1. Syriusz
– Opowiedz mi o tej planecie. Jak tam jest?
Translator, jak zwykle, długo się zastanawiał, zanim przełożył impulsy elektryczne wysyłane przez Weganina na polski:
– Prześlicznie. Syriusz ma niesamowite widmo. Promieniowanie białego karła fantastycznie interferuje z większą białożółtą gwiazdą. Nigdzie indziej nie widziałem tak zachwycających zachodów.
To akurat nic nie znaczyło. Zdążyłem się już przekonać, że Amperomierz-Używany-Przy-Niskich-Napięciach postrzegał świat nieco inaczej niż ja.
– Jaka tam panuje grawitacja? – Nie widziałem sensu w pytaniu kolegi o kolor nieba. W najlepszym przypadku powiedziałby mi coś o długości fali.
– Jeden i czterdzieści osiem setnych gie. – Nie miałem pojęcia, o jakich jednostkach myślał rozmówca, ale translator usłużnie przeliczył na coś zrozumiałego dla mnie. Sprytny komputerek. Niby stary szmelc i często na niego bluźniłem, a jednak cholerni kosmici dysponowali niezłymi technologiami.
– Uuu, ciężko… Do kogo należy ten cały Syriusz Szósty?
– Do Altarian.
– No weź nie pitol! Podwójny Sonet to Altarianin, a przecież na ostatniej planecie w ogóle nie opuścił orbity. Bo na powierzchni za duże ciążenie! A tam było raptem dziewięć dziesiątych ziemskiego!
– Józefie, pytałeś o właścicieli, a nie o mieszkańców.
– Jak to? To nie to samo?
– Nie zawsze. Syriuszanie żyją tam, odkąd wyewoluowali, a kilkaset lat temu Altarianie kupili planetę i wszystko na jej powierzchni.
– I mieszkańców też?
– Oczywiście. Teraz autochtoni pracują, aby powiększać zyski pobratymców Podwójnego Soneta. Altarianie to bardzo ekspansywna rasa, co i rusz kupują prawa do eksploatacji jakiegoś świata albo gatunku.
Byłem wstrząśnięty. Konfederacja Transgalaktyczna i niewolnictwo?! Jak to możliwe?! Zaprezentowany ludzkości wizerunek altruistycznych ksenoistot, niosących nowe technologie młodszym rasom, właśnie legł w gruzach. Czy Amperomierz zdawał sobie sprawę, jaką potworną tajemnicę mi zdradził? Co się ze mną stanie, jeśli ktokolwiek dowie się o naszej pogawędce? Musiałem go zagadać, żeby o wszystkim zapomniał. Miałem nadzieję, że sam raczej nie przyzna się nikomu do wypaplania pilnie strzeżonego sekretu.
– A ci… Syriuszanie są inteligentni? – Jeśli to zwierzęta, to wszystko w porządku i nie ma powodu do obaw.
– Wystarczająco, aby zrozumieć, jakich materiałów oczekuje od nich międzygwiezdna społeczność.
– Aha. Jakie to materiały?
– Stosunkowo duże ciążenie sprawia, że na Syriusoidzie powstają wyjątkowe kryształy. Kupimy ładunek od altariańskiego zarządcy i sprzedamy kamyki z ogromnym zyskiem na Alfie Jednorożca, gdzie zostaną przerobione na biżuterię. Drewno odznacza się niezwykłą trwałością. – No, nie dziwiłem się. Jeśli cokolwiek rosło przy takiej grawitacji, to musiało być diabelnie twarde. – Meble z syriuszańskiego dębu kosztują krocie. Poza tym mięso niektórych zwierząt podobno smakuje wybornie. Zwłaszcza sportowcy je cenią. Twierdzą, że zwiększa siłę i wytrzymałość organizmu.
Zadałem jeszcze kilka pytań o najróżniejsze pierdoły i doszedłem do wniosku, że chyba już dość udawania. Jeśli wciąż nie sprawiałem wrażenia istoty, której niewolnictwo w ogóle nie wzrusza, to już i tak lepiej nie będzie, a lada moment mogłem stracić kontrolę nad twarzą albo zacząć zgrzytać zębami. Skierowałem swój automat sprzątający dalej od Amperomierza.
– Będziesz schodził na planetę? – spytał Weganin na pożegnanie.
– Jeszcze nie wiem. Zastanowię się.
Ostrożnie wyminąłem tryskającego elektrycznością kumpla – nawet bez dotykania potrafił kopnąć nie gorzej niż akumulator samochodowy.
***
Zgodnie z obietnicą – zastanawiałem się. Bardzo intensywnie. Ale niezupełnie nad odwiedzaniem masywnej Syriusoidy – raczej nad niewolnictwem. Co powinienem zrobić z uzyskaną przypadkiem informacją?
W końcu postanowiłem naradzić się z drugim Ziemianinem pracującym na kosmofrachtowcu, zadufanym w sobie doktorkiem z „emajti”. Może wreszcie jego przereklamowany mózg przyda się do czegoś konkretnego.
Wykombinowałem sposób na niewzbudzający podejrzeń kontakt z Li Fengiem. Zdobyłem rozkład dnia mechaników, wyliczyłem, kiedy mniej więcej Amerykanin powinien znaleźć się w mesie i trafiłem tam jakiś kwadrans wcześniej. Wydałem automatowi komendę dokładnego wyczyszczenia podłogi. Gdyby doktorek się spóźnił, miałem jeszcze w zapasie pucowanie stolików, krzeseł i innych siedzisk dla bardziej dziwacznych członków naszej załogi. Ale nie musiałem posuwać się aż tak daleko – kolega Ziemianin mnie nie rozczarował i zjawił się dwadzieścia minut po mnie. Kiedy już rozsiadł się przy blacie dostosowanym do anatomii humanoidów, pokręciłem się wraz z moim narzędziem pracy w okolicy i niepostrzeżenie wsunąłem żółtkowi do ręki karteczkę, na której nabazgrałem wcześniej: „SPOTKAJMY SIĘ O 18 W POKOJU 38 NA ŻÓŁTYM POKŁADZIE. TO WAŻNE”.
***
Doktorek trochę się spóźnił, lecz w końcu przyszedł. Pokój numer trzydzieści osiem stanowił malusieńki schowek, może nie na szczotki, bo tych na statku nie używano, ale na rozmaite detergenty i inne płyny wlewane do automatu sprzątającego. Oprócz mnie nikt chyba nie wykorzystywał pomieszczonka.
Po wejściu drugiego człowieka w środku zrobiło się niemiłosiernie ciasno. Właściwie mi to odpowiadało. Podkręciłem głośność w audioodtwarzaczu, żeby dodatkowo utrudnić podsłuchiwanie, przypomniałem sobie całą swoją szkolną angielszczyznę, wzbogaconą wakacyjnymi wizytami u kuzyna pracującego w Londynie, i wyszeptałem Fengowi do ucha wszystko, co usłyszałem o niewolnictwie. Z wrażenia aż usiadł na kanistrze płynu antyelektrostatycznego.
– Do diabła, brzmi poważnie…
– Myślisz, że Ziemi zagraża niewolnictwo?
– Nie wiem. Przyłączyliśmy się do Konfederacji, podpisaliśmy porozumienie. Ksenoistoty powinny dotrzymać słowa. Chyba traktują nas jak partnerów, nie jak przedmioty.
– Ludzie zrywali porozumienia…
– Przecież dostaliśmy nowe technologie…
– Taaa, pewnie… Biali Murzynom też dawali mnóstwo pięknych rzeczy…
– Ale otrzymaliśmy również broń. Nie uzbrajasz kogoś, z kim zamierzasz wojować w najbliższej przyszłości.
– Myślisz, że dali nam najnowsze i najlepsze pistolety?
– Mój rząd był zachwycony. Ale prawdopodobnie sobie zostawili jeszcze… – Coś tam, coś tam…
Chwilami ledwie rozumiałem cholernego jankesa, lecz wolałem zgadywać, niż używać translatora, którego pamięć dowództwo mogło bez problemów sprawdzić w każdej chwili.
– Przynajmniej ja bym tak zrobił – ciągnął Li. – Można obdarować dobrych przyjaciół bronią, ale dla siebie zachowuje się najnowsze technologie.
No, trochę mnie uspokoił. Na początku bałem się, że ludzie trafią do niewoli, ale argumenty Amerykanina brzmiały raczej rozsądnie. Teraz pozostawała tylko kwestia dyshonoru. Sprzymierzać się z wyzyskiwaczami to przecież straszliwa hańba.
– Joe, jesteś pewien? – Li najwyraźniej nie podobała się konieczność zmiany zdania o szlachetnych ufoludkach. – Skąd to wszystko wiesz?
– Tak mówił… Nie potrafię przetłumaczyć jego imienia.
– Co to za facet?
– Weganin. Powinieneś go znać, czyści wszystko, co elektryczne. Musisz go często spotykać w maszynowni.
