybuch ludzkiego cierpienia ?

 

Huk. Boże, zaczęło się ? Już ? Bez wzniosłego antraktu, wymiany złośliwych not, słów otuchy i nadziei, potwierdzających wagę wydarzenia ? A może się pospieszyli, jakaś lina naprężająca zwyczajnie pękła ? Kolejny huk. Błękit nieba skoczył mu do oczu, zaraz przysłonięty zielenią, a potem wirującą jak w kalejdoskopie, zbyt szybko, panoramą bitwy.

Spostrzegł, że obrócił się z koniem, który na chwilę odmówił posłuszeństwa przerażony wybuchem spreparowanych przez swego jeźdźca pocisków zapalających. Gdy powrócił do właściwej pozycji od frontu uderzył go ryk, dochodzący z pozycji wroga. To zwał kamieni, powstały ze skruszonej baszty bramnej zatarasował wrota. Krzyczeli przeraźliwie ginący, a zaraz po nich triumfalnie ci, którzy przetrwali. Rzucił nerwowo okiem na Arystotelesa, tkwiącego ze swą wątłą chorągwią jazdy na skraju lasu, za stanowiskami katapult i trebuszy. Na to też znajdzie mądrą formułę ? Pewnie tak, wyjaśni to na siłę skleconą konstrukcją logiczną, gdy już trzeba będzie wracać z wojskiem do miasta. Niech to szlak. Całą rewolucję szlak trafi !

 

Świst. Matko, strzały. Widok desek tarczy, którą przystawił do oczu, bynajmniej go nie uspokoił. Krzyki, za nim. Nic to, ludzie muszą ginąć, a on musi chować się w tym ciemnym obrazie, póki nie minie zagrożenie. Ale nie wolno mu wyjść na tchórza, jest dowódcą. Złapał jednym okiem najbardziej wścibski z promieni słonecznych, który do spółki z kolegami upewnił go, że już po wszystkim. Wstyd, następnym razem wyrwie się szybciej strachowi. Jęczenie za plecami. Musi na chwilę się odwrócić, pokazać, że się nie boi. Twarze. Część śmiertelnie wystraszona, zupełnie jak jego własna. Nie wyszło. Jeszcze raz, ale z furią, pokazał im zęby. Lepiej zająć się tym, co przed nim. Nic, teraz strzelają w prawe skrzydło. Nic ? Ludzie giną… co z tego. On też… opróżnić umysł, dać się porwać złości. Uniósł zaciśniętą pięść i ryknął jak spłoszony lew, bokiem do swoich.

– Hurra ! – odpowiedzieli ! Wspaniale, z godnością i wolą. Łatwiej im, są w tłumie, są całością. A on sam wobec świata…

 

Koń przestępował nerwowo z miejsca na miejsce, wydłubując sobie kopytami coraz to głębszą nieckę w nadzwyczaj pulchnej ziemi, która pryskała teraz na boki, jak pod uderzeniami kul. Wyprostował się. Rzucił znów okiem na Arystotelesa. Gdzie jest Anaksymander ? Mniejsza z tym. Bo profesor mu zaimponował. Ach, nie docenił jego odwagi ! Łysielec przed momentem uniósł miecz w górę i dał znak do… szarży. Co to będzie ? Niewielu ma ludzi, jak chce się przebić przez linie piechoty i artylerii ? Przecież zerwą szyk, to nie ma sensu.. Boże ! Boże !! Co on tu robi ?! Co to za diabelska sztuczka ?!? Raz jeszcze szarpnął karkiem – jego dzielne cynowe figurki stały teraz zwrócone w środek własnych linii… wyglądali tak jak on… musiał wyglądać. A więc zdrada ! To się dzieje naprawdę !! Matko boska…

 

Przez przymknięte powieki obserwował, jak jazda Arystotelesa – pod jego wodzą ! – krzątając się pośród biegających chaotycznie piechurów, szatkuje, rąbie i nabija na klingi swych mieczy obsługę jego machin… własnych machin. Pot wystąpił mu na czoło. O zgrozo. Ludzie giną, mniejsza z tym. Ale tak ? To egzekucja ! To zbrodnia ! Zacisnął mocno powieki, gdy z brzucha wyjącego artylerzysty w czarnej skórze trysnęła uwolniona bezlitosnym – nierozumnym ! – sztychem krew.

