„Lepszy Człowiek” nr 12/2015, fragment wstępniaka:
Drodzy Czytelnicy i Czytelniczki!
Zgodnie z zapowiedzią w poprzednim numerze, tytuł naszego miesięcznika uległ zmianie. Żegnaj „Życie na VIP”, witaj „Lepszy Człowieku”! Zmieniliśmy także część składu Redakcji zapraszając do współpracy młodych, obiecujących autorów. W tym miesiącu polecamy Państwa uwadze reportaż naszego specjalnego wysłannika do Angoli, Andrzeja Sroki (str. 5), oraz pierwszy dla polskiej prasy wywiad z Bogiem (str. 48). Nie powinni także Państwo przegapić (…)
Nowy początek historii
Andrzej Sroka
Namibe. Cóż można powiedzieć o Namibe? Średniej wielkości miasto rozdęte przez otaczające je bairros. Wszechobecny pył nawiewany z pustyni, przepiękne pokolonialne wille otoczone obłędnymi ogrodami, cztery asfaltowe ulice, niewiele samochodów. Miejska plaża, podobnie jak skraj pustyni, upstrzona ludzkimi odchodami. Większość mieszkańców ma smartfony, z komputerów korzysta niewielu. Sezon na mango w pełni, ogromne, soczyste owoce kupuje się wprost na chodniku lub w hali Mercado Municipal. Można także wybrać się na pobliską plantację bananów i kupić całą kiść, płacąc za nią wśród fruwających wokół motyli o skrzydłach przypominających płatki brunatnej miki.
Oprowadza mnie murowana zdobywczyni Pokojowej Nagrody Nobla za ten rok, Nicinha Moco. Od dziewiętnastego września, w co aż trudno uwierzyć, upłynęło zaledwie sześć tygodni…
Zaprosiłem ją na obiad do nadbrzeżnej restauracji Ponto de Encontro, zwanej też Senhora da Hora. Jakże adekwatne nazwy!* Jest położona niedaleko miejskich solin, czyli płytkich stawów, gdzie z parującej wody oceanicznej uzyskuje się sól. Zapachu stamtąd dochodzącego nie da się opisać, choć najlepszym przybliżeniem byłoby chyba „esencja oceanu”. Na zamówione dania czekaliśmy w pustawej sali prawie półtorej godziny, jednak warto było: z czystym sumieniem polecam zupę z kapusty i duszoną koźlinę.
Nicinha jest niezwykle skromną, wręcz nieśmiałą trzydziestokilkulatką. Długo kazała się prosić o spotkanie. Przyodziała się odświętnie, i muszę stwierdzić, że w nowej kurtce, hajdawerach i butach ze złotymi sprzączkami prezentuje się bardzo przystojnie. Mimo upału założyła czarny trójkątny kapelusz. To jednak jej jedyne porządne ciuchy, a na co dzień nosi się zwyczajnie: można ją spotkać na ulicach Namibe w klapkach japonkach, byle jakich spodniach i obszarpanym T-shircie.
Dochodzimy do dumy miasta, kina Impala. Ta perełka architektury, choć zaniedbana, nadal wprawia w zachwyt. Strażniczka, postawna kobieta z ludu Herero wita się przyjaźnie z moją towarzyszką i wpuszcza nas do okalającego budynek małego parku. Przechadzam się z Nicinhą wśród palm oplecionych pędami passiflor, rozmawiając o przyczynach i okolicznościach jej wielkiego czynu. Jest bardzo interesującym, inteligentnym i otwartym kompanem. Pochodzi z niezwykłej rodziny, z racji trwających od kilkuset lat wędrówek po kontynencie mającej więzy krwi z połową afrykańskich grup etnicznych. Rozmawiamy łamaną angielszczyzną.
Skąd wzięła się legenda przekazywana przez pokolenia w żeńskiej linii przodków Nicinhy – nie wiadomo, jednak faktem jest, że przynajmniej od siedemnastego wieku klan przemierzał dżungle i sawanny Afryki w poszukiwaniu bóstwa-stworzyciela, które mógłby powołać do życia. Zgodnie z rodzinnym sekretem, gdyby członkini rodu wprowadziła się w trans i wypowiedziała sekretną inkantację, rytuał sprowadziłby do naszego świata konkretne, wybrane bóstwo kryjące się dotąd jedynie w umysłach ludzkich.