– Tam się kręci mnóstwo istot. Jak wygląda?
– Świeci się od elektryczności.
– Aaa, to ten, któremu iskry latają po… – Znowu nie zrozumiałem wszystkiego, ale właściwie nie musiałem. I bez tego wiedziałem, po czym Amperomierzowi latają wyładowania. – Myślałem, że to uszkodzony robot. To żywe stworzenie?
– Co za różnica? – Nie miałem pojęcia, czy jeszcze piętnaście lat temu jakikolwiek ludzki biolog uznałby Amperomierza za przejaw życia. Weganin chyba nawet nie oddychał.
– I powiedział ci prawdę?
– A dlaczego miałby kłamać? Wierzę mu. Co my teraz zrobimy?
– Cholera! Za kilka godzin wchodzimy na orbitę i trzeba się będzie zdecydować, czy wsiadamy na prom.
– No, chyba powinniśmy zebrać jak najwięcej informacji, nie?
– Też. Ale jeszcze ważniejsze jest powiadomienie Ziemi. Mogę wysłać komunikat ze statku, ale nie wiem, czy uda się z kosmoportu. Cholera, szkoda że mamy tak mało danych!
– Trudno. Poinformujemy ludzi z następnej planety.
– Daj spokój. Z Alfy Jednorożca przekaz będzie wędrował na Ziemię przez sto czterdzieści cztery lata.
Do licha, nie miałem pojęcia, że znajdę się aż tak daleko od domu. To zmieniało postać rzeczy. Jednak doktorek się przydawał. Miał łeb! I to znacznie lepszy od mojego, który ledwo ledwo poradził sobie z maturą.
– A z Syriusza?
– Ponad osiem i pół.
– Robi różnicę… Ale i tak my wrócimy na Ziemię pierwsi.
– O ile wrócimy. Wiedza o niewolnictwie jest więcej warta niż nasze życie i musimy ją przekazać ludzkości. Za wszelką cenę. Nie możemy ryzykować, że Ziemia pozostanie w nieświadomości, bo kapitan nas przyłapie albo „Kosmiczny Behemot” zderzy się z jakimś meteoroidem.
Czyli, mimo swojego optymizmu, Amerykanin dostrzegał powagę sytuacji. Świetnie.
– To co zrobimy? – powtórzyłem.
– Ty wylądujesz na powierzchni i dowiesz się jak najwięcej o handlu żywym towarem, a ja zostanę na pokładzie i poszperam w bibliotece.
– To tu mają bibliotekę?
– No pewnie. W formie elektronicznej, ale można przeczytać mnóstwo książek różnych ras z całej Konfederacji. Ziemskich też trochę jest. Skopiowali dla mnie kilka tysięcy pozycji.
– A co z wiadomością?
– Wyślę niedługo przed odlotem, jak już się więcej dowiem.
– Jak?
– Mam… swoje kanały…
Proszę, proszę! To doktorek dla kogoś szpieguje! No i dobrze, że mam profesjonalistę do pomocy. Bo moja wiedza pochodziła głównie z filmów. Właściwie, to logiczne, że ludzkość próbuje poznać sekret napędu umożliwiającego skoki przez podprzestrzeń. Każdy chciałby położyć łapy na tej technologii.
***
Przygotowałem wiadomość dla Ziemi. Dołożyłem starań, żeby ufoki nie mogły jej łatwo rozszyfrować. Moja babcia pochodziła z Kaukazu. Pokazała mi kiedyś alfabet gruziński – taki śmieszny, niemal bez prostych kresek, same pętelki, sprężynki i łuki. Niepodobny do żadnego innego. Jak się okazało, w pokładowej bibliotece mieli ogólnoziemską encyklopedię. Bez problemów znalazłem w niej cudaczne abecadło. Doszedłem do wniosku, że jeśli zapiszę wiadomość po polsku, ale używając gruzińskich liter, to żaden obcy się nie zorientuje. Musiałby znać obydwa, w końcu niezbyt popularne, języki. Aby dodatkowo utrudnić złamanie szyfru, zapisałem tekst fonetycznie, całkowicie lekceważąc ortografię. Przekaz ułożyłem dość krótki: „Konfederacja Transgalaktyczna praktykuje niewolnictwo. Myślcie, jak to zmienić i bądźcie czujni”.
Potem wyszukałem w encyklopedii obraz o odpowiedniej tematyce. Wybrałem „Wolność wiodącą lud na barykady”, płótno Delacroix. Wyciąłem prostokącik z postacią kobiety, przerobiłem flagę Francji na biało-czerwoną i dodałem gruzińskie krzyżyki świętego Jerzego w lewym dolnym rogu. Adresat musi mieć jakąś podpowiedź, żeby odczytać przesłanie. Wyszedł raczej kiczowaty wizerunek, pewnie malarz miał więcej talentu niż ja. Na końcu otoczyłem obrazek przygotowanym wcześniej szlaczkiem ze sprężynkowatych literek.
Tuż przed odlotem na planetę poprosiłem Fenga o przesłanie grafiki. Obiecał, że plik trafi do ONZ.
***
Sam wszedłem na pokład promu.
Chwila mdlącej nieważkości po odłączeniu od statku, potem poczucie kierunków wróciło. Wprawdzie dół usadowił się za moimi plecami, jakbym leżał, a nie siedział w fotelu, ale mniejsza o szczegóły. Na monitorku pojawił się obraz wirującego frachtowca. Oglądałem go już kilka razy, ale wciąż zaskakiwał – z daleka dysk przypominał zabawkę. A przecież żyłem na nim od ponad roku, wraz z setkami różnych istot. I wcale nie odczuwałem ciasnoty. Po raz kolejny podziwiałem mądre zaplanowanie “Kosmicznego Behemota”. W najgrubszej części, tuż przy osi obrotu zbudowano ładownie – mrożonemu mięsu czy kryształom nie przeszkadzał brak grawitacji. Dalej upchnięto systemy podtrzymywania życia, z najróżniejszymi hodowlami hydroponicznymi, oczyszczalniami ścieków i recyklingiem wszystkiego, od powietrza poczynając, a na metalowych elementach maszyn kończąc. Na peryferiach mieściły się kajuty załogi; każdy wybierał sobie pomieszczenie w mniejszej lub większej odległości od krawędzi, w zależności od ciążenia na macierzystej planecie. Podobno mostek znajdował się w olbrzymiej windzie i kapitan mógł sobie dowolnie ustalać poziom.
Po kilku minutach ktoś przełączył widok i na ekranie pojawiła się Syriusoida. Na jej powierzchni dominował kolor brunatno-czerwony, z nieregularnymi fioletowymi plamami. Całość wpędzała w przygnębiający nastrój, ale mogłem być uprzedzony. Z kilku planet, które miałem okazję obejrzeć, Ziemia wydawała się najpiękniejsza. Ciekawiło mnie, czy kiedykolwiek spotkam ładniejsze ciało niebieskie, czy też natura uwarunkowywała każdą istotę tak, aby rodzinny świat ceniła sobie ponad wszystko. Niezależnie od przyczyn, wspomnienie macierzystego globu czyniło Syriusza Szóstego jeszcze szkaradniejszym.
Wrażenie spotęgowało się, kiedy objęły mnie kleszcze ciążenia. Wydobycie się z fotela urosło do rangi osiągnięcia. Ostrzeżono mnie przed zabieraniem bagażu i teraz w pełni doceniałem mądre rady. I bez tego czułem się, jakbym dźwigał czterdziestokilogramowy plecak, a drobiazgi w kieszeniach ciążyły mi niemiłosiernie. Dobrze chociaż, że mieli tu atmosferę nadającą się do oddychania. Gdybym musiał nosić jeszcze kombinezon, to chyba, niezdolny do opuszczenia siedziska, wróciłbym na frachtowiec z pierwszym ładunkiem.
Po przejściu wszystkich nudnych procedur obowiązujących kosmonautów po raz pierwszy stawiających stopę na planecie, powlokłem się na parking syriuszańskich odpowiedników taksówek, złapałem coś dostosowanego do kształtów humanoidów i, ledwie żywy ze zmęczenia, kazałem się zawieźć do najbliższego hotelu.
Następnego dnia wyruszyłem zdobywać informacje o niewolnictwie. Sił starczyło mi tylko na miasteczko otaczające lądowisko. Po pobycie na kilku globach mogłem już uchodzić za eksperta od przyportowej architektury. Zaczynałem nawet rozpoznawać budynki ewidentnie wzniesione przez i na potrzeby przedstawicieli co bardziej rozpowszechnionych ras.
Pod względem struktury, syriuszańska osada nie odbiegała zbytnio od innych skupisk ksenoistot: w najbliższym sąsiedztwie lądowiska mnóstwo sklepów z pamiątkami i lokalnymi smakołykami, knajp oraz burdeli, nieco dalej – hotele, wypożyczalnie rozmaitych pojazdów, biura turystyczne… Uroda budowli pozostawiała natomiast wiele do życzenia. Strzeliste na wszystkich innych światach konstrukcje, tutaj wydawały się przygarbione, zniechęcały zaburzonymi proporcjami. Większość obiektów straszyła brudnymi oknami i ubytkami w dekoracjach; tu odpadło kilka kolorowych płytek, tam zniszczona rzeźba pozostawiła brzydką lukę… Jako tako przedstawiały się jedynie gmachy tych gatunków, które wolały holograficzne zdobienia.
Budynki autochtonów dominowały wyłącznie liczbą – przysadziste kopuły, które wyglądały, jakby zlepiono je z pecyn błota lub wręcz brudu, nie mogły równać się z architekturą preferowaną przez gości spoza Syriusza. Brak okien dodatkowo szpecił te szare pagórki. Do każdego domostwa prowadził tylko jeden, absurdalnie wąski, otwór. Ale zapewne nie przeszkadzało to mieszkańcom.
Odniosłem wrażenie, że życie toczyło się tu bardziej leniwie niż w innych kosmoportowych miejscowościach, a tubylcy wydawali się bardziej posępni. Jeśli potrafiłem poprawnie określić samopoczucie totalnie obcej rasy – Syriuszanie przypominali olbrzymie ameby. Wprawdzie nigdy nie widziałem żadnych żywych pierwotniaków, ale musiały wyglądać podobnie – bezkształtne cielska przelewające się z miejsca na miejsce. Autochtoni komunikowali się za pośrednictwem dźwięków wydawanych przez specjalną membranę. Nie nosili ubrań, mogłem bez przeszkód podziwiać różne barwy ich zewnętrznych powłok. Dominowały szare i brązowe, ale niewykluczone, że mogli zmieniać kolory jak kameleony. Nigdzie nie dostrzegłem nadzorcy z batem, ale możliwe, że minąłem ich dziesiątki. Kto wie, może poganiacze odznaczali się na przykład żółtą skórą?
Powolne spacerowanie po mieścinie wymagało ogromnego wysiłku. Musiałem siadać i odpoczywać co pół godziny. Początkowo wystarczało mi pięć minut przerwy, lecz czas niezbędny do regeneracji szybko się wydłużał. Kiedy po solidnym obiedzie wciąż nie czułem się zdolny do dalszej wędrówki, wezwałem taksówkę i pojechałem do hotelu. Leżąc, nie męczyłem się aż tak bardzo. Z radością odkryłem, że zanurzony w wodzie czuję się niemal komfortowo. Resztę popołudnia spędziłem w wannie.
Następnego ranka mój stan zdrowia raptownie się pogorszył. Spuchły mi dłonie i stopy, odczuwałem mdłości. Miałem zakwasy i bolały mnie chyba wszystkie używane wczoraj mięśnie oraz – nie wiedzieć, czemu – oczy. Nawet wzrok się popsuł i widziałem jak przez mgłę. Spanikowany, wezwałem obsługę hotelu i zażądałem sprowadzenia ksenolekarza. Orzekł, że to objawy zwiększonego ciążenia i doradził jak najszybszy powrót na statek. Jeszcze nigdy nie stosowałem się do zaleceń konowała tak skwapliwie.
2. Alfa Jednorożca
Wkrótce po sromotnej ucieczce z Syriusoidy spotkałem się z Fengiem. Komputer medyczny zasugerował, że powinienem przez kilka dni unikać wysiłku i jak najwięcej leżeć, więc Amerykanin zjawił się w mojej kajucie. Bardzo mnie zaskoczył, bo praktycznie zrezygnował z konspiracji, nawet rozmawiał za pośrednictwem translatora, nie przejmując się ewentualnym sprawdzeniem pamięci urządzenia. Po moich naleganiach ustąpił odrobinę i obiecał, że nie będzie używał kluczowych słów. Wyjaśnił, iż władze Konfederacji wcale nie próbują zatajać informacji o ustrojach panujących na poszczególnych planetach, całkiem jakby nie dostrzegały powodów do ekscytacji. Ba! W wielu bibliotecznych pozycjach o temacie wspomina się mimochodem, jakby był oczywisty i niewart roztrząsania.
Doktorka przede wszystkim interesowało, co udało mi się zaobserwować na powierzchni planety. Nie krył rozczarowania, że wyniki okazały się tak mizerne. Ciekawe, co on zdziałałby przy ciążeniu gniotącym niczym prasa hydrauliczna!
W końcu rozmowa zeszła na spekulacje co do reakcji Ziemian na nasze odkrycie.
– Myślisz, że wystąpimy z Konfederacji? – spytałem z nadzieją. – Cholera, w ogóle nie wiem, czy taka możliwość została przewidziana w traktacie akcesyjnym.
– Jak to: nie wiesz?! – Aż wstał i zaczął nerwowo krążyć po kajucie. – Nie brałeś udziału w referendum czy nie zapoznałeś się z całym dokumentem?!
Owszem, zagłosowałem, lecz nie przejmowałem się drobnym druczkiem. Zachłysnąłem się nowymi technologiami, nowymi produktami i możliwym rozwojem ludzkości. Zdaje się, że miliardy Ziemian postąpiły identycznie.
– Nie pamiętam szczegółów – wybąkałem po długim milczeniu. – Tyle tego było…
– O, mój Boże! Jak można zachowywać się tak nieodpowiedzialnie?!
– Ty za to przestudiowałeś wszystko dokładnie, ale i tak o… o różnych ustrojach nie doczytałeś.
– Na ten temat to w traktacie ani słówka nie napisali – warknął.
– No dobrze, nie kłóćmy się. Mamy możliwość wystąpienia z Konfederacji czy nie?
– Możliwość mamy, ale bardzo wątpię, żebyśmy z niej skorzystali…
– Jak to?!
– Obawiam się, że gdybyśmy teraz zerwali stosunki gospodarcze z innymi rasami, to nastąpiłby straszliwy krach. W porównaniu z nim kryzys sprzed trzydziestu lat wyglądałby jak drobna korekta kursu na giełdach.
– Ale dlaczego?!
– Jestem fizykiem, a nie ekonomistą, ale chyba za bardzo uzależniliśmy się od kontaktów. Zastanów się, ilu ludzi wytwarza produkty na eksport, obsługuje ksenoturystów, prowadzi interesy z obcymi lub ma etaty w kosmoportach. Oni wszyscy straciliby pracę.
– To się w głowie nie mieści!
– Wobec tego może spróbuję inaczej. Skąd ty właściwie jesteś?
– Z Polski – burknąłem.
– To duży kraj?
Tępy jankes!
– Dość duży. No, trochę mniejszy niż Niemcy czy Rosja. Powiedzmy, że średni.
– A czy produkujecie wszystko, czego potrzebujecie do życia? Samoloty, banany, łososie? Macie podstawowe surowce, z ropą naftową włącznie?
Zrozumiałem, o co mu chodziło. Pies lizał banany, ale bez ropy i gazu bylibyśmy w czarnej d… dziurze. Widział ktoś kiedyś samochód na węgiel?
– Ale od naszego przystąpienia do Konfederacji minęły raptem trzy czy cztery lata – zaprotestowałem niemrawo. – Zdążyliśmy się tak mocno uzależnić od pozaziemskich produktów?
– Przynajmniej raz na tydzień zamawiam w mesie jakąś potrawę z kuchni, której jeszcze nie próbowałem. Trafiają się paskudztwa, ale często dostaję naprawdę pyszne dania. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem zwykłego hamburgera z frytkami albo ryż i krewetki w pięciu smakach. A ty?
Nie dało się ukryć – żółtek mądrze gadał. Dawno nie prosiłem o schaboszczaka i trudno byłoby mi odzwyczaić się od doskonałego mulifeńskiego piwa czy pikantnych pteraczków po denebsku. O rozstaniu z translatorem, który zastąpił mi komórkę i komputer z Internetem, wolałem nawet nie myśleć. Gdyby się popsuł, czy którykolwiek człowiek potrafiłby go zreperować? A przecież to tylko żarcie i nieistotne gadżety… Co z medycyną? I setkami innych technologii ułatwiających Homo sapiens życie na każdym kroku?
– No dobrze, trochę racji masz. Ale nie wierzę, że z powodu kasy i smacznego żarcia będziemy bratać się z krwiopijcami i handlarzami żywym towarem… To ohydne!
– Taaak? A dlaczego nie zrezygnowałeś z tej pracy, nie zostałeś na Syriuszu Szóstym, żeby poczekać na najbliższy transport w stronę Ziemi? Tylko z powodu zdrowia? Taka szansa więcej się nie powtórzy, aż do końca rejsu już nie będziemy tak blisko domu.
Cholera, znowu miał rację. Nie mogłem rzucić w diabły roboty na „Kosmicznym Behemocie”, bo nie stać by mnie było na opłacenie biletu do domu, od którego znalazłem się tak daleko, że nawet nie potrafiłbym znaleźć Słońca bez pomocy translatora. Czyli ja sam, z pełną świadomością niecnych praktyk Konfederacji, sprzedawałem jej własny czas, zapominając o sumieniu i szczytnych ideałach. Kurwiłem się, jeśli nazwać rzecz po imieniu. Czego więc oczekiwałem od pozostałych ludzi?
***
Następny przystanek na naszej drodze przez Galaktykę stanowiła Alfa Jednorożca, gwiazda tak mało znacząca dla Ziemian, że nie doczekała się nawet uczciwej nazwy i astronomom znana była jako α Mon. A dla mieszkańców tego systemu stanowiła źródło wszelkiej energii i środek układu planetarnego. Raczej bogatego i wysoko rozwiniętego układu, wypadało dodać. Jak poinformowała nas biblioteka, Alfajednorożcanie wyewoluowali na drugim globie, ale terraformowali – jeśli to właściwe słowo na przekształcenie niemal całej powierzchni w bagna – i skolonizowali dwa kolejne.
Ku mojemu cichemu ubolewaniu, przedstawiciele rasy w niczym nie przypominali jednorożców. A szkoda. Dopiero bym się śmiał! Mieli po sześć płetwiastych odnóży; na czterech dolnych, czy też tylnych, chodzili, a dwóch pozostałych używali do chwytania. Wyglądali jak karaluchy z domieszką krwi centaurów i zamiast rogu każdy miał parę czułków.
Na wszystkich trzech zamieszkanych światach panował ustrój zbliżony do naszej monarchii. „Kosmiczny Behemot” miał pozostawić towary i pobrać nowe ładunki na piątej, najbardziej zewnętrznej ze skolonizowanych planet układu. Sami nie zamierzaliśmy lądować na tym globie – mnie, po wizycie na Syriusoidzie, urlop już nie przysługiwał, a Feng jakoś nie pchał się do brodzenia po moczarach. A może chciał zachować prawo do zejścia na ląd na następną stację w naszej podróży albo miał jeszcze inne powody? Nie wiedziałem, nie wyjaśnił mi swojej decyzji. Jakkolwiek by było, Alfajednorożcanie należeli sami do siebie i nie spodziewaliśmy się, że możemy tu zdobyć informacje na temat niewolnictwa.
***
Kiedy wyszliśmy z podprzestrzeni, Feng wysłał na Ziemię kolejny komunikat z najnowszymi wieściami. Miał dotrzeć do ludzkości już za niecałe półtora wieku. Nie mogłem być tego pewien, ale miałem nadzieję, że jednak wrócę tam wcześniej i wszystko opowiem osobiście. Jeszcze tylko niecałe cztery lata kontraktu i, zatoczywszy kosmiczne kółko po naszej części Drogi Mlecznej, znowu wylądujemy na Błękitnej Planecie. Od odkrycia niewolnictwa, zacząłem więcej o niej myśleć i straszliwie tęsknić. A na razie, wciąż krążąc po orbicie Alfy Piątej, przygotowywaliśmy się z Amerykaninem do następnego przystanku w podróży.
Na Procjonie Ósmym mieszkały istoty nie posiadające praw do decydowania o własnym losie. I bardzo chciałem to zmienić.
– Nie wygłupiaj się, Feng! Musimy tam zorganizować powstanie. Przecież to niehumanitarne!
– I dziwnym zbiegiem okoliczności ani niewolnicy, ani ich właściciele wcale do humanoidów nie należą. Posłuchaj mnie, Joe. Wiedza w naszych głowach jest cenniejsza niż wszystko inne, łącznie z naszym życiem. Ale rzeczonego życia zobowiązani jesteśmy strzec. Po prostu musimy zachować nasze mózgi w nienaruszonym stanie. Zdrowe zarówno pod względem psychicznym, jak i fizycznym. Nie mamy prawa ryzykować urazu głowy podczas jakiejś głupiej wojenki.
Tchórzliwy dupek! I nawet nie można mu nawymyślać, że jego przodkowie posiadali plantacje bawełny czy tam trzciny cukrowej i batem zaganiali czarnoskórą siłę roboczą do uprawy. Ten przywilej biali zarezerwowali dla siebie.
– Przyznaj się, masz stracha.
– Nie mam stracha. Mam obowiązek. Wobec Stanów Zjednoczonych i ludzkości.
Najpierw w stosunku do Ameryki, a dopiero potem reszty świata? Bardzo ciekawe. Najwyraźniej mój towarzysz czuł się bardziej jankesem niż człowiekiem.
– Nasze wiadomości prędzej czy później dotrą do adresatów. A w tym czasie miliardy inteligentnych istot cierpią w niewoli!
– To prawda, wysyłamy przekazy z każdego odwiedzanego świata, ale to my, ty i ja, powinniśmy dotrzeć na Ziemię pierwsi. Komunikaty to tylko polisa ubezpieczeniowa. I, tak samo jak polisa, nie zastąpią prawdziwej, żywej i myślącej, istoty. Pieniądze nie przywrócą dzieciom ojca.
Cholerny jankes. Ja mu o łamaniu praw człowieka czy tam innych inteligentnych istot, a on mi o szmalu i sprzedawaniu ubezpieczeń.
– Nie mam dzieci!
– A ja mam. Dwoje.
Czemu w takim razie podjął tę pracę? To nie był najlepszy moment na pytanie. Ja sam zdecydowałem się głównie dlatego, że akurat rzuciła mnie dziewczyna. Kiedy do mojego świata dotarła wiadomość, że nadlatujący statek potrzebuje sprzątacza i mechanika, bo jeden członek załogi zmarł, a drugi nie wrócił na pokład we właściwym czasie, oderwanie się od rodzinnej planety i wszystkich związanych z nią problemów wydawało się wspaniałym pomysłem. Bez wahania zgłosiłem swoją kandydaturę i zostałem poproszony o podpisanie kontraktu na nieco ponad pięć lat, co z ochotą uczyniłem. Tym szybciej, że oprócz ukojenia uczuć oferowali interesujący pakiet socjalny i nieziemski szmal. A wszystko to w zamian za niezbyt ciężką pracę – właściwie całą brudną robotę odwalał robot sprzątający, a ja tylko wydawałem komendy i ruszałem kontrolkami, jak chłopczyk bawiący się zdalnie sterowanym samochodzikiem. Moja decyzja zawierała jeszcze odrobineczkę zemsty – a niech ta idiotka żałuje swoich pochopnych słów.
– No dobrze. Ja polecę na Procjonidę, a ty rób, jak uważasz.
***
Mieliśmy mnóstwo czasu na opracowanie planów. Kiedy Alfa Jednorożca stała się światełkiem niewiele większym od innych gwiazd, a my osiągnęliśmy prędkość wystarczającą do skoku w podprzestrzeń, nasze działania zostały już z grubsza przemyślane.
Ja miałem wylądować na Procjonie Ósmym, skontaktować się z niewolnikami i tak podkręcić nastroje, żeby wzniecić powstanie, a Feng na pokładzie frachtowca powinien lekko uszkodzić silniki podprzestrzenne, aby dać mi jak najwięcej czasu na działanie. Fizyk jeszcze nie zrozumiał zasady działania napędu na tyle, żeby potrafił skonstruować podobne urządzenia, ale osiągnął już poziom wiedzy umożliwiający sabotaż analogiczny do osłodzenia paliwa w samochodzie. Nawet zaczął mi tłumaczyć, co zamierza popsuć, ale niewiele zrozumiałem – fizyka jeszcze trudniejsza od kwantowej to problem nie na moją głowę.
A wrócić na frachtowiec bezwzględnie musiałem – atmosfera Procjona Ósmego składała się głównie z wodoru, dwutlenku węgla i pary wodnej. Razem ze mną na powierzchnię miał polecieć ogromny baniak z tlenem, który powinien mi wystarczyć na sześć dób. Siedem, jeśli dużo bym spał i unikał wysiłku oraz silnych emocji. Jeszcze trochę życiodajnego gazu mogłem dokupić w kosmoporcie, lecz głupio byłoby liczyć na to, że na prymitywnym świecie mają nieograniczone zapasy egzotycznych mieszanek oddechowych. Mogłem trochę powalczyć „za wolność naszą i waszą”, ale wolałem przy tym nie umierać.
Cieszyłem się, że przynajmniej ciążenie przypominało ziemskie i nie groziła mi powtórka cyrku z Syriusoidy.
Doba trwała prawie trzydzieści ziemskich godzin. Trochę długo, ale powinienem wytrzymać. W końcu do około dwudziestosześciogodzinnego cyklu na pokładzie jakoś zdołałem się przyzwyczaić.
3. Procjon
Zbliżaliśmy się do niewolniczej planety. Feng zdążył już opowiedzieć mi wszystko, co wygrzebał w bibliotece na temat świata, który powoli stawał się coraz większą plamką na monitorach pokładu widokowego. Nigdy nie wyewoluowała tam inteligencja. Siła robocza została sprowadzona z układu Ascelli. Zdaje się, że wybrano rasę, która nie tylko mogła przeżyć w beztlenowej atmosferze, ale wręcz potrzebowała wodoru i dwutlenku węgla do normalnych procesów metabolicznych.
W końcu nadeszła pora, aby założyć skafander i pożegnać się z Amerykaninem. Przy rozstaniu nie potrafiliśmy do końca ukryć emocji. Miałem szczery zamiar przeżyć, ale… Obydwaj zdawaliśmy sobie sprawę, że mogę nie wrócić. Kiedy fizykowi zaczęły podejrzanie błyszczeć oczy, odwróciłem się i pomaszerowałem na prom. Bohaterom nie wolno rozklejać się przed walką, a dłużej już bym nie wytrzymał.
***
Ascellanie wyglądali jak… Miałem olbrzymie trudności z dobraniem ziemskiego odpowiednika. Trzymetrowa dżdżownica składająca się z lekko spłaszczonych kulek zamiast pierścieni? Niby tak, tylko że niektóre segmenty różniły się od pozostałych wianuszkiem różnorodnych wypustek. Jeśli tubylec potrzebował ręki, formował pętelkę z uprzywilejowanym modułem na końcu. I już mógł chwytać przedmioty, przysysać się do nich, dźgać…
Mieszkańcy planety przemieszczali się niczym gąsienice: najpierw wędrowała tylna część, unosząc środkową, a potem przesuwał się przód, aż do pełnego wyprostu. Zauważyłem, że, podobnie jak Syriuszanie, nie nosili ubrań. Tylko niektórzy zostali zaopatrzeni w elastyczne opaski, na których zawieszali różne przedmioty. Może nagość stanowiła znak rozpoznawczy niewolników? Bo każde gołe stworzenie czuje się bardziej bezbronne? Bo mniej zachodu, jeśli chce się wychłostać nieposłusznego osobnika? Bo tak taniej i kogo obchodzi, co na ten temat sądzi posiadany przedmiot?
Na pierwszym pierścieniu mieścił się otwór gębowy, a otaczały go wyrostki całkiem podobne to tych, które pełniły funkcję palców, tylko dłuższe, cieńsze i bardziej giętkie. Jak dowiedziałem się przed wylądowaniem na planecie, ruchy wypustek na przednim segmencie służyły Ascellanom jako główne narzędzie komunikacji. Wykorzystywali również zapach; za jego pośrednictwem przekazywali emocje. Nie widziałem żadnych oczu, ale musieli mieć jakiś narząd wzroku, aby móc obserwować tańczące witki partnera.
Ciekawiło mnie, jak translator poradzi sobie z takim dziwacznym językiem. Jak się szybko okazało – bez problemów. Urządzenie poleciło mi, abym zwrócił w stronę rozmówcy ekranik, na którym zwykle oglądałem filmy, i wyświetlało odpowiednie obrazy. Kto wie, może nawet wonie potrafiło emitować. W kulistym hełmie na głowie w żaden sposób nie mogłem tego sprawdzić.
***
Wyszedłem z kosmoportu. Miasteczko sprawiało jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie, niż to na Syriusoidzie. Atmosfera zabójcza dla większości ras, autochtoniczna flora sprowadzała się do czegoś przypominającego mech, fauna nie istniała, architektura dżdżownicokształtnych stworzeń nie prezentowała się ciekawie, jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby ktoś interesował się kulturą niewolników… To miejsce raczej nie miało szans na zostanie znanym kurortem przyciągającym miliony turystów.
Nie marnując czasu i tlenu, powędrowałem na poszukiwanie biura podróży. Nawet bez wskazówek podręcznego komputerka zagadka nie należałaby do trudnych – tylko budynki przeznaczone dla ksenoistot przekraczały metr wysokości. I w zasięgu wzroku nie miałem wielu tych „drapaczy chmur”.
Na mój widok „dżdżownica” pracująca w biurze podniosła górne segmenty i zaczęła wymachiwać wyrostkami.
– Witamy! Czym możemy panu służyć? – przetłumaczyło moje niezastąpione urządzenie.
– Chciałbym pozwiedzać okolice. Interesuje mnie życie codzienne Ascellan.
– Możemy zaoferować wycieczkę do starej kopalni, w której główne korytarze zostały dostosowane do potrzeb istot pana typu. Jest pan humanoidem, prawda?
– Tak, pochodzę z Ziemi. Wolałbym coś dającego więcej możliwości rozmów z przedstawicielami pańskiej rasy niż zwiedzanie muzeum.
– Ma pan niezwykłe szczęście! Pojutrze na pobliskich farmach odbędzie się święto siewu.
Wcale nie byłem przekonany o własnym farcie. Wiosna słabo nadawała się na powstanie. Ktoś musiał zadbać o żarcie, a zdaje się, że praca rolnika nie należała do lekkich i pozostawiających mnóstwo wolnego czasu. Przynajmniej myśmy swoje zrywy narodowowyzwoleńcze organizowali raczej w listopadzie albo styczniu. No trudno, nie mogłem czekać do zimy, pory deszczowej, czy co tu uchodzi za okres niesprzyjający uprawom.
– O, właśnie coś takiego by mnie interesowało.
– Czy ma pan jakieś preferencje co do farmy?
– Nie. Albo chwileczkę, niech będzie największa.
– W porządku. Już robię rezerwację. – „Dżdżownica” wiła się jak pijany wąż, a jej wypustki stukały w dwie klawiatury jednocześnie. – Na miejsce zawiezie pana nasz pracownik, który później zostanie pańskim przewodnikiem i opiekunem. Jakiej mieszanki oddechowej pan potrzebuje?
Odpowiedziałem jeszcze na mnóstwo pytań dotyczących ludzkiej fizjologii, podpisałem oświadczenie, że udaję się na farmę z własnej woli i na własną odpowiedzialność, za dodatkową opłatą wynająłem pojazd, w którym mógłbym zdjąć skafander. W końcu umówiliśmy się, że rankiem, za jakieś dwanaście ziemskich godzin, wehikuł z kierowcą będzie na mnie czekał przed biurem.
Zgodnie z radą rozmówcy poszedłem do hotelu, aby wyspać się we względnie komfortowych warunkach.
***
Pojazd okazał się całkiem wygodny. Mój hermetyczny przedział od kierowcy oddzielała szybka. Zawiesiłem translator na specjalnym haczyku i mogłem konwersować z szoferem. Ascellanin twierdził, że rozmowa wcale nie przeszkadza mu w prowadzeniu. Jechaliśmy dość długo i zdążyłem dowiedzieć się ciekawych rzeczy. Harowali wszyscy dorośli mieszkańcy planety. A że w świetle prawa za dojrzałych uważano ich po trzech latach od przyjścia na świat, praktycznie każdy miał zajęcie. Stosunkowo lekkie, nie wymagające szczególnych kwalifikacji, prace wykonywała młodzież. Niezbyt obciążające fizycznie, lecz wymagające pewnego doświadczenia… Hmmm, jakoś nie mogłem się zdobyć na nazywanie przedstawicielek innych ras kobietami. Nawet jeśli wyglądały całkiem przyjemnie. A określenie „samica” wydawało mi się obraźliwe, szczególnie w kontekście niewolników. Postanowiłem, że ascellańskie płcie będę nazywał „silną” i „słabą”. Wyszło na jaw, że dotychczas miałem do czynienia tylko z tymi drugimi osobnikami. Silni zasuwali w kopalniach.
Z powodu rozdzielenia, pobzykać sobie mogli tylko od święta, kiedy to na jeden dzień przestawano wydobywać surowce. Co za upodlenie! Nawet tak intymnych decyzji nie pozostawiono żywym przedmiotom!
W ramach agitacji opowiedziałem przewodniczce o zwyczajach panujących na Ziemi. Trudno powiedzieć, czy przypadły jej do gustu, czy też jej uprzejme słowa wynikały wyłącznie ze strachu przed karą. Miałem nadzieję, że przynajmniej zacznie myśleć o wolności. To pierwszy krok do jej uzyskania.
Przyjechaliśmy na farmę koło południa. W pełnym słońcu mogłem dokładnie obejrzeć nędzę budynków otaczających brudny dziedziniec. Jeszcze niższe i mniejsze niż w miasteczku portowym, w kolorach okolicznego błota, czyli nieciekawych brązów i szarości. Gdyby rosły tu jakiekolwiek rośliny z gałązkami, robotnice pewnie mieszkałyby w szałasach z patyków. Żadnych ozdób, tylko najprostsze konstrukcje, naprędce sklecone z suszonych na słońcu cegiełek. Ani odrobiny wysiłku nie włożono w dekorowanie tych… czworaków. Tylko i wyłącznie ponura funkcjonalność. Nie mogłem wejść do środka, ale byłem przekonany, że wewnątrz chatynek roiło się od pasożytów. I z pewnością śmierdziało na potęgę. Czasami cieszyłem się, że skafander izolował mnie od zapachów.
Nazajutrz miało nadejść święto, ale nie dostrzegałem żadnej radosnej krzątaniny. Słabe pełzały po okolicy, pielęgnując te swoje mchy i porosty. Nudna robota, tym gorsza, że przymusowa.
***
Po nocy spędzonej w pojeździe i solidnym śniadaniu nastrój mi się poprawił. Ascellanom chyba też. Pojawili się silni – osobniki co najmniej czterometrowe. Kiedy spałem, ktoś postawił na dziedzińcu kilka olbrzymich, płaskich mis. Wypełniono je różnymi płynami. Dookoła każdej leżeli tubylcy i leniwie popijali zawartość albo gawędzili. Byli tak wyczerpani, że nawet nie mieli siły na tańce i zabawę! Ciekawiło mnie, czy silni i słabe wypoczywają razem, ale ciała stanowiły tak dokładnie splątaną masę, że nie mogłem ocenić ich długości.
Próbowałem zagadnąć kilku osobników, ale rozmowy się nie kleiły. Znudzony, kręciłem się po farmie bez celu. Nawet moja przewodniczka gdzieś się zapodziała.
W południe podano posiłek. Nie miałem pojęcia, co takiego zaserwowano, ale wszyscy wpychali sobie potrawy do otworów gębowych z dużym entuzjazmem. Moja opiekunka, która wróciła na obiad, twierdziła, że jeszcze nigdy nie jadła tak pysznego jakiegoś-tam-mchu. Ja również zajrzałem na chwilę do wehikułu i przekąsiłem jakiś paskudny koncentrat.
Później wreszcie zaczęły się tańce. Najpierw wszyscy powędrowali za budynki gospodarcze i rozłożyli się wygodnie przed niewielkim wzgórzem. Wkrótce na jego nienaturalnie równe zbocze wpełzły dziesiątki, jeśli nie setki, Ascellan i zaczęły wić się, tworząc skomplikowane układy. Zapewne oglądałem przedstawienie zbliżone do baletu. Nawet przyjemnie to wyglądało, takie figury geometryczne płynnie przechodzące jedne w drugie. Jeśli pląsy zawierały jakieś przesłanie, do mnie ono nie dotarło.
Kiedy nastąpił zmierzch, przeszliśmy z powrotem na dziedziniec, na którym zapłonęły lampiony dające nieco światła i ciepła. Spodziewałem się tłoku, jak wcześniej przy misach, ale nic takiego nie miało miejsca. Szybko odkryłem przyczynę: korzystając z ciemności, niby-dżdżownice dobierały się w pary i rozpełzały po zakamarkach na malutkie bara-bara. Początkowo dziwiło mnie, że nie krępują się obecnością innych, ale zaraz uświadomiłem sobie, że dla kogoś, kto prawie nigdy nie podnosi górnego segmentu wyżej niż na pół metra, splecione ciała pozostają niewidoczne. Poczułem się jak podglądacz i czym prędzej skoncentrowałem się na podburzaniu tych silnych, którzy zostali w kręgach światła.
– Pracujesz w kopalni, prawda?
Zagadnięty zwrócił pierścień z otworem gębowym w moją stronę.
– Jasne. Przecież jestem mężczyzną, nie?
– No tak, to było głupie pytanie. Przepraszam.
– Nie ma sprawy, Ziemianinie. Pierwszy raz na Procjonidzie?
– Pierwszy. Chętnie dowiedziałbym się więcej o tej planecie. Co wydobywacie w waszej kopalni?
– Tutaj wygrzebuje się tylko jeden minerał: procjonit.
– Nigdy o nim nie słyszałem. Do czego służy?
– Do produkcji maszyn. W twoim komputerku też jest kawałek. Można powiedzieć, że to urządzenie już tu kiedyś było.
„Zapach sygnalizujący rozbawienie” – poinformował obgadywany translator po przetłumaczeniu porcji energicznych wymachów wypustkami.
Jasna cholera! Mój zapach z całą pewnością nie sygnalizował rozbawienia. Jak to?! Od grubo ponad roku posługuję się ustrojstwem zbudowanym na krwi i pocie niewolników? To robiło ze mnie podłego wyzyskiwacza! I jak powinienem postąpić w takiej sytuacji? Ze wstrętem wyrzucić urządzenie? Bez niego nie dotrę na statek, tylko uduszę się, otoczony zdenerwowanymi Ascellanami. Wywalić na frachtowcu? Wtedy nawet nie zrozumiem, gdy szef zmiany będzie mi tłumaczył, że na pokładzie zielonym rozlało się jakieś śmierdzące paskudztwo i trzeba je natychmiast sprzątnąć. Problem nie tylko z obcymi – z Ziemianinem Li również o wiele wygodniej komunikowało się za pośrednictwem komputerka. W Kosmosie nagle nie nauczę się świetnie mówić po angielsku, bo i od kogo? Feng ma swoją robotę, ja swoją. Do tego doszła walka o zniesienie niewolnictwa. Nawet nie ma kiedy pozakuwać słówek. Co mam robić?
W końcu zdecydowałem, że na razie będę wykorzystywał translator w szlachetnym celu, a później się zastanowię.
W międzyczasie mój rozmówca dokądś odpełzł. Znalazłem następnego:
– Możesz mi opowiedzieć, jak wygląda praca w kopalni?
– Zwyczajnie. Schodzimy pod ziemię i szukamy skupisk procjonitu.
– To musi być bardzo ciężka robota.
– Raczej niebezpieczna.
No pewnie. Kto by się przejmował śmiercią grupy niewolników? Kupi się nowych i po bólu.
– Rozumiem. Pewnie często dochodzi do eksplozji.
– Jakich eksplozji?
– No, wybuchów. Gaz się zapala, ogień gwałtownie się rozprzestrzenia, parząc i rozrywając wszystkich w pobliżu…
– W kopalniach nie ma nic podobnego.
Niedobrze, bardzo liczyłem na jakiś plastik czy inny trotyl przy powstaniu. Nie myślisz, Ziutek, w ogóle nie myślisz. Przecież tu nie ma wolnego tlenu! W czym niby tutejszy proch miałby się spalić? W dwutlenku węgla? Taaak, jasne.
– To skąd bierze się niebezpieczeństwo?
– Czasami, kiedy za bardzo zryjemy jakiś obszar, skała wyżej zawala się na nas. – No tak, bo przecież żal kasy na doświadczonego inżyniera górnika, który potrafiłby wytyczyć bezpieczne korytarze.
– Jak wobec tego wysadzacie ściany?
– Nijak nie wysadzamy. Nie rozumiem cię.
– A w jaki sposób wydobywacie procjonit?
– Po prostu znajdujemy żyłę i zjadamy ją razem z kamieniami dookoła.
O rany! Zamurowało mnie. Oni nie tylko wyglądają jak dżdżownice. Jednak ewolucja jest uparta. Tyle lat świetlnych od Ziemi, a te same sztuczki wykombinowała.
Kolejny rozmówca rozpłynął się w mroku, wykorzystując moje oszołomienie. Przespacerowałem się do innego lampionu w poszukiwaniu nowego „języka”.
– Nie myślałeś kiedyś o tym, żeby rzucić robotę w kopalni?
– Co ty wygadujesz, Ziemianinie? Muszę schodzić pod ziemię.
– A dlaczego musisz?
– Bo jestem mężczyzną.
Tak to my nie mieliśmy szans na porozumienie…
– A co się stanie, jeśli przestaniesz? – dopytywałem się.
– Umrę.
No, ostro tutaj karzą strajki!
– Ktoś cię zabije?
– Nie. Umrę z głodu. Ty nic o nas nie wiesz?
– Prawie nic. Jestem tu pierwszy raz i nigdy wcześniej nie spotkałem Ascellanina. Opowiedz mi o waszej rasie.
– Kobietom od biedy wystarczy papka roślinna, ale mężczyźni potrzebują dodatkowych minerałów do życia. Zjadamy piach i drobne kamyki, a organizm zabiera sobie, co mu potrzeba.
– A co z procjonitem?
– Nie trawimy go. Wychodzi nienaruszony. Ale skały w pobliżu złóż zwykle są bardzo smaczne.
Coraz lepiej. Mój ulubiony aparat powstał nie tyle z potu i krwi niewolników, co z gówna przerośniętych glist. Po prostu pięknie! Co gorsza, jeśli to prawda – a nie widziałem powodu, dla którego Ascellanin miałby mnie okłamywać – to silni nie mogli przestać pracować w kopalniach. Ale nie traciłem nadziei, że uda mi się ich podburzyć chociaż odrobinę.
Skoro na silniejszą płeć nie mogłem liczyć, spróbowałem pertraktacji ze słabszą:
– Czy nie przeszkadza wam, że nie rządzicie na tej planecie? – zagadnąłem najbliższą trzymetrową „dżdżownicę”.
– Przecież to my podejmujemy wszystkie decyzje. Nie rozumiem cię, Ziemianinie.
– Ale Procjonida nie należy do was!
– Do ciebie też nie. Czy nie możesz przez to po niej chodzić?
– Mogę, ale ja jestem tylko turystą. Teraz zwiedzam, niedługo wrócę na statek.
– A statek należy do ciebie?
Tu mnie miała. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, milczałem więc. Ona odpełzła, a ja wciąż się zastanawiałem, na czym właściwie polega różnica między niewolnikiem a pracownikiem na etacie, między Ascellanką a mną. Obydwoje nie mogliśmy rzucić naszej pracy. Tylko że ona znajdowała się wśród przyjaciół i rodziny. Cóż z tego, że jej mąż – jeśli w ogóle zawierali małżeństwa – pracował w kopalni? Mnie od najbliższej kobiety mojej rasy dzieliły lata świetlne. Że umowa gwarantowała mi brak chłosty i lepszy socjal? To jedynie mało istotne różnice w natężeniu kar i nagród.
– Czy nie denerwuje cię, że zostałaś sprowadzona na Procjona Ósmego bez twojej zgody?
– Nie zostałam ściągnięta na siłę. Tu przyszłam na świat.
No tak, w sumie racja – lepiej przetransportować grupkę niewolników i stworzyć im na tyle dobre warunki, żeby się rozmnażali, niż co pokolenie opłacać przewóz kolejnej partii.
– A twoi przodkowie? Czy decyzja należała do nich?
– Nie wiem. Nie znałam ich. Mieszkamy na Procjonidzie od bardzo dawna.
– A gdyby ktoś postanowił przetransportować cię na inną planetę, byłabyś zadowolona?
– Pewnie tak. Tutaj żyje się dość ciężko.
– Co sprawia, że jest tak źle?
– Trudno oddychać w tutejszej atmosferze, za dużo pary wodnej. Podobno na Ascelli panują korzystniejsze proporcje. Poza tym ciągle brakuje nam jedzenia – mech spożywczy słabo rośnie.
– A właściciele globu, ci, którzy przywieźli tu Ascellan, nie mogliby wam pomóc?
– Przecież pomagają; dostarczają nam specjalne nawozy. Bez tego pomarlibyśmy z głodu.
No nie! Poczułem się, jakbym próbował rozbić głową ścianę. Wyzyskiwacze dobrzy, bo karmią swoich niewolników. Szlachetniejszych istot ze świecą szukać po całej Drodze Mlecznej! Ręce mi opadły. Ależ właściciele wyprali Ascellanom mózgi! Czy co tam im służyło do myślenia…
Odszedłem na dłuższą chwilę do pojazdu, aby ponownie zastanowić się nad organizacją rebelii.
***
Kiedy wróciłem do świętujących, trwały już kolejne popisy taneczne. Tym razem nie zespołowe, tylko solowe. Wygaszono lampiony, a kilkoro Ascellan założyło fosforyzujące opaski i wyginało się w ciemnościach, tworząc malownicze, trójwymiarowe powidoki. Musiałem przyznać, że życie niewolników nie było pozbawione pewnych form sztuki. Układy choreograficzne wyglądały na starannie dopracowane i wielokrotnie przećwiczone. Widać ciężka praca pozostawiała choć trochę czasu na rozrywkę.
Po jakiejś półgodzinie ponownie włączono lampiony i podano wieczorny posiłek, a ja podjąłem przerwaną agitację.
– Procjonit to bardzo rzadki minerał, prawda?
– O tak! Dotychczas znaleziono go tylko tutaj.
– Gdybyście to, co wydobywacie, sprzedawali na wolnym rynku, pewnie otrzymywalibyście mnóstwo energokredytów za każdą grudkę.
– Ale przecież sprzedajemy! Dostajemy w zamian nawozy i jeszcze inne rzeczy.
– Nawozy są tanie, można je wytwarzać na co drugim satelicie! A procjonit to bezcenny unikat! Wart kupę szmalu!
– Nie najemy się energokredytami, gdy mech przestanie rosnąć. Potrzebujemy nawozów.
– Gdybyście dostawali rynkową cenę za urobek, moglibyście kupić sobie tyle nawozów, żeby pokryć całą powierzchnię Procjona Ósmego. Metrową warstwą!
– Metr to za dużo. Sypie się tylko odrobinę na każdą kępę.
– No to wydobywalibyście i sprzedawali tylko trochę procjonitu. Pomyśl tylko, ile wolnego czasu byście mieli. Święto co drugi dzień albo jeszcze częściej!
– Nie możemy wydobywać mniej.
To ascellańskie bezwarunkowe pogodzenie się z własnym losem doprowadzało mnie do pasji. No przecież nie mogłem sam jeden podbijać Konfederacji za nich!
– Dlaczego nie?
– Bo jak dostarczymy za mało, to nie dostaniemy chuspa.
– Co to jest chuspa?
– Chuspa to chuspa.
No to wszystko mi wytłumaczyła. Próbowałem wydłubać jakieś informacje z translatora, ale uzyskałem wyłącznie naukowy bełkot, z którego nic nie wynikało. Dowiedziałem się tylko, że to jakaś substancja o bardzo złożonej budowie chemicznej.
Nigdy nawet nie podejrzewałem, że agitacja polityczna to robota znacznie trudniejsza niż sprzątanie.
Zacząłem krążyć wśród „dżdżownic”, wypytując o tajemnicze chuspa.
W końcu znalazłem kogoś jako tako zorientowanego. Wyjaśnił mi, że chuspa wytwarzają bogowie i, za pośrednictwem właścicieli, zsyłają Ascellanom. Substancja ułatwiała oddychanie. Jak się okazało, paskudna atmosfera Procjonidy nawet niewolnikom nie sprzyjała. Bez wspomagającego narkotyku albo podusiliby się, próbując zdobyć jedzenie, albo pomarli z głodu, leżąc i całą energię poświęcając na oddychanie. Cholerne chuspa umożliwiało niby-dżdżownicom przeżycie na niegościnnym globie, poprawiało samopoczucie, a na dobitkę, zmniejszało apetyt na trudną w hodowli żywność pochodzenia roślinnego. Taki miły bonusik dla właścicieli, dodatkowo tnący koszty eksploatacji.
Nie pamiętałem, która rasa posiadała układ Procjona, ale doszedłem do wniosku, że wyjątkowe z nich skurwiele. Schemat wymyślili naprawdę diabelski! Jeśli niewolnicy nie zdobędą wystarczająco dużo minerału na haracz, to nie dostaną narkotyku, od którego zostali uzależnieni. No jak w takich okolicznościach miałem zorganizować bunt? Kto pójdzie do ataku, wiedząc, że szarża nie tylko okaże się samobójcza, ale bezapelacyjnie doprowadzi do śmierci wszystkich krewnych, kolegów i nieznajomych, aż do najmłodszego niemowlaka?
Co gorsza, najprawdopodobniej „Kosmiczny Behemot” przywiózł kolejną porcję chuspa. Kto wie, może nawet sam odkurzałem kontener z substancją służącą do utrzymywania w pokornym poddaństwie? Stałem się współwinny zbrodni zniewolenia! A może niejednokrotnie na dodatek? Przecież to nie pierwsza ciemiężona planeta, z którą prowadziliśmy handel! Pewnie na każdej funkcjonował równie podły system, jakiś przemyślany do ostatniego szczegółu sposobik na zapewnienie sobie współpracy.
Chciało mi się kląć, wrzeszczeć i płakać. Aż nie wiedziałem, co bardziej i co najpierw.
Po dłuższym namyśle, zdecydowałem się na subtelniejszą formę podburzania. Zacząłem opowiadać wszystkim chętnym Ascellanom treść „Konrada Wallenroda”. Niestety, ograniczony jankes nie wpadł na to, żeby umieścić w bibliotece frachtowca literaturę inną niż anglojęzyczna i skazany byłem na te nędzne resztki dzieła, które zapamiętałem ze szkoły. No trudno. Miałem nadzieję, że ziarno zasiewane podczas tej świątecznej nocy, wyda kiedyś piękne owoce, które utkwią w gardle wyzyskiwaczy.
Przed zaśnięciem wysłałem Fengowi ustaloną wcześniej wiadomość. Komunikat, na pozór zdawkowy, naprawdę oznaczał, że nie ma potrzeby sabotowania silników. Zamierzałem jak najszybciej opuścić planetę, która tak brutalnie zniweczyła moje plany.
4. Gomeisa
Amerykanin podszedł ze zrozumieniem do porażki. „Nie martw się, Joe” powtarzał mi w kółko. Mówił, że teraz musimy skoncentrować się na dowiezieniu naszych mózgów całych i zdrowych na Ziemię. Planował, że na forum ONZ opowiemy o okropnych praktykach Konfederacji… Roztaczał wizje, jak to ludzkość weźmie się do zwalczania niewolnictwa. Pocieszał, że moja historia o Wallenrodzie to cudowny pomysł, wspaniały i bardzo ważny pierwszy krok na drodze do celu. Obiecywał, że przejrzy bibliotekę pod kątem innych „buntowniczych” książek. W końcu, w Stanach Zjednoczonych też kiedyś posiadano myślące istoty na własność i w literaturze pozostały ślady tego niechlubnego okresu.
A teraz przebywał gdzieś na powierzchni Gomeisy Trzeciej, niewielkiej, wolnej i rozwiniętej technologicznie planety, na której dominował przemysł elektroniczny. Bo i po cóż targać procjonit przez pół Galaktyki, jeśli można go przetworzyć o jeden krótki podprzestrzenny skok od miejsca powstania?
Złapałem się na tym, że tęsknię za żółtkiem. Nie mogłem mu towarzyszyć – nikt nie wypuściłby mnie z frachtowca na drugą planetę pod rząd. Dowiadywałem się właśnie, jak mocno wspólna tajemnica potrafi połączyć ludzi. Najwidoczniej zaprzyjaźniłem się z przemądrzałym wykształciuchem z renomowanej amerykańskiej uczelni.
***
Wreszcie wrócił na pokład. Nie żałował sobie, przyleciał z przedostatnim ładunkiem.
– No, opowiadaj, jak było! Dowiedziałeś się czegoś ciekawego?
– Trochę. A to dopiero początek i mam zamiar pogłębić wiedzę.
– Jak to?
– Spokojnie, po kolei. Najpierw poszedłem do… tego…
– No?!
– Do agencji towarzyskiej! – wypalił w końcu, wyraźnie zawstydzony.
Mechanikom to dobrze! Idą sobie do burdelu, kiedy tylko mają ochotę, a biedny sprzątacz musi oglądać wirtualne pornosy, z pompką dojarki przyssaną do fiuta…
– Wyobraź sobie – kontynuował fizyk – że mieli tam dziewczynę z Ziemi!
Coś takiego! Nie no, dla prawdziwej kobiety odżałowałbym to pół pensji za numerek!
– O rany! – jęknąłem, niesamowicie podniecony na samą myśl. – I jak było?
– Nieważne jak! Słuchaj, co ona mówiła!
Że co? Po półtora roku w Kosmosie wyposzczony facet spotyka chętną panienkę i z nią ROZMAWIA? Nie, jednak nigdy w życiu nie zdołam zrozumieć tych inteligentów.
– Czyś ty oszalał?! Poszedłeś do burdelu, żeby sobie pogadać?!
– Zamknij się! Chcesz się dowiedzieć, co od niej usłyszałem, czy nie?
– OK, mów…
– Otóż ta dziewczyna twierdzi, że w Konfederacji do niewolnictwa podchodzą całkiem inaczej niż u nas.
– To już wiemy. Praktykują kupowanie planet wraz z mieszkańcami. Sam widziałem.
– Nie, nie o to chodzi.
– A o co?
– Te cholerne ufoki uważają, że to absolutnie naturalne zjawisko. Oni nawet się tego nie wstydzą!
– Poważnie?!
– Tak. Tak samo, jak my nie wstydzimy się, że zabijamy krowy na hamburgery. Po prostu tak został świat urządzony, że silniejsi zjadają słabszych, a mądrzejsi wykorzystują głupszych i już.
– To… to niemożliwe!
– Też tak zareagowałem. Początkowo nie mogłem uwierzyć. Ale przekonała mnie.
– Jak, na litość boską?!
– Pokazała mi gazetę. A tam… Różności, jak to zwykle w dzienniku. Notowania, podobne do naszych, giełdowych. Z krótkimi opisami; że Etaminianie podrożeli, bo naukowcy wciąż szukają szczepionki na zarazę nękającą płodne kobiety, że Aliotanie, dla odmiany, potanieli po tym słynnym wypadku, kiedy to zbuntowany niewolnik zamordował właścicieli. Artykuły o wychowywaniu Menkaran od małego, porady na temat pielęgnacji sierści Chortan… Ogłoszenia drobne „sprzedam Benatnashankę, wiek: trzydzieści dwa lata, szczególnie dobra w takich to a takich rodzajach seksu”…
– To się w głowie nie mieści…
– Zgadza się. Zwłaszcza ten seks…
– No wiesz co?! Jak możesz żartować w takiej sytuacji?
– Mówiłem poważnie. Żałuj, że tego nie czytałeś. Już szybki numerek z kimś obdarzonym dwoma ogonami to niezapomniane przeżycie, ale to, co potrafiła ta Benatnashanka…
Hmmm… Może przy następnej okazji wybrać pornola z jakąś inną rasą? Skoro to takie interesujące? Sam byłem ciekaw, jak można wykorzystać dwa ogony w łóżku. Oryginalna perspektywa…
– Uspokój się! Feng, mieliśmy zwalczać niewolnictwo, a nie myśleć o bzykaniu potworków.
– No tak. Przepraszam. W każdym razie uwierzyłem, że w Konfederacji niewola jest na porządku dziennym.
– I możesz albo posiadać niewolników, albo zostać jednym z nich?
– Aż tak beznadziejnie nie jest. To trochę jak z wiarą u nas – skoro Bóg zabrania alkoholu albo wieprzowiny, to nikt nie zmusza wyznawców do picia ani nie karmi ich na siłę szynką, ale każdy trochę współczuje ograniczeń.
– Aha. Jeszcze coś ciekawego?
– Ta dziewczyna zasugerowała, żebym poszedł do biblioteki i ściągnął trochę opracowań o niewolnictwie.
– Niezły pomysł. I co wyczytałeś?
– Jeszcze nic. Napchałem tekstów do translatora i zamierzam przejrzeć w wolnej chwili. Jak znajdę coś godnego uwagi, to dam ci znać.
***
Amerykanin wpadł do mojej kajuty, niemal wyrywając drzwi. Wyglądał na zdenerwowanego, oddychał ciężko, ręce mu się trzęsły. Z żółtkami to trudno powiedzieć, ale chyba trochę zbladł.
– Feng! Co ci się stało?!
W odpowiedzi wydyszał coś niezrozumiałego nawet dla translatora. Wydobyłem piersiówkę, schowaną na czarną godzinę. Wszystko wskazywało na to, że właśnie nadeszła.
Fizyk zaczął się krztusić, ale pięćdziesiątka porządnej, polskiej wódki chyba spełniła swoje zadanie, bo kolorki wróciły mu na twarz i odzyskał zdolność mowy.
– Przeczytałem… Sam zobacz!
Podsunął mi pod nos ekran komputerka. Cholera, po angielsku! I to jakiś potwornie trudny tekst. Oprócz „a” i „the” nie znałem prawie żadnych słów.
– Weź się nie wygłupiaj! Streść mi, co wyczytałeś.
– A, no tak… Przynależność do Konfederacji wcale nie gwarantuje samostanowienia. Ponad połowa zniewolonych obecnie ras zaczynała od podpisania traktatu akcesyjnego.
– O kurwa! – Sam czym prędzej pociągnąłem z flaszeczki. – Od czego to zależy?
– Trudno tak jednoznacznie określić. Wydaje mi się, że od pędu danej cywilizacji do wiedzy, postępu, samodoskonalenia. Jeśli gatunek się nie rozwija, to prędzej czy później, zostaje sprzedany, a właściciele twierdzą, że to dla dobra niewolników, że w ten sposób wznoszą ich na coraz wyższe poziomy technologiczne…
– Pieprzeni hipokryci!
– Przytaczają mnóstwo argumen…
Dalsze słowa mechanika zostały zagłuszone przez dźwięk syreny. Nad wejściem zapłonęła pomarańczowa lampka, nasze translatory zaczęły nerwowo popiskiwać. Wszystkie te sygnały oznaczały, że za niecały kwadrans „Kosmiczny Behemot” wejdzie w podprzestrzeń, aby po subiektywnej półgodzinie wynurzyć się w pobliżu układu Polluksa. W ciągu tych magicznych trzydziestu minut, z przyspieszeniem mogą dziać się dziwaczne rzeczy, więc wszyscy członkowie załogi, którzy akurat nie mają wachty, powinni udać się do kajut, przypiąć pasami do koi i uruchomić kokony antyprzeciążeniowe.
Fizyk zaklął i pognał do siebie. Ja rzuciłem się na wyro. Stopniowo docierało do mnie znaczenie słów Fenga. Sprzączki pasów bez przerwy wyślizgiwały się z nagle spoconych dłoni. Kiedy już udało się je pewnie złapać, nie mogłem poradzić sobie z zapięciem, tak drżały mi ręce. W gardle rosła gula, w uszach dudniło przyspieszone tętno, w głowie huczało jedno pytanie: co zastaniemy na Ziemi, kiedy wreszcie tam wrócimy?
__________________________________
Oczywiście, jako ilustrację wykorzystałam “Wolność wiodącą lud na barykady”, pędzla Delacroix.