 

– Sprawiedliwa jest ich śmierć, chociaż rani moje serce. Widzisz drogi Eustachy, jak kończą ci, którzy nieumiejętność kontrolowania ludzi starają się nadrobić tragiczną w swym zamierzeniu próbą przejęcia kontroli nad światem.

– Został kupiony ?

– Arystoteles ? Chyba sam w to nie wierzysz… Obiecano mu, że jego rodzinie włos z głowy nie spadnie. Taki już los tych, którzy nie umieją poświęcić się dla własnej wspólnoty, a myślą tylko o sobie i tych, których dzikie popędy każą im bronić.

– Obiecano mu… zatem wpierw porwano jego bliskich ?

– … Niech to będzie dla nich nauczka na wieki.

Eustachy czuł się poruszony losem przeciwnika, ale siła, z jaką Konstanty wypowiedział ostatnie zdanie odebrała mu słowa. Nie mógł jednak na to patrzeć.

 

To chyba koń poniósł. On nie miał zamiaru rzucać się do ucieczki i nie przypominał sobie, by tak uczynił. Koń, nierozumne zwierzę, niczym maszyna skłonna do usterek. Teraz trzeba znaleźć kogoś ze swoich. Nie można zawrócić, bo wciąż są za nimi, ścigają ich od kilku godzin. Równomierny tętent kopyt, bolesne cięcia drobnych gałęzi i niedoszłe raz za razem zderzenia czołowe z sosnowymi pniami, ale nade wszystko coś siedzącego mu na plecach, chwytającego za kark, coś podłego i przerażająco chytrego, przed czym nie sposób uciec. Nie oglądać się, to nic nie da, to przecież nic nie da… Koń wdarł się nagle w kulę jasności i stanął. Łąka ? Świetlista, zielona polana z błękitną przykrywką. Jak ona… w takiej chwili… może być tak jasna i niewinna ?! Było w tym coś nieludzkiego, jakby żyjące istoty z gatunku tej polany przejmowały pełnię władzy nad światem, spychając ludzi do dołu ich własnej rozpaczy, w ramiona w pełni zawinionej, a przez to nieuniknionej śmierci. Te źdźbła trawy mogły mieć jakiś układ ze słońcem, razem zdawały się otaczać powoli jego i jemu podobnych, aby w tylko sobie znanym momencie zacisnąć szczęki i z pomocą swych zielono-białych kolców odesłać go do krainy nicości.

Czuł ją teraz, to ona go otaczała, przylegała do jego ciała, jak smród śmierci. Nie mógł jej z siebie zrzucić, nie mógł odpędzić, bo ona nie słucha niczyich rozkazów ni argumentów, a drży tylko w ludzkich objęciach, wtapiając się w trwogę i rozrywając ją na strzępy razem z nosicielem ! Wijąca się między drzewami ciemność podpływała do niego, zabierając mu ostrość widzenia i słuch, bo nie słyszał już niczyich krzyków ani nawet tętentu koni, tylko szept tej, która położyła stopę na frygijskiej czapce, zamieniając tą polanę i wszystko inne w świątynię zła. Ale przecież było jeszcze jasno ! Otrząsnął się, chrząknął nawet dla otuchy. Co teraz ? W którą stronę do świata ? Ślepy losie ? Boże ? Kurw…

 

Koń zerwał się z miejsca i runął cwałem przez ścianę młodych drzew i krzewów między pnie sosnowe. Mądre zwierzę ! Gdy był jeszcze odwrócony w przeciwną stronę dostrzegł te roztaczające nienawiść oczy, nad którymi pysznił się czarny, celtycki krzyż. Pędziły prosto na niego, z asystą trzech zbrojnych. Nie mógł zginąć z ręki kogoś tak marnego ! Dalej, naprzód koniku ! Nie zawiedź mnie teraz !