Panie rozpatrywały kandydatury dziesiątek afrykańskich bożków. Niestety… jedne, jak Njambi, miały zbyt mało zaangażowanych wyznawców, by utrzymać się przy życiu, inne, weźmy choćby Imanę, mimo dobrych chęci były nieco przewrażliwione na swoim punkcie. Jeszcze innym, choć stworzyły świat, daleko było do wszechmocy. A ogromna większość odrzuciła prababcie Nicinhy obrzydliwymi cechami charakteru i uczynkami – własnymi lub swoich wyznawców.
Na początku dwudziestego wieku rodzina zatrzymała się w Namibii, gdzie po raz pierwszy miała dłuższy kontakt z białymi. Wtedy to, poznawszy mentalność masakrujących miejscową ludność Niemców i ledwo uszedłszy z życiem z tego spotkania, zniechęciły się do Jahwe, o którym wcześniej słyszały wiele dobrego.
W ciągu kolejnych dziesięcioleci kobiety stały się ekspertkami w dziedzinie religioznawstwa: zgłębiły tradycję i święte pisma hinduizmu, chrześcijaństwa, bahaizmu, islamu, shinto, judaizmu, zaratusztrianizmu i wszystkich pozostałych systemów wierzeń, o których istnieniu się dowiedziały. O ile pozwalały na to finanse, podróżowały do świętych miejsc kultów, które wydawały się interesujące. Za każdym razem okazywało się, że różnice między bóstwami Czarnego Lądu a tymi pochodzącymi z innych części świata nie są aż tak wielkie, i że z tego czy innego powodu naprawdę lepiej będzie dla świata, jeśli jego bogiem-stwórcą nie okaże się Gitche Manitou, Kruk, Ajy-Tangara albo Oludumaré. Bardzo obiecująco wyglądał buddyzm, gdyby nie to, że akurat buddyści nie sądzą, by świat stworzyła jakaś jedna Osoba.
Wraz z upowszechnieniem się prasy i bibliotek poszukiwania odpowiedniego Stwórcy stały się o niebo łatwiejsze. Rodzina przez setki lat strzegła swej tajemnicy, w tradycji ustnej przekazując ją kolejnym pokoleniom dziewcząt, jednocześnie każdej z nich wpajając poczucie odpowiedzialności za tę nieodwracalną decyzję. Nieodwracalną, bo niby jak można „odwołać” raz powołaną do życia wszechpotężną Istotę? Co, jeśli wybiorą źle? To imponujące, że tyle dekad wojen plemiennych, okrucieństw białych kolonizatorów, szalejącego w Afryce jak pożar sawanny HIV, gwałtów, często nędzy i głodu – nie złamały ich i nie popchnęły do nieprzemyślanej, pochopnej decyzji.
Te żyjące na przestrzeni wieków w różnych częściach Afryki i świata kobiety, tak niepodobne do siebie, mające różne nazwiska, wykształcenie, zainteresowania, dzieliły jedno marzenie: by moc, którą być może miały nie okazała się jedynie piękną bajką wymyśloną przez jedną z przodkiń. To podanie, które dało im nadzieję i pozwoliło przetrwać najtrudniejsze chwile z godnością i siłą moralną okazało się, jak wiemy, prawdą.
Nicinha zakończyła opowieść o odległej przeszłości, a my zdążyliśmy przejść od kina do sklepu obok hotelu Moçâmedes, gdzie robimy zakupy na kolację u niej w domu. Będę dziś jadł w towarzystwie drugiego gościa Nicinhy, znacznie ode mnie znamienitszego, który pomieszkuje na piętrze u państwa Moco dopóki nie znajdzie innego odpowiadającego mu lokum. Obiecał mi wywiad. Nie mogę się doczekać.
