- Opowiadanie: downbylaw - Wrocław - The Meeting Place

Wrocław - The Meeting Place

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wrocław - The Meeting Place

Obcego spotkałem we Wrocławiu. Zdarzyło się to w jednym z pubów ulokowanych w nasypie kolejowym przy Bogusławskiego. Znacie ten typ lokalu, zna go każdy Polak, który choć raz wsiadł do pociągu, wysiadł w dowolnym mieście i pozwolił by nos go zaprowadził w stronę chrzczonego piwa i taniego tytoniu. To była jedna z tych knajpek, gdzie możesz przesiedzieć pół nocy nad szklanką browara, gdzie o wpół do trzeciej w nocy dostaniesz schabowego z frytkami, i gdzie wódka zawsze jest ciepła i smakuje podle jak nigdzie indziej.

Był późny wieczór, dochodziła jedenasta. Parę godzin wcześniej przyjechałem do miasta gnany jakąś bezsensowną potrzebą. Dla mnie to nie była pierwszyzna – byłem włóczęgą, szlajałem się z miejsca w miejsce, od jednej przygodnej roboty do drugiej. Siedziałem więc w tej knajpie, modliłem się nad drugim piwem i popatrywałem na zegar wiszący na ścianie. Nie niosło mnie nigdzie w szczególności, ale pomyślałem, że chętnie uderzę na północ, a do pociągu do Świnoujścia miałem ponad dwie godziny. Poza mną w barze było dwóch nieprzytomnych kolesi o fizjonomii stałych klientów; za kontuarem barman ucinał sobie drzemkę.

Nagle otworzyły się drzwi. Ledwo zdążyłem zerknąć w stronę wejścia, a już poderwałem się na nogi. Odskakując zahaczyłem o stół, kufel zagrzechotał denkiem o blat, ale jakoś wytrwał w pionie. Oczy z trudem zatrzymałem w oczodołach, a zawartość pęcherza w rzeczonym pęcherzu.

Przede mną stanął obcy. Nie było mowy o pomyłce – wystarczyło jedno spojrzenie na długi, jakby koński pysk, z którego na szypułkach wyrastały oczy, całe setki maleńkich czarnych paciorków zlepionych ze sobą na podobieństwo kuleczek malin. Tors i gęsto pokryte przyssawkami ramiona ginęły w luźnej szacie zrobionej z czegoś pomiędzy lateksem a jedwabiem.

Cały dygotałem, oddychałem szybko i płytko jakbym w ostatniej chwili wydostał szerszenia z gaci. Zgłupiałem kompletnie, nie pomagał fakt, że przybysz wydawał się spokojny. Nie pomagała też karteczka, którą trzymał przed sobą oraz widniejący na niej adres: Rynek 14a. Ponad adresem bił po oczach slogan znany z setek promocyjnych koszulek: Wrocław – The Meeting Place.

Rzuciłem oczyma na boki. Pijani trwali w upojeniu, barman jak na złość zaczął pochrapywać. Znikąd pomocy – zostałem sam, oko w ok… w setki oczu z tym nieludzkim czymś.

– Spokojnie. Tylko spokojnie – powiedziałem, zasłaniając się rękoma. Obcy najwyraźniej zrozumiał, ponieważ nie podszedł bliżej. Zamiast tego wykrzywił mięsiste wargi w czymś na kształt szerokiego uśmiechu, ukazując szereg zębo-czułków: każdy ząb przypominał niezależną, ruchomą miniaturową mackę pokrytą ostrymi wypustkami. Na niektórych jeszcze coś było, ale wolałem się nie zastanawiać co takiego. Na sam widok mój żołądek zaczął fikać kozły.

– Spokojnie – powtórzyłem. – Zrobię, co chcesz. Tylko mnie nie jedz.

Obcy przekrzywił głowę i zamajtał oczyma na szypułkach. Wyraz pyska zdawał się mówić, że coś takiego nawet mu nie wpadło do głowy, ale jak się zastanowić, to całkiem niezły pomysł. W kąciku warg pojawiła się nitka śliny.

– Nie patrz tak na mnie, bo mi zwieracze ledwo trzymają! – ryknąłem. Byłem przerażony i skołowany. Gdybym miał w ręku nóż do masła, najpewniej zaatakowałbym przybysza, podciął sobie żyły albo spróbował wyciąć w ścianie drogę ucieczki.

Krzyk podziałał. Obcy położył oczy po sobie jak skarcony pies kładzie uszy i znieruchomiał. W miejscu gdzie z szypułek wyrastały ślepia, pojawiły się glutowate, zielonkawe łzy. Jedno z ramion położyło kartkę na stole i przesunęło nieśmiało w moją stronę. Później rozległo się długie siorbnięcie.

– No już – zaryzykowałem uspokajający ton. – Nic się… eee… nie stało?

Kolejne siorbnięcie i więcej łez przypominających smarki.

– Słuchaj. Nie mam pojęcia, o co chodzi z tym adresem. Mam cię tam zabrać?

Szypułki się wyprostowały, wargi obnażyły zębo-czułki. Pysk powędrował w górę i w dół.

– Ok. – mruknąłem. – Podstawa to wiedzieć, na czym się stoi.

Oczy obcego natychmiast odskoczyły na boki i zaczęły starannie badać podłogę lokalu. Musiałem przyznać, że nieznajomemu nie brakowało odwagi. Ludzie, którzy raz czy drugi odważyli się popatrzeć pod nogi w miejscach takich jak to nierzadko kończyli w pokojach bez klamek i z elektrodami na skroniach.

– Nie mówiłem dosłownie. Czy ty… czy ty umiesz mówić?

Z końskiego pysk wyrwało się coś w pół drogi między bulgotem a rżeniem. Setki paciorków popatrzyły na mnie z pogardą.

– Oczywiście, nie wątpiłem, że potrafisz. Ale może… po angielsku?

Obcy zarzucił łbem, wydał z siebie złowrogi skowyt po czym grzmotnął pyskiem w stół i złamał blat na pół. Skoczyłem w tył, ale za plecami poczułem ścianę.

– Dobra, dobra, nie ma co się denerwować. Właściwie też ich nie lubię, imperialistów jednych. Five o'clock i Big Ben, to wszystko, czym mogą się pochwalić. Przereklamowany język, zgadzam się w pełni.

Wyglądało na to, że udało się go nieco obłaskawić. Spojrzałem z rezygnacją na kartkę z adresem. A tam, do licha, co mi szkodzi? Spróbować można. I tak mnie nie czeka nic ciekawszego niż trucie się tymi pomyjami i kolejne trzysta kilometrów w rozklekotanym pociągu.

– Zaprowadzę cię – ustąpiłem. Barman spał jak zabity, więc sam się obsłużyłem: sięgnąłem po flaszkę siwuchy oraz dwa kieliszki z gładkiego szkła i nalałem po brzegi. – Ale najpierw się napijemy. Rozchodniaczek. No – postawiłem jedną wódkę przed obcym, drugą przed sobą – chlupniem, bo spuchniem.

Pociągnąłem. Setka przelała się przez gardło, zatelepała mną jak trzeba, odebrała chęć do życia. Teraz mogłem iść z kosmitą na miasto. Obcy patrzył przez moment na kieliszek, potem chwycił szkło między wargi i szarpnął głowę w tył. Ani drgnął. Pusty kieliszek wylądował na ziemi.

– No ładnie. Co wy tam u ciebie pijacie? Paliwo rakietowe?

Wyszliśmy przed lokal. Nocne powietrze nieco mnie orzeźwiło, ale spodziewany cud nie nastąpił – obcy jak stał za mną, tak stał; im głębiej oddychałem, tym bardziej stał i nie chciał zniknąć. No nic. Schowałem kartkę do kieszeni i kiwnąłem na niego, żeby szedł za mną.

Zastanawiałem się, jak zareagują ludzie, kiedy go zobaczą – w końcu tylko szaleniec oczekiwałby, że o tej porze przekradniemy się niezauważeni pod sam cholerny ratusz. Toż w centrum knajpa na knajpie, gorzej niż pchły na bezpańskim kundlu.

Nie dane mi było długo się zastanawiać. Przechodziliśmy przez wyludnioną ulicę Piłsudskiego, kiedy znikąd wyprysnęła czarna mazda, a ryk silnika eksplodował w nocnej ciszy. Obcy stanął na pasach, widziałem jego profil, kiedy samochód w niego wpadł. Rozległ się zgrzyt metalu, pisk hamulców, a ciałem kosmity rzuciło w górę i nagle… obcy rozwiał się jak popiół na wietrze. W jednej chwili stał na pasach, w drugiej zniknął, zostawiając po sobie mniej niż wypalony do cna papieros.

Mazda zatrzymała się kawałek dalej. Kierowca wyskoczył z wozu i zaczął biegać wokół. Klął pod nosem jak szalony, popatrując to na wgniecioną maskę, to znów na pustą ulicę. Minęła chwila zanim mnie zauważył.

– Pan… widział to pan? Widział pan w kogo… w co ja…?

Nie miałem pojęcia, co powiedzieć. Obróciłem się na pięcie i poszedłem swoją drogą. Chwilę później ucichły przekleństwa, szczęknęły drzwiczki i odezwał się silnik. Mazda odjechała.

Przez kilka minut po prostu szedłem. Stopy mnie niosły, a myśli wciąż roztrząsały ten sam problem: był, czy go nie było? Przywidzenie czy chora rzeczywistość? Sam nie wiedziałem, która wersja bardziej mi w smak. Nie pasowały mi zwidy i brak piątej klepki, nie podobał mi się też pomysł, że za zerwanie kontaktu z pozaziemską cywilizacją odpowiada facet za kółkiem japońskiego sedana i gówniane hamulce.

Znalazłem się na placu Kościuszki, kiedy przypomniałem sobie o kartce. Rynek 14a. Wrocław – The Meeting Place. Przynajmniej jej sobie nie wymyśliłem. A co tam. Do Świnoujścia mi się nie spieszyło. Prawdę powiedziawszy, nie pamiętałem już czasu, kiedy dokądkolwiek mi się spieszyło. Ruszyłem w stronę rynku, chłonąłem zimne powietrze i widok ciemnego nieba rozlewającego się nad miastem. Od piwa i wódki szumiało mi w głowie.

– Żeś sobie wybrał przewodnika – odezwałem się do obcego. Kompletnie mi nie przeszkadzało, że jestem sam, a mijani sporadycznie ludzie popatrują na mnie nieufnie. – Gdybyś trafił na miejscowego, dowiedziałbyś się, jak to się stało, że ten szkaradny pomnik Chrobrego wygląda jak wygląda i wskazaliby ci mijane, pożal się panie Boże, krasnale. A ja? Ja jestem włóczęga! Mogę ci powiedzieć, że w tej akurat alejce da radę się odlać, gdy pęcherz przyciśnie, bo straż tu rzadko zagląda. Mogę zdradzić, że w delikatesach po drugiej stronie parku sprzedają tanie wino, które pierwszorzędnie smakuje zagryzane kwaśnym jabłkiem. Mogę ci opowiedzieć o styczniu dwa lata temu, gdy ludzie zamarzali na ulicach z pustymi flaszkami w zgrabiałych dłoniach. Widziałem ich sine twarze, gdy parzyłem sobie usta zapiekanką za trzy złote i powiem ci, że nikt nie zasługuje na taką śmierć.

Doszedłem tak, gadając do siebie, do Przejścia Świdnickiego. Nie przerywałem monologu – wspominałem kolejne doświadczenia z Wrocławia, te zabawne i te, od których ciarki jeszcze wędrowały mi po plecach. Mijanych ludzi prawie nie zauważałem, a jeśli już, to patrzyłem na nich z niechęcią. Niczego nie rozumieli, spacerując po nocy, w swoich bawełnianych koszulach z domieszką jedwabiu, w butach za pięć stów. Bezsensownie zadowoleni z siebie, z gębami rozciągniętymi w uśmiechach cuchnących trunkami, których nazwy pewnie nie umiałbym nawet przeczytać. Niczego nie rozumieli. A ja, choćbym nie wiem jak bardzo się od nich różnił i nimi gardził, też niewiele rozumiałem. Przerażało mnie to i irytowało. Jak diabli.

Nogi same mnie zaprowadziły pod drzwi. Adresu z kartki nie znalazłem: pod czternastką mieściło się Centrum Informacji Turystycznej z nieśmiertelnym Wrocław – The Meeting Place, a pod piętnastką restauracja z greckim żarciem. „Czternaście a" nie było i nic nie wskazywało na to, by kiedykolwiek takie miejsce istniało.

W punkcie informacji turystycznej światło było zgaszone, ale nagle wewnątrz coś błysnęło, zauważyłem ruch. Nie zastanawiałem się, zastukałem do drzwi. Gdzieś za moimi plecami jakiś przechodzień rzucił coś o pijakach, ale nie przestawałem łomotać w szybę. Czułem się jakbym stał na krawędzi – nie liczyło się nic więcej, chciałem tylko dostać się do środka i poznać prawdę. Chciałem wiedzieć, na czym stoję.

Poczułem dotyk na ramieniu. Spojrzałem przez ramię na strażnika miejskiego. Był ode mnie wyższy, postawniejszy, a jego twarz mówiła, że nie przepada za facetami, którzy robią niepotrzebny hałas.

– To miejsce jest zamknięte – stwierdził, bystrzak jeden. – Proszę odejść albo odprowadzę pana do izby wytrzeźwień.

Było mi słabo, nogi się pode mną uginały. W pyskatej na ogół gębie zabrakło nagle słów.

I naraz szczęk zamka, cichy szmer zawiasów. Drzwi do Centrum Informacji stanęły otworem.

– Wszystko w porządku, panie władzo – w drzwiach stanął pomarszczony staruszek w koszulce ze znajomym sloganem. – Czekałem na tego pana.

Strażnik zmierzył nas wzrokiem, mruknął coś pod nosem i odszedł.

Wszedłem do środka. Powitała mnie ciemność i duchota. Gdzieś z głębi, jak przez grubą ścianę, dobiegał gwar hałaśliwej imprezy.

– Przyszedłeś – stwierdził staruszek. – Udało się.

– Udało się?

– Jeeregh miał cię znaleźć i sprowadzić tutaj.

Jeeregh? Czyżby…

– On nie żyje – jęknąłem.

– Bzdura – zachichotał staruszek. – Teleportował się tutaj. Fakt, za pierwszym razem nie wygląda to najlepiej, ale można się przyzwyczaić. Chodź. Wszyscy na ciebie czekają.

Zaprowadził mnie pod drzwi na zaplecze. Gdy je otworzył, oniemiałem. Tego, co zobaczyłem, nie da się opisać.

– Czekają na mnie?

– Zgadza się. Panie i panowie! – staruszek wypchnął mnie na środek sali. Otoczyły mnie spojrzenia oczu wszelkich kształtów i kolorów. W kącie zauważyłem koński pysk Jeeregha. Szczerzył zębo-czułki jakby zobaczył milion dolarów. – Załoga w komplecie. Włóczędzy wszystkich światów, ustawcie się w koło. Następny przystanek – Alfa Centauri!

 

(więcej o autorze na: www.rusnak.unreal-fantasy.pl)

 

Koniec

Komentarze

Przyjemna, choć bardzo"bezpieczna" historia. Oceniam na 4, bo mam wrażenie, że autor pracował nad pisownią i językiem (nie zauważyła błędów).
Pozdrawiam

Owszem, widać kolejną solidną robotę. Chętnie poczytam jeszcze. Pięć.

Nowa Fantastyka