 

Próbowali go otoczyć, lecz się nie dał. Już widać koniec drzew, a za nimi kolejną plamę jasnej zieleni. Na otwartej przestrzeni mogą go ustrzelić z kuszy, ale chyba jej nie mają… oby ! Trzeba jednak szybko zjechać, skryć się za czymś, zgubić ich lub poprowadzić do swoich ! Jakiś kształt majaczy z prawej, u góry…

 

Jest skończony. Nie ma nawet co się szarpać. Klasztor. Koń go zwiódł. Klasztor ! Wykonał koło. Cholerna forteca, cholerne zwierzę ! Ludzie, których już z nadzieją postrzegał kątem oka jako ocalenie okazali się trupami. Ich gruby pierścień otaczał twierdzę, pokrywając okoliczne zbocza niczym wielki, nie mieszczący się w obrębie murów wyrzut sumienia twierdzy.

 

Byli już przy nim, a wokół żywej duszy. Nie mógł już im uciec. Mógł tylko nimi wzgardzić, okazać trwałość… uch ! Jeden z pachołków człowieka z krzyżem runął nań z boku, na chwilę wszystko się zakotłowało, ogarnęła go bezwładność, a zaraz później coś rąbnęło go w plecy, w które wdarł się przeszywający ból. Blask słońca mieszał się teraz z ciemnymi plamami, spomiędzy których dostrzegał radosne gęby swoich oprawców. Dźwignął się na rękach, zaciskając zęby, aby nie dać im poczucia satysfakcji z własnego cierpienia, ale uderzenie w krzyżach strąciło go z powrotem na obolałe dłonie. Łapczywie wciągnął powietrze i odkleił ręce od przygniecionej trawy. W oczach zakonnika dzika radość ustąpiła już chyba miejsca znudzeniu i rutynie. Co teraz ? Czuł uderzenia końskich kopyt, zbyt częste by mógł je precyzyjnie zlokalizować. Gdyby tak się jeszcze rzucić na jednego z nich, obalić go z siodła i ruszyć cwałem… Nie ! To głupota, nie miał już sił. Może umrzeć tu teraz, tak będzie najlepiej. Tylko z godnością, demonstrując swą wyższość nad tym tępym, dzikim żywiołem.

 

Mnich uśmiechnął się paskudnie, jakby wróciła mu przyjemność z zaistniałej sytuacji, ale zaraz na jego twarzy wystąpił gniew. Nikt nie lubi, gdy pluć mu pod nogi, choćby zastępowały je końskie kopyta. Ha, ha ! Gnida, bestia, zwierzę… myśli, że zabijając go uczyni mu różnicę, że może go naprawdę pokonać ? Pokaże im jak ginie człowiek wolny ! Niech widzą jego podniesiono czoło, niech się ulękną prawdziwej siły !

 

Jakby rozłupało mu czaszkę ! Boże, co za ból !! I śmiech, dudniący gdzieś z oddali, szalony, nierozumny śmiech ! Coś go zamroczyło, brodził gdzieś w mroku, plunął trawą, był czerwony, nie to świat był zalany czerwienią, bolały go zęby. Zabiją go. Teraz, zaraz ? Jaki to ma sens ? Mogą go przecież poprowadzić do Konstantyna, mogą wykorzystać go w krzewieniu swych głupot. Krzyczał to ! A oni się śmiali ? Po co to wszystko ?

 

Odetchnął boleśnie. O, jeszcze oddech jest. Czy to dobrze ? Po co to było – docierać aż dotąd, aby sobie pooddychać ? Bez odrobiny satysfakcji, w okowach dudniącego serca i jakby zamglonej resztki rzeczywistości. Szedł na czworakach, ale nie wiedział dokąd. Jak w dzieciństwie, w przedszkolu, gdy chciało mu się wymiotować. Był wtedy zamroczony, bo uderzył głową w drzewo.

 

Znalazł się tu ? Przybył ? Miał coś załatwić, wygrać bitwę… Tak, wojna, walka, wolność ! Przecież temu się poświęcił jeszcze przed chwilą, cały, bez reszty. Oto chodziło, znał możliwe konsekwencje. Poczuł ból i nagłe osłabienie w żołądku, prawie zwymiotował. Znowu śmiechy. To but jednego z bezimiennych wojaków. Porządna, twarda skóra. Nie ma co – jego miękkie ciało nie mogło godnie odeprzeć siły tego szlachetnego wyrobu rzemiosła. Jęczał. Cicho, ale jednak. Niedobrze, miał im coś udowodnić. Och ! Znowu uderzyli, w to samo miejsce. Jakże trudny to bój ! Boże, pewnie lepiej jednak jęczeć, płakać, dać upust. Do tego wzywa ciało, jakby lepiej wiedziało co ważne ! Ach, zacisnąć zęby. Mokro na policzkach. Lecą mu łzy. Wstyd, miało być inaczej. Ale to już wszystko bez sensu.

 

To takie małe, bez znaczenia. Jest już ponad tym, poza tym, przygląda się z dystansu należnego tylko wielkim, którzy zdołali otrząsnąć się z tej beznadziei. Drzazgi wbite w plecy – to bez znaczenia. Chichot paru małych ludzi – nic nie warte, śmieszne. Przed chwilą sądził, że musi im coś dowodzić. Teraz ? On ?? On – ogrom, nieskończoność prawie ?? On, któremu życie i śmierć nie robią już różnicy, bo jest ponad nimi, już ma je obie, te bezcielesne otchłanie, nad obiema panuje i gardzi nimi !!!

 

Zerwał się z nóg z krzykiem. Nie, nie po to by się przeciwstawić tej marności, która jeszcze, stykając się z jego obcym już mu ciałem wydobywała z siebie dowodzące własnej przyziemności sygnały. Nie po to, by krzywdzić te jęczące fałszem instrumenty świata, który leżał mu już nisko pod stopami. Zrobił to bo mógł, taką miał chęć, a jego chęci nic już nie może się oprzeć ! Upadł łokciami na ziemię, poczuł je. Dobiegł go z oddali głuchy dźwięk – to jego krzyk wybrzmiał bulgoczącym bełkotem po tamtej stronie. Tej żyjącej, pulsującej obrzydliwie tysiącami lepkich ciał, z których każde myśli że jest wszystkim co niezbędne i że być musi, bo bez niego nie ma nic. Żałosne kreatury.

 

Dla niego całe ich tysiące są już niczym. Chwilką może, punkcikiem żałosnym. Poczuł jak ogarnia ich wszystkich swą potęgą i próbuje oświetlić wybaczeniem. Gdyby tylko o tym wiedzieli, nieszczęśnicy. Oni są tam, w tej wyjącej niedoli swego wątłego istnienia. Próbują przebić się do niego, słyszy ich krzyk, ich wysiłek. Ale to na nic. Mogą się szamotać, ale już go nie pochwycą, jest za daleko. Jest już prawie tam, gdzie oni nie odważą się podążyć. Nie odważą się tam być.

 

Jakiś okropny ból rozerwał mu brzuch, czuł w rękach drzewce włóczni, a przed oczyma zajaśniała mu jeszcze tragiczna w swej ułomności obrzydliwa fizjonomia z krzyżem na czole. Próbowała nim wstrząsnąć, dotrzeć do niego, lecz przeszkodził jej głośny trzask, który ich rozłączył. Unosił się nad ziemią karząc ją myślą za tą poufałość. Wzlatywał wyżej i wyżej, bez ograniczeń. Ujrzał światło. Jakieś zamglone barwy – zieleń, czerwień. Ciemność, znów rozjaśniona. Miał je wszystkie. Był. Był jak nigdy.

 

Wiatr unosił ciemny dym z nad miasta, pchając go wysoko w górę, ponad murami twierdzy, gdzie łączył się ze wspomnieniem po dwóch młodych zakonnikach. Rycerz w złotym, świetlistym kirysie patrzył z ulgą w martwe już oczy przybysza z innego świata. I oddychał. Głęboko, nieświadom swojej klęski, wciągając czarne powietrze.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Pisane przed ok. rokiem. Miejscami pewnie odrobinę przegadane. Zresztą sami oceńcie.

Koniec
Nowa Fantastyka