Tymczasem moja gospodyni opowiada o Tym Dniu. Chwilami brakuje jej odpowiedniego słowa, czasem się zacina, ale wtedy gesty i spojrzenie uzupełniają luki komunikacyjne. Jest niezwykle przejęta, pragnie opowiedzieć o wszystkim tak, bym współuczestniczył w tym Wydarzeniu, bym tamto wrześniowe popołudnie przeżył wraz z nią. Przenosi się myślą kilka tygodni wstecz, a ja słucham w zachwycie.
Nicinha Moco nigdy nie miała wiele pieniędzy. Jej starszy o kilkanaście lat mąż jest bezrobotnym inwalidą, porusza się o kulach. Takich jak on, ofiar min przeciwpiechotnych z czasów wojny domowej widzi się w Angoli dosłownie wszędzie. Tego, co Nicinha zarabia jako szwaczka, ledwo wystarcza dla nich i dziecka, małej Selmy, która mieszka teraz w jednym pokoju z Bogiem. Podobno jest bardzo miły i nie sprawia państwu Moco kłopotów.
Podjęła decyzję kilka tygodni wcześniej. Dzięki Internetowi obserwowała nowy, powstały zaledwie przed dekadą kult od samego początku; najpierw z rozbawieniem, lecz potem, widząc lawinowo rosnącą liczbę wyznawców, zainteresowała się nim na poważnie. Czytała wszelkie dostępne materiały prasowe, oglądała wywiady, śledziła procesy sądowe wytaczane przez Kościół państwom utrudniającym jego zarejestrowanie, brała udział w dyskusjach na forach internetowych.
Ostatecznie, kiedy przemyślała rzecz w najdrobniejszych szczegółach, skonsultowała swój pomysł ze wszystkimi żeńskimi krewnymi. Dały się przekonać, że jest sensowny, zresztą w niektórych z nich zaczynał kiełkować taki sam, i życzyły szczęścia. Wszystkim.
Więc jest dziewiętnasty września 2015 roku, późny poranek. Nicinha sporządza w domu listę zakupów, głównie spożywczych. Wie, że będzie potrzebowała dużo siły. Po powrocie do domu musi chwilę odpocząć. Długi marsz od sklepu do sklepu i od straganu do straganu dał w efekcie torbą wypełnioną po brzegi wieprzowiną, koźliną i wołowiną, bułką tartą, warzywami, owocami, mąką i rybami. Tę przyniosła na głowie. W obu rękach trzymała dodatkowe torby z butelkowaną wodą i workami makaronu. Zapożyczyła się u sąsiadów. Już po wszystkim nie będą chcieli przyjąć zwrotu długu, ale Nicinha uparła się i odkłada drobne kwoty, by oddać im pieniądze za jednym zamachem.
Sebastião, o którym zawsze mówi zdrobniale „Tião”, pomaga żonie przygotować posiłek. Wyrzuca jej, że niosła zbyt ciężkie pakunki, pomaga w kuchni. Nie jest wtajemniczony w plan. Nicinha nakłada sobie pod jakimś pretekstem półtorej porcji smażonego fileta z bagre, górę słodkich ziemniaków i sałatkę z pomidorów. Selma spędza dzień i noc u dziadków. Dzisiaj Tião bardzo dokucza kikut nogi, pewnie na zmianę pogody. Nie stać ich na leki przeciwbólowe. Zaraz po obiedzie idzie się położyć. To akurat bardzo Nicinhi odpowiada. Zapala kadzidła i przygotowuje kuchnię na chwilę, kiedy wyjdzie z transu.
Pozmywawszy, przygotowuje się do drugiej z trzech części realizacji planu: w zacienionej kuchni, siedząc na podłodze oparta o ścianę, zaczyna medytować. Oczyszcza umysł z negatywnych emocji. Ciche pochrapywanie męża nie przeszkadza jej, wzbudza tylko falę czułości. Wyrzuca z głowy smutek po śmierci syna, zabitego przez pijanego żołnierza. Zmusza się do zapomnienia o trzech ciotkach zmarłych na AIDS. Wybacza człowiekowi, który zakopał w piachu minę, sprawcę kalectwa jej Tião. W myślach wygłasza formułę przebaczenia skierowaną do jeszcze wielu, wielu ludzi. Prosi o przebaczenie swojego pierwszego męża. Synka. Matkę. I jeszcze wielu, wielu innych. Medytacja płynnie przechodzi w trans. Ninha powtarza, od pewnego momentu całkowicie nieświadomie, sekretną formułę. Jej palce delikatnie masują kark i podstawę czaszki.
Wreszcie jest. Następuje to, o czym usłyszała po raz pierwszy od babci dzień po tym jak ze spaceru nad rzekę nie wrócili oboje rodzice: jednoczesny wybuch tysięcy obrazów mającego się narodzić Boga, wszystkie pochodzące z umysłów wiernych Jego kościoła. Obrazy, myśli, uczucia… niespójne, sprzeczne, a jednak układające się w sensowną całość. Mocny zapach kadzideł zaćmiewa umysł – łagodząc sceptycyzm, ułatwiając przejście do porządku dziennego nad niekompatybilnością wizji Boga-Wszechstwórcy. Czyż nie jest tak w każdej religii od zarania dziejów? Zawsze idea podzielana przez masy przemawia do wszystkich tak samo – ale tylko jako rdzeń, kościec, który każdy przyobleka w nieco inne ciało. Już wie, że wybrała dobrze, bo wszyscy wierni, z których umysłami połączyła się Nicinha, mimo różnych poglądów na sprawy w tym momencie poboczne mają wspólne pragnienia: dobra, równości, życzliwości, łagodności, empatii, radości, szacunku dla innych i siebie samego, pokoju. I to z nich uformowana zostanie Istota.
Nicinha czuje jakby jej głowa ważyła dwadzieścia kilogramów. Wstaje z podłogi. Jest późny wieczór. Sebastião wciąż śpi, Selma wróci jutro. Uff. Zatacza się wyczerpana. Cała spływa potem. Sięga po batoniki leżące na stole i zjada kilka naraz. Popija mlekiem, ciężko opierając się o blat. Ledwo czuje własne ciało, ma kłopoty z koordynacją. Coś ogromnego, rozpychającego się w jej umyśle jak zasysający powietrze gumowy balon, coraz silniej prze do wyjścia.
Rozpoczyna ostatni etap pracy. Dwie wielkie blaszane miednice stojące na uprzednio przygotowanych palnikach gazowych napełnia wodą. Kuśtyka do blatu kuchennego, gdzie leży sterta zmielonego mięsa. Dodawszy kilka jajek, trochę mąki ziemniaczanej, tartej bułki i mleka wyrabia dokładnie mięsną masę i formuje ją w dwie wielkie kule. Kiedy woda w miednicach zaczyna wrzeć, wrzuca je po jednym do każdej. Tak samo postępuje z parą krowich oczu. Po dłuższej chwili ląduje tam też kupiony tego dnia makaron, wraz z całym zapasem zgromadzonym wcześniej. To już prawie koniec.
Siada na podłodze obserwując z nadzieją gigantyczne klopsy gotujące się w kilogramach makaronowych nitek. W pewnej chwili czuje jak nacisk wewnątrz czaszki lekko się zmniejsza. Bardziej. I bardziej. Przygląda się uważnie gotującemu się ciału nowego, tym razem prawdziwego Boga. Ruch wrzącej wody już nie ma władzy nad delikatnymi nitkami; zaczynają żyć własnym życiem.
Zawartość obu miednic jednocześnie unosi się i lewituje metr ponad podłogą. Woda gdzieś znika, a dwie porcje makaronu splatają się tworząc jedną, niemożliwie splątaną masę. Oczy krowy rasy zebu otrzymują od spaghetti dwa gustowne słupki, na których od razu się sadowią. Nicinha życzy szczęścia. Wszystkim.
Nagle słyszy w głowie słynne Pierwsze Słowa, parafrazowane obecnie na milionach T-shirtów na całym świecie.
Mogłaby przysiąc, że każde uśmiecha się do niej:
„Cześć, Nicinho. Czy kiedykolwiek myślałaś o tym, żeby zostać piratem?”
Ramen.
* Ponto de Encontro (port., wym. pontu de enkontru) – miejsce spotkania; Senhora da Hora (port., wym. seniora da ora) – Pani Godna Chwały, określenie często używane w odniesieniu do biblijnej Marii.
Wywiad z Jego Makaronowatością na stronie